Ostatnia Lektorka

        

W kwietniu bieżącego roku przypada siedemdziesiąta dziewiąta rocznica urodzin zmarłego przed dwoma laty wybitnego działacza ruchu niewidomych - Stanisława Żemisa. Z tej okazji publikujemy wspomnienie jego ostatniej współpracowniczki - Jadwigi Dargiewicz.  

             Mogę śmiało powiedzieć, że dużą rolę w moim spotkaniu ze Stanisławem Żemisem odegrał „wiatr od morza”. Może to dziwnie brzmi, ale tak było. Nie miał on naturalnie nic wspólnego z Żeromskim, oprócz tytułu. Taki zbieg okoliczności. W ostatnim tygodniu maja 1973 roku niespodziewany telefon ze Związku Nauczycielstwa Polskiego.

       - Czy nie pojechałaby pani na wczasy do Mielna od 1 czerwca?  

I tak znalazłam się w Mielnie. Do pokoju przybyłam jako trzecia do dwóch współmieszkanek, z którymi wkrótce się zaprzyjaźniłam. Wszystkie byłyśmy z Warszawy. Po powrocie utrzymywałyśmy nadal kontakt. Ostatni dzień lipca - telefon:

- Jadziu, mam dla ciebie dobrą posadę - sekretarki u niewidomego, świetnie się do tego nadajesz.  

- Idź do diabła, nie chcę mieć żadnego szefa.  

Znajoma nie dawała za wygraną, ja jednak twardo się broniłam. Zaproponowałam tę pracę swojej „bezrobotnej” sąsiadce, ale że to osoba młoda, inna praca jej się uśmiechała. Zaczęłam się zastanawiać - renta bardzo  mała, jakiś „zastrzyk” przydałby się, no i blisko - pięć minut na piechotę. 3 sierpnia w piątek zadzwoniłam do drzwi nr sto dziesięć. Otworzył mi pan niskiego wzrostu z siwą czupryną, w czarnych okularach, i zaprowadził do swojego gabinetu. Wypytywał, czy umiem pisać na maszynie - niezbyt biegle, ale umiem. Czy znam języki - francuski, tyle, co z gimnazjum.  

- Wprawdzie mam już kogoś, ale od września teraz żona chora, to może…, no, zresztą dam pani znać telefonicznie.  

Podałam numer. Jeszcze tego samego dnia był telefon, żebym zgłosiła się w poniedziałek, a po drodze trzeba kupić dwie paczki „Sportów” i „Życie Warszawy”.  

Przyszłam punktualnie o dziewiątej.  

Zaczęłam czytać od  nekrologów, potem wypadki, program radiowy, później tytuły artykułów, z których pan Żemis wybierał, co czytać.  

To pierwsze zetknięcie z niewidomym było  dla mnie mocnym przeżyciem, zwłaszcza, kiedy zdjął okulary - sądzę, że zrobił to celowo - doznałam szoku. Twarz - maska bez oczu. Opanowałam się jakoś i względnie spokojnie czytałam dalej.  

Jakie były następne dni? Ciężkie, bardzo burzliwe. Dostałam całą furę kartek z notatkami, pisanymi nie tą samą ręką. Nie wiadomo było, co po czym następuje. Przewracam, szukam, staram się znaleźć jakiś sens - nie wychodzi, ręce mi drżą.  

- Czemu pani nie czyta?... zniecierpliwiony głos obezwładniał mnie do reszty.  

- Bo nie mogę znaleźć …

- Przecież musi być.  

Atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca. Szef zaczął się irytować, a ja byłam bezsilna, coraz bardziej zdenerwowana, wszystko leciało mi z rąk, łapałam coraz to inną kartkę i już kompletnie nie wiedziałam, co z czym połączyć. Najchętniej uciekłabym najkrótszą drogą, czyli przez okno. A jeszcze do tego gdy skrót „PZN” przetłumaczyłam jako „Polski Związek Nauczycielski” i usłyszałam: „pięknie pani kojarzy”, byłam bliska płaczu. Dyskusja musiała być nader burzliwa, bo w trzecim pokoju usłyszała ją żona pana Żemisa i przyszła mi w sukurs. Wzięła te wszystkie kartki do ręki.  

- Czego Stachu chcesz od pani - przecież w tym bałaganie zupełnie nie można się połapać.  

 Odetchnęłam z ulgą, ale za to w domu sobie popłakałam i gdyby nie to, że gażę otrzymałam z góry, odeszłabym z miejsca. Byle wytrwać do końca miesiąca - myślałam.  

Jakież było moje zdziwienie, kiedy ostatniego dnia sierpnia padło pytanie:  

- Czy chce pani zostać?  

- A pan - odparowałam - przecież pan jest niezadowolony, ja się nie nadaję.  

I zostałam. Ale nie mogłam się powstrzymać i palnęłam:

- Ale z pana pedagog!  

Ulżyło mi - a on się serdecznie roześmiał. „Pierwsze koty z płoty”. Lody zostały przełamane, wrócił spokój i wzajemne zaufanie. Praca układała się coraz lepiej, nerwowa atmosfera rozwiała się jak mgła. Zżyliśmy się. W pierwszym roku często wpadałam po południu, żeby poczytać już „nie urzędowo”. Traktowano mnie jak członka rodziny. Było nam ze sobą dobrze. Dyskutowaliśmy na różne tematy, między innymi religijne. Pan Stanisław był człowiekiem niewierzącym, a  jestem wierząca.  Były więc całe dyskusje na temat życia pozagrobowego, w które ja wierzę. Kiedy usiłowałam pana Stanisława przekonać o tym na podstawie różnych wypadków, które zdarzyły się w moim życiu, usłyszałam:

- Wiesz, Jadziu, tak się strasznie martwię, jak ja ciebie poznam, kiedy się tam spotkamy.  

- Niech się Pan nie martwi, to ja pana poznam, a zresztą pozna mnie pan po głosie.  

W ostatnim roku czuł się już coraz gorzej i fizycznie i psychicznie. Coraz więcej przyjaciół i znajomych przenosiło się na tamten świat. Kropką nad „i” były przygotowania do uroczystości związanych z setną rocznicą urodzin Władysława Spasowskiego. Był niegdyś uczniem jego i przez pięćdziesiąt lat prezesem Koła Spasowiaków. Bardzo angażował się w to wszystko emocjonalnie. Jeszcze dzień przed zawałem pytał mnie:  

- Kiedy ja już wreszcie umrę?  

- Niech się pan nie martwi, panie Stanisławie, śmierć to wielka i sprawiedliwa pani - nikogo nie ominie. Największy kanciarz jej nie oszuka, największy milioner nie przekupi. I po pana, kiedy nadejdzie czas, przyjdzie.  

I przyszła.  

Pracowałam z Nim przez pięć lat i cztery miesiące. Został w mej pamięci jako dobry, uczciwy, prawy człowiek.  

Pochodnia Kwiecień 1981