Polały się łzy  

   Edwin Kowalik  

    

Pogodne, dobre dni przed burzą  

 

Byłem jedenastoletnim chłopcem, gdy załamało się wszystko w starej, dobrej ojczyźnie - ale na rok przedtem - złote liście i słońce jesienią, śnieg i pokrzepiający mróz zimą, wspaniałe, cudowne lato z poprzedzającą je wiosną jak czarowna nimfa.   

Żyliśmy codziennym rytmem - o szóstej wstawanie, miednica zimnej wody na kark, daleka wędrówka do kaplicy na mszę, a potem zajęcia szkolne, spacer, odrabianie lekcji, czytanie i wieczorna modlitwa z rozważaniem części mszy na dzień następny. Posiłki skromne, sprawiały jednak przyjemność swoją schludnością i wspólnotą spożywania. Siostry zawsze były kochane. Łagodnymi głosami przemawiały do każdego i nieraz przytuliwszy do serca poprawiały dzieciakom nastrój smacznym kąskiem ze spiżarni, przyszyciem guzika, pogłaskaniem zwichrzonych włosów. Ileż było tych sióstr - wymierne w ilości, nie do zmierzenia w czynieniu dobra - siostra Seweryna, Czesława, Agnieszka i Róża z lecznicy, siostra Monika z biblioteki, cicha i chyba święta siostra Miriam, i dziesiątki innych. Kiedy biegłem na wcześniejszą niż inni mszę, aby móc godzinę przed śniadaniem pograć, kiedy zatem biegłem do kaplicy, spotykały mnie nieraz i mówiły zachęcająco: „Na pewno zostaniesz artystą, skoro jesteś taki zawzięty, gdy godzisz sprawy Boga ze swoim pragnieniem”.  

W kaplicy byliśmy nie tylko codziennie. Wielogodzinne uroczystości Wielkiego Tygodnia, nocne adoracje z posmakiem wielkiej atrakcji, bo chodziło się o dwunastej w nocy, majowe nabożeństwa i niezliczone inne konieczności - to wszystko sprawiało, że wiara i sprawy ducha stawały się najistotniejszym pragnieniem.   

Lekcje przebiegały niemal wesoło. Zawsze obok nauki były dyskusje, dzieliliśmy się z nauczycielem wrażeniami, a już szczególnie pan Leon Lech lubił gawędzić. Był nie tylko niewidomym, miał protezę prawej nogi. Pamiętam, kiedyś zawaliło się pod nim stare krzesło leżał nieporadnie na podłodze i wśród śmiechów prosił, by ktoś pomógł mu wstać. A inni: pan Piotrowski, który kiedyś przyłożył mi klapa tak solidnego, że czułem pieczenie do następnego dnia, Gryglas - pięknie wygładzający figurki i przedmioty z plasteliny, czego nigdy nie potrafiłem powtórzyć, Dolański, który do wykładanych reguł matematycznych zawsze umiał dołożyć coś pasjonującego z życia i ze świata. A profesor Bielajew - ten grał nam na skrzypcach  przewidziane programem piosenki szkolne, ale opowiadał też o swoich wędrówkach z rewolucyjnej Rosji do ukochanej Polski, grał na fortepianie wszystkie najwspanialsze utwory i ćwiczył z nami utwory na koncerty, popisy, akademie i imieniny. Śpiewaliśmy bowiem zawsze - i marszałkowi na 3 Maja, i panu Marylskiemu w dniu jego patrona, tuż przed wakacjami na św. Antoniego: „Zawsze na te imieniny, o Panie nasz!” - kompozycja naszego niewidomego kolegi - Leonarda Przybyszewskiego, a także na spacerach „Płonie ognisko” i w klasie przed wieczorem „Panie Janie”, modny wtedy i wszystkim znany kanon. W niedzielę wymienialiśmy książki u siostry Moniki. Ileż było radości, bo siostra umiała dobrze poradzić i zachęcić do danego tytułu, przekomarzając się swobodnie i wesoło z młodym zapaleńcem czytania, gdy wyrażał życzenie: „Podróż babci dookoła stołka” - mówiła: „Synku, czego dajesz się nabierać tym swoim zbereźnym kpiarzom, twoim kolegom” - i dawała coś mądrego i ładnego.   

Boże Narodzenie stawało się prawdziwym przeżyciem. Wspólne posiłki odbywały się w wielkiej sali, gdzie w wieczór wigilijny pan Ruszczyc rozdawał paczki, wzywając każdego po imieniu, a obficie zastawiony stół nęcił pachnącymi potrawami, przeciągano kolację aż do pasterki. I potem dni wolne, radosne, ferie. Wiosną pola pachniały orką, a po podwórku - wielkim i prostokątnym, w prawdziwym wiejskim gospodarstwie wśród pól i stodół - chodził pan Marylski, prawdziwy gospodarz i wspaniały wychowawca niewidomych dzieci. Pogadywał sobie z robotnikami i siostrami o plonach. Pewnego dnia spotkał mnie na polnej ścieżce, przygarnął do ogromnej, imponującej postury i powiedział: „Ćwicz, Edwinku, ćwicz, będziesz kimś, będziesz artystą bożym - i potem dodał - a tymczasem wyślę cię z kolegami na wycieczkę do pięknej, nowej Gdyni, nad Bałtyk. Pojedziesz, co?”. Jeszcze by nie! I byliśmy. Wtedy morze było jeszcze czyściuchne, pachnące, a Gdynia olśniła mnie swoją nowoczesnością i szerokimi ulicami. Obdarowałam tych, którzy nie mogli pojechać, muszelkami, modelami Helu i bursztynami - wszyscy bardzo chcieli jechać następnym razem, ale to już nie wyszło, przyszedł bowiem zły czas.   

W piękny, słoneczny dzień majowy mój profesor Włodzimierz Dolański zawiózł mnie do Polskiego Radia w Warszawie. Zagrałem wówczas przed mikrofonem „Marzenie” Schumanna, a audycja ta, emitowana była na całą Polskę to był mój pierwszy publiczny występ.   

Trochę czasem broiliśmy. Jacyś starsi wyrwali się w nocy bez pozwolenia na zabawę wiejską - ale było szumu koło tego, bo wychodzili przez okno. Inni rozpoczęli handel guzikami. Odcinali je od palt w szatni. Pan Ruszczyc „szalał”, aby znaleźć sprawców. A i ja, fiknąwszy kiedyś w koszuli nocnej kilka koziołków przez poręcz łóżka i ukarany odprowadzeniem na dół do magazynu na trociny dla pofikania, ile zechcę, powtarzałem z uporem, gdy przychodził wychowawca: „Jeszcze nie, jeszcze będę fikał… - aż wreszcie pan Wojnar dał za wygraną i kazał mi iść spać.   

Wychowawcy byli dość twardzi, to pamiętam. Kiedy raz po cichu nie zjadłem obowiązującej kapusty z grochem na obiad i podstawiłem czysty talerz pod inne, złapał mnie na tym pan Smyczek i zadawszy solidnego kopa w tylną część ciała, zlecił mi prace w gospodarstwie podwórzowym. Interwencja pana Ruszczyca uchroniła mnie jednak od tego.   

Pamiętam ostatni maj tego roku - w kaplicy już z daleka słyszało się: „Chwalcie łąki umajone…”, a potem długie recytacje siostrzanych modlitw. Leżałem w łóżku, a przez okna wdzierały się wspaniałe żabie chóry i cisza, ukojenie, tylko lekki szmer wiatru, rankami dzwonki ptasich gardziołków, wieczorem urzekająca melodia słowika, pomruki chłopców gadających do siebie na sąsiednich łóżkach … już niedługo wakacje, pojadę do mamusi, pójdę z babcią na naszą działkę, będę jadł wspaniałe maliny - i tak właśnie było.   

Już w ostatnich dniach czerwca wędrowałem po mojej przedmiejskiej piaszczystej uli częstochowskiej na wymarzoną działkę. Naprzeciw nas były koszary i młodzi żołnierze ćwiczyli strzelanie, a potem defiladowy krok. Zawsze przy tym śpiewali wspaniałymi, męskimi głosami: „U piechoty fajno jest, fajno jest, żwawo maszeruje się, …ruje się…”, albo: „Marszałek Śmigły - Rydz, nasz drogi dzielny wódz, my pójdziem razem z nim najeźdźców tłuc. Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie weźmie nic, bo z nami Śmigły - Rydz…”. I trafnie śpiewali, bo u sąsiada w radio słyszałem przez okno o zbliżającej się wojnie, o fuehrerze, który zamierzał podbić świat.   

 

W mrokach wojny   

Gdy przewaliła się nawała i gdy pokonana legła ukochana ojczyzna, w listopadzie przyjechał do Częstochowy wysłannik Lasek - pan Bauta. Posiedział, pomruczał, wypił herbatę i powiedział: „No to pojedziemy Edwinku, zawiozę cię, tak jak mi kazali”. I oto znalazłem się znowu w Laskach, w zakładzie, poranionym, zgruzowanym, okaleczonym. Toczyła się tu wielka bitwa o północną flankę Warszawy. Żołnierze polscy bronili każdego domu, każdego piętra, pomieszczenia. Niemcy zbombardowali i zniszczyli dom św. Teresy ze wspaniałą biblioteką, zaatakowali dom św. Stanisława, paląc jego część z piękną salą koncertową, w której graliśmy i spędzaliśmy wszystkie wspólnoty. Walki ciągnęły się długo i przyjechał sam Hitler, aby podnieść na duchu albo raczej podjudzić swoich siepaczy do jeszcze większej agresji. Zdobyli zakład. Ilu broniących poległo, nawet nie wiem, ale chodziliśmy zaraz po przyjeździe na ich groby obok przystanku Róży Czackiej, klękaliśmy przed wieloma piaszczystymi mogiłami.   

Zamieszkałem wraz z innymi w domu św. Antoniego. Rozpoczęła się nauka - jak dawniej, a jednak tak smutno. Robiliśmy wszystko sami, bo czas był trudny - łuskałem soczewicę, sprzątałem, usuwałem ostrużyny z całych gór kartofli, prałem swoje i nieswoje rzeczy, grabiłem ogródek, szorowałem podłogi, zmywałem sterty naczyń, i wszyscy wraz ze mną także. Wieczorami, do późnych godzin nocnych, robiliśmy szczotki, bo zakład musiał się z czegoś utrzymać. Wychowawca, a często sam pan Ruszczyc, czytał nam ciekawe książki o wspaniałych dziejach Polski, o bohaterach dawnych czasów. Właśnie wtedy zakochałem się w Helenie z „Ogniem i mieczem” i olśnił mnie Kmicic z „Potopu”. Śpiewaliśmy też cichutko „Jeszcze Polska nie zginęła” i „Legiony to żołnierska nuta, legiony to straceńców los…”, a po pieśniach siadał w głębi warsztatu pan Borakowski i opowiadał, co słychać na frontach, gdzie biją Niemców i gdzie Niemcy wdarli się znowu, bo wtedy, na początku, wdzierali się jeszcze gdzieniegdzie, ale już inni wodzowie i armie brały się do dzieła, już skubnęli czasem faszystów, już nazi - rasiści zaczynali dostawać cięgi. Pan Leszek wdrażał nas do walki - na drzewach przy zdobywaniu wielkich konarów: Włochy i Niemcy, a sąsiednie - Anglia i Ameryka.  Wdrapywaliśmy się wraz z nim na zrujnowane, wysokie piętra i strychy spalonych domów laskowskich.   

Na spacerach rozwijał nasze umysły intelektualnymi grami w tytuły książek, dzieł muzycznych, nazwisk pisarzy i naukowców. Od niego to dowiedziałem się z różnych luźnych napomknień, że niemal wszyscy męscy pracownicy Lasek walczą o Polskę, o jej wolność. I na pewno tak było, gdyż pewnego dnia najechali zakład Niemcy. Zaatakowali baraki robotnicze, wołając: „Kowalski, Kowalski…”, wdarli się do środka. Lecz Kowalski już wyskoczył oknem, biegł przez las, dotarł do polany… Świstały nad nim kule, jedna ugodziła go w głowę - padł za ojczyznę, za Polskę. Laski zamarły - wszyscy mężczyźni opuścili zakład, pozostały tylko siostry i oczywiście pan Ruszczyc, jedyny wówczas nasz opiekun, krzepiący ducha, pocieszający sparaliżowane umysły i przerażone serca. Cisza była taka, że słyszałem padające płatki śniegu, za ścianami szalały w gruzowiskach stada szczurów, nikt nie śpiewał, nikt nie grał, chodziliśmy jak obłąkani,  niepewni jutra… przyjdą, czy nie, rozwalą zakład i nas?...Machnęli jednak widocznie na nas brutalną ręką i życie powoli wróciło do wojennej normy.  

W klasie pojawił się znowu nasz ulubiony kapelan i katecheta - ksiądz Stefan Wyszyński - któż wiedział wtedy, że zostanie on niedługo Prymasem Tysiąclecia. Prowadził w sposób jasny i zdecydowany swoje wykłady, a kiedy skończył sprawy religii i wiary, opowiadał nam o przeżyciach na początku okupacji, jak widział wchodzących do Włocławka Niemców, zdejmujących polskie flagi, aresztujących księży. „Zapłakałem wtedy - zwierzył się nam, młodym - zapłakałem nad Ojczyzną, nad Kościołem, nad nami wszystkimi…”. Potem przechodził jednak na optymistyczny ton i opowiadał, jak widzi przyszłość. Właściwie wszystko się sprawdziło, chyba tylko nie to, że będzie aż tak trudno i ciężko w nowej wolności i nowym systemie. Kiedy jako prymas podawał mi przy powitaniu pierścień do ucałowania, stwierdził żartem: „No, Edwinku, byłeś moim najlepszym ewangelistą - chwila przerwy - najlepiej umiałeś cytować wersety, dobre i to…”. Uśmiechnęliśmy się obydwaj.   

Uczyło nas wtedy wielu dobrych wykładowców. Była wśród nich pani Krauzowa, mająca z nami lekcje łaciny: „Powtórzcie: magister habet virgam (rózgę)”, a my, wiedząc, że „virgo”po łacinie znaczy „dziewica”, zapytywaliśmy niby to niewinnie: jak to, nauczyciel ma dziewicę, ma pannę? … „Oj, chłopcy - denerwowała się pani Krauzowa - bo wszystko powiem panu Ruszczycowi!”.  

Pan Bielajew i pan Dolański dawali koncerty w wykonaniu własnym, a także moim - byłem solistą i akompaniatorem. Wspaniałe to było. Wszystko, co najpiękniejsze w muzyce, poznałem właśnie przez te koncerty, na które przyjeżdżali nawet goście z Warszawy. U pana Dolańskiego robiliśmy koncerty w domu właśnie dla odwiedzających z zewnątrz i zawsze w tym graniu miałem jakąś cząstkę. Kiedyś pod dom św. Stanisława, gdzie w dużym pokoju przebiegał najpiękniejszy finał recitalu pana Bielajewa, podjechali Niemcy, popatrzyli przez okno, weszli, przerwali koncert, wyszedł jeden z nich i wygłosił odczyt o tym, jak należy się myć, prać, czyścić, gdyż panuje zaraza, wszy i oni wiedzą o tym, a wszy to tyfus - straszna choroba, śmierć. Dziwiliśmy się, że zadają tyle śmierci na całym świecie, a teraz nagle troszczą się o nasze życie, zdrowie, ale pan Leszek powiedział, że nie o  nas, tylko o siebie, bo okrutnie boją się epidemii - i tak było na pewno.   

Nadal codziennie chodziliśmy na mszę, modliliśmy się za ginących. Właśnie wieczorami słyszeliśmy gromy bitewne z getta warszawskiego - pan Leszek opowiadał nam, jak Żydzi z bronią w ręku dają odpór mordercom. Opowiadał tak przejmująco, że zapłakałem nad losem Żydów, gdy głuche grzmoty wstrząsnęły domem, moim łożem i mną.   

Pan Leszek nagle zniknął i wkrótce doszła do nas straszna wieść - zginął w bitwie z Niemcami. Zaskoczyli ich, gdy szli na akcję. Bronili się dzielnie, ale było ich tylko kilku, raniono kulą pana Leszka wczołgał się w krzewy i nim Niemcy do niego doszli, aby dobić, umarł. Płakaliśmy po nim, jak po ojcu, płakała jego matka, laskowska siostra Regina.   

Pan Ruszczyc dał mi stary, jeszcze z tubą gramofon. W schowku gramofonu było kilka płyt, szumiących, skrzypiących, ale… o Boże, lawina wspaniałych dźwięków - to etiudy Chopina, łkające nuty kujawiaków, to mazurki - przeczytano mi: Artur Rubinstein. Odtąd płyta stała się moją dobrą wróżką, nadzieją, otuchą na długie wieczory.   

Siostra Klara przyszła nam powiedzieć, że będziemy bierzmowani. „Przyjedzie - mówiła - biskup Bukraba i obdarzy was sakramentem. Przygotujcie się, chłopcy”. Tak też się stało. Staliśmy rzędem, a biskup namaszczał nas i nadawał imiona. Wziąłem sobie jako trzecie, po dwóch ze chrztu imionach - Henryk, a to z uszanowania i miłości do pana Ruszczyca. Potem siostry dały dobre śniadanie i biskup opowiadał, jak to było na Polesiu, bo tam miał „owczarnię” i tam kierował diecezją. Siostry gładziły nas po głowach - cóż, mieliśmy jeszcze ciągle mało lat - i mówiły dobrotliwie: „Nie martwcie się chłopcy, już niedługo koniec, już Bóg się ulituje nad nami i nad Polską - nadchodzi lepszy czas, błogosławione dni Stwórcy, który tak świat umiłował, że Syna swojego za niego dał…”.  

Okrutny Mars, bóg wojny, sojusznik tym razem najgorszego barbarzyńcy, szalał jeszcze długo. Oto w lasach niedaleko zakładu, wysłannicy Armii Krajowej stracili zdrajcę, który przyczynił się do zabicia wielu konspiratorów i do wykrycia podziemnej komórki. Zginęło jeszcze wielu naszych wychowawców, kolega nasz Kruczko stracił w potyczce wzrok, spłonęła niedaleka wieś. Ileż odeszło do Boga sióstr zmęczonych nadmiernie ciężką pracą w czasie wojny… Ksiądz Wyszyński w kaplicy głosił: „Polały się łzy, polały się w niejednej rodzinie i w niejednym domu, zalały nas potokiem bólu, ale nadejdzie dzień radości i odetchnienia, bo Pan liczy wszystkie cierpienia narodu, dopisuje go do rachunku krzywd i powiada: dość tego! Zbawię udręczony lud mój, aby odpoczął, aby wzniósł oczy ku mnie i zawołał: Ojcze! Nie poczytuj im tego za grzech! Pochylił Ojciec Nieba głowę nad nami i zapłakał razem - dołączył swoje łzy do naszych, polały się Jego łzy i przemieszały z naszymi!”.  

Czekaliśmy na ratunek. Zdawało się, że nadchodzi, że jest już blisko … lecz jeszcze daleko. Czekaliśmy w czynie. Niejedni zdali egzamin mistrza szczotkarskiego, inni ukończyli szkoły zawodowe, ja także. Miałem już spory repertuar dzieł pianistycznych i grałem coraz radośniej, coraz pewniej siebie. Etiuda Rewolucyjna i Polonez As - dur Chopina stały się symbolem mojego daru dla Polski. Drobnymi jeszcze wtedy rękami uderzałem potężne akordy, naśladując tętent husarii i myślałem: „Niech wiedzą, że Polska nie pozwoli, aby padały łzy matek, sióstr, żon i dzieci - Chopin przeżywał to samo, kiedy układał dźwięki Etiudy Rewolucyjnej w dniach wielkiego powstania listopadowego”.  

Czułem wielki patriotyzm, wielki duchowy zryw, a umysł i serce poddały mi pytanie i odpowiedź jednocześnie: skąd te uczucia, skąd ten kształt, skąd rozumienie rzeczy? Odpowiedź brzmiała nader jasno: zaczerpnąłem to wszystko z zakładu, od sióstr, z ducha miłości. Na tym właśnie polegała wielkość Lasek.  

Magazyn Muzyczny Marzec 1988