Biografia prasowa  

 

Łukasz Żelechowski  

nauczyciel informatyki w ośrodku dla dzieci niewidomych  w Krakowie  

 dziennikarz i wokalista

Niewidomy alpinista  

 

Każdy ma swoje Kilimandżaro  

Dominika Putyra  

 

 

   - Od maleńkości chodzę po górach, uwielbiam Bieszczady, przeszedłem całe, znam ich najdrobniejszy zakątek. Doskonale czuję się także w Tatrach, tam też byłem prawie wszędzie - jedyny wyjątek to Zawrat. Kocham przyrodę, szum potoku, zapach lasu, które są odskocznią od cywilizacji - mówi Łukasz Żelechowski. W ubiegłym roku do listy górskich szczytów, które już podeptał, dorzucił kolejny, tym razem zupełnie niezwykły - najwyższą górę Afryki, Kilimandżaro.

Z zawodu informatyk, prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec, był jedynym niewidomym członkiem ekspedycji na dach Czarnego Lądu, złożonej z osób niepełnosprawnych. Taka wyprawa to było ziszczenie marzeń. Zdobywca Kilimandżaro nie ma dziś wątpliwości, że szczęście się do niego uśmiechnęło, że znalazł się we właściwym miejscu o właściwej porze. A wszystko zaczęło się od muzyki...

W 2006 roku Łukasz Żelechowski uczestniczył w konkursie festiwalowym „Zaczarowana piosenka”, pod patronatem fundacji Anny Dymnej „Mimo wszystko”. Zaproszony rok później do Radwanowic na koncert laureatów, nie przypuszczał nawet, jak ważnym stanie się ów dzień w jego biografii. Kiedy 4 października 2007 r. schodził ze sceny, w kuluarach zatrzymała go Anna Dymna z pytaniem: czy wziąłby udział w wyprawie na Kilimandżaro, Biały Szczyt Afryki? Komuś, kto tak jak Łukasz związany jest z górami, nie trzeba było powtarzać takiej propozycji dwa razy.

Na Czarnym Lądzie

Nadszedł czerwiec 2008 roku, a wraz z nim nabierające rozpędu przygotowania do wyjazdu. Należało odbyć rutynowe badania lekarskie, przyjąć obligatoryjne szczepienia, skompletować specjalistyczny sprzęt i odzież, by 27 września wyruszyć przygodzie naprzeciw.

Gdy uczestnicy ekspedycji wysiedli na lotnisku w Nairobi, powitał ich tam Grzegorz Kępski, opiekun grupy na terenie Afryki. - Z lotniska pojechaliśmy do Nairobi National Park - wspomina Łukasz. - W Kenii jest najwięcej parków narodowych ze wszystkich krajów leżących na terenie Afryki. Odwiedziliśmy tam m.in. rezerwat żyraf założony przez rodzinę szkockich emigrantów. Gdy podchodziliśmy do zwierząt z czymś do jedzenia, zachowywały się tak, jakby było im mało, jakby chciały więcej... Wyglądało to, jakby się z nami całowały - opowiada Łukasz.

Po dawce „Animal Planet” na żywo, nadszedł czas na spotkanie z księżniczką Mariką Sapieżanką, właścicielką biura będącego swoistą agencją ubezpieczeniową. Właśnie tam każdy przyjeżdżający do Kenii wykupuje pełnowartościowe ubezpieczenie zdrowotne. W przypadku choroby pokrywa ono koszty transportu do Europy, kenijska służba zdrowia nie leczy bowiem przybyszów z innych kontynentów.

Pierwsze spotkanie z Kenijczykami zostało pozytywnie odebrane przez uczestników wyprawy. - Bardzo ciepli i otwarci ludzie - opowiada Łukasz. - Mimo, iż było nas 9 osób zróżnicowanych w zakresie niepełnosprawności, nikt nie widział problemu, od razu wiedzieli, jak się zachować.

Miasto Arusha

Kenia była pierwszym punktem na mapie podróży przez Czarny Ląd. Z niej cała wyprawa ruszyła dalej: 300 kilometrów po bezdrożach, wyboistych terenach pokrytych gruzem, by po 8 godzinach ujrzeć Tanzanię i liczącą ok. miliona mieszkańców bazę turystyczną dla podejmujących wyzwanie zdobycia Kilimandżaro. - Jadąc, mijaliśmy wypaloną ziemię, pustkowia, domy masajskie, lepianki bez elektryczności, w których ciemność rozpraszano światłem lampy naftowej ludzi niosących wodę w dzbanach na głowie przez wiele kilometrów... i nagle ogromne zaskoczenie, szok - kompleksowy pensjonat Lodgy, wyglądający w tej scenerii niczym hotel 5-gwiazdkowy. Jeden budynek-jadalnia, a na terenie ogrodu małe, dwuosobowe domki mieszkalne - nie bez emocji opisuje Łukasz. - Jesteś w raju, gdzie płynie miodem i mlekiem, a za ogrodzeniem ludzie żyją biednie. Afryka jest krajem kontrastów - dodaje.

Równie silnych wrażeń dostarczają odwiedziny wioski Masajów w samym sercu Buszu, bez bieżącej wody, bez elektryczności, domy wykonane z krowiego nawozu. Życie prawdziwie w harmonii z naturą, według rytmu dnia: wstają razem ze słońcem, kończą pracę o jego zachodzie. Niemniej cywilizacja postawiła i tutaj swoją stopę. - Zauważyłem agregat prądotwórczy, przy którym mieszkańcy wioski ładują komórki - śmieje się Łukasz. Przybysze z Europy zostali ugoszczeni prawdziwie po królewsku - zaserwowano im pieczoną nad ogniskiem kozę, herbatę i tabakę. Uczestnicy wyprawy odwdzięczyli się gospodarzom kupując im krowę. Podziękowano im tańcem. - Coś niezwykłego - na nowo przeżywa Łukasz -  taniec i śpiew w transie potrafią tak trwać nawet 6 godzin.

W górę

- 1 października wyjechaliśmy z Arushy do Kilimangaro National Park, skąd rozpoczynaliśmy nasz treking na Biały Dach Afryki - snuje opowieść Łukasz - Jechaliśmy mikrobusem z całym bagażem na dachu. Przy wjeździe do bram parku chwila grozy... Kierowca nie zauważył linii wysokiego napięcia, które niestety poczuły wózki lecące z hukiem na ziemię. Scentrowane koło i skrzywienia konstrukcyjne reperowano przy pomocy taśmy naprawczej i klucza francuskiego.

Wymarsz rozpoczęto z wybiciem godziny piętnastej. Już na pierwszym odcinku jeden z wózków nie wytrzymał. Wspomniane wcześniej szczęście jednak nie próżnowało. A może to św. Mikołaj zabłądził...? - W buszu znaleźliśmy pozostawiony wózek alpejski - relacjonuje Łukasz - nosze jednokołowe: wysokiej klasy, z amortyzacją, wykonane z włókna szklanego. Wracając, pozostawiliśmy je w tym samym miejscu.

Pierwszy odcinek wędrówki wiódł z Bram Parku (1600 m) do Marangu (2700 m). O dziewiętnastej zarządzono postój na nocleg w bazie Marangahut przypominającej polskie schronisko górskie. - Droga była uciążliwa co 5 metrów rów melioracyjny o głębokości ok. 0,5 m. Poza tym szlak przypominał beskidzki: korzenie, struktura schodkowa, mostki. Ścieżka wiodła przez las równikowy, w którym pachniało pomarańczą - snuje opowieść Łukasz. Odgłosów mało, co jakiś czas nad „turystami” przebiegła po lianie małpka, powietrze nieco suche, lecz rześkie, górskie.

Następny dzień to oczywiście kolejny etap wyprawy. Szlak wiódł tym razem na Horombohat (3700 m), dotychczasowy las równikowy ustępował miejsca sawannie, przeobrażającej się w gołoborza, przyrównane przez Łukasza do obecnych na szlaku z Giewontu na Kasprowy Wierch. Jednak to nie ukształtowanie terenu wzmagało trudności. - Od 3300 m coraz bardziej odczuwało się wysokość - przywołuje niedawne przeżycia Łukasz. - Rozmowy przychodziły nam z trudem, każde wypowiadane słowo wywoływało zadyszkę. Po przekroczeniu progu 3500 m szedłem jakby w letargu nic nie mówiłem, nogi szły same, mechanicznie. Wszystko działo się poza mną.

Dzień aklimatyzacji

Po przemierzeniu 11 km i tysiąca w pionie, po 8 godzinach marszu, na wysokości 3700 m zarządzono dzień przerwy w wspinaczce. Czas ten był niezbędny dla oswojenia organizmu z nowymi warunkami: rozrzedzone powietrze, niższe ciśnienie. Trzeba też było po prostu odpocząć po dwóch dniach wędrówki. Jednego z uczestników, mimo mocnej kondycji fizycznej, złapała choroba. Gorączka zaczęła niepokojąco rosnąć. Wszystko jednak dobrze się potoczyło i 4 października wszyscy ruszyli w dalszą drogę. Coraz bliżej do szczytu, coraz trudniejsze warunki, coraz większa determinacja. Choć szlak upodabniał się tutaj do autostrady (erozja wulkaniczna stworzyła równą ścieżkę), warunki atmosferyczne stawiały wysoką poprzeczkę. Rozrzedzone powietrze, zmniejszająca się ilość tlenu powodowała szybkie zmęczenie. - Na wysokości ok. 4500 m zdarzyło mi się coś zupełnie nieprawdopodobnego. Zasnąłem, mimo że ani na chwilę nie przerwałem marszu - wspomina Łukasz - Wyłączyła mi się świadomość, a pozostali uczestnicy wyprawy nie kryli przerażenia przekonani, że dosięgła mnie choroba wysokościowa. Musiałem naprawdę zmobilizować wszystkie siły, by kontynuować marsz.

Ostatni, przed atakiem szczytowym, postój wypadł w oazie Kibo (4700 m). To tam trzeba było przygotować się na największe wyzwanie. - Wlazłem do śpiwora i śpię - opowiada Łukasz. - Gdy otworzyłem oczy, biorę głęboki wdech, drugi, kolejny... szóstego nie mogę. Po chwili nabieram powietrza, znów pięć oddechów i stop. Czuję, jak zaczynam się dusić. Dopiero szybko zażyta aspiryna przyniosła niewypowiedzianą ulgę.  

Około 19. wszyscy zjedli ciepły posiłek, spakowali plecaki i poszli spać. Wiadomo, trzeba naprawdę dobrze odpocząć. - Leżę w śpiworze i czuję, jak ogarnia mnie zimno z niedokrwienia organizmu. Ukuła mnie zazdrość wobec tych szczęśliwców, którzy tak spokojnie chrapią. Żadna z metod wspomagających zasypianie nie okazała się skuteczna. Zacząłem chodzić po schronisku. Krew zaczęła lepiej krążyć, poczułem senność i na dwie godziny przed północą udało mi się zmrużyć oczy - relacjonuje Łukasz. Spał właśnie mniej więcej dwie godziny, bo o północy rozpoczął się atak szczytowy.

Na dachu Afryki

Prądy atmosferyczne nad Kilimandżaro zapewniają bezchmurne niebo o świcie. Jest więc to najlepsza pora do wędrówki. Gdy uczestnicy wyprawy opuszczali oazę, termometry wskazywały kilka stopni poniżej zera. - Szedłem w podkoszulku. Gdy organizm zaadaptował się do warunków, nie czuło się zimna. Człowiek się nie pocił, mimo iż droga była straszna: po grubej warstwie popiołu, osypującego się przy każdym kroku 6 godzin monotonnego dreptania: raz w lewo noga, raz w prawo. Do tego dające się mocno we znaki niskie stężenie tlenu - pięć kroków i kilka minut odpoczynku, znów pięć, i masz dosyć. Tak dotarliśmy na wysokość 5600 m, gdzie topografia diametralnie się zmieniła - wspomina niewidomy zdobywca Kilimandżaro i opisuje dalej - Zaczął się żwir, coraz większe kamienie i głazy, przez które trzeba było się przeciskać.

Od tej chwili zmienił się też przewodnik Łukasza. Piotr, prowadzący go dotychczas, najbardziej ze wszystkich odczuwał trudności wynikające z rozrzedzonego powietrza - pozbawiony na skutek choroby jednego płata płucnego, filtrował ubogie w tlen powietrze tylko drugim, pozostałym mu płucem. Warunki stawały się zbyt ekstremalne, by mógł brać odpowiedzialność za drugą osobę.

Pokonując wszelkie trudności, cała grupa dotarła na Kilmans Point (5700 m) - wierzchołek Kilimandżaro. Od najwyższego punktu, Uhurupeag na wysokości 5895 m, dzieliło bohaterów pół godziny okrążania krateru. - Wyszedłem na ten Uhurupeag pod tablicę „Con gratulacjone” i usiadłem. Nie miałem siły krzyczeć: „Victoria!”. Wolno mi było siedzieć 10 minut. Siedziałem pół godziny. Było to o tyle niebezpieczne, że gdybym zasnął, mógłbym się nie obudzić z powodu zbyt niskiego stężenia tlenu w powietrzu - opowiada Łukasz.

Dopiero po zejściu 300 m, zaczęły uchodzić emocje łzy radości i niedowierzania z powodu tego, co się wydarzyło. - Nie miałem siły na sięgnięcie po komórkę, choć miałem ochotę do wszystkich dzwonić, dziękować, taka radość mnie ogarnęła! - przyznaje Łukasz. Do bazy Kibo zeszli wszyscy razem na południe. W przeciągu 28 godzin pokonano 4000 m w pionie. Każdy był wyczerpany, opadał z sił. Łukasz wspomina, że pierwszy raz w życiu doświadczył, jak to jest, gdy człowiek ze zmęczenia pada na kolana. Jeszcze niby tylko kilka metrów, a jednak nogi odmawiają posłuszeństwa. Po następnych dwóch godzinach dotarli do Horombohat. Tu zostali na noc. Organizm mógł odpocząć, by już w znacznie lepszej formie następnego dnia (6 października) „zbiegać” do bram Parku. - Schodzenie dało mi mocno w kość. Te kamienie... moje nogi wytrzymały tyle obciążeń. 200 km ciągle w dół. Fakt, że się nie wywróciłem uważam za istny cud - śmieje się zdobywca Kilimandżaro.

Dzięki za ten dar

Zejście z góry nie zamknęło worka atrakcji. Najbliższe dwa dni przeznaczono na zwiedzanie safari, a tu podziwianie antylop, żyraf, lwów, oczywiście w bezpiecznej odległości i przez okna samochodów. Łukasz co prawda nie mógł ich dojrzeć wzrokiem, lecz emocji dostarczały mu płynące zewsząd dźwięki: - Budziło mnie rano tysiące ptaków śpiewających jak w raju. W ciągu dnia królowały cykady, bijące się małpy. Coś niesamowitego! Była to nagroda za cały trud Kilimandżaro.

Odwrót z Afryki rozpoczął się 9 października i po dwóch dniach, 11 października, cała grupa wylądowała szczęśliwie na Okęciu. - Afryka... jak teraz o tym myślę, chętnie bym tam wrócił. Taki raj: względność czasu, odległości. A samo Kilimandżaro? Góra uczy przede wszystkim pokory, szacunku do przyrody i odrywa od codzienności. Obecność drugiej osoby nabiera podstawowego znaczenia. Zwykłe gesty stają się prawdziwym darem. Zaczynasz cenić człowieka za to, że cię poprowadził, użyczał mokrych chusteczek. Jak byłem na Horombohat i miałem kryzys, nie mogłem utrzymać widelca ze zmęczenia, karmiła mnie Angelika i to było coś rewelacyjnego!

Każdy ma swoje Kilimandżaro - podsumowuje Łukasz. - Niekoniecznie musi to być góra. Dla kogoś, kto nie chodzi może się takim szczytem okazać np. wstanie z wózka. Wszystko, co postanowimy, jest możliwe do realizacji. Ważni są ludzie, których poznajemy oni nam pomagają, my im dajemy coś od siebie. Trzeba być jak najbardziej społecznym i korzystać z życia, ile tylko się da. Ja osobiście dziękuję Bogu za ten szczególny dar, możliwość wyjazdu do Afryki.

Na Kilimandżaro dochodzi 20 2025:3032odejmujących wyzwanie zdobycia góry. Nie ma recepty, jak poradzić sobie z panującymi na trasie warunkami. Wszystko zależy od pogody, własnej formy i determinacji. Spośród polskiej wyprawy osób z niepełnosprawnością szczyt zdobyło 5 uczestników. Poruszający się na wózkach nie byli w stanie jechać po sutrze.

Pochodnia marzec 2009