Wracam do jego dzieciństwa. Od najmłodszych lat przejawiał wielkie zamiłowanie do książek. Interesowała go przy tym nie tyle beletrystyka dziecinna, ile raczej książki historyczne z ilustracjami, reprodukcjami obrazów i fotografii. Nie umiał jeszcze czytać, więc prosił, aby mu treść tych ilustracji tłumaczyć i potem długo im się przyglądał. Lubił też bardzo słuchać, kiedy matka opowiadała nam jakieś epizody z historii Polski. I tak oto te wszystkie książki, reprodukcje, obrazki, pogadanki plus jeszcze różne orzełki przemycane przez granicę z Krakowa, że już o pasiakach łowickich nie wspomnę, zrobiły swoje. Pewnego razu (Leszek mógł mieć wówczas na pewno nie więcej niż cztery lata) zabrał nas ojciec w odwiedziny do znajomych, była to rodzina polska, ale pochodzenia niemieckiego. Tego dnia, ze względu na obecność jakichś krewnych czy powinowatych, rozmowa przy stole toczyła się w języku niemieckim. My z Leszkiem i innymi dziećmi siedzieliśmy przy oddzielnym stoliku, słuchając tej niezrozumiałej dla nas obcej mowy. W pewnej chwili Leszek wstał z miejsca, zbliżył się do stołu starszych, podniósł do góry rękę (ten gest zapożyczył może z jakiej ilustracji) i powiedział swoim bardzo jeszcze dziecinnym głosem: "Ja jestem Polak!" Ogromnie się to wszystkim spodobało, a rodzice często później opowiadali o tym. Innym razem - pamiętam - Leszek, wdrapawszy się na jakąś komodę, krzyczał głośno, powtarzając w zapamiętaniu - trochę ni w pięć, ni w dziewięć, bo nikt mu nie przeczył, ani nie potakiwał - w kółko jedno i to samo: "Stanisław August zdrajca! Stanisław August zdrajca!".

  W wyniku studiów prowadzonych w komplecie matki jako siedmioletni chłopiec umiałem już oczywiście czytać i pisać. Leszek, apelując stale do tej mojej wiedzy w najrozmaitszych okolicznościach, przy oglądaniu książek, czasopism czy szyldów sklepowych, posiadł w zupełności jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnej nauki tę umiejętność tak dalece, że w roku 1904, podczas wojny rosyjsko-japońskiej, mając lat pięć, był już redaktorem czasopisma, które nosiło tytuł: "Gazeta Mamy i Leszka". Było to pismo przede wszystkim obrazkowe, z krótkimi napisami tłumaczącymi treść obrazka. Pamiętam jeden taki rysunek, przedstawiający moment objęcia naczelnego dowództwa nad armią rosyjską przez generała Leniewicza po ustąpieniu generała Kuropatkina. Obaj generałowie, wielkości mniej więcej po dziesięć centymetrów każdy, stali na wprost siebie w pewnej odległości i z piersi jednego z nich maszerowało do klatki piersiowej drugiego po idealnie prostej linii kilkunastu uzbrojonych żołnierzy. Pismo wychodziło przez dłuższy czas zaczęły pojawiać się w nim wiersze, jak na przykład ten napisany z okazji inauguracyjnego posiedzenia Dumy Państwowej. Oto jego fragment: "Otwiera się piękny pałac dworski, wchodzi Dmowski i Nowodworski". Znajomy naszych rodziców Jan Nitowski, historyk i krytyk literatury obdarzony długą, siwą brodą, wcielenie powagi i niezaradności życiowej, przy spotkaniu z Leszkiem stale podawał mu rękę i pytał swym rozwlekłym głosem: "Co słychać, redaktorze?" Leszek cenił bardzo sobie tę znajomość, ponieważ u pana Nitowskiego było dużo książek, które mógł oglądać.

  Książki, sztychy, obrazki to był świat, w którym Leszek żył i czuł się chyba najlepiej. Jedna z naszych kuzynek często opowiadała, jak kiedyś na wsi poszła z nim na spacer. Las, łąka, kwiaty, słońce. Leszek dłuższą chwilę patrzył na to w milczeniu i potem powiedział: "Jakby to ładnie wyglądało na obrazku".

  Nie pamiętam roku tragicznej śmierci batalisty Pawliszaka. Zrobiła ona na nas wielkie wrażenie i tego dnia Leszek długo przyglądał się pocztówkowym reprodukcjom jego obrazów.

  Kiedy po raz pierwszy zabrała nas matka na wystawę do "Zachęty", Leszka nie można było nakłonić do wyjścia zwłaszcza długo stał wpatrzony w matejkowski Grunwald. "Jak urzeczony" - mówiła potem matka.

  Z okresu naszego wczesnego dzieciństwa pamiętam jeszcze jakieś, reżyserowane przez matkę, przedstawienie amatorskie o legendarnym Lechu, który poszukując ze swą drużyną miejsca na założenie osady niespodziewanie znajduje gniazdo orląt i tam właśnie decyduje się założyć stolicę przyszłego państwa, nazwawszy ją Gnieznem. Treść tej "sztuki" wydawała mi się raczej nudnawa, Leszek, przeciwnie, był pełen entuzjazmu i nie mógł doczekać się "premiery". Grał rolę tytułową, ubrany był w białą szatę - dziś z perspektywy czasu podejrzewam, że była to po prostu koszula - zdobny w długą brodę, jak pan Nitowski i drżącym z przejęcia głosem oznajmiał swą decyzję.

  Nieraz po śmierci brata przypominałem sobie różne fakty z jego dzieciństwa, kompletowałem wspomnienia, ale ta scena jakoś - nie wiem czemu - umknęła mi z pamięci. W jednym z numerów "Życia Literackiego" przeczytałem studium Jerzego Kwiatkowskiego o poezji Jana Lechonia. Określając go jako "poetę płomiennego patriotyzmu" Kwiatkowski pisze: - "Jakże długo trzeba było czekać i jak długo czekać trzeba będzie, by spotkać w liryce polskiej podobnie silne napięcie tego uczucia wyrażonego w podobnie sugestywny sposób". Wtedy dopiero przypomniało mi się to przedstawienie amatorskie i wyraz twarzy Leszka.

  Rok 1905 przeżywaliśmy bardzo intensywnie, wycinając fotografie z czasopism, zbierając śpiewniki patriotyczne, słowem stwarzając "dokumentację epoki". Ojciec nasz należał do jednego z istniejących wówczas stronnictw politycznych i my każdego nowo poznanego chłopca pytaliśmy przede wszystkim: "Do jakiej partii należy twój tatuś?" Ku wielkiemu naszemu zdziwieniu jeden z zapytanych odpowiedział nam z odcieniem dumy w głosie: "Mój tatuś nie bawi się w partie". Byliśmy tym bardzo zaskoczeni i szczerze mówiąc, do dziś dnia nie jestem pewny, który tatuś miał rację.

  Mimo swych nad wiek poważnych zainteresowań i upodobań, Leszek był dzieckiem bardzo żywym, skłonnym do wesołości i czasami dość groteskowych pomysłów. Kiedyś na wsi zdjął z tzw. "stracha na wróble" kapelusz i marynarkę, ubrał się w to i gonił przez pole jakąś dziewczynę, pasącą krowy, która z krzykiem uciekła do chałupy. Kiedy indziej, gdy poszliśmy wszyscy trzej z matką oglądać nowe mieszkanie (ojciec dotychczasowe zdążył już wymówić), Leszek z najmłodszym bratem szybko dokonawszy oględzin zeszli na dół do bramy. Tam, znudzeni czekaniem, zorganizowali na podwórzu coś w rodzaju koncertu dziadowskiego, bo zdjąwszy czapki odśpiewali pieśń, która była parodią pieśni dziadowskiej, a zaczynała się od słów: "Ojciec jego był za dziadka, matka jego była babka". Wywołało to pewną sensację w kamienicy, był to oczywiście pomysł Leszka.

  Innym razem Leszek, jako zupełnie mały jeszcze chłopiec, podczas spaceru ukłonił się jakiemuś przebiegającemu psu. Tylko nasza niańka wzruszyła ramionami, nam obu wydało się to bardzo dowcipne. Czas od 1908 do 1916 roku to były lata szkolne. Leszek uczęszczał początkowo do gimnazjum filologicznego Konopczyńskiego. Nauka przychodziła mu łatwo, matematyki tylko nie lubił, zaniedbując ją stale i konsekwentnie z przedmiotów humanistycznych, mimo że też się nie przepracowywał, oceny miał zawsze bardzo dobre zwłaszcza z polskiego był uczniem celującym. Poza tym wykazywał wyraźne zdolności do rysunków i nauczyciel tego przedmiotu powiedział o tym rodzicom. Przed Leszkiem stanęło widmo dodatkowych lekcji, ale się chłopak postawił. Słyszeć nie chciał o czymś podobnym wystarczyło mu, że sobie kreślił dla własnej przyjemności różne karykatury, na lekcjach matematyki przede wszystkim.

  Poza rysunkami, głośną rozmową z kolegami i przekomarzaniem się z nauczycielem miał jeszcze jeden sposób, aby jakoś przetrwać nudne godziny lekcyjne. Zapisywał mianowicie całe stronice zeszytów, wymieniając z pamięci imiona członków rodzin panujących wszystkich krajów europejskich, a monarchii było wówczas dużo. Źródłem tych informacji był bardzo wówczas rozpowszechniony "Kalendarz Pogotowia Ratunkowego".

  Czytanie pism codziennych przez młodzież szkolną uchodziło w tym czasie za coś niewłaściwego z wychowawczego punktu widzenia i Leszek często był za to strofowany przez nauczycieli, zresztą w sposób przyjemny. Niewiele to pomagało i zawsze, idąc wolnym krokiem do szkoły, trzymał przed sobą rozłożoną gazetę.  Opuszczając szkołę Staszica otrzymał od nauczyciela języka polskiego, Stanisława Szobera, książkę Mariana Kukiela "O insurekcji kościuszkowskiej". "Za to, że się dobrze uczyłeś mojej gramatyki" - powiedział prof. Szober.

  W szkole Konopczyńskiego znalazł Leszek większe pole dla rozwoju swoich zainteresowań i uzdolnień literackich. Grywano jego okolicznościowe utwory sceniczne, przemawiał na uroczystościach szkolnych, wygłaszał "referaty" na tematy literackie. Wśród kolegów był bardzo popularny i, choć czasem dotknął kogoś przez swój złośliwy, a nieopanowany język, lubili go na ogół, często odwiedzali, a jeżeli kiedy, zamiast iść do szkoły, pozostał w domu, co wcale nie znaczyło, że był tego dnia ciężko chory, z reguły po lekcjach odwiedzało go kilku kolegów.

  Zaraz na początku jego pobytu w tej szkole ukazały się w druku dwa tomiki jego wierszy: "Na złotym polu" i "Po różnych ścieżkach", pisane w dwunastym i trzynastym roku życia. Wydanie tych książeczek umożliwił mu ojciec, wychodząc z założenia, że jak mówił: "Nie pomogę mu ja, pomoże mu kto inny, a będzie miał żal do mnie, że się na nim nie poznałem. I po co mi to?".  W matematyce "kulał" w dalszym ciągu, wychowawczo też był dość trudny, ale za to grano jego "sztukę" w łazienkowskiej Pomarańczarni, występowali w niej Józef Węgrzyn i Jerzy Leszczyński, więc różne rzeczy uchodziły mu "na sucho".

  Gdy opuszczał szkołę, sprawił profesorom jeszcze jeden kłopot: skołowany przez różne rodzaje pisowni (Akademia, Kryński, Zjazd Rejowski) napisał w wypracowaniu maturalnym z języka polskiego - melancholya (przez y!). Skądinąd należało koniecznie postawić mu piątkę, ale to nieszczęsne "y"! W rezultacie jednak dostał, zdaje się, piątkę.

  Potem przyszły studia na Uniwersytecie Warszawskim, udział w życiu akademickim, współpraca w redakcji "Pro arte", słynna "mowa" na akademii Sienkiewiczowskiej. W listopadzie 1918 roku wraz z innymi kolegami zgłosił się jako ochotnik do wojska. Uznany na komisji lekarskiej za niezdolnego do służby wojskowej, jakiś czas pracował jako wolontariusz w biurze propagandy Sztabu Generalnego, ale i ten bardzo luźny związek z militaryzmem szybko się skończył. Wkrótce jego świetna już wówczas twórczość poetycka uległa zahamowaniu na skutek przewlekłej choroby nerwowej. Prześladuje go lęk przed obłędem, według zgodnej opinii lekarzy obiektywnie niczym nie uzasadniony. Po dwóch latach tej szarpaniny nerwowej popełnia zamach samobójczy, zażywając większą ilość weronalu, dopiero po dziesięciu dniach odzyskuje przytomność.

  Zresztą wszystkie cierpienia, związane z tą chorobą nie przeszkadzały mu dużo "bywać", śmiać się i dowcipkować, co bardzo dezorientowało przyjaciół, którzy w rezultacie nie wiedzieli, czy Leszek jest rzeczywiście chory, czy tylko "zawraca głowę". Miał naturę wybitnie paradoksalną i nigdy nie było wiadomo, co w nim w danej chwili "siedzi". Często sprawiał wrażenie bardzo wesołego, a wtedy właśnie czuł się najgorzej.

  Gdy po dłuższej kuracji w kilku sanatoriach powrócił do zdrowia, miałem czasem możność obserwować z bliska, w jaki sposób pisał swe wiersze. Nie przychodziło mu to łatwo. Pisał z reguły głośno, często zatrzymując się i cofając, jak gdyby dla nabrania rozpędu, po to, by znów posunąć się o jedną czy dwie linijki naprzód. Oryginalna była jego technika pisania "szopek politycznych". Była to praca na zamówienie, ze ściśle określonym terminem. Zaczynał ją oczywiście od pobrania zaliczki, sam proces pisania odkładając na kiedy indziej. W miarę upływu czasu coraz bardziej tracił na humorze, wreszcie, płacząc nieomal z przygnębienia i zdenerwowania, zabierał się do roboty. Siadał wówczas do pisania, kładł przed sobą na pulpicie gazetę i brzdąkając coś na klawiszach, czytał ją. Od czasu do czasu wstawał, podchodził do biurka i zapisywał jakąś strofkę piosenki, potem z tą samą nieszczęśliwą miną wracał do pianina, znów czytał gazetę i brzdąkał w klawisze.

  Te szopki, bardzo na ogół dowcipne, przynosiły Leszkowi wcale niezły dochód, ale wszystkie pieniądze rozchodziły mu się natychmiast, nie wiadomo gdzie i kiedy, znikały bez śladu jak kamfora. Kiedy jednak po latach umierał nasz ojciec, wszystkie wydatki związane z jego długotrwałą chorobą, koszty lekarza, pielęgniarki, lekarstw, pokrywał w całości Leszek. Przebywał wówczas już od kilku lat na placówce dyplomatycznej w Paryżu, od czasu do czasu tylko odwiedzając Warszawę, i teraz, w związku z niepewną sytuacją polityczną, bardzo niepokoił go los matki. Ostatni raz widziałem go w sierpniu 1939 roku. Prosił, abym w razie wojny natychmiast wywiózł matkę na wieś. Obiecał, że jeszcze zadepeszuje, w Paryżu będzie można łatwiej zorientować się w położeniu. Ustaliliśmy tekst depeszy, która miała być sygnałem ostrzegawczym "Ewelina lepiej". Brzmiało to pogodnie i nie budziło podejrzeń na pewno dojdzie. Doszła rzeczywiście, ale ja sam wiedziałem już, co sądzić o tym wszystkim. Bez pośpiechu otworzyłem telegram: "Ewelina lepiej". Oczywiście.

  Już po skończonej wojnie, będąc kiedyś w Krakowie, odwiedziłem Ojców, którego nie widziałem lat bez mała czterdzieści: drugiego dnia po przyjeździe poszedłem na Grodzisko. Kiedy stanąłem na dziedzińcu przed kościołem, z wysokości cmentarnego muru spojrzeli na mnie dawno zapomniani: Bolesław Wstydliwy, Leszek Biały i Koloman, książę węgierski. Doznałem głębokiego wstrząsu, spotkawszy tak nieoczekiwanie tych kamiennych świadków mego dalekiego dzieciństwa. Pomyślałem wówczas, że jeden jest tylko człowiek, który by tę chwilę przeżył tak, jak ja - mój brat.

 

  "Tygodnik Powszechny" nr 35-1957

 

  Na granicy wąskiej jak westchnienie...

  (o wierszach Wojciecha Bąka)

 

  "Zaświat" to słowo tak często w poezji Bąka powtarzające się, nie jest tam czymś przypadkowym, czymś w rodzaju mniej lub więcej zbędnego ornamentu. To właśnie - "brzemię niebieskie", pod którym ugina się poeta, najbardziej istotna treść jego "śpiewnej samotności". Mówi o nim w poezji Bąka zmierzch i mrok, dalekie odgłosy wsi i cisza uśpionych pól, szumi o nim wiatr w gałęziach drzew, a gwiazdy drżą w rytm jego melodii. Księżyc już jest na swoim miejscu i zamiast podszeptywać, jak to czyni zwykle, słowa miłości kochankom, namiętnym, fanatycznym śpiewem, głosi melodię zaświata. Wszystko tonie w jakiejś tajemnic pełnej mgle, niby we śnie cudownym i niepojętym. A potem, w słonecznym blasku południa, zaświatem pachną kwiaty i trawy, i w śpiewie ptaków, w jednostajnym brzęczeniu much, w cichym kołysaniu zbóż ta sama uparcie nuta brzmi, ten sam śni się sen.

 

  "Za snem jodłowym, snem zielonym

  jest sen makowy, sen czerwony,

  a za makowym - nie nazwany

  sen najsenniejszy - bezzmysłowy,

  nieprzepuszczany, a widziany -

  Sen zaświatowy."

 

  Sen? A może właśnie nie sen, tylko najbardziej istotna rzeczywistość: może snem jest wszystko, tylko nie to rytmiczne bicie serca w takt nie nazwanej melodii.

  Na pewno! I teraz już każda rzecz na świecie poczynając od szczytów górskich, a kończąc na liściu zwiędłym, drga i kontaktuje z zaświatem.

  Nie ma rzeczy wielkich i małych, ważnych i nieważnych wszystko jest wielkie i wszystko jest ważne, bo wszystko w przedziwny sposób łączy nas z tym, co nieskończone. I zastygłby może człowiek w cichej, beznamiętnej kontemplacji świata, gdyby nie jakaś siła atrakcyjna, która tam tkwi, zdolna przyciągnąć i opanować serce ludzkie. I tak już jest, że ilekroć zatrzyma człowiek na czymkolwiek spojrzenie pożądliwej miłości, ilekroć położy na tym rękę swoją, aby powiedzieć "to moje", tylekroć od razu ta rzecz przestaje być dobrym przewodnikiem zaświata, a serce kurczy się i umiera dla wieczności.

  Gdyby nie ta dziwna właściwość "świata", nie byłoby może cierpienia, ale nie byłoby także ani poetów, ani świętych. Nie byłoby poetów, bo któż by wtedy ulegał hipnozie rzeczy skończonych, kto by je pożerał oczyma łakomymi, kto by je kochał miłością samolubną i pogańską? Nie byłoby świętych, bo kto by wtedy tak uparcie patrzył w jeden punkt, aby poprzez znikomość kształtów, barw, dźwięków i woni dotrzeć nareszcie tam, gdzie nic nie mija, a wszystko trwa bez końca.

 

  "Tam już nie cienie i promienie,

  ale cieniście, promieniście,

  tam już nie śpiewy i milczenie,

  chociaż milcząco pośpiewacie.

  Tam dotykalna prawie ziemia,

  choć ziemi pod stopami nie ma!

  Tam przestrzeń, ale bez przestrzeni,

  i czas bez czasu - wieczność pusta -

  i blask bez blasku, cień bez cieni

  i dźwięk bez dźwięku, woń bez woni -

  i tam jak orkan cisza dzwoni -

  otwarte Boże usta!"

 

  I nie byłoby wtedy cierpienia, bo któż, będąc poetą, cierpiałby, że tak trudno być świętym.

 

  * * *

 

  Wiersze Bąka mówią nam o tym tragicznym rozdwojeniu poety, o tej walce tak męczącej, bo nieustannej. Chwilami wydaje się poecie, że - kto wie - może już i powziął jakąś ostateczną decyzję jeszcze chwila, i zwycięstwo zaświata w sercu jego będzie dokonane. Ale to złudzenie. Niepodobna przecież tak po prostu i tak bezkarnie "porzucić świat". Nocą, we śnie przyjdzie on do poety, olśni go bogactwem obrazów, ukołysze melodiami, odurzy wonią i każe się pokochać na nowo. Więc, co robić, do kogo się udać po ratunek? Może Magdalena, ta namiętna ongiś miłośnica świata, zrozumie, wysłucha, dopomoże.

 

  "Magdaleno! Patrz, już minął deszcz -

  Piękno żywe dokoła dojrzewa.

  Ty jedynie, ty jedynie wiesz,

  jak pożegnać zwierzęta i drzewa.

  Ty jedynie poucz mnie, jak dziś

  zgasić zmysły i obudzić myśl."

 

  A gdy i to nie pomaga, pozostaje już tylko rezygnacja. Machnąć ręką, zapomnieć o wszystkim, co jest bez nazwy, co nie ma ani kształtów, ani barw, ani woni, żyć życiem zwierzęcia, rośliny czy kamienia. Ale wtedy właśnie, jak na zawołanie, jakiś drobiazg - wszystko jedno co: sarna przebiegła, zaszumiało zboże, spadł liść - ale był w tym jakiś błysk, jakaś wieść z zaświata i znowuż na wszystko pada woal tajemniczej i cudownej mgły, i znowuż serce pełne jest miłości i tęsknoty.

  Ciągłe odżegnywanie się od świata, a potem ucieczka przed zaświatem i znowuż uparte poszukiwanie jego śladów, na ścieżkach polnych, na korze drzew, na deskach parkanu, wszędzie, po to, aby przecież jakoś ująć w ręce i określić słowami, to, co i zmysłom i słowom uchwycić się nie da - codzienny, krwawy trud poety - każe mu w rezultacie pragnąć, żeby to już raz... tak albo tak... w jedną albo w drugą stronę... anioł hymnami rozśpiewany, albo... zwierzę...

  Jest w tym niewątpliwie tragizm tragizm poety, nie poezji. Bo to jednak złudzenie, że "świat" jest zły, że między nim a zaświatem musi istnieć niezgłębiona przepaść, że bolesne rozdarcie poety, "na granicy wąskiej jak westchnienie", jest zatem czymś absolutnie koniecznym i nieuchronnym. To tylko człowiek niezdolny do miłości czystej i bezinteresownej patrzy na świat złym, pożądliwym wzrokiem coś z tego spojrzenia zostaje tam i fosforyzuje potem podejrzanym blaskiem. Od spojrzenia poety zależy jego wizja świata i jego dramat.

 

  * * *

 

  Ciekawe, że "świat" dla Bąka to zawsze: las, pole, łąka czy ogród reszta jakby nie istnieje. Jest tam jeszcze co prawda jakiś inny "zły", "fabryczny świat, ale to już tam... daleko... za oknami", i poetę nic z nim nie łączy. Naprawdę za to wzruszająca jest ta prosta i tkliwa miłość, którą otacza "rośliny, drzewa i zwierzęta", cały ten świat saren, lisów, zajęcy, wiewiórek, motyli i ptaków. I nic w tym nie ma sztucznej afektacji, nic z blagi. Tak szczerze, tak głęboko współczuć z przyrodą umiał chyba tylko Kasprowicz.

  Wpływ tego świata na wyobraźnię poety jest tak wielki, że można by nawet mówić o nadużywaniu porównań pachnących wsią wiersz "Proroctwo" półspełnione posłużyć tu mógłby za przykład. No, ale to są drobiazgi. I żeby już skończyć z wszelkimi zastrzeżeniami, powiedzmy jeszcze, że niektóre wiersze mogłyby być - zaryzykujmy bluźnierstwo - mogłyby być po prostu krótsze gdyby tylko większa zwięzłość w obrazowaniu i niekiedy trochę wyraźniejsza pointa.

  Mówić o wpływie innych poetów na twórczość autora "Śpiewnej samotności"? No, więc naturalnie: Staff, Tuwim, może Liebert, ale cóż to znaczy wobec tej pewności, że przemawia do nas poeta rzetelny, talent wielki i wiele obiecujący.

  Utworem, jeśli chodzi o stronę formalną, w całej poezji Bąka bezsprzecznie najlepszym, najbardziej skończonym, jest poemat o Księdzu Wikarym. Jednak dla duszy religijnej dramat ten jest niewątpliwie raczej materią zadośćuczynienia, nie tematem literackim. Psychologicznie, w epilogu przynajmniej, nie dość umotywowany, zbyt naiwnie upraszcza "dzieje grzechu" duszy czystej i głęboko wierzącej. Ta symplifikacja nadaje, być może, poematowi dużo wyrazu, barwi go jednak równocześnie nieco melodramatycznie.

  Są potem w poezji Bąka dwa czy trzy wiersze, coś niby uśmiech ironiczny w stronę kołtuna skierowany. Poeta jest bądź co bądź na wyjątkowych prawach, więc może i wolno mu niekiedy odmówić krótką modlitwę: Dzięki Ci Boże, że nie jestem, jak ci "świątkowie", jak "apostoł pedantyczny", jako ów celnik... Byle tylko nie weszło to w nałóg i nie stało się leitmotivem twórczości. Nic trudniejszego jak ustawicznym wysiłkiem dopracowywać się własnej wewnętrznej treści i nic łatwiejszego, niestety, jak brak jej wytykać u innych. Tyle jest w poezji Bąka siły, tyle męskiej energii, że to niebezpieczeństwo chyba mu nie grozi.

  Te zdecydowane, męskie akcenty najsilniej może brzmią wtedy, gdy poeta mówi o Polsce. Polska to dla niego nie tajemniczy wyniosły chram, gdzie się pali ofiary na cześć wątpliwego bóstwa, nie tragiczna matka, przed którą trzeba uklęknąć i obowiązkowo zapłakać i nie fantastyczna kochanka, towarzyszka karkołomnych poetyckich spacerów, ale rzeczywistość najbardziej realna tak prosta i tak droga, jak własny dom nad głową i tak konieczna, jak codzienny chleb. Warto było przejść przez piekło wojny, aby ją odzyskać i dziś warto dla niej żyć. Jest to chyba jedyna "koncepcja" ojczyzny, na którą możemy się dziś zgodzić łączy się tu trzeźwy realizm z kultem wartości idealnych.

 * * *