„zawsze redaktor”
Rozdział V
Z prywatnych zbiorów Zygmunta...
W pozostawionym przez Zygmunta Serafinowicza zbiorze papierów, dokumentów, listów i pism odnaleźliśmy wiele materiałów, które gromadził i przechowywał pieczołowicie, i które, zdaniem naszym, wymownie dopełnić mogą obraz jego osobowości, którą tu staramy się odtworzyć i przekazać. Wybraliśmy część tego zbioru - z główną myślą, by opublikować to, co wedle naszego rozeznania było mu najbliższe i najbardziej dla niego charakterystyczne. I to do czego najchętniej wracał. Tak więc znajdą się tutaj pisma jego pióra - cztery utwory autorstwa Zygmunta Serafinowicza, z których dwa były publikowane za jego życia, a trzeci - pośmiertnie. Portret Matki Czackiej maluje jej sylwetkę z dużym realizmem, w sposób nie budzący wątpliwości, że autor był świadkiem codziennego życia i pracy Matki. Kolejny materiał - luźne refleksje poświęcone ojcu Korniłowiczowi urywają się w pół zdania. Rozumiemy to... niełatwo jest pisać o kierowniku duchowym, którego osobowość zaważyła na całym życiu piszącego. Wspomnienie o Janie Lechoniu mówi o środowisku rodzinnym Serafinowiczów, zaś recenzja poezji Wojciecha Bąka jest miarą talentu literackiego autora. Tego talentu bezsprzecznego, którego jednak nigdy nie był do końca pewien. Wielu namawiało go do pisania, tymczasem każdy wysiłek pisarski powodował wielką jego rozterkę. Po opublikowaniu w "Tygodniku Powszechnym" wspomnienia o tragicznie zmarłym bracie, zwierzał się stryjecznym siostrom w liście: "Chwyciłem za pióro" i w rezultacie jestem jak tabaka w rogu. Jednym się to podoba, a inni wytykają mi fałszywą prostotę, powściągliwość nie na miejscu, uczuciową oschłość i wszystko to utytłane w dodatku w sosie głupkowatej nonszalancji. Dobrze się składa, że nie będę musiał pisać o sobie samym wspomnień. Ta myśl jest dla mnie źródłem prawdziwej radości". Kolejne pozycje - to fragmenty listów przyjaciół i znajomych pana Zygmunta. Choć tylko okazjonalne - dają wymowny obraz stosunku ludzi do niego, uczuć jakie budził. Dalej - dwa dokumenty, które u siebie przechowywał, dotyczące pewnej sprawy nie związanej bezpośrednio z Zygmuntem Serafinowiczem, ale żywo go obchodzącej. Są to odpisy dwóch listów, jakie w ostatnim dniu 1970 roku otrzymał ks. bp. Dąbrowski, sekretarz Episkopatu polskiego. Odpowiedź dra Aleksandra Skarżyńskiego, dyrektora Urzędu do Spraw Wyznań, i komentujący ją list Prymasa, ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego, dotyczą ważnych spraw z dziedziny stosunków władza-Kościół. Powstałe w znaczącym momencie historycznym naszego państwa i narodu - Zygmunt odczytywał wielokrotnie. I wreszcie to czym raczył nas tak szczodrze i zawsze cieszył - wybór poezji najczęściej przez niego recytowanej. Zachowane w jego szufladzie odpisy, sporządzone przez niego z pamięci, w drobnych szczegółach różnią się czasem od wersji oryginalnej utworów. Nie zmienialiśmy w nich nic jednakże, pragnąc je przekazać w książce w tej formie, w jakiej nam były pozostawione.
1. Autor: Zygmunt Serafinowicz
Gawęda o Matce Elżbiecie Czackiej
(pogadanka napisana dla drużyny niewidomych harcerek)
To, co tu powiem, nie będzie miało żadnej wartości literackiej, nie będzie w tym ani odrobiny tzw. polotu. Proszę tego nie oczekiwać i na to się nie oblizywać. Pod względem formy będzie to typowy, bardzo nieporadny i bardzo chaotyczny bełkot, a pod względem treści - sam nie wiem, jak to określić. Nie będzie to w żadnym razie jakaś charakterystyka Matki, na to mnie nie stać. Może inne, obecne tu osoby, które miewały z Matką częstsze niż ja kontakty, uzupełnią to, co tu powiem. Nie będę mówił, jak Matka straciła wzrok, jak zakładała to, co dziś nazywa się Laskami: Towarzystwo, zakład, zgromadzenie, jak kiedyś osobiście zajmowała się niewidomymi, jak ich uczyła brajla, jak potem pieszo chodziła z Lasek do Warszawy, aby zdobyć trochę pieniędzy na bieżące wydatki. Nie będę mówił, bo przede wszystkim na pewno już słyszeliście o tym, następnie mnie jeszcze wtedy w Laskach nie było, więc też nic ciekawego na ten temat nie potrafię powiedzieć. No więc ostatecznie, o czym będę mówił i od czego zacznę? Zacznę od chwili - w kwietniu minęło 30 lat - kiedy ksiądz Korniłowicz, o którym może słyszałyście, wprowadził mnie do pokoju Matki i przedstawił. Matka była bardzo uprzejma, zapewniła, że cieszy się z poznania mnie, powiedziała: "Proszę, niech pan siada". Ale ksiądz Korniłowicz powiedział wtedy: "Ma też Matka mówić komu: panie". Matka zaczęła mi mówić po imieniu. Muszę przyznać, że początkowo rozmowy z Matką jakoś mi, jak się to mówi "nie szły". Byłem onieśmielony, nie wiedziałem o czym mówić, rozpaczliwie poszukiwałem tematu. Ale później przekonałem się, że z Matką łatwiej można porozumieć się, niż z kimkolwiek innym na świecie. Była zawsze bardzo konkretna, życiowa, nie wałkowała nigdy bez potrzeby jakiejś sprawy, od razu trafiała w sedno. Pamiętam, oczekiwaliśmy kiedyś w Laskach wizyty ks. kardynała Kakowskiego. Kardynał nieraz przyjeżdżał do Lasek, ale tym razem przyjazd miał mieć charakter oficjalny, uroczysty. Debatowaliśmy długo, jak to urządzić, żeby wszystko wypadło jak najlepiej. Ktoś wysunął projekt, żeby przygotować jeden pokój, w którym kardynał mógłby wypocząć i ewentualnie przespać się. Zaczęliśmy się zastanawiać, który pokój na to przeznaczyć i który wstawić tam tapczan. W pewnej chwili Matka przerwała tę debatę. Powiedziała: "Mnie się to wszystko wydaje nierealne. Jak mu się zechce spać, wsiądzie w auto, pojedzie do domu, położy się do łóżka i będzie spał. Ja nie rozumiem o czym my mówimy". Kiedyś radziła się Matki pewna pani, jak ma postąpić. Kocha pana (bodajże Karola), ale pan Karol pochodzi z bardzo drobnomieszczańskiej rodziny, podczas gdy ona... Więc co robić? Wyjść, czy nie wyjść za pana Karola? Matka powiedziała jej: "w sytuacji, w której się pani znajduje, są trzy wyjścia, z tego dwa mądre, a jedno głupie. Pierwsze - to nie przypisując tzw. względom towarzyskim większego znaczenia, wyjść sobie najspokojniej za mąż za pana Karola. Drugie - uważając, że są to jednak sprawy istotne, powiedzieć o tym panu Karolowi, żeby sobie nie robił złudzeń. I wreszcie trzecie - niemądre: poślubić pana Karola i całe życie wypominać mu ten mezalians". W ogóle trudno mi było przewidzieć, co Matka powie, jakie w danej sprawie zajmie stanowisko. Czasem zdawało mi się, że tu nie może być wątpliwości, na pewno Matka powie: nie! Czasem znów wydawało mi się, że powie: ależ tak, naturalnie! Ale było właśnie przeciwnie, albo też jakoś jeszcze inaczej. Kiedyś powiedziała mi Matka: "Cóż łatwiejszego, jak mieć tzw. dobre zasady. Nie o to chodzi". Wtedy, wydaje mi się, zrozumiałem, dlaczego Matka w swoich wypowiedziach czy decyzjach jest często taka "nieoczekiwana". Rzeczywiście "nie o to chodzi", nie o mechaniczne stosowanie w życiu jakiejś słusznej skądinąd zasady, nie o gotowy przepis. Źródłem słów i czynów ludzkich powinien być stały kontakt człowieka z Bogiem przez modlitwę, życie Boże w duszy. I wtedy nieraz może się okazać, że w danym wypadku nie należy zbyt rygorystycznie stosować jakiejś zasady, że trzeba powiedzieć czy postąpić inaczej i dlatego właśnie, jak już powiedziałem, Matka była nieraz i w tym co mówiła, i w tym co robiła taka nieoczekiwana. Tak samo trudno byłoby mi powiedzieć, czy Matka była łagodna, czy surowa. Matka nie była z zasady łagodna, ani z zasady surowa. Była łagodna, kiedy trzeba i surowa też, kiedy trzeba, raz tak, a raz tak, więc znów "nieoczekiwana". Zawsze mnie uderzał i wzruszał stosunek Matki do cierpienia. Matka sama dużo cierpiała, już choćby przez utratę wzroku, z którą się trudno było Matce pogodzić. Sama mi powiedziała, że przez dwa lata żyła właściwie jednym wersetem z "Naśladowania": "Panie, niech mi będzie to możliwe przez łaskę Twoją, co mi się przez ułomność natury niepodobnym zdaje!" I Matka zachowała jakiś wielki szacunek dla cierpienia, jakąś delikatność w stosunku do człowieka, który cierpi. Matka nie mówiła w takich razach: "cierp, cierp, jak będziesz dobrze po chrześcijańsku cierpiał, to ci to cierpienie wyjdzie na dobre". Jest to oczywiście słuszne, tylko, że najczęściej to nie trafia do cierpiącego. Więc Matka milczała, nie tylko, że nie mentorowała ale nieraz nie usiłowała nawet pocieszać. A jednak człowiek wychodził od Matki uspokojony. Coś z tego wielkiego spokoju, który jest w Matce udzieliło mu się. To dużo więcej warte niż taka dostojna gadanina o celowości i godności cierpienia, gadanina, która czasem może przynieść więcej szkody niż pożytku. Jeżeli to, z czym ktoś przyszedł do Matki, to nie było jakieś wielkie, nieodwracalne cierpienie ale po prostu zmartwienie, czy nawet zwykły kłopot, pierwszym odruchem ze strony Matki było powiedzenie: "Cóż by też na to poradzić?" I Matka często znajdowała jakiś sposób, nieraz bardzo prosty, a bardzo skuteczny. A jeżeli nawet go nie znalazła, zawsze pomagała przez swój spokój i przez modlitwę. Myślę, że w Laskach dużo jest osób, które choć raz w życiu doznały na sobie zupełnie wyraźnie, bez żadnej wątpliwości, działania modlitwy Matki. I każdy, kto taką chwilę przeżył, nawet jeżeli to jest człowiek bardzo słaby, już o tym nie potrafi zapomnieć. Będzie to dla niego źródłem jakiejś siły, jakiejś odporności moralnej. Mając całkowite zrozumienie dla tego cierpienia, jakim jest utrata wzroku, Matka uważa, że tylko świadome przyjęcie tego krzyża stanowi pełne rozwiązanie "sprawy niewidomych". Oczywiście Matka uznaje najzupełniej celowość i konieczność przygotowania zawodowego niewidomych, ale najlepiej nawet sytuowany materialnie, społecznie i towarzysko niewidomy będzie się czuł pokrzywdzony, o ile nie spojrzy na swoje kalectwo jako na coś, co przyjąć trzeba z rąk Pana Boga. W cierpieniu tkwi zawsze pewna tajemnica, która tu na ziemi rozwiązana nie będzie, to prawda, ale jedno jest jasne i pewne, że Bóg kocha każdego człowieka i pragnie jego dobra. Dlatego to cierpienie trzeba przyjąć. Dlatego wszelkie próby rozwiązania "spraw niewidomych" na płaszczyźnie pozareligijnej są, zdaniem Matki, z góry skazane na niepowodzenie, chybione. Matka sama dużo cierpiała fizycznie, ale te cierpienia własne nie zahartowały Matki na ból innych. Potrafiła zawsze współczuć komuś, kto cierpiał nie zawsze bardzo dotkliwie: ot, jakieś tam głupie zapalenie okostnej, czy coś w tym rodzaju. Kiedy już mówię o cierpieniach fizycznych Matki, chciałbym podkreślić, że Matka nigdy dla rzekomego zbudowania rozmówcy nie bagatelizowała ich w sposób niezgodny z prawdą. Kiedy w listopadzie 1939 roku przyjechałem do Lasek po trzymiesięcznej nieobecności, rozmawiałem z Matką o tej operacji, której musiała się ostatnio poddać. Jak pewno wiecie, Matka była ranna podczas oblężenia Warszawy. Trzeba było usunąć oko. Operacja odbywała się w bardzo prymitywnych warunkach, bez znieczulenia. W pewnej chwili powiedziałem: "To musiało Matkę strasznie boleć". Matka odpowiedziała mi zupełnie naturalnie i z wielką życzliwością: "Wiesz, przechodziłam w życiu dwie tzw. ciężkie operacje i wszystko nic, zupełne głupstwo w porównaniu z tym bólem, który miałam teraz". Właśnie ta szczerość Matki była dla mnie czymś budującym. Ten mój pobyt w Laskach w listopadzie 1939 roku upamiętnił mi się jeszcze z innego względu. Laski były wtedy bardzo zniszczone, wiele domów całkowicie lub częściowo zrujnowanych. Powiedziałem coś na ten temat Matce. Machnęła ręką: "Mój drogi, powiedziała, cała Polska dziś, to jedna ruina. Co tu biadolić, że w Laskach trochę szyb wyleciało". Pamiętam, że bardzo mi zaimponował ten obiektywizm i poczucie hierarchii ważności różnych spraw. W ogóle wiele rzeczy mi imponowało u Matki, ale wspomnę tylko jeszcze o jednej. Matka miała duże zdolności organizacyjne, potrafiła sobie każdą pracę odpowiednio zaplanować i konsekwentnie ten plan realizować, ale umiała też, jeżeli zajdzie potrzeba, dla jakichś ważnych powodów od tego planu odejść. Tylko, że to odchylenie było świadome, celowe, nie było w nim jakichś przypadkowości. Myślę, że jest to dość rzadka zaleta w Polsce i szczególnie ważna dla niewidomych.
[Luźna notatka]
Nie mogę pisać życiorysu Ojca czy Matki (brak danych, sytuacja) (...) tylko wspomnienia związane z moją osobą. Tu od razu nasuwa się pytanie, co kogo może obchodzić moja osoba. Czy pisanie własnych wspomnień nie będzie megalomanią? Ale Chesterton powiedział gdzieś: "Nie ma tak małej duszy, aby nie było w niej miejsca na odwieczną walkę Boga z szatanem" (cytuję z pamięci, więc może nieściśle). I powiedział jeszcze: "Im mniejszy będzie człowiek, tym piękniejszy ujrzy widok między jednym kołkiem w płocie a drugim". To znaczy chyba, że przeciętny pyłek może zwrócić czasem uwagę na jakiś drobiazg niewielki, a jednak ważny, który ujdzie uwagi kogoś bardzo mądrego. Poza tym Ojciec powiedział mi kiedyś: "przypuszczam, że literatura doskonale obejdzie się bez ciebie, ale tobie jakaś literatura jest potrzebna, powinieneś coś tam pisać. Co, to już twoja sprawa". Innym razem, co prawda zabierając się do golenia, zapytał mnie z odcieniem powątpiewania w głosie: "Czy ty jesteś właściwie inteligentny? Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Sam nie wiem". I zaczął ostrzyć nożyk do żyletki! Mimo tych wątpliwości, biorąc wszystko pod uwagę, zdecydowałem się napisać garść wspomnień o ks. Korniłowiczu w ścisłej łączności z moją osobą. Inaczej - niestety - nie potrafię. Zacznę od wyznania bardzo osobistej natury. Otóż od najmłodszych niemal lat pragnąłem wierzyć, nie miałem tylko pojęcia "jak to się robi". Dom rodzinny nic mi w tym chyba nie pomógł. Nie była to wina rodziców. Byli ludźmi najlepszej woli, ale z drugiej połowy XIX stulecia. Nie wątpię również w dobrą wolę moich prefektów, czyli, jak się dziś mówi, katechetów, ale lekcje religii... naprawdę mogło ich nie być. To była czysta formalność, podobnie jak niedzielne nabożeństwa szkolne, spowiedź czy komunia, "ten najpiękniejszy dzień w życiu, kiedy Jezus przychodzi do duszy dziecka". Mój dobry znajomy, żeby już nie powiedzieć - przyjaciel, hrabia rzymski i tajny szambelan Jego Świątobliwości, kiedy go zapytałem, jak przeżył dzień pierwszej Komunii, odpowiedział mi, że uroczystość odbyła się w kaplicy pałacowej. Była muzyka, organy i skrzypce, ciocie w olśniewających toaletach, wujowie w smokingach czy frakach. Dużo różnych prezentów, potem oczywiście śniadanie, torty, pomarańcze i co tam jeszcze. I wreszcie wieczór, codzienny paciorek i refleksja: "Ale mnie nabrali, żadnego Pana Jezusa nie było!". Więc jak to zrobić, żeby...
Wspomnienie o Janie Lechoniu
Ulegając namowom różnych osób, które znały osobiście lub z twórczości tylko brata mego Jana Lechonia, zdecydowałem się napisać o nim to wspomnienie. Czynię to raczej niechętnie, bo pisząc o dzieciństwie czy młodości Leszka, muszę koniecznie mówić o ludziach, wśród których wówczas żył, o tzw. atmosferze rodzinnej, o sprawach bardzo nieraz osobistych, a wszystko to nie wiąże się bezpośrednio z jego twórczością poetycką, więc nie jestem pewny, czy zasługuje na "przekazywanie potomności". Poza tym, ktoś, czytając te wspomnienia, może mi wytknąć ich rzekomo brązowniczy charakter. Cóż jednak poradzę na to, że zawsze z pewnym wzruszeniem myślę o tym pogodnym dzieciństwie, które zawdzięczaliśmy naszym rodzicom, a z młodych lat Leszka utkwiły mi w pamięci te przede wszystkim szczegóły, które zdają się świadczyć o jego oryginalnej już wówczas osobowości. Po tych uwagach wstępnych przystępuję do rzeczy. (...) Kiedy Matka nasza, jedna z szesnaściorga rodzeństwa, skończyła lat siedem, wysłano ją do Warszawy na pensję, którą prowadziła jej wujenka. Po skończeniu nauki i uzyskaniu dyplomu nauczycielki geografii pozostała w Warszawie, pracując "u wujenki". Dziadek pisywał do niej listy dość patriarchalne w tonie, które starannie przechowywała i spaliła dopiero na krótko przed swą śmiercią. Pamiętam fragment jednego z nich: "a przy nadchodzących świętach Zmartwychwstania Pańskiego, skoro Bóg Wszechmogący tak zrządził, że Cię widzieć nie będziemy mogli, co nam nie jest obojętnym, życzymy Ci kochana Córko..." itd. W tym czasie ojciec nasz poszukiwał osób gotowych pracować bezinteresownie w Towarzystwie Kolonii Letnich. Ojciec był urzędnikiem w biurach Dyrekcji Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, ale poza pracą zawodową "wyżywał się" w pracy społecznej. W domu wujenki właśnie znalazł ofiarną towarzyszkę pracy, a potem żonę i w rezultacie, jak sięgnę pamięcią, było nas dwóch braci: ja i młodszy ode mnie o dwa lata Leszek później przyszedł na świat jeszcze jeden. Wujenka tymczasem sprzedała swoją pensję i zamieszkała przy nas już w roli babki najważniejszej, najbliższej, niepowtarzalnej. Mimo bardzo słabego zdrowia i nawet kalectwa była zawsze pełna entuzjazmu, kochając ponad wszystko Człowieka (przez duże C) i wierząc niezachwianie w Oświatę (przez duże O). Gdy umarła, pozostała po niej gruba, oprawna w skórę książka, do której wpisywała poezje Słowackiego - między innymi całego Kordiana - ozdabiając je różnymi kolorowymi inicjałami. Książkę tę dostałem po latach w prezencie na swoje imieniny jako chrześniak babki, ale Leszek póty mnie prosił i nudził aż wreszcie odstąpiłem mu ją, dziś trudno mi powiedzieć: bezinteresownie czy za misę soczewicy. Matka otrzymała w spadku prezent kłopotliwszy, bo kilku uczniów, których babka przygotowywała do gimnazjum, oczywiście "za Bóg zapłać". Chcąc jakoś wybrnąć z tej sytuacji, podzieliła ich na grupy, dołączyła do tego kilku uczniów płatnych, wcieliła mnie do jednego z tych kompletów i w ten sposób pracując zarobkowo nie opuszczała domu, mając nas stale przy sobie. Bo nawet kiedy szliśmy z niańką na spacer do Łazienek czy Parku Ujazdowskiego, zawsze przychodziła do nas i zawsze z krzykiem biegliśmy na jej spotkanie. Czasami, bardzo rzadko, wychodziła z ojcem gdzieś "na wizytę", zapowiadając nam to zawczasu, aby nas jakoś oswoić z tą ciężką myślą. Takie wieczory bez matki były bardzo smutne. Pamiętam: leżeliśmy w łóżkach, niańka siedziała w sąsiednim pokoju z reguły milcząc jak zaklęta, w kuchni kucharka śpiewała jakąś beznadziejną piosenkę, a za ścianą ktoś grał na pianinie. Najmłodszy z nas zasypiał natychmiast, ale my z Leszkiem bardzo byliśmy tą sytuacją przygnębieni. "Ty śpisz" - pytaliśmy się nawzajem co jakiś czas, wreszcie jednak zasypialiśmy, a po obudzeniu okazywało się, że jest już dzień i co ważniejsze - matka. Ojca widywaliśmy rzadziej - dopadkami: jedynie niedziele miał dla nas wolne, poza tym pracował dosłownie od rana do wieczora, trochę w biurze, a przeważnie w swoim pokoju, pochylony wiecznie nad jakimiś papierami. Na pewno lwią część jego budżetu stanowiło utrzymanie i nauka synów. Dbał o zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb, myślę że do przesady. Od najmłodszych lat pobieraliśmy różne lekcje prywatne, więc sloid (roboty ręczne - przyp. red.), śpiew, gimnastyka, potem gra na fortepianie, język niemiecki, stolarstwo. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy zbyt pilnie przykładali się do tego wszystkiego, właściwie były to pieniądze wyrzucone w błoto. Warsztat stolarski z kompletnym urządzeniem: piłami, strugami, itd. stał w naszym pokoju zupełnie bezczynnie całymi latami, zanim ojciec zdecydował się odstąpić go jakiemuś stolarzowi. Podobnie zresztą było z rowerem. "Po co to tu stoi i kto na tym jeździ właściwie?" - zapytał pewnego dnia ojciec i bodajże nazajutrz rower zniknął z mieszkania. Wystarczyło jednej próby z wywoływaniem zdjęć w zaciemnionej łazience, aby nas zniechęcić do aparatu fotograficznego definitywnie. Lubiliśmy za to tzw. słowo pisane, mając zawsze do dyspozycji wszystkie czasopisma dziecinne: "Moje pisemko", "Przyjaciel ŚŚDzieci", "Wieczory Rodzinne". W latach późniejszych w jednej z księgarń korzystaliśmy z dobrodziejstwa rachunku otwartego, tzn. jeżeli któremuś z nas podobała się jakaś książka i uzyskał aprobatę matki, brał ją po prostu z księgarni, a ojciec regulował należność po jakimś czasie. Niezależnie od tego, kupował nam stale różne wielotomowe wydawnictwa: atlasy i encyklopedie, wszystko "na wyrost" z myślą, że się nam przyda, gdy będziemy starsi. Póki jeszcze nie poszliśmy do szkoły, wakacje letnie trwały dla nas pięć miesięcy, od połowy maja do połowy października. Wyjeżdżaliśmy gdzieś na wieś, na ogół niezbyt daleko od Warszawy, raz jeden pojechaliśmy nad morze do Połągi, ale bardzo szybko zatęskniliśmy za zwykłą wsią mazowiecką z jej nieskomplikowanymi atrakcjami. Kiedyś, podczas wakacji, wybuchła w okolicy epidemia szkarlatyny. Wszyscy nieomal letnicy czym prędzej opuścili zagrożony teren, aby nie narażać swych dzieci, nasi rodzice jednak, uważając takie postępowanie za aspołeczne, pozostali na wsi i matka, zachowując różne środki ostrożności, zachodziła nawet do domów objętych zarazą. Ponieważ wiem, jak była zawsze przesadnie troskliwa o nasze zdrowie - kiedyś z powodu zwykłego kokluszu wezwano do nas aż trzech lekarzy - wyobrażam sobie, ile kosztować ją musiał ten akt uspołecznienia.bb W latach szkolnych wyjeżdżaliśmy parokrotnie na wakacje do Ojcowa. Stamtąd było zaledwie kilkanaście kilometrów do Krakowa, a Kraków w tych zamierzchłych czasach leżał już za granicą, w zaborze austriackim. Mimo to w dni pogodne, patrząc w tamtą stronę z wierzchołka tzw. Hełmowej Góry, można było od biedy zobaczyć to i owo, oczywiście przy dużej dozie dobrej woli. Na tej nam nie zbywało, wobec czego drapaliśmy się na tę górę przy każdej nadarzającej się okazji, aby choć z daleka popatrzeć na Kraków. Właściwie nie mieszkaliśmy w samym Ojcowie, ale o trzy kilometry dalej, na szczycie innej znów góry, zwanej Grodziskiem. Były tam stare drzewa, nieczynny kościół, jakaś archaiczna studnia z obeliskiem i szczątki murów fortecznych, jako że według zapewnień kościelnego było to kiedyś "miejsce obronne". Kościelny zresztą nie nazywał się kościelnym tylko pustelnikiem, ponieważ była tu również pustelnia błogosławionej Salomei - samotna kamienna cela, w której stało łoże z kamienia, a na ścianie widniał napis po polsku i po łacinie: "Quid est somnus? Mortis imago - Czym jest sen? Śmierci obrazem". O błogosławionej Salomei wiedzieliśmy - również z ust pustelnika - że "w dzieciństwie jeszcze poślubiona Kolomanowi, księciu Węgierskiemu, po śmierci tegoż wstąpiła do klasztoru Sióstr Klarysek w Zawichoście". Na murze otaczającym plac przed kościołem obok figury Kolomana stały jeszcze kamienne postacie bodajże Leszka Białego, Bolesława Wstydliwego i jeszcze jakaś, której już nie pamiętam, ale wówczas umieliśmy to wszystko na wyrywki i często w zastępstwie pustelnika oprowadzaliśmy różnych wycieczkowiczów, opowiadając im o tej studni, o błogosławionej Salomei i o Kolomanie. Zwłaszcza Leszek lubił wyręczać pustelnika i zwiedzający zawsze byli zachwyceni i nim i jego wyjaśnieniami najbardziej jednak był zachwycony sam pustelnik, który miał teraz więcej czasu na czytanie sensacyjnych powieści, za którymi przepadał, a materialnie nie był poszkodowany, bo za oprowadzanie gości inkasowaliśmy zawsze pewną kwotę jako honorarium "dla pustelnika". Wracając jeszcze do naszego Ojca, muszę zaznaczyć, że miał on jedno dość osobliwe upodobanie. Właściwie nawet dwa. Po pierwsze dając wyraz przekonaniu, że "chłop potęgą jest i basta", ubierał nas stale w tzw. stroje ludowe, skutkiem czego paradowaliśmy po ulicach, udając Krakusów albo przybrani w różne świtki lubelskie czy łowickie pasiaki. Od czasu do czasu zresztą dla odmiany odziewano nas w czamarki. Druga pasja Ojca polegała na tym, że lubił zmieniać mieszkanie. Wspominam o tym dlatego, że gdzieś wyczytałem, że "Lechoń był dzieckiem Starego Miasta". Nie jest to całkowicie słuszne, gdyż podczas pierwszych dwudziestu jeden lat małżeńskiego pożycia ojciec zdążył zmienić mieszkanie czternaście razy, oscylując głównie w południowej dzielnicy miasta. Jeżeli nie liczyć dwóch wypadów poza Warszawę: do Pruszkowa i Milanówka. Dopiero otrzymawszy mieszkanie służbowe na Nowym Mieście przebywał tam aż do czasu przejścia na emeryturę, po czym z lekkim sercem prysnął na Żoliborz. Co się tyczy Leszka, spędził on w dzielnicy staromiejskiej lat trzynaście, między osiemnastym a trzydziestym pierwszym rokiem życia. Mieszkanie nasze w tym czasie znajdowało się w bliskim sąsiedztwie kościoła NMP, ale nie miało to żadnego wpływu na atmosferę religijną domu: była ona zawsze, jeżeli chodzi o rodziców, pełna niekonsekwencji, typowa dla tamtych ludzi i czasów. Pamiętam, że jako dzieci odmawialiśmy rano i wieczorem modlitwę, poza tym niesłychanie rzadko - myślę, że w okresie dzieciństwa zdarzyło się to kilka razy - bywaliśmy w kościele, później niedzielna msza szkolna - formalność niezbyt ściśle przez dyrekcję szkoły przestrzegana i to było wszystko. Kiedyś ojciec, wspomniawszy coś uprzednio o tradycji, zaprowadził nas w niedzielę wielkanocną wczesnym rankiem na rezurekcję, ale zdaje się sam gorzko tego pożałował, bo ścisk był nie do opisania. Odtąd już obchodziliśmy święta bez tego rodzaju dystrakcji. Kiedy jednak przyszedł czas przygotowania mnie do pierwszej spowiedzi, rodzice obawiając się, że prefekt szkolny może to zrobić szablonowo, uprosili osobę, która w tych sprawach uchodziła za autorytet, aby zechciała tego się podjąć. Ponieważ była to jedyna w swoim rodzaju okazja, zdecydowano, że Leszek, który nie miał jeszcze w tym czasie przystępować do spowiedzi, weźmie mimo to udział w tym przygotowaniu. Po roku Leszek, mając lat jedenaście, przystąpił do spowiedzi i na tym się jego praktyki religijne skończyły. Wznowił je na emigracji jako pięćdziesięcioletni bez mała mężczyzna, wówczas dopiero - wiem to nieomal na pewno - po raz pierwszy w życiu przystępując do Komunii. No, ale to są już późniejsze czasy.
od czego zacznę
do aparatu |