Krzysztof Morawski

 

  (Krzysztof Morawski - (1903-1981 ), do wojny administrował swoim majątkiem rolnym Turew w Wielkopolsce. Od roku 1945 zajmował wysokie stanowiska w Ministerstwie Rolnictwa. Założył Spółdzielnię "Libella", która finansowała warszawski Klub Inteligencji Katolickiej, był w Zarządzie tegoż Klubu.), zaprzyjaźniony z Zygmuntem od czasu wspólnego pobytu w szpitalu prosił go o ocenę, z literackiego punktu widzenia, swojej książki o prof. Kazimierzu Morawskim (ojcu Krzysztofa), którą przygotował do druku. Znajomi i przyjaciele przekazywali Zygmuntowi artykuły, itp. opracowania tyczące się niecodziennych zdarzeń z chwili obecnej. Niektóre z tych tekstów przechowały się w szufladzie biurka np. wspomniane już przemówienie Jerzego Andrzejewskiego (22 VIII 1970) na pogrzebie Pawła Jasienicy wymiana listów między Prymasem Stefanem Wyszyńskim a biskupem Bronisławem Dąbrowskim (31 XII 1970) w sprawie pisma Aleksandra Skarżyńskiego (Por. rozdział V. 3. "Z prywatnych zbiorów Zygmunta Serafinowicza". Listy do ks. biskupa Bronisława Dąbrowskiego.), dyr. Urzędu do Spraw Wyznań, artykuł Jeana Paula Sartre.a z "L.Humanite" (w tłumaczeniu Polskim), w którym autor opisywał swoje wrażenia z pobytu w Polsce. Odnalazłam też w jego biurku wspomnienie o Kazimierzu Wierzyńskim, pióra prof. Dłuskiej, oraz tekst konwencji paryskiej w sprawie zwalczania dyskryminacji w dziedzinie oświaty z 15 XII 1960 roku.

  Do końca też przechowywał u siebie dwa dokumenty "Wstęp do regulaminów dla pracowników Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi" oraz "Materiały do planu organizacyjnego Lasek" - z końca lat 60-tych.

 

  Teresa Harsdorf-Bromowiczowa

 

  (Teresa Harsdorf-Bromowiczowa, już jako nauczycielka języka polskiego w Liceum Ogólnokształcącym w Zakopanem odbywała w Laskach roczną praktykę, jako studentka Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej.)

 

  "Bo Krzyż jest właśnie taki"

 

  "(...) Dobroć naszego kierownika widziałam w stosunku do uczniów w Laskach, kiedy odbywałam praktykę w roku szkolnym 1949-50. Zaczęła się wtedy sprawa Romka B. Chłopak niedowidzący, zajęty razem z niewidomym przy wyrobie szczotek, nie chciał być w Laskach.

  - Niech mnie pani ratuje! - powtarzał. - Ja przecież widzę, ja tu oszaleję! Ja chcę się uczyć, studiować..."

  Jak mam go ratować? Pędzę do prof. Grzegorzewskiej, opowiadam jej, że tak i tak. Ona po swojemu:

  - Pff! Koleżanko, nie możecie nic robić bez porozumienia z panem Serafinowiczem. On jest przecież kierownikiem szkoły. Idźcie do niego. To jest naprawdę bardzo dobry człowiek, możecie z nim mówić zupełnie szczerze.

  - A nie obrazi się? - dopytywałam się.

  - Nie, nie. Pan Serafinowicz nigdy nie obraża się.

  Idę do niego pełna niepokoju. Co z tej rozmowy wyniknie? Wysłuchał wszystkich moich argumentów i przyznał mi rację.

  - Rzeczywiście ten chłopak tu się nie nadaje. Jeżeli pani potrafi zorganizować mu życie inaczej, to będzie bardzo dobrze. Tylko proszę nie rozbudzać w nim jakichś nadziei, póki pani nie będzie miała zapewnionego miejsca gdzie indziej.

  "Miejsce" znalazło się w Liceum Pedagogicznym w Zakopanem, i w klasie i w internacie. Ale korowody z załatwianiem formalności u władz szkolnych trwały kilka tygodni. Chłopak chodził jak nieprzytomny, wiedząc, że się jego losy ważą. Henryk Ruszczyc nie miał do mnie zaufania, bał się o Romka.

  Wszyscy atakowali Zygmunta Serafinowicza, w czyje to ręce oddaje tego chłopca? Ale kierownik szkoły wyczuł trafnie moje intencje, a miał na względzie istotne dobro ucznia:

  - On się nie nadaje do szkoły zawodowej i do Lasek. W Zakopanem będzie mu lepiej - zapewniał wątpiących.

  Życzliwa postawa Serafinowicza pomogła mi ustawić odpowiednio życie Romka, otworzyć przed nim perspektywy studiów i zdobywania dalszej wiedzy. Dziś jest pracownikiem PAN, zrobił doktorat, wydał drukiem parę prac. O Panu Serafinowiczu zachował jak najlepsze wspomnienia. A ja zbliżyłam się do Lasek.

  Z dużym sentymentem patrzyłam na tych ludzi, którzy oderwali się od własnych interesów, odeszli od wszelkiej kariery, aby służyć pięknej idei, wyrażonej krótko hasłem: "Przez krzyż - do nieba". Mimo wielkiego szacunku, który mam dla wszystkich pracowników Zakładu w Laskach stawałam się raz po raz powodem kłopotów dla Serafinowicza, który był w pewnym sensie za mnie odpowiedzialny na tym terenie, jako kierownik i opiekun praktykantów Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej. Kilka razy występowałam jako recytatorka wobec niewidomych dzieci. Miałam w swoim repertuarze literaturę szwedzką i góralszczyznę. Z poezją szwedzką było wszystko w porządku. Specjalnie podobał się panu Serafinowiczowi wiersz Frodinga Vallarelat "Śpiew pasterki" w moim tłumaczeniu i wykonaniu. "Niech pani jeszcze raz powie: Lilijam mi, mi ku!" - zachęcał mnie i prosił, żebym mu przepisała ten wiersz, bo chce go mieć u siebie.

  Gorzej było z gadkami góralskimi: "Ten pani Janosik to był ordynarny bandzior i nie wiadomo, po co go pani tak idealizuje!" - krytykował tatrzańskiego bohatera.

  Fatalnie zwłaszcza wypadł jeden mój "występ artystyczny" w dniu jakiejś uroczystości w Laskach. Nie pamiętam dokładnie czy to był dzień Zielonych Świąt, czy co innego. Ale wiem, że zapowiedziano w świetlicy program regionalny - tańce ludowe z różnych stron Polski i związane z tymi regionami recytacje. Ja miałam reprezentować okolice Tatr i zapoznawać zebranych z literaturą podhalańską. Recytowałam z zapałem "Taniec zbójnicki" Kasprowicza, jeden z najlepszych jego wierszy. Refren porywa rytmem tańca, obrazy z życia zbójników fascynują swoim realizmem. Urzeczona pięknem wiersza nie wyczułam, że ta frajerska zbójnicka ciupaga i szubienica mogą zazgrzytać dysonansem w klasztornej ciszy Lasek. "Ta pani wytworzyła atmosferę krwi, gwałtu i pożogi!" - skarżono się na mnie do pana Serafinowicza, który przecież dawał gwarancję dobrego poziomu moich występów.

  Oczywiście oberwał za mnie pan Serafinowicz. Cóż za nieodpowiedzialną osobę tu wprowadził! Przyszedł mocno zakłopotany: "Pani magister droga, co pani tu narozrabiała?" - zapytał. "Co narozrabiałam? Nic. Jak folklor, to folklor (...) A poza tym, jeżeli się pan będzie wygłupiał z tą panią magister, to zacznę pana tytułować: panie dyrektorze!" I nie zdobył się na żadne ostrzejsze wyrzuty, choć naraziłam go na przykrości.

  Był dobry i delikatny nawet wtedy, gdy mu się coś nie podobało. Oczywiście w przyszłości uważałam, co mówię, i chyba wtedy ostatni raz musiał się za mnie wstydzić ten nietypowy kierownik szkoły. łączyła mnie z Zygmuntem Serafinowiczem wspólna miłość do Marii Grzegorzewskiej. On to niejako zaaranżował moją z nią przyjaźń, która przetrwała do ostatnich chwil jej życia. Oboje podziwialiśmy jej intelekt graniczący z genialnością. Kochaliśmy ją jako Człowieka, który niósł miłość wszystkim. Raz pokłóciłam się z panią Grzegorzewską w związku z oceną lekcji jednej z koleżanek. Ja broniłam, bo mi żal było speszonej dziewczyny. Grzegorzewska krytykowała (chyba słusznie) i nawet powiedziała coś ostrzej niż zwykle. W rezultacie poczułam się urażona.

  - Że też takie "coś" śmie się obrażać na panią Grzegorzewską! - łagodził po swojemu spór Serafinowicz. Dzielił on ludzi na "coś" i "ktoś". Nasza kursowa "starościna" przemiła Marysia Janik, należała do "ktosiów". Wielkie "Ktoś" to była pani Grzegorzewska. Jej fotografia znajdowała się na biurku w pokoju Serafinowicza, kiedy odwiedziłam go później w Laskach.

  - Dla mnie Grzegorzewska nie umarła - powiedziałam.

  - Dla mnie też - przyznał Serafinowicz.

  Drugim człowiekiem, którego podziwiał i kochał, była Matka Czacka. Opowiadając o Niej podkreślał bezpośredniość w stosunkach z ludźmi i duże poczucie humoru.

  Te zalety miał też sam pan Zygmunt. Był bardzo dowcipny, ale bez cienia złośliwości. Zbyt nisko cenił siebie, aby szarpać innych. Złośliwość jest cechą ludzi zarozumiałych, a Serafinowicz miał o sobie bardzo marne wyobrażenie. Może widział siebie małym w cieniu brata - poety? Kochał Lechonia i zżyty był z jego poezją. Czytał mi raz "Srebrne i czarne". Była to recytacja przytłumiona, bez patosu, ale nabrzmiała wielkim uczuciem...

 

  "Jednej się oczu czarnych, drugiej modrych boję.

  Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.

 

  Samobójstwo brata przygniotło pana Zygmunta jakimś wielkim ciężarem. Mówią jednak, że dużą ulgę przyniosła mu rozmowa z kardynałem Stefanem Wyszyńskim, który potrafił go uspokoić.

  Pan Serafinowicz był bliski wszelkiej poezji powstałej w klimacie romantyzmu. Czytał mi ostatnie wiersze brata - "Niemodny poeta" - określał brata tytułem jego wiersza i zwracał uwagę na te poezje niosące w sobie duży ładunek uczuciowy i dlatego oddziałujące na czytelnika, mimo niemodnej formy. Lubił też wiersze siostry Nulli (Westwalewicz). Deklamował mi "Dwie wagabundy" z wyraźnym wzruszeniem, jakie budziło w nim wspomnienie tej zmarłej, a zawsze pełnej uroku zakonnicy. Był wrażliwy na wszelkie piękno. W Krakowie lubił patrzeć na Wieżę Mariacką i czuł wtedy ten jakiś tajemny dreszcz związany z przeżyciem estetycznym wysokiej klasy. Czy umiał odczuć piękno w przyrodzie? Pamiętam jedną wspólną wycieczkę na Gęsią Szyję i Rusinową Polanę. Startowaliśmy z Zakopanego przez Jaszczurówkę i Psią Trawkę. Pan Serafinowicz cieszył się ciepłem, trawą i odpoczynkiem, jak uczeń wypuszczony na wakacje. Oboje nie tęskniliśmy za szkołą: papierowa biurokracja i przeraźliwie nudne konferencje na różnych szczeblach obrzydzały pracę.

  Pamiętam, jak raz, pod koniec sierpnia, patrząc na czerwone jarzębiny, pan Zygmunt westchnął smętnie:

  - Oho, znowu te korale jarzębin! Nie lubię na nie patrzeć.

  - Że jesień? - zapytałam.

  - Że kończą się wakacje! - mruknął.

  Pokiwałam głową z wielkim zrozumieniem. Na szczęście teraz w drodze na Gęsią Szyję nie groziły mu żadne czerwone jarzębiny. Lato było w pełni i jeszcze miesiąc wakacji przed nami. Szliśmy więc z poczuciem zupełnej swobody za czerwonymi znakami, a ja z dumą pokazywałam swoje królestwo, nazywając po drodze wszystkie szczyty i doliny.

  - To Koszysta, Wierch Waksmundzki, Dolina Waksmundzka.

  - Zaraz, zaraz - przerwał Serafinowicz - jak się nazywa ta polana, którą przeszliśmy?

  - Polana Waksmundzka.

  - A ta, na której teraz stoimy?

  - Również Waksmundzka.

  - No, nie, droga pani magister! Jak jeszcze raz usłyszę, że coś się nazywa Waksmundzkie, to powiem, że pani buja!

  - Kiedy one naprawdę tak się nazywają!

  Weszliśmy na skałki Gęsiej Szyi. Widok był olśniewający. Panorama Tatr od Hawrania i Murania aż po Wołoszyn. Wszystkie najwspanialsze szczyty wyszły nam naprzeciw: Lodowy, Gerlach, Wysoka...

  - Nieraz wybrzydzałem się na to określenie "majestat gór" - powiedział pan Zygmunt. - Dziś pierwszy raz rozumiem te słowa. Tutaj to się czuje naprawdę.

  Byliśmy zupełnie oderwani od szarej rzeczywistości i zatopieni w najprawdziwszym pięknie. Niestety, zakończenie naszych zachwytów nie było odpoczynkowe. Nagle zrobiło się późno. Autobusy nie kursowały jeszcze wtedy do Zazadniej. Trzeba było galopem gnać aż na Bukowinę. Ostatnie kilometry pod górę przebyliśmy dosłownie biegiem. Zdążyłam złapać autobus do Zakopanego, ale pan Zygmunt był bardzo zmęczony. Przeraziłam się. On jednak z właściwą sobie dobrocią uspokajał mnie.

  - No, jestem trochę zmęczony, ale nic mi nie będzie. Niech się pani nie martwi.

  Jeszcze potem osobnym listem zapewnił mnie, że ten bieg nic a nic mu nie zaszkodził, że czuje się dobrze, a wycieczka była piękna.

  Po raz drugi wystąpiłam jako cicerone w Nowym Sączu, kiedy Zygmunt Serafinowicz odwiedził moją chorą matkę. Był wobec niej przedziwnie delikatny i miły. Wiedział, jak rozmawiać z ludźmi cierpiącymi. Umiał ich niczym nie urazić. Mama zaproponowała mu spacer po Sączu. Oprowadzam więc go po różnych kościołach z dumą pokazując, ile to zabytków, dzieł sztuki ma mój kochany Nowy Sącz.

  - O, ten obraz malował Bolesław Barbecki. A ten obraz moja siostra Ewa - wyjaśniałam.

  - A ten obraz ja malowałem! - odrzekł Serafinowicz - tyle samo na nim widać.

  Wtedy dopiero spostrzegłam, że w kościele jest zupełnie ciemno i ktoś, kto nie widział malowideł za dnia, niczego tu nie odróżni.

  Kapitalne powiedzonka Serafinowicza przechowały się u nas w rodzinie, jak właśnie: "ten obraz ja malowałem. (...)"

  W moich rozmowach z nim dźwięczała najczęściej jakaś nutka humoru. Czasem jednak roztrząsaliśmy tematy bardzo poważne. Problemy wiary, zwłaszcza zagadka cierpienia, nurtowały mnie od dawna, chciałam więc usłyszeć, jak ludzie w Laskach rozwiązują te sprawy na swój użytek. "Cierpienie to jedna z najgłębszych tajemnic" - powiedział mi kiedyś Antoni Marylski. Na pewno miał rację. I chyba tylko taką odpowiedź dać tu można. "Przez krzyż do nieba" - rzucają swoje hasło Laski.

  - Ale mnie się wydaje, że cierpienie oddala ludzi od Boga. Moim zdaniem Bóg powinien wychowywać ludzi przez radość.

  - Pani nie będzie Boga uczyć, jak ma wychowywać ludzi - zareplikował pan Serafinowicz.

  Ja jednak ani rusz nie mogłam znaleźć miejsca na cierpienia w mojej koncepcji chrześcijaństwa.

  - Ależ właśnie, jeżeli gdzieś jest rozwiązanie tej tajemnicy, to tylko w chrześcijaństwie! - sformułował swoje stanowisko pan Zygmunt.

  Kiedy indziej znów mówiliśmy o prof. Grzegorzewskiej, która niosła w sobie światło i dobro. W dodatku - zdaniem Serafinowicza - była "dziedzicznie obciążona w kierunku religii", a jednak nie mogła zdobyć się na wiarę (bez argumentów rozumowych), choć ceniła i szanowała zawsze ludzi wierzących, konsekwentnych wobec nakazów swej religii. W czasie tej rozmowy o Marii Grzegorzewskiej stało się jakoś tak, że pan Serafinowicz opowiedział mi swoją drogę do Lasek. On nie był dziedzicznie obciążony w kierunku majowego nabożeństwa i świętych obrazów. Przeciwnie. (...)

W czasie mojego ostatniego spotkania z nim w 1968 roku dowiedziałam się, że pan Serafinowicz bardzo chorował.

  - Dlaczego mi pan nie pisał o tym? - zdenerwowałam się.

  - Ach, czy to takie ważne? Mówmy o pani. Co się z panią dzieje? - odpowiedział.

  Zawsze chciał być w cieniu. Ważni byli tylko inni.

  Z tego ostatniego spotkania została mi w pamięci jedna rozmowa. Przed kaplicą w Laskach znajduje się wielki krzyż drewniany. Jest tak ciężki, olbrzymi i straszny, że człowiek ugina się na sam widok tego drewna.

  - Coś okropnego - zawołałam patrząc nań.

  - Bo krzyż jest właśnie taki - odpowiedział pan Serafinowicz. - Nie można go przedstawiać w kwiatkach i pomadkowych wstążeczkach. On jest właśnie taki.

  Na tym zakończę moją opowieść o tym człowieku, który dobrowolnie związał swoje życie z krzyżem. Trudno mi było łączyć te strzępy rozmów, trudno odtwarzać z nich czyjąś prawdę tak, aby nie zafałszować jej sobą. Pan Serafinowicz nie znosił patosu, nie uznawał słów banalnych, wziętych z książki do nabożeństwa. (...)

  Więc jak tu pisać? Jak malować zwykłymi zdaniami to, o czym się mówi z pochyleniem głowy? Nie jestem Zawieyskim. Nie umiem. "Najlepiej nie pisać, droga pani magister, najlepiej nie pisać" - powiedziałby pan Zygmunt z pewnością.

 

  Irena Kaliska

 

  (Irena Kaliska (1898-1985), adwokatka. Jedna z najdawniejszych uczestniczek "Kółka" ks. Korniłowicza.)

 

  Na pierwszą rocznicę śmierci Zygmunta Serafinowicza

 

  Muszę rozpocząć od sprawy ubocznej, aby nie wprawić w przykre zdziwienie osób spoza kręgu najbliższych znajomych, które by ewentualnie czytały te moje wspomnienia. Dla wytłumaczenia szczególnej formy mojej korespondencji z Zygmuntem Serafinowiczem należy przytoczyć wyjaśnienia "historyczne".

  Było to w roku bodajże 1925-26. Szli któregoś dnia ulicą Zygmunt z Jurkiem Liebertem, a obok nich przeszła jakaś młodzieńcza para, przy czym obaj zdążyli posłyszeć, jak młodzian zwrócił się do swej towarzyszki: "Słuchajcie, Regina". Ponieważ wtedy chyba wybierali się do mnie, więc nieszczęście chciało, że na mnie spadło owo "słuchajcie, Regina" i już pozostało jako początkowy zwrot w naszych specyficznych rozmowach. Do formy "na wy" przybyło z upływem lat i zgodnie z "ukierunkowaną" ewolucją tej gałęzi form obyczajowych jeszcze i "po nazwisku".

  Nie przypuszczałam, że będę mogła cokolwiek o nim napisać. W każdym razie zaczęłam poważnie od zwrotu, który - jak uważałam - nakazywała mi pewna sumienność: "Przepraszam Cię Zygmuncie, nie chcę "popełnić" tego, czego zawsze nie cierpiałeś".

  A na to jakbym usłyszała:

  - Co robisz, stara idiotko!

  - Słuchajcie Serafinowicz, wy nie bądźcie arogancki, zrobię to, co chcę. Coś mnie pcha...

  A więc kilka drobnych o nim wspomnień z różnych miejsc i czasów.

  Już w młodości dokuczaliśmy w naszym "kółku" Zygmuntowi, że ma twarz złożoną "z kawałków". W początkach starości oświadczyłam mu, że dzięki głębokiemu uduchowieniu twarz mu się wreszcie scaliła. Reakcję swą na ten temat najchętniej wyrażał tupaniem nogą. (...)

  Jeden z moich dawnych kolegów uniwersyteckich po drugiej wojnie w ciągu pewnego czasu co półtora roku proponował mi małżeństwo. Zagroziłam mu w końcu, że się zgodzę i jak by się biedak wtedy z tego wyplątał. Opowiadam o tym Zygmuntowi, a ten ubiera swą niepospolitą twarz w potężną groźbę i tubalnym głosem woła:

  - Słuchaj, możesz robić jak chcesz, ale jeśli kiedykolwiek usłyszę od ciebie "ach trzeba było", to zobaczysz, co wtedy się stanie.

  Już jako "dziadek", nasz kochany Zygmunt, obok drugiego też kochanego "dziadka", Henia Ruszczyca, zamieszkał na swe ostatnie lata w infirmerii. Podczas moich odwiedzin, posługując się naszą indywidualną "swojską" gwarą i równie "swojskimi" gestami, odgrywaliśmy we troje specyficzne commedia dell.arte, osnute przeważnie na tle wzajemnej pogardy, zazdrości i współzawodnictwa. Schodził się wtedy i zaśmiewał cały personel infirmerii. Jeszcze co do Zygmunta, to również z tego okresu datuje się jedno jego bardzo wymowne na mnie spojrzenie, uzupełnione wypowiedzią: "Stary grzmot płci pięknej".

  Zygmunt za młodu celował w ilustrowaniu żałosnych wyczynów poetyckich różnych niedowarzonych poetów, usiłujących naśladować skamandrytów, takich jak Lechoń, Wierzyński, Tuwim. Zwłaszcza specyficzna i niepowtarzalna poezja słowa Tuwima, przez niezwykłe wysubtelnienie jego rzemiosła, najsilniej prowokowała karykatury.

  Na godziny można było liczyć nasze okolicznościowe z Zygmuntem rozmowy, zwłaszcza w lesie, pełne wzajemnych zachwytów nad "głębokością naszego życia wewnętrznego" (to zresztą stało się naszym zwykłym powitaniem: "Dzień dobry jak wasze życie wewnętrzne" - "Dziękuję, dobrze", nad "subtelnymi drganiami strun naszych uczuć", nad "dalekosiężnym orlim polotem naszych umysłów", nad "wysublimowaną poetycznością naszych dusz" i w ogóle nad tak wyniosłą wzniosłością. Wówczas przed wojną jeszcze taka była moda. Wracaliśmy z obolałymi bokami od śmiechu.

  Niestety, z powodów zewnętrznych zniszczyłam kilka jego listów o podobnej treści, czego dotychczas żałuję. Pamiętam tylko początek jednego z tych satyrycznych klejnotów: "Kochane stare pudło" i zakończenie drugiego: "Całuję Wasze ręce niby dwa białe wzlatujące gołębie". Niezwykle indywidualny, mistrzowski niemal styl jego prozy nie da się określić.

  Myśl, że nic nowego nie powie, obok odrazy do nadmiaru słów, przeszkadzała Zygmuntowi pisać. Mówił mi nieraz, że jak zacznie temat sprowadzać do esencji, to mu wreszcie nic do napisania nie pozostaje. Zostawił więc tylko oderwane strzępki swego niezwykłego stylu, głębokości myśli, dowcipu, pełnego wspaniałych spostrzeżeń i aż skrzącego się od kunsztu słowa. Ten niestety nie ujawniony szerzej na piśmie krytyk literacki, pozostawił puste miejsce wśród najwyższej klasy tego rodzaju piśmiennictwa.

  W ciągu wielu lat naszej przyjaźni były długie chwile poważnych, czasem osobistych zwierzeń, czasem rozmów, podtrzymujących na duchu, a szczególnie niezapomniane pozostały odbyte z nim przeżycia literackie.

  Nie wiem, czy wielu jest ludzi tak głęboko wyczulonych na prawdziwą poezję, prawdziwą literaturę. Lubił odczytywać znane nam za młodu urywki dzieł wielkich twórców, wśród nich klasyków poezji i literatury rosyjskiej całym sobą odtwarzał wtedy piękno tych utworów, a zamiast komentarzy posługiwał się milczeniem, co mi umożliwiało bezpośredni odbiór jego wrażeń. W ostatnich latach przedmiotem poszczególnych jego rozmyślań i ocen był pamiętnik de Gaulle.a. Z zachwytem podkreślał jego stronę literacką.

  Mówią niektórzy, że był głęboko smutny. Muszę zaprotestować. Możliwe, że mogło się tak czasem wydawać, ale było to coś zupełnie innego. To było proste, rzetelne, prawdziwe i bezpośrednie widzenie każdej rzeczywistości. Bez żadnych kolorowych szkieł, bez żadnej afektacji, bez wpływu własnego nastroju, z przedziwnie czystym, na ile to tylko możliwe, obiektywizmem. A nie można nazwać smutnym człowieka, który prawdziwie wierzy i jest głęboko przekonany, że wszystko jest w ręku Boga.

  Jeśli chodzi o ludzi, to ten sposób patrzenia na nich samych i ich sprawy był podłożem, na którym tak ujmująco przejawiała się jego przychylność i serdeczność dla każdego, z kim miał do czynienia. Ujmował sobie tym ludzi nieprzyjaznych a nawet ludzi o nieżyczliwych zamiarach, których czasem w bardzo trudnych sytuacjach ostatecznie rozbrajał celnym i urzekającym dowcipem.

  Bogatą historię pracy pedagogicznej wśród niewidomych oraz historię dokonań jego wielkiego, szlachetnego, a tak czułego serca, w szczególności o natychmiastowym przejęciu obowiązków ojca wobec trzech sierot, pozostałych po śmierci przyjaciela, zostawiam innym.

  Kilkanaście godzin po śmierci leżał w swym pokoju ubrany "do wyjścia" na białym prześcieradle katafalku. Przez dłuższy czas pozostaliśmy sami "we dwoje". Jaki Ty byłeś piękny, z jaką swą niepowtarzalną elegancją szedłeś przedstawić się Bogu.

  Któregoś dnia z rana po przebudzeniu, przyszło mi jakoś przez dłuższą chwilę wspominać Zygmunta. Mówię wreszcie:

  - No, Serafinowicz, co wy tam widzicie?

  A na to dziwnym przekazem, jakby bezpośrednio myśl do myśli:

  - Kaliska, miejcie wytrwałość.

  Pozostał mi na pamiątkę ten oto jego list:

 

  "18 X 1959

 

  Częstokroć, zwłaszcza jesienią, przychodzi mi do głowy, że śmierć jest czymś nieuchronnym i tak, niestety, już bliskim. I wtedy nagle myśl, coś jak olśnienie: "A przecież żyje jeszcze ta stara szantrapa, telepie się jakoś jeszcze, jeszcze nie zmarła. Ta myśl - uważacie Kaliska - jest dla mnie źródłem pociechy i pogody ducha. Z tego też względu przyjmijcie najlepsze życzenia wraz z wyrazami prawdziwej przyjaźni, a poniekąd i szacunku.

 

  Zygmunt Serafinowicz".