Przeczytawszy świetny artykuł o Marii Grzegorzewskiej (po jej śmierci) pióra Zawieyskiego, pragnął zaraz przekazać go swym przyjaciołom. To samo dotyczyło wspomnienia o Teresie Strzembosz, napisanego przez Krystynę Wróblewską. Zachwycał się fotografią, na której Teresa Strzembosz obejmuje troje niemowląt, fascynował go wyraz twarzyczek dziecięcych. Fotografie bliskich mu osób miał w biurku i lubił pokazywać je swym zaprzyjaźnionym gościom.

  Gdy otrzymał od kogoś (w maszynopisie) przemówienie Jerzego Andrzejewskiego z pogrzebu Pawła Jasienicy, pragnął, aby ten tekst poznało grono przyjaciół. Ilekroć odwiedzał go ktoś z bliskich, Zygmunt polecał mi odnajdywać ten maszynopis.

  W ciągu ostatniego roku swego życia często zapraszał ks. Wolffa na klasyczne nagrania Mozarta, Beethovena. Dawniej, gdy był silniejszy, prosił szerszy krąg znajomych. Z zakresu współczesnej muzyki poważnej przeżył głęboko "Pasję" Pendereckiego. Na piosenki Okudżawy śpiewane po rosyjsku zapraszał siostrę Wacławę. Takimi drogami niby od niechcenia, wiązał swych przyjaciół również nawzajem między sobą. Po jego śmierci wszyscy, którym bliska była jego osoba, jakoś spontanicznie ku sobie dążyli, dobrze się czuli między sobą, tworząc jak gdyby jakąś społeczność powstałą z naturalnego doboru.

  Zygmunt Serafinowicz bardzo silnie odczuwał gorycz przemijania i często dawał jej wyraz. W okresie ostatniej choroby miał stale w pokoju świeże i piękne kwiaty. Gdy układano je w wazonach, mawiał: "Piękne, ale jakże szybko zwiędną. I to takie smutne". Lubił bardzo azalie, może dlatego, że tygodniami utrzymywały świeżość. Pierwszy "spacer" po przebytym zawale, (jeszcze na wózku) był do kwitnącej złotej azalii w ogródku.

  Już od przedwiośnia 1971 roku (który miał być rokiem jego śmierci) powtarzał po wiele razy: "Tak pragnąłbym jeszcze raz zobaczyć wiosnę, całą od początku". Antoni Święcicki, lekarz zakładowy obiecywał mu, że wstanie i na pewno wyjdzie na dwór. Może w maju...

  - Ale to nie będzie już sam początek wiosny, już go stracę..., a chciałem tak dokładnie obejrzeć sobie wiosnę - martwił się.

  Przeżywanie piękna jak gdyby nasilało się z wiekiem. Obejmował nim zarówno przyrodę, jak i wszelkie dziedziny sztuki. 70-letni Zygmunt - emeryt, miał głowę wolną od codziennych obowiązków, oddawał się głównie lekturze oraz spotkaniom z ludźmi. Spotkania te wypełniała przede wszystkim poezja czy literatura piękna - czytana lub recytowana przez Zygmunta, a także refleksje na temat tych utworów, które dostarczyły mu szczególnie silnych przeżyć.

  W trakcie interesującej rozmowy zapominał o posiłku, wolał nie jeść w ogóle obiadu, niż przerwać ciekawe spotkanie z kimś, kto do niego przyjechał. Potrzebował kontaktów z ludźmi nieprzeciętnymi pod względem intelektualnym, smakował w rozmowach z artystami, z tymi, którzy z wrażliwością odbierali sztukę, którzy czuli poezję. A jednocześnie przejmował się i zajmował osobami nieco zwichniętymi, słabymi psychicznie, poświęcał im wiele czasu. Taki kontrast w upodobaniach zaskakiwał tych, którzy znali Zygmunta tylko powierzchownie. Zapytany w jakim celu to czyni, odparł: "żeby nie stracili wiary w człowieka".

  Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych cała Warszawa szła oglądać w Muzeum Narodowym wystawę sztuki abstrakcyjnej przybyłego z zagranicy Pierre.a Potworowskiego. Była to w Polsce nowość, odbiór trudny, wymagający dużej wrażliwości artystycznej. Zygmunt Serafinowicz był pod wrażeniem nowego malarstwa i trafnie oceniał jego ukryte wartości. Nie zadowolił się jednorazowym zwiedzaniem wystawy.

  Józef Adam Kosiński wspomina: "Ogromną ilość wierszy znał na pamięć i - jak mówił - lubił je sobie po cichu lub półgłosem powtarzać. Tą samą estymą darzył poezję własnego brata z tym, że chyba najbardziej w niej cenił refleksyjne wiersze powojenne. Przynajmniej takie mi recytował. Półgłosem, jakby do siebie tylko mówił:

 

  "Chorału Bacha słyszę dźwięki,

  na niebo ciągną szare mgły..."

 

  albo:

 

  "Przed domem uschły biały bez,

  Ulica szarą zaszła mgłą..."

 

  Poezję traktował jako głos idący od serca poety do serca czytelnika lub słuchacza".

  Artystyczna natura Zygmunta sprawiła, że lubił żyć z chwili na chwilę, dobrze się czuł, gdy miał przed sobą dużo czasu wolnego: na niezaplanowane przypadkowe spotkania w Laskowskich alejkach, na ławeczkach, na sycenie się pięknem świata. Nie lubił, gdy ktoś wpadał do niego z krótką wizytą i na czas ściśle określony. Drażniło go, gdy osoby mu bliskie przerywały nagle dłuższą rozmowę, spojrzawszy na zegarek, bo musiały spieszyć do pracy. Dopytywał się wtedy, czy te zajęcia naprawdę takie pilne.

  Najbliżsi mu wiedzieli, że odwiedzając go, trzeba posiedzieć około dwóch godzin, aby miał czas poczytać głośno coś z ulubionych opowiadań Czechowa, Gogola, czy z poezji polskiej i rosyjskiej.

  Niejednokrotnie wracał do tych samych utworów - przyglądając się pięknu języka, doskonałości obrazowania. Pełen podziwu dla talentu Tołstoja w kreśleniu świetnych psychologicznie sylwetek bohaterów, niejednokrotnie przeżywał głośno świetne sceny z "Wojny i pokoju", odtwarzał je słowem, gestem, mimiką.

  Umiał naświetlać osobowość wielkich twórców literatury pięknej, powiązać ją z życiem autora. Zapalał słuchacza miłością do piękna słowa, do osoby twórcy, wprowadzał w głębie polskiej literatury. Swój przypadkowy "wykład" ilustrował z pamięci cytatami prozą lub wierszem. Zastanawiał się nad osobowością autora, analizował np. psychikę Mickiewicza czy Słowackiego. Interesowały go dramaty życiowe ludzi literatury i wielkich polityków (Kasprowicza, Dostojewskiego, Tołstoja, Przybyszewskiego, Piłsudskiego, Dmowskiego, de Gaulle.a, Kennedy.ego). Podziwiał Prusa, zaś ostro rozprawiał się z Sienkiewiczem, któremu miał za złe sztuczność, teatralność w budowaniu dramatycznych sytuacji (jak choćby modlący się na popiołach Rozłogów Skrzetuski) czy nadmierny patos, którego przykładem była dla niego scena śmierci Podbipięty. Nie cenił też sienkiewiczowskiej idei pokrzepiania serc przez literaturę - ona powinna być przede wszystkim sztuką.

  Zdarzało się jednak, że w refleksji nad poezją wypowiadał swoje zdanie o wartościach etycznych w niej zawartych. Na przykład o twórczości poetyckiej siostry Nulli Westwalewicz napisał w liście do stryjecznej siostry: "Co do wierszy, myślę, że największą ich zaletą jest, że są bardzo szczere. Na wszystko co się tam mówi, jest tam pokrycie moralne, a to się dość rzadko zdarza."

  W innym zaś miejscu tak uspokajał etyczne obawy tej samej adresatki, wywołane lekturą wierszy Jana Lechonia:

  "Pewne akcenty natury erotycznej, które mam wrażenie Cię rażą, występują w cyklu - "Siedem grzechów głównych" i służą tam za odskocznię do pewnej problematyki. W życiu każdego człowieka te rzeczy grają pewną rolę, większą lub mniejszą, w zależności od różnych czynników. Powinno się je "przezwyciężać", "prześwietlać" itd. itd., ale jeżeli ktoś byłby na "erotyzm" zupełnie głuchy - to nie byłaby ani żadna cnota, ani zasługa, tylko tzw. niezbyt ceniony przez teologię moralną - angelizm". (Angelizm - skłonność do przypisywania ludziom jako istotom cielesno-duchowym idealnych cech istot czysto duchowych i opieranie na tym wygórowanych postulatów etycznych. Według A. Podsiadło, Z. Więckowski, "Mały słownik terminów i pojęć filozoficznych dla studiujących filozofię chrześcijańską". IW. PAX, Warszawa 1983.).

  Poezję Zygmunt kochał szczególnie. Czytywał głośno wiersze Bąka, Podhorskiego-Okołowa. Za doskonałość poetycką uważał wersy z wiersza "Trawa" - Juliana Tuwima:

 

"Abym tobie i sobie

  jednym imieniem mówił:

  albo obojgu - trawa,

  albo obojgu - Tuwim."

 

  Podobnie fascynował go werset Lechonia z wiersza "Spotkanie"

 

  "Nie ma nieba ni ziemi, otchłani ni piekła,

  jest tylko Beatrycze, i właśnie jej nie ma."

 

  Z pamięci najczęściej recytował dwa ukochane wiersze Lermontowa. Czytał je po rosyjsku, potem tłumaczył na polski, często wracał do jakiegoś fragmentu po kilka razy. Były to: "Szczyt" zaczynający się od słów: "Nocowała chmurka złotowłosa", oraz "Anioł". Ten wiersz w dowolnym tłumaczeniu Zygmunta Serafinowicza brzmiał następująco:

 

  "Nocą, po niebie anioł leciał i cichą pieśń śpiewał.

  Śpiewał o szczęściu dusz bezgrzesznych

  w cieniu rajskich krzewów, śpiewał o Bogu wielkim,

  w objęciach niósł duszę młodą

  dla świata smutku i łez

  i echo jego pieśni pozostało w tej duszy

  bez słów lecz żywe

  i długo potem na świecie męczyła się ona

  pragnień przedziwnych pełna

  i pieśni niebios zastąpić jej nie mogły

  banalne melodie tej ziemi."

 

  Hojnie obdarzał nas poezją, recytując swe ulubione utwory, interpretując je często bardzo dla siebie charakterystycznie, swoiście. Można by i o nim deklamującym wiersze, powiedzieć to co Norwid o Mickiewiczu, że znamienne było "nie tylko to co mawiał, ale i jak mawiał".

  Do dziś jeszcze słyszę te po wielekroć przez niego powtarzane fragmenty:

 

  "Tu życie było dla jednych - ucztą tłustą,

  dla innych - przeciągły skowyt głodu.

  Stąd bezrobotni do rzeki Hudson@ skakali głową do spodu, (...)

  Widzę ja - tutaj stał Majakowski

  stał tu i głoskę z głoską rymował."

 

  Włodzimierz Majakowski "Brukliński most", tłum. Adam Ważyk

 

  "Jechaliśmy stępa, pędziliśmy w kłębach

  i "Jabłoczko" piosnkę trzymaliśmy w zębach. (...)

  Lecz inną pieśń jeszcze, o obcym narodzie@

  do siodła przytroczył towarzysz w pochodzie.

  I śpiewał, choć rodak tutejszy jak ja:

  Granada, Granada, Granada maja"

 

  Michał Swietłow "Granada", tłum. Julian Tuwim

 

  "Po komnatach huczy głucho, grzmi miarowo

  idącego komandora krok...

  Drzwi na oścież... z lodowatej mgły

  jak chrapliwy gong zegara brzmi pytanie:

  - Na wieczerzę zapraszałeś don Juanie?

  Oto masz mnie. jestem gotów. A ty?

  W odpowiedzi - w gardle więźnie głos

  w odpowiedzi - cisza przeraźliwa.

  Gdzieś ty, gdzieżeś donno Anno?

  Anno! Anno! - Cisza głucha w krąg.

  Tylko zegar grzmi ostatni raz,

  W groźnym rannym huczy gong tumanie:

  "Na śmiertelne twoje gody Anna wstanie

  Anna wstanie w śmierci twojej czas"

 

  Aleksander Błok - "Kroki komandora" tłum. Jerzy Liebert

 

  "Uwaga! Uwaga! Przeszedł.

  Koma trzy!

  Ktoś biegnie po schodach.

  Trzasnęły gdzieś drzwi.

  Ze zgiełku i wrzawy

  dźwięk jeden wybucha i rośnie,

  kołuje jękliwie,

  głos syren - w oktawy.

  Opada - i wznosi się jęk:

  "Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!""

 

  Antoni Słonimski - "Alarm"

 

  "Nie Kalwaria. Nie Golgota,

  ale chmura szczerozłota

  i wiatr skory

  nie noc i cierń, ale słońce

  i blaski się wplatające

  w kędziory.

 

  Na tej szczerozłotej chmurze

  fruniesz - zwycięski - ku górze,

  "Sprawca zachwytów"

  Lśni marszczona wiatrem szata,

  a z szaty na Polskę spada

  woń hiacyntów.

 

  Za te cuda oczywiste

  jakże ja Cię uczczę, Chryste?

  Wierszem chyba.

  Lecz patrząc na Twoją chwałę,

  stanąłem i oniemiałem,

  jak ryba.

 

  Bo trudno ziemskim inkaustem

  sprawy opisać przepastne:

  wiatr i złoto -

  chyba tylko oczy zadrzeć,

  zasłuchać się i zapatrzeć

  w szum odlotu.

 

  Spójrzcie: nad Wieżą Mariacką!

  Spójrzcie: już mały jak cacko

  leci.

  Wirują złociste koła.

  Zieleń gra. Purpura woła.

  Resurrexit".

 

  Konstanty Ildefons Gałczyński - "Pieśń paschalna"

 

  * * *

 

  Wspomnienia, które tu przekazuję odnoszą się głównie do ostatnich lat życia Serafinowicza - emeryta. Miałam z nim wówczas częste, niemal codzienne kontakty w infirmerii zakładowej i myślę, że warto tu powiedzieć jakim ten niezwykły, i zwykły zarazem człowiek, był na co dzień.

  Był uosobieniem życia. Świat interesował go nieustannie. Natura jednakże, na którą tak był wrażliwy, obdarzyła go wątłym zdrowiem. Dużo chorował, dużo przebywał w szpitalach. Często martwiliśmy się o jego zdrowie. W Laskowskiej infirmerii, pod stałą kontrolą lekarza i opieką sióstr, spędził ostatnie pięć lat swego życia.

  Najdłużej dokuczał mu wydelikacony żołądek. Często bywał na ścisłej diecie: płatki owsiane i sucha bułka. Nawet jednak będąc zupełnie zdrowym, jadał niewiele. Wystarczały mu najprostsze dania: zupy mleczne, chleb, jajecznica. Cierpiący nie godził się na potrawy "specjalne", wyszukane. W tamtych latach w jadalni domu chłopców personel jadał przy stolikach czteroosobowych. Zygmunt nie miał stałego miejsca. Przysiadał się do stolika, przy którym siedzieli nauczyciele. Widząc, jak męczy go obowiązek rozmowy połączonej z jedzeniem (żołądek zawsze mniej lub więcej dawał o sobie znać), radzono mu niejednokrotnie, aby przychodził na posiłki nieco wcześniej lub gdy już wszyscy skończą. Wtedy miałby potrzebny mu podczas jedzenia spokój, a siostry gotowe były podać jakieś delikatniejsze potrawy. Zygmunt ani razu nie poszedł za tą namową. Uważał, że byłby to pewien rodzaj "arystokratyzmu", jakaś forma wyróżnienia się wśród nauczycieli.

  Od czasu do czasu bywał w restauracji. Zwykle w drodze powrotnej z konferencji obowiązujących personel pedagogiczny, organizowanych w miejscowościach podwarszawskich, które trwały od 8.00 do 15.00. Zmarznięty często i wymęczony, pragnął po takiej konferencji odpocząć fizycznie i nerwowo.

  Wybierając jadłodajnię, szukał lokalu niezbyt zatłoczonego, bez muzyki. Zamawiał na ogół bulion z jajkiem i chleb. Mięsa nie lubił i chętnie się bez niego obywał. Przy większym zmęczeniu w ogóle nie mógł jeść. Musiał wtedy posiedzieć dłuższy czas w restauracji, zanim coś przekąsił. Dlatego w Laskach często rezygnował z obiadu po powrocie ze szkoły - dopiero na kolację decydował się zjeść więcej.

  Nieomylnym znakiem, że zaczyna odpoczywać, odprężać się nerwowo po przykrych zebraniach czy służbowych rozmowach, były słowa: "odpływam, zaczynam odpływać". Mówił je także, nasycając oczy pięknem przyrody, jej głosami, jej ciszą, zapachami. Mogło to być w Łazienkach na ławce nad stawem czy w drodze z Kasprowego, lub na morskiej plaży w Sobieszewie. Od chwili, gdy został dyrektorem szkół w Laskach, w ciągu roku szkolnego rzadko miał czas na spacery. Wrócił do nich po pierwszym zawale serca, w okresie od 1966 do 1970. Były to już niewielkie trasy z odpoczynkami na trawie.

  Po pierwszym zawale jeździł jeszcze samodzielnie autobusem do Warszawy. Nigdy nie chciał prosić o samochód zakładowy. Korzystał z niego czasami, gdy Henryk Ruszczyc, jadąc do Warszawy osobiście mu to zaproponował. Jazdy autobusem były każdorazowo wielkim ryzykiem. Już w drodze do przystanku, choć szedł bardzo powoli łapały go bóle wieńcowe. Różne osoby widziały, jak zażywał dwie pastylki nitrogliceryny na przystanku PKS w Laskach. Na Marymoncie brał taksówkę, jechał na Stare Miasto, gdzie miał fryzjera, a przede wszystkim księgarnię literacką na Rynku.

  Mógł tam godzinami wybierać i przeglądać książki. Była to jedna z największych jego przyjemności, pasja. Spotykał się nieraz ze znajomymi literatami, np. z Jerzym Andrzejewskim, i szli razem do kawiarni. Chodził tam głównie dla towarzystwa. Zamawiał kieliszek czerwonego wina, zalecanego przez lekarza.

  W liczniejszym towarzystwie mówił mało. Lubił przyglądać się nieznanym ludziom, zastanawiał się nad ich życiem, zawodem, obserwował ich z wielką finezją i życzliwością. Po przebytym zawale wracał do Lasek przeważnie taksówką, do której zawsze kogoś zapraszał. Nieraz mawiał: "Jest to mój jedyny luksus".

  Te męczące wyprawy do Warszawy to dla Zygmunta przede wszystkim walka o zachowanie resztek samodzielności, a także potrzeba widywania ukochanych "wnuków".

  Swoje choroby bagatelizował zawsze, z pogodą znosił cierpienia. Nie chciał o nich mówić. Po operacji zaćmy w 1954 roku odwiedziłam go w szpitalu, gdy już wolno mu było chodzić. Cały czas dowcipkował, nie chciał w ogóle mówić na temat zabiegu, stanu oka. W każdym szpitalu zawsze obchodzili go prawdziwie towarzysze choroby. Opowiadał o losach poszczególnych chorych. Nieraz wspominał cichą śmierć młodego człowieka ze wsi który umarł nagle na serce, choć nikt się tego nie spodziewał.

  Zachowały się listy od niektórych chorych, współtowarzyszy z tej samej sali piszą oni o dalszych swych losach, interesują się stanem zdrowia Serafinowicza.

  Innym razem odwiedziłam Zygmunta w szpitalu na Kasprzaka. Był upał. Chory leżał w maleńkim pokoju. Cztery łóżka ciasno upchane czyniły z pokoiku korytarzyk. Dwaj chorzy mieli do spółki tylko jedną szafkę nocną. Siedząc przy łóżku Zygmunta, dotykałam plecami łóżka stojącego pod przeciwległą ścianą.

  Towarzyszami Zygmunta byli ludzie w bardzo podeszłym wieku o zamroczonej pamięci, moczyli łóżka. W pokoju panował zaduch. Wyszłam stamtąd pod przygnębiającym wrażeniem. Znając wrażliwość i zmysł estetyczny Zygmunta, podziwiałam jego spokój, pogodę, nieodstępujące go poczucie humoru oraz to, że tak przejmował się losami współtowarzyszy.

  Ostry stan choroby wrzodowej nękał go prawie 10 lat. Leczył go dr Jan Weremowicz. W okresach najgorszych bólów żył kulkami masła i surowymi białkami. Dopiero w wiele lat później przyznawał, ile kosztowało go pełnienie normalnych obowiązków szkolnych w okresach, gdy bóle się nasilały - wiosną i jesienią. Bywało, iż nie mógł doczekać się końca lekcji, by żołądek rozgrzać herbatą. Zwykł jednak lekceważyć ból fizyczny w chwili, gdy mu dolegał, żartował wtedy. Dopiero gdy cierpienie należało już do przeszłości, wspominał o cierpieniu, które musiał znieść.

  W roku 1971 na przykład dowiedziałam się, że kiedyś przed laty zrobiono mu punkcję kręgosłupa: "Co to był za ból" - powiedział wtedy. Również o bardzo przykrych doznaniach podczas prześwietlania nerek mówił długo po fakcie. Własna choroba nie była nigdy głównym tematem jego rozmów, wspominał o niej zwykle przy okazji czyjegoś cierpienia, ze zwróceniem uwagi na tę drugą osobę. "(...) Ciśnienie mnie nic nie obchodzi, na morfologię gwiżdżę. (...) W ogóle mój tryb życia pensjonatowo-klasztorno-hotelowy to raj w porównaniu z Waszym" - pisał do stryjecznych sióstr w Sieradzu.

  Siostrom szczególnie zakazał trosk o jego zdrowie. W listach do tych dwu starszych, samotnie w Sieradzu żyjących pań, przedstawiał się jako człowiek nie mający niemal żadnych problemów ze zdrowiem: "Nie wiem czy potrzebnie wspomniałem Ci o tej operacji" (zaćmy w 1954 roku - przyp. A.G.) - pisał do Kazimiery Serafinowiczówny. "W zeszłym roku też zresztą głupstwo, nawet raczej przyjemnie. Ból naprawdę minimalny, a przynajmniej święty spokój - żadnych kłopotów i interesów."

  Nie akceptował żadnych siostrzanych rad, by "zacząć dbać o siebie". By np. skorzystać z dobrodziejstw jakiego sanatorium. Pisał już w 1959 roku, jak zwykle żartując: "Tzw. sanatoryjnego powietrza organicznie nie znoszę. Mam pewien kontakt "służbowej natury" ze szkolnictwem sanatoryjno-prewentoryjnym i z tego względu jeżdżę czasem z konieczności do Otwocka. Od razu po wyjściu ze stacji wpadam w złość, tak mnie denerwują te sosenki, ten piasek i mech suchy jak pieprz."

  I zabraniał zastanawiania się na zapas: "Jak będę kiedy umierał, to Was zawiadomię" - napisał Zofii Kosińskiej w 1957 roku.

  Od sprawy swego słabnącego zdrowia Zygmunt odwodził nawet leczących go lekarzy. W ostatnich miesiącach życia odwiedziły go dwie znane lekarki z Warszawy. Rozmowa z pacjentem potoczyła się na wszystkie tematy, z wyjątkiem jego dolegliwości. Tak samo było, gdy badał Zygmunta dr Święcicki. Mówienie o własnej chorobie nudziło Zygmunta. Niejeden też z lekarzy uważał wizytę u Zygmunta za relaks, odprężenie dla siebie. Chory interesował się głównie rodziną lekarza, o ile ją znał, lub natychmiast znajdował jakiś inny ciekawy wątek rozmowy. Konsekwentnie i wytrwale mylił czujność sióstr, pielęgniarek i przyjaciół zatroskanych o jego zdrowie. Michała Żółtowskiego, którego wezwano kiedyś do pokoiku Zygmunta, by dotrzymywał mu towarzystwa, jako że pan Serafinowicz właśnie zaniemógł - bawił dłuższą chwilę dowcipami, parodiując sposób mówienia znajomych osób. Michał Żółtowski siadłszy przy łóżku "chorego" - bawił się znakomicie, zanosił od śmiechu. Serafinowicz też był, zdawało się, uszczęśliwiony, tymczasem okazało się, że wtedy właśnie dopadł go pierwszy, szeroko rozlany zawał...

  Po tym zawale namówiono go - była już o tym mowa - na zamieszkanie w infirmerii. Uważał, że ma tam świetne warunki i doskonałą opiekę. I oczywiście, po swojemu - bardzo zaczął interesować się chorymi czasowo w infirmerii przebywającymi. Przejmował się zwłaszcza niewidomymi dziećmi. Odwiedzał je systematycznie. Mało tego: słysząc w nocy płacz z pokoju obok lub naprzeciw, szedł tam i uspokajał dziecko. Siostry pielęgniarki zaśmiewały się z następującego incydentu: mała, niewidoma dziewczynka cicho płacze w nocy. Zygmunt wstaje, idzie do niej. Na pytanie, czemu płacze, dziecko odpowiada: "bo ja potrzebuję". "I boisz się wyjść z łóżka" - domyśla się Zygmunt. Dziecko potwierdza. "To wyjdź teraz" - zaproponował. Dziewczynka uspokojona czyjąś obecnością, siadała na nocniczek, potem z powrotem kładła się, by spokojnie zasnąć. Tak było przez kilka nocy. Kiedyś siostry pytają rano małą: - "Był dziś u ciebie pan kierownik?" "Dziś nie był, bo nie potrzebowałam..."

  Jesienią, gdy dni stawały się krótsze, z chwilą zapadnięcia zmroku chodził na codzienny relaks do pokoju "kolegi" (czyli do Henryka Ruszczyca). Mówił pielęgniarce: "Idę do Heńka, zaraz wrócę". A to "zaraz" przeciągało się i do 45 minut. Póki miał jeszcze siły na rozmówki z Heniusiem, na "wykłócanie się" z nim, docinanie mu, potrzebował tego kontaktu, jak czegoś nieodzownego. Niekiedy chciał pomówić z nim o sprawach zasadniczych, dotyczących Zakładu. Wtedy mawiał: "Muszę mieć czas, żeby z Heńkiem pomówić przy zamkniętych drzwiach, bo robi różne głupie posunięcia."

  Bywały wtedy duże personalne trudności w domu chłopców, a Zygmunt czasem nie aprobował niektórych decyzji Henryka Ruszczyca.

  Przyjaźń Zygmunta z ks. Jerzym Wolffem również obfitowała w częste żarty, dowcipne docinanie sobie.

  - Znać, że w księdzu płynie ta germańska wraża krew, wyczuwa się, że to zorganizowany Niemiec - dogryzał dobrotliwie.

  - A pan - fanaberyjny Polak - odparowywał ksiądz.

  Na kilka miesięcy przed śmiercią Zygmunta ks. Wolff powiesił w jego pokoju swój obraz dużych rozmiarów, zatytułowany "Odchodząca noc". Ksiądz pamiętał, że Zygmunt zachwycał się kiedyś tym obrazem w jego pracowni. Leżąc w łóżku, Zygmunt mógł podziwiać obraz, którego nastrój i piękno zmieniało się zależnie od oświetlenia, od pory dnia. Obraz ten urzekał również księdza Tadeusza Fedorowicza. Wiedząc o tym, Zygmunt zaprosił ks. Tadeusza, aby ile razy zechce, wchodził do pokoju popatrzeć na obraz. Ksiądz nie omieszkał korzystać z tego zaproszenia, stawał w rogu pokoju przy drzwiach i milcząc, kontemplował obraz, po czym wychodził bez słowa (były to już ostatnie tygodnie życia Zygmunta).

  Przy różnych okazjach Zygmunt głosił tezę, że zmienić dziecko jest bardzo trudno, a u człowieka dorosłego mowy nie ma o jakichś zmianach charakteru, usposobienia, postępowania. Sam jednak ogromnie się zmieniał w ostatnich latach życia. To znaczy zmiany te stały się dopiero wtedy widoczne, ale na pewno poprzedzały je całe lata dążenia z wytrwałością ku Bogu. Nieraz głośno rozliczał się z tego, jak wypełnił swe obowiązki wobec trzech synów swego zmarłego przyjaciela, Tadeusza Braunsteina, którymi opiekował się po ojcowsku. W ostatnim roku życia powiedział:

  - Gdy spotkam się z Tadkiem na tamtym świecie, może dostanę od niego w twarz.

  Myślał tu niewątpliwie o własnych zaniedbaniach czy błędach wychowawczych, które może dojrzał, analizując swoje postępowanie wobec tych chłopców w ciągu wielu lat.

  W momentach kiedy był sam, a czuł się lepiej - najchętniej czytał, a także - słuchał dużo muzyki. Poważnej i lekkiej. Bardzo odpowiadały mu piosenki Okudżawy, tak lekką, dowcipną, finezyjną treścią, jak i wykonaniem. Słuchał ich często z płyty i z taśmy magnetofonowej w wykonaniu polskim i rosyjskim. Był pod szczególnym wrażeniem słów jednej z piosenek: "Nie wierzcie, gdy w sadach słowiki zakrzyczą co sił, wy jeszcze nie wiecie, co komu pisane i kto będzie żył." Rozważał nieraz inny fragment tej samej piosenki, mówiący o tym, że ludzie giną na wojnie, "gdy wiosna nad ziemią szaleje od bzów" - dramatyczny kontrast między stale odradzającym się pięknem natury, a ciągłym umieraniem rodzaju ludzkiego. Lubił tę piosenkę w wykonaniu Sławy Przybylskiej, podobał mu się akompaniament. Gdy jednak udało się zdobyć nagranie rosyjskie w wykonaniu samego Okudżawy, zachwycił się nim bez porównania bardziej niż nagraniem polskim.

  Lubił szczegółowo analizować i porównywać teksty tych samych piosenek (również wierszy) w wersji polskiej i rosyjskiej. Wypadało to niezmiennie na korzyść języka rosyjskiego. Wielokrotnie podkreślał jego piękno, dźwięczność, śpiewność. Delektował się nim.

  Z piosenek Okudżawy najbardziej lubił tę, którą sam zatytułował "Murawiej" (mrówka). Mozolnie odtwarzał słowa tej piosenki z taśmy magnetofonowej i przelewał je na papier w języku rosyjskim (zachował się tekst pisany jego ręką).

  Uderzała go szczególnie ostatnia strofa, pointa: "Krasiwyje i mudryje kak bogi, a grusnyje kak żytieli Ziemli (piękni i mądrzy jako bogowie a smutni jak mieszkańcy Ziemi)". Wyczuwało się, że tekst ten wyraża osobiste przekonanie Zygmunta. Inne piosenki, których mógł słuchać po wiele razy, to: "Modlitwa", "Smoleńska droga", "A wsio tak i żal" (tęsknota za tym co bezpowrotnie minęło), "Pożegnanie z Polską" (Okudżawa śpiewał dla Agnieszki Osieckiej).

  Chętnie słuchał też piosenek Ewy Demarczyk. W okresie przed ostatnią chorobą lubił ją w dramatycznym repertuarze: - śpiewanej poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, "Garbusie" do słów Leśmiana. W miarę posuwania się choroby wolał słuchać dwóch najpogodniejszych piosenek "Groszki i róże" oraz "Jaki śmieszny jesteś pod oknem". Irytował się, że Ewa Demarczyk śpiewa pieśni, których treść wymaga, by wykonywał je mężczyzna (do słów Tuwima: "Grande Valse Brillante" oraz "Tomaszów"), odbierając subtelny wydźwięk słowom pierwowzoru.

  Nigdy nie wspominał, że w 1957 r, prof. Witold Friemann napisał muzykę do 12 wierszy Lechonia. Dowiedzieliśmy się o tym po śmierci Zygmunta.

  Radia nie lubił. Radioodbiornik otrzymany w prezencie stał na biurku nie używany. W latach poprzedzających pierwszy zawał słuchał od czasu do czasu dziennika wieczornego. Po zamieszkaniu na stałe w infirmerii nie nastawiał nawet tego. Uważał radio za coś sztucznego. Proponowałam mu mały tranzystor, który mógłby mieć przy łóżku w ostatnim roku choroby, lecz odmówił.

  Śmieszyło go, a często irytowało, że najbliższy kolega, Henryk Ruszczyc, godzinami ma włączone radio, którego nie słucha, czytając jednocześnie książkę. Wolał dowiadywać się o ważniejszych komunikatach radiowych drogą ustną nieraz przekazywał mu je Henryk Ruszczyc. A propos radia, mawiał:

  - To urządzenie przymusza do słuchania tego, czego nie chcę, kradnie czas, który mogę wykorzystać na czytanie. Czytając, mam wolny wybór, czytam to co chcę.

  Nie znosił wprost wszelkiej muzyki ludowej, jak również melodii i tekstów ludowych piosenek z pokrzykiwaniami. Nie cierpiał jazzu i bigbeatu. Gra na akordeonie działała na jego psychikę deprymująco. Słysząc z daleka melodie wykonywane przez naszą laskowską młodzież na tym instrumencie mawiał: "Nic, tylko wyć z rozpaczy" albo "Tylko się powiesić". W podobny nastrój wprowadzała go znana piosenka "Jak szybko płynie życie, jak szybko płynie czas."

  Z telewizji także korzystał w sytuacjach wyjątkowych, np. w 10-lecie śmierci Jana Lechonia był zaproszony do kogoś znajomego na poranek telewizyjny ku uczczeniu pamięci poety. Audycja podobała mu się, ucieszyła go. Innym razem, w 1969 roku, obejrzał na ekranie telewizyjnym lądowanie statku kosmicznego na Księżycu. Chyba więcej już telewizji nie oglądał.

  Nawet w ostatnim roku życia mimo ciężkiej choroby, Zygmunta interesowało po staremu wszystko. Żywo obchodziły go losy osób bliższych i mniej znanych, przyszłość Kościoła, wydarzenia światowe, zwłaszcza wojna w Wietnamie. Siostra Wacława, będąc w codziennych z nim wtedy kontaktach wspomina: "Podziwiałam rozciągłość jego kontaktów w środowisku literackim i politycznym, widać było, że w życiu ówczesnym był zaangażowany, jeśli nie czynnie, to w każdym razie zainteresowaniem, obserwacją, jakąś żywą obecnością".

  Odwiedzano go licznie i często.