Bożenna Stanisławska

 

  (Siostra Maria Piotra - Bożenna Stanisławska - długoletnia nauczycielka języka polskiego, ukończyła filologię klasyczną, jako osoba świecka uczyła łaciny w szkołach średnich.)

 

  siostra Maria Piotra

 

  Pożegnanie

 

  Dnia 23 listopada 1971 roku odszedł w wieczność Zygmunt Serafinowicz, współpracownik przedwojennego "Verbum", długoletni dyrektor szkół dla niewidomych w Laskach, jeden z tych, którzy porzucili wszystko i przyszli do Lasek nie na posadę, ale by dawać siebie.

  U różnych ludzi różne cechy rzucają się w oczy w sposób szczególny. Czasem drobne, małokalibrowe niejako, są ważne w całokształcie obrazu człowieka przez to, że wyrastają z tego, co jest w nim istotne. Taką cechą Zygmunta Serafinowicza była nie tylko urocza zdolność gawędziarska, sprawiająca, że przyjemnie i dobrze się z nim rozmawiało, ale umiejętność prowadzenia dyskusji z przeciwnikiem. Warto z nim było, sit venia verbo (łac. - niech mi będzie wolno użyć tego słowa.), wykłócać się. Dziwna to cecha charakteru u człowieka, jak się wydawało, unikającego ludzi, arystokraty z ducha. Jest rzeczą zadziwiającą, jak bardzo w sposób nieświadomy, w każdej najbardziej błahej rozmowie, prowadzonej chociażby na tematy najzupełniej obiektywne, wyrażał to, co stanowiło jego osobowość.

  Nawet w rozmowie na takie tematy, które go często nudziły i mierziły, uwzględniał swą strukturę psychiczną: ścisłą logiczność, wewnętrzną prawość, wrodzony wstręt do wszelkiego zakłamania oraz wielki dystans - pozornie tylko obojętnego obserwatora zjawisk życia - nie ich współgracza.

  Dziś, w czasach wielkiego szacunku dla dialogu i zupełnej nieumiejętności prowadzenia go, postawa Serafinowicza w czasie dyskusji powinna by zostać zaprezentowana jako wzorzec niestety niełatwy do demonstracji. Powszechną trudność dialogu stanowi zawsze to, że obie strony reprezentują subiektywnie słuszną postawę i całą ich uwagę pochłania zupełne zaangażowanie w jej obronę.

  Serafinowicz umiał dialog prowadzić. W naszych rozmowach szło na ostro. Były one długie, ciągnące się godzinami. I ustępował, chociaż mógł nie ustąpić. Zawsze zwyciężała logika, zimne, logiczne rozumowanie i ciepły humanitaryzm. Czy ich nie miał w chwili zaczęcia rozmowy? Miał. Ale sprawy, gdzie zazębiają się interesy jednostek i całości, nie są łatwe. I drogi ich zaspokajania bywają bardzo różne.

  Chyba wielką wartością i czarem wspomnienia tych rozmów, w zamkniętej już perspektywie widzianych - wtedy były ciężkie, prowadzone z pasją - było to, że chociaż miał całkowitą słuszność w momencie zaczęcia, umiał zmienić ją na inną słuszność w toku prowadzenia. Do tego była potrzebna postawa czysto racjonalistyczna, jaką miał w trakcie ich przebiegu, absolutna, niemal chemicznie czysta, prawość logiczna, bez chwytów ubocznych. To chyba jedna z najpiękniejszych rzeczy umieć zmienić stanowisko, umieć dać się przekonać nawet przez podwładnego, nawet wtedy, gdy przecież i uczuciowo jest się zaangażowanym. (...) Jest to cecha racjonalizmu czystej wody: logiczny punkt wyjścia i taka droga w dążeniu do prawdy, czy jej odpowiednika w działaniu praktycznym, jakim jest słuszność.

  Serafinowicz był racjonalistą. Ostatecznie nie jego to zasługa, ale cecha wrodzona, czy skutek otrzymanej formacji. Jego zasługą w dyskusji była tylko wierność tej postawie. Ale nie wszystko da się załatwić metodą dialogu. W pracy dyrektorskiej istnieje, obok wielu innych, konieczność załatwienia mnóstwa spraw o charakterze administracyjnym, w których trzeba po prostu decydować. Przydział przedmiotów, godzin, plan zajęć - były co roku terenem nie mających zda się, końca starć, przesunięć, zmian. W wypadku decyzji niewygodnych dla kogoś, a takie zawsze są nieuniknione, powstawały protesty, odwołania, żale i pretensje tym żywsze, że mieszkał i pracował zarazem na jednym terenie, wspólnie z całym prawie podwładnym zespołem.

  Starał się uwzględniać wszelkie dezyderaty, ale nie zawsze było to osiągalne. Zmieniał, wykreślał, przestawiał i - "cholery, ci bliźni!" (Opowiada Maria Zandbang, pracująca w biurze szkolnym do końca lat 70-tych.) - krzyczał z pasją i rozpaczą nad arkuszami z organizacją roku szkolnego, szukając rozwiązania nie rozwiązywalnego. Jak w dialogu, tak w tej bezsilnej pasji, był cały Serafinowicz. Tutaj bezkompromisowy, na serio czujący się, zobowiązany w sumie do czynienia dobrze "bliźnim", ale z racji swego stanowiska w zupełnie innej sytuacji niż dobra pani sprzed wieku, szyjąca flanelowe kaftaniki dla dzieci z przytułku.

  A problemy pracy w szkole wymagały rozstrzygnięć także w dziedzinach znacznie poważniejszych niż podane przykładowo. Nie lubił tej pracy, nie była dla niego odpowiednia. Mimo to przez wiele lat prowadził trzy szkoły dla niewidomych.

  Uderzająca była u niego rzadka umiejętność łączenia postawy i metody pracy całkowitego aformalisty z wielkim przywiązaniem do ładu i porządku w sposób jednak jak najdalszy od drobiazgowości. Umiejętność ta ułatwiała mu znakomicie łączenie pracy czysto administracyjnej z pedagogiczno-dydaktyczną.

  Czy były w jego dyrektorstwie braki, niedociągnięcia? Być może - były. Ale był zwierzchnikiem idealnym dla nauczycieli inteligentnych, oddanych swej robocie, samodzielnych, nie lubiących szablonu i kopiowania - chociażby samych siebie. Zostawiał szeroki margines swobody. To było w nim dla nas cenne. Jednocześnie umiał cenić pracę nauczycieli, w stosunkach z którymi był niezmiernie łatwy, bo był logiczny i bezwzględnie prawy. Człowiek logiczny i prawy jest zawsze łatwy we współpracy z innymi, bo albo drugich przekona, albo sam da się przekonać.

  Serafinowicz ponadto wprowadzał w "urzędowanie" nastrój życzliwej koleżeńskości i treść uczciwej przyjaźni z każdym nauczycielem. Jako zwierzchnik imponował skromnością. Dyrektor, który wybucha irytacją, a który ma moc i siłę, by w godzinę po wybuchu iść do prywatnego mieszkania podwładnego i powiedzieć "przepraszam", jest człowiekiem imponującym. Czy w praktyce życia można spotkać takich dyrektorów? A jeżeli tak - jak często?

  Gdy po zawale serca - stanowczo i nieodwołalnie, mimo wszelkich usiłowań zatrzymania go, wycofał się z pracy kierowniczej, po bardzo krótkotrwałym - Le roi est morf, vive le roi! - zdawaliśmy sobie coraz wyraźniej sprawę z jego wartości. Nie to ważne, że na opróżnionym przez niego miejscu musiały stanąć trzy osoby, ale coraz wyraźniej narastająca w szkole powszechna świadomość, że na tym stanowisku nikt jego miary się nie znajdzie, a gdy odszedł z ziemi - świadomość, że ten najskromniejszy, zawsze usuwający się w cień człowiek był "współtwórcą dzisiejszych Lasek, którego osobowość zaważyła na rozwoju Dzieła Matki Elżbiety Czackiej i w życiu wielu ludzi, z którymi był w bliskim kontakcie". (Z tekstu odezwy Komitetu Utrwalania Pamięci Zygmunta Serafinowicza. Laski 1976.).

  Jednym z wielu żywych pomników okresu jego dyrektorstwa - aere perennius (łac. - trwalszy od spiżu. Horacy, Carmina III, 30.) jest niewidome dziecko - dziś już nie dziecko z zakładu dla głęboko upośledzonych (imbecylów), nieszkolnych dzieci, które znalazło się tam nie wskutek czyjegoś niedopatrzenia, ale dlatego, że takie właśnie było dziwne tempo jego rozwoju. Po przybyciu do Lasek i przejściu przez stadia pośrednie, zatraciło swe piętno niższości w zespole dzieci niewidomych, normalnych pod względem umysłowym, by skończyć ośmioletnią szkołę podstawową. Jeżeli, gdy przyjdzie czas, zechce wstąpić na wyższe studia, będzie to największa prawdopodobnie w skali światowej rozpiętość stopnia rehabilitacji. Czas pokaże. A przecież przed wielu laty psycholog obawiał się w tym wypadku, jako szczególnie drastycznym, wystawienia świadectwa kwalifikującego do przeniesienia do szkoły dla normalnych, niewidomych dzieci. Serafinowicz zaryzykował. Jakże bardzo słusznie.

 

  * * *

 

  Mimo swej do końca żywej, chociaż głęboko ukrywanej uczuciowości, nie miał nic wspólnego z postawą jakiegokolwiek irracjonalizmu. Dla tego typu umysłowości, którą reprezentował, jest ona nie do zniesienia. Był wierny racjonalizmowi, nie tylko w dyskusji, którą musiał lub miał ochotę przeprowadzić z drugim człowiekiem, ale w dyskusji ze sobą i ze światem. Nie przestając być racjonalistą, uznawał istnienie realności metafizycznych.

  Uczciwy racjonalizm zawsze musi doprowadzić albo do progu tajemnicy, albo do trwożnego ignoramus et ignorabimus. Terbum non datur (Ignoramus et ignorabimus (łac. - nie wiemy i nie będziemy wiedzieli. (Słowa kończące uczoną rozprawę fizjologiczną Du Bois Reymonda - przyp. red.) Tertium non datur (łac.) - trzeciego wyjścia nie ma (przyp. red.).). On wybrał to pierwsze - zdecydowanie i po swojemu.

  Znaliśmy nieco jego życie religijne. Ujawniał je w rozmowach z różnymi ludźmi, mimo całej swej powściągliwości w omawianiu spraw osobistych, zwłaszcza czysto wewnętrznych, może dlatego, że obok jakiegoś wielkiego wycyzelowania duchowego był bardzo prosty w stosunkach z ludźmi i bezpośredni (...).

  Świadome życie wiary zaczął bardzo późno. W młodości, a chyba i w dzieciństwie żył w środowisku, w którym sprawy religijne nie istniały. No cóż, przyszedł na świat w epoce pozytywizmu. Lata 90-te to w Warszawie czasy wpływów Buckle.a, Darwina i Spencera, czasy artykułów Świętochowskiego, narodzin "Lalki" (...)

  Wejście w świadome, dojrzałe życie religijne stało się dla niego głębokim wstrząsem nie tylko uczuciowym. Szokiem. W momencie nawrócenia, odkrycia prawdy wiary, przeżył odczuwalnie Boga. Pełne ogromnego napięcia były w tym okresie jego rozmowy z ks. Władysławem Korniłowiczem, którego wpływ stał się decydujący. Później przyszły długie dziesiątki lat zdyscyplinowanego, trudnego życia religijnego, życia, jak je sam nazywał, "bez ozdób", opartego jedynie na intelektualnym przeświadczeniu woli. Ktoś go określił słowem "mistyk". Czy słusznie? Kiedyś, w Częstochowie doznał poczucia bliskości Boga. Kiedyś, w Laskach, stanu niezwykłego nadprzyrodzonego spokoju, który zstąpił na niego w chwili, gdy Matka Czacka obiecała modlitwę za kogoś mu bliskiego, potrzebującego pomocy. Było to w okresie niezmiernie trudnym dla Serafinowicza, gdy sam, ciężko chory, przeżywał bezradnie nieszczęście przyjaciela przygnębiony niemożnością jakiegokolwiek działania.

  To chyba wszystko, co mogą wiedzieć o tych rzeczach jego bliscy i przyjaciele.

  Ale czy w rzeczywistości wszystko? Cóż można wiedzieć o najgłębszych sprawach ludzkiej duszy, dziejących się między Bogiem a człowiekiem? Czasem jawią się drobne błyski wspomnień, jak małe blaszki miki, wskazujące że pod stopami jest granit niewidoczny w pyle drogi: element ofiary, bez którego trudno pomyśleć o świadomym życiu chrześcijańskim... Lubił truskawki. Gdy nadarzała się sposobność, jadł je swobodnie, nie dosypywał popiołu do potraw...

  Kiedyś, przed wielu laty, opowiada pracująca wówczas w szkole siostra (Pawła Święcicka), która świeżo wstąpiła w Laskach do Zgromadzenia - szła bez teczki, z rozsypującymi się pod pachą i w garści brajlowskimi zeszytami uczniów. Minął ją Serafinowicz. Przystanął z uśmiechem. "Widzę, że siostra, tak jak ja, wyjeżdżając do Lasek, zostawiła za sobą wszystko, nawet teczkę..."

  Poszedł dalej. A szedł nie uczuciem i egzaltacją. Przez długie lata wywalczać musiał w sobie modlitwę i wywalczał ją jakby w pustkę. Może to nadawało mu ogromną zwartość wewnętrzną. Czuło się w nim człowieka, który stoczył wiele walk.

  Był ascetą, to pewne. Ale mistycyzm? Wiem tylko o jednym przerzucie nad czasem i przestrzenią o charakterze jednak innym niż zjawisko sensu stricto mistyczne. Opowiadał o nim przyjaciołom (M.in. E. Iwańskiej i siostrze Marii Gołębiowskiej.). Nocą 8.V.1956 r. obudził się z uczuciem grozy. Ciemność. Straszny, daleki krzyk. Niezrozumiałe wtedy jeszcze tło głuchej rozpaczy. Sprawdził potem, obliczył czas. O tej godzinie jego brat w Nowym Jorku rzucił się z okna.

 

  * * *

 

  Jako przedstawiciel swej epoki był szczerym, niekoniunkturalnym demokratą. Jego demokratyzm nie miał nic wspólnego z jakimkolwiek patronalizmem czy paternalizmemm, był szczerze braterski. Aż kiedyś ten demokratyzm załamał się w oburzeniu na święte misje, w bardzo popularny sposób przeprowadzane w kościele w Laskach: "Jak można coś podobnego!".

  Misje były dobre, widocznie bardzo dobre, skoro wywołały żarliwość i zachwyt, ale skierowane do wsi, a nie do panów Zygmuntów. "Uważałem Iksa czy Igreka za takiego samego człowieka jak ja, a tymczasem widzę, że nic podobnego! Matka chciała, by Laski apostołowały wśród inteligencji, a tu ..." Głos załamywał mu się w oburzeniu. "Jeszcze tego tylko potrzeba, by przed kaplicą wystawili biało-niebieską figurkę Matki Boskiej".

  Wielokrotnie powracał do sprawy sposobu przeprowadzania misji. Ale gdy znalazł czas na chwilę zasadniczej rozmowy, po niedługiej, choć zażartej dyskusji, ustąpił. Uznał, że do każdego trzeba mówić jego językiem. Oczywiście ani w przytoczonym zdaniu o figurce Matki Boskiej, ani w ogóle nigdy, nie występował Serafinowicz przeciw kultowi Matki Bożej, czy też przeciw hagiograficznej ikonografii.

  Wrażliwy na piękno, barwę, kształt i dźwięk - ten wyrafinowany esteta nie różnił się w tym miejscu niczym od wiejskiej, nie wykształconej dziewczyny, której dane było widzieć Niepokalaną. Gdy Bernadecie pokazywano według jej opisu wyrzeźbiony posąg Matki Boskiej, odwróciła się ze słowami całkowitej dezaprobaty. Nie znała słowa "kicz", ale widziała własnymi oczyma, że Niepokalana była piękna, i że każda rzeźba w zestawieniu z Nią jest kiczem. Serafinowicz też o tym wiedział, chociaż nie widział Matki Boskiej i nie miewał objawień. Kiedy indziej przecież opowiadał, że właśnie w Częstochowie przeżył mocno poczucie Bożej obecności. Tak. Ale to było nie przed tandetną artystycznie figurką, lecz przed pięknym obliczem Czarnej Madonny, zrodzonym z tajemniczych wizji nieznanego artysty, przed obrazem w historię wrośniętym.

  Kiedyś, przed laty postawiono mu w kuratorium z jakiegoś nieporozumienia wyrosły zarzut, że zakład zmusza młodzież do uczęszczania na różaniec. Wyjaśnił spokojnie, że nie narzuca się u nas uczniom praktyk religijnych, a nabożeństwo różańcowe nawet nie mieści się w programie zajęć internatu. Mówiąc to wyjął koronkę z kieszeni, bawiąc się nią niby machinalnie. To była chyba jedyna ostentacja w życiu człowieka, któremu szkoła w Laskach zawdzięcza przetrwanie w swym katolickim kształcie przez trudne, odległe dziś czasy. W kieszeni nosił jednak różaniec nie dla ostentacji. Przez długie lata, aż do końca życia był on mu narzędziem modlitwy. Nazywał go modlitwą trudną, o której było wiadomo z różnych okresów jego życia, że ją stale uprawiał. Z różańcem się nie rozstawał. Podobno z ręką w kieszeni z różańcem w ręku jeździł zwykle załatwiać skomplikowane sprawy szkolne. Różańcem, głośno w infirmerii z obsługującą go siostrą odmawianym, kończył dzień w ciągu długich okresów choroby.

  Niedawno zrodził się u nas i znikł termin "autentyczny". Specyfiką tego wyrażenia było zestawienie z wyrazem "człowiek", prawdziwy, rzeczywisty, a człowiek, w którym wszystko jest prawdą, człowiek bez pozy, zakłamania, tego wszystkiego, co jest fałszem, blichtrem, egzaltacją, choćby zewnętrznym ornamentem, maską, świadomie lub nie przybieraną. Tak pojęty autentyzm nie tylko cechował Zygmunta Serafinowicza, ale był naczelną zasadą organizującą jego stosunek do życia i świata. Nie wiara, nie religijność, ale prawda. Wiara i życie religijne były wynikiem jego postawy prawdy, która tak głęboko wrosła w jego naturę, że stała się niejako instynktowna. Sądzę, że wyniósł ją z domu, z dzieciństwa, że wypracowała ją atmosfera domu rodzinnego i bardzo wcześnie podjęta autodyscyplina. Przypuszczam to na podstawie wspomnienia morderczej prawdomówności Lechonia, które Antoni Słonimski umieścił niedawno w "Tygodniku Powszechnym". Oczywiście - Lechonia bardzo młodego: któryś z przyjaciół, szczęśliwy, radosny pokazuje Lechoniowi fotografię narzeczonej. Lechoń ogląda długo, uważnie, wreszcie zwraca ze słowami: "Bardzo brzydka". Przecież tak postąpiłby Zygmunt - ongiś - młody. Później, starszy - oddałby fotografię w milczeniu. Nie powiedziałby - "ładna". Nie popełniłby konwencjonalnego kłamstwa. "Najgorsze jest zewnętrzne zakłamanie" - powtarzał często, zwłaszcza w czasach dawniejszych, przed laty. Widocznie obawiał się go i tropił je w sobie surowo i jawnie. Dostrzegał je i w innych - reagował drwiną, ironią, krótkim, celnym, czasem złośliwym powiedzeniem, niekiedy całego człowieka wywlekającym na wierzch.

  Nie znosił żadnej frazeologii bez pokrycia, frazeologii w słowach czy postawie szukał prawdy przez całe życie. Stąd jego prostota i skromność, stąd troska, by nie dopuścić do jakiegokolwiek wyolbrzymienia jego zasług czy pracy. Przed śmiercią zobowiązał jednego z księży Zakładu do tego, że nie pozwoli, by nad jego grobem wygłaszano jakiekolwiek przemówienia. Motywował to tym, że zawsze nawet najbardziej prawi księża wygłaszają wtedy pochwały, których by w innych okolicznościach nie podjęli, a które w jakiś sposób deformują prawdę o człowieku.

  Niezwykle wrażliwy, lękał się wszelkiego patosu, silniejszej ekspresji, baroku, bo mogły wyrażać nieprawdę. Lubił czytać głośno, czy z pamięci wygłaszać poezje. Mówił je zawsze w sposób bardzo prosty, nie deklamował, nie podkreślał głosem wartości dźwiękowych utworu. Nie stawał - jak staje artysta teatralny - między utworem a słuchaczem, przekazując mu własną interpretację. W jego przekazie interpretacji nie było, był tylko, mimo bardzo osobistego stosunku do poezji, sam utwór, rzeczowo, wiernie, z zachowaniem praw rytmu i wersyfikacji, inteligentnie, spokojnie podany. Interpretację pozostawiał słuchaczowi.

  Sam był jakże często głodny poezji, tak jak człowiek bywa głodny chleba. Gdy otwierał świeży numer, np. "Tygodnika Powszechnego", szukał wzrokiem poezji, od nich zaczynał lekturę. W poezji szukał tego, czego szukał w muzyce i przyrodzie - czy choćby w kwiatach ciętych na stole - piękna. Skarżył się kiedyś, że zatracił tak intensywną zdolność przeżywania pierwszej zieleni wiosny, jaką miał w młodości. Zdolność przeżywania poezji - i dobrej muzyki - zachował do końca.

 

  * * *

 

  Śmierć Zygmunta Serafinowicza ujawniła, że samotnik z natury - może tylko pozornie samotnik? - miał bardzo szerokie kontakty z ludźmi najrozmaitszego typu. Wielu z nich mówiło o jego dużym wpływie na siebie. A przecież przez pięć lat po odejściu ze stanowiska kierownika szkół żył pozornie zupełnie na uboczu zbiorowego życia. Jednak stale ludzie do niego przychodzili. Przychodzili pojedynczo, ale na długie rozmowy. W ten sposób żyjąc, jak nam się wydawało, samotnie, utrzymywał bardzo rozległe stosunki. Ogromnie uczulony na ludzkie sprawy, martwił się cudzymi niedolami. Robił dużo dobrego, o czym mało kto wiedział. Pamiętał o chorych przyjaciołach, poświęcał wiele czasu na korepetycje z uczniami potrzebującymi pomocy, pomagał pieniędzmi tym, którzy zawikłali się w trudności materialne. Nie znamy całego zasięgu tych spraw. Ludzie jednak przychodzili do niego przede wszystkim ze względu na jego osobowość. Jak bardzo ceniono rozmowy z nim dowodzi fakt, że podobno niektórzy systematycznie zapisywali je po powrocie do domu. W stwarzanej przez niego atmosferze prawdy i szczerości człowiek stawał się sobą, jak on sam, bez masek. Jednocześnie umiał pan Zygmunt z każdego wydobyć to, co w nim było najlepszego. Nikt przy Serafinowiczu nie czuł się mały i głupi. "Każdy przy nim rozkwitał tym, co było w każdym najlepszego" - mówi o nim jedna z młodych nauczycielek. Podświadomie ciągnęły ludzi ku niemu chyba dwie kategorie jego cech: silna dyscyplina nałożona na siebie przez człowieka bardzo prawdziwego wewnętrznie, nie uznającego pozy żadnej ni masek, a jednocześnie niezmiernie słabego, neurastenika, wybuchowego, co dawało efekty o niedostrzegalnym w swoim czasie komizmie, a zarazem pobudzającego do rozważań nad wielkością i małością natury ludzkiej - oraz ogromna delikatność, subtelność, jakiś wykwit wartości duchowych zarówno tych, które otrzymuje się w domu rodzinnym, jak tych, które przyswaja się z ogólnego dorobku kultury narodowej i ogólnoludzkiej - jak wreszcie ich doskonałe zasymilowanie, wypracowanie właściwych sobie ich postaci.

 

  * * *

 

  "Zrzucić z ramion płaszcz Konrada" - wołał jego brat. Jaki płaszcz? Czy kowieński strój codzienny, okrywający człowieka o gorącym sercu i mądrej myśli, czy ten efektowny, efekciarsko narzucony na ramiona przez młodopolszczyznę? Pierwszego, choć na warszawską modłę skrojonego, stroju codzienności nie zrzucił nigdy, tego drugiego - nigdy nie przywdział. Ale w tej chwili widzę, jak Serafinowicz na najlżejszą, aluzyjną choćby wzmiankę o romantyzmie, podnosi się, by głośno zawołać: "Nieprawda!". Wszystkiego, co było przedtem, wysłuchał z obojętnością umarłego - ale nie tego! "Nieprawda"!

  A jednak prawda, Panie Zygmuncie, bo przecież strój różnej formy i kroju te same sprawy i troski, w identyczny sposób przeżywane, ukrywać może. Zresztą jego utajony romantyzm, ten romantyzm którego się zapierał i z którego pokpiwał nie był z nurtu Konrada czy ks. Robaka. To był gorzki, sarkastyczny, obrachunkowy romantyzm Beniowskiego, czy może trochę norwidowski. Ale geneza obu ta sama. Chociaż - nie spierajmy się, panie Dyrektorze, o terminologię. Teraz ja - po namyśle - ustępuję całkowicie. Romantyzm był nurtem młodych. Pan ma za sobą dojrzałość lat męskich i mądrej starości.

 

  "Znak" nr 7-1972 r.

 

  Alicja Gościmska

 

  Nie jest łatwo powiedzieć, kim był Zygmunt Serafinowicz. Jego bogata osobowość zaskakiwała na każdym kroku, wymykała się wszelkim konwencjom, nie mieściła w szablonach...

  Prawnik z wykształcenia, humanista z zamiłowania i uzdolnień, rozmiłowany w sztuce, w pięknie słowa. "Poeta bez słów", "pisarz niespełniony" - jak go wielokrotnie nazywano - wykładał w szkole matematykę - jasno, ściśle, logicznie. Jednocześnie zarażał młodzież entuzjazmem dla literatury pięknej. Rzadko spotykanym darem recytowania poezji, odtwarzania prozy wielkich mistrzów słowa urzekał nie tylko swych uczniów, ale i grono młodych osób pracujących w Laskach.

  Uważany był za jednego z najbardziej dowcipnych ludzi. Gdy żartował, to z wielką powagą, a otoczenie zanosiło się od śmiechu. Podobnych paradoksów można było dostrzec więcej w jego naturze. Żył bardzo cicho, obcy mu był rozgłos, hałaśliwa propaganda, ale wpływem swym sięgał głęboko do młodych serc i umysłów.

  Przez większość kolegów i pracowników Lasek nazywany "panem Zygmuntem", przez nielicznych bardziej oficjalnie - "panem kierownikiem", nie pozwalał tytułować się "dyrektorem", choć formalnie przysługiwał mu ten tytuł. Nie imponował swą funkcją, lecz skromnością.

  Umiał prowadzić dialog. W trakcie dyskusji potrafił zmienić stanowisko, dając się przekonać nawet przez podwładnego. Daleki od drobiazgowości, cenił jednak ład i porządek.

 

  Z luźnych notatek siostry Marii Gołębiowskiej (Agnieszka Wajngold siostra Maria Gołębiowska (zm. 1984 r.) - nawrócona z judaizmu, uczestniczka "Kółka" ks. Korniłowicza, pełniła w Zgromadzeniu kolejno funkcje mistrzyni nowicjatu i postulatu, była wychowawczynią dziewcząt niewidomych.). "Bezinteresowny w sposób doskonały, przez 40 lat służył niewidomym. Równie pięknie potrafił sam odejść ze swego stanowiska, gdy nie czuł się na siłach dalej pracować, zrobił to w jakiś bezosobisty sposób." Na dwa lata przed śmiercią zrzekł się funkcji sekretarza Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, którą pełnił przez 20 lat. Zachowała się kartka siostry Wacławy (z maja 1969 r.), która wiele mówi o roli jaką obecność Zygmunta Serafinowicza na zebraniach Zarządu odgrywała dla Zgromadzenia:

  "Mnie jest coraz bardziej smutno, że nie będzie Pana na zebraniu Zarządu i zaczynam żałować, żeśmy Pana nie zatrzymali. Nam, siostrom, szczególnie będzie Pana brak w różnych rozgrywkach - zawsze na Pana można było liczyć".

  Był prawdziwym demokratą. Nie imponowały mu tytuły, koligacje, stopnie naukowe... Cenił wartość danego człowieka, jego charakter, talent, o ile był autentyczny, prawdziwą mądrość płynącą z serca. O sobie nie mówił inaczej jak: "Jestem belfrem i niczym więcej!" Wyśmiewał nauczycieli szkół średnich mających pretensje do tytułu "profesora": "Takich profesorów to jest na pęczki! Trudnią się belferką i tyle!"

  Na jego strukturę psychiczną składały się: logika w postępowaniu, prawość, wstręt do wszelkiego zakłamania. Prawdę cenił wysoko, szczególnie. W jednym z jego listów z czasów okupacji znajdujemy takie słowa: "Zawsze miałem tzw. nieśmiałość uczuć i zawsze coś tam "w takich razach" majstrowałem, żeby nie można było poznać gdzie prawda, gdzie żart, gdzie dowcip, gdzie prawa ręka, gdzie lewa (...), a jednak dziś kiedy rzeczywiście każda chwila jest nam jakby - darowana, człowiek ma raczej skłonność spoglądać prawdzie w oczy."

  Mimo że wychowany w mieście, Zygmunt wykazywał wielką wrażliwość na piękno przyrody. Może to jej umiłowanie kształtowało się jeszcze w latach chłopięcych, gdy z rodziną spędzał wakacje w malowniczym Młynniku - w dolinie Ojcowa. Umiał ocenić urok wsi jak ktoś, kto się na niej urodził. Pianie kogutów i ryk bydła dawały mu - jak twierdził - poczucie bezpieczeństwa. Cieszył go zapach skoszonych łąk, a także głosy ptactwa wodnego nad zarośniętym stawem. W przyrodzie wolał zdecydowanie wiosnę od jesieni, którą psychicznie źle znosił. Widział w niej tylko dramat kończenia się i przemijania, co przesłaniało mu piękno barw i pełnię owocowania.

  Będąc z natury samotnikiem, Serafinowicz miał jednak szerokie kontakty z ludźmi. Wieloletnia wypróbowana przyjaźń łączyła go z Henrykiem Ruszczycem, który również wszystkie swe siły i zdolności oddał Laskom. Te dwie wybitne indywidualności były diametralnie różne. Nieraz dochodziło między nimi do gwałtownych dyskusji i wymiany zdań. Istniała jednak więź, która przetrwała do końca życia obu przyjaciół.

  Oto parę obrazków zaobserwowanych przez otoczenie. Ksiądz Bronisław Dembowski pamięta z okresu 20-lecia jak Zygmunt Serafinowicz i Henryk Ruszczyc już wtedy bardzo się przyjaźnili i nie ukrywali się ze swoją przyjaźnią, na przykład "barowali się" ze sobą w obecności wychowanków.

  Siostra Filipa, która pracowała w infirmerii, gdzie obaj panowie zamieszkali na stare lata, wspomina ich częste spory i walki, nawzajem sobie czynione żarty i kawały, które świadczyły tylko o tym jak byli naprawdę bliskimi sobie ludźmi. Kiedyś Zygmunt Serafinowicz porwał p. Ruszczycowi 500 zł i wybiegł z nimi z pokoju. Henryk Ruszczyc puścił się w pogoń, wołając "łapcie złodzieja", ale że p. Zygmunt był szybszy, więc zdążył dopaść swego pokoju i tam się zamknął. Ruszczyc długo bił pięściami w drzwi, wołając: "Oddaj mi 500 zł łobuzie!" Po pewnym czasie drzwi leciutko się odemknęły i ukazał się w szparze banknot 500-złotowy. Ruszczyc kończył takie "spory" powiedzeniem: "Ty łobuzie, będziesz całował moje ślady, jak umrę".

  Innego dnia Ruszczyc wrócił po jakimś zebraniu bardzo zmęczony i chciał trochę odpocząć. Zdjął więc marynarkę i położył ją pod poduszkę. Siostra Felicyta zwróciła mu uwagę, że marynarka będzie tak zmięta, że nie będzie mógł jej włożyć. Odpowiedział: "Cóż zrobić! Mam ostatnie 100 zł. Przyjdzie Zygmuś i świśnie mi te resztki!".

  Siostra Filipa opowiada jeszcze jedno zdarzenie. Po załatwieniu różnych spraw w Warszawie Ruszczyc zaproponował: "Zygmuś, chodź ze mną, zafunduję ci obiad". I poszli do restauracji, gdzie Henryk Ruszczyc zamówił co było najlepszego w spisie potraw. Pan Zygmunt wybrał tylko dietetyczny obiad. Gdy przyszło do płacenia, Ruszczyc oświadczył kelnerowi: "Kolega płaci". Zygmunt wyjął wtedy jakiś większy banknot, a kelner położył dość znaczną resztę pieniędzy na stoliku. Ruszczyc nagłym ruchem zagarnął wszystko do kieszeni. Kelner spojrzał ze zdziwieniem na Zygmunta, który rzekł ze spokojem: "On tak zawsze robi". Wychodząc rzucił jednak Ruszczycowi: "Poczekaj, zobaczysz co cię czeka w domu".

  Zygmunt przyjaźnił się blisko z artystą malarzem, ks. Jerzym Wolffem, Tadeuszem Mazowieckim, Sewerynem Ebnerem. Ponad wszystkimi jednak górowała przyjaźń z dr Marią Grzegorzewską.

  Wielka dobroć i troska o innych sprawiała, że Zygmunt, mając coś ładnego, interesującego - płytę, książkę, artykuł, fotografię - pragnął dzielić się tym z innymi. Lubił np. ogromnie piosenkę Anny German "Melodia dla synka", zapraszał więc dr Dorotę Święcicką, matkę małych synków, by jej posłuchała na płycie. Siostra Koleta nie znała przebojów Ewy Demarczyk, więc na życzenie Zygmunta przegrywałam jej te piosenki.