Ewa Kołaczkowska

 

  (Ewa Kołaczkowska - pracownik PCK. Autorka kilku wspomnień o Henryku Ruszczycu, z którym była zaprzyjaźniona.)

 

  Nigdy nie stał się przeszłością

 

  Zygmunta Serafinowicza poznałam w końcu lipca 1945 roku w Surhowie, gdzie Henryk Ruszczyc kierował schroniskiem dla ociemniałych inwalidów wojennych pod zarządem Polskiego Czerwonego Krzyża. Jako pracownik lubelskiego oddziału PCK zostałam tam oddelegowana, żeby wykonywać sekretarskie prace związane z memoriałem o kwestii inwalidzkiej, który pan Ruszczyc miał napisać.

  Ośmio czy dziesięciodniowy pobyt w Surhowie stanowił dla mnie ostatnie echo życia na wsi. (...) Po kolacji chodziliśmy czasem z panem Ruszczycem naokoło gazonu w nastroju specjalnej intymności, jaki stwarza czas letniego wieczoru na wsi. Kiedyś przyłączył się do nas Zygmunt Serafinowicz - przed chwilą przyjechał, chyba z Żułowa - i chodziliśmy dalej razem. W czasie tego pierwszego, krótkiego zetknięcia, uderzyła mnie "serdeczna żartobliwość" tonu pana Zygmunta - jak to sobie określiłam. Emanowało z niego ciepło i to odczuwało się od razu.

  Drugie spotkanie nastąpiło w połowie września tego samego roku. Przeniosłam się z Lublina do Warszawy i pan Ruszczyc załatwił mi przejazd ciężarówką, która jechała z Żułowa. Wracał stamtąd pan Serafinowicz - siedział w szoferce, a siostra franciszkanka, niewidoma dziewczyna, ja i moje bagaże - na workach z mąką. Dojechaliśmy na Pragę już ciemnym wieczorem i kierowca nie chciał ryzykować przejazdu przez miasto nocą, po godzinie policyjnej. Zatrzymaliśmy się więc u znajomych pana Zygmunta w willi na Grochowie. Przez jakiś czas rozmowa toczyła się wokół zdarzeń ostatniego roku, typowa rozmowa warszawska, w której słowa "przed powstaniem" i "po powstaniu" znaczyły zmianę całej epoki. Potem ulokowano nas na pierwszym piętrze w pokoju bez szyb, gdzie w ciemnościach nie zmąconych światłami wielkiego miasta - nie istniały jeszcze wtenczas - przegadaliśmy całą noc do rana.

  Na tym biwaku na Grochowie mówiliśmy o uczuciach - to pamiętam doskonale, mimo odległości w czasie - a głównie o miłości Boga. (...) Nasze głosy wypływały z głębokiej ciemności. (...)

  Pan Zygmunt opowiedział mi, raczej zarysował, historię zmiany swego kierunku życiowego, co go doprowadziło do Lasek. Mówił o różnych drogach i różnych momentach, które ludzi doprowadzały na podobny szlak. Z serdeczną żartobliwością podważał moje pozycje racjonalistyczne mówiąc, że mi się tylko zdaje, że jestem daleka od tych spraw, a ja z jego własnych przykładów czerpałam argumenty daremności spekulacji rozumowych w tej dziedzinie.

  W jakimś momencie tej rozmowy powiedziałam, że nie wyobrażam sobie, abym z kimś innym mogła mówić tak otwarcie i intymnie o uczuciach i swych postawach niezbyt jasnych, dotychczas nie wyjawianych. Dlaczego? - wyjaśniłam to panu Zygmuntowi - (chwytał w lot treść najbardziej niezgrabnych i prymitywnych sformułowań), mówiąc, że jest "wyzwolicielem", że atmosfera, którą stwarza, wyczuwalna od razu, wydobywa z interlokutora to, co istotne i lepsze, zaostrza jego możliwości umysłowe, tak jakby przy nim myślało się i mówiło słuszniej i mądrzej, jakby się było lepszym i mądrzejszym. (...)

  Spotkałam zaledwie kilka osób z cechami "wyzwoliciela". Wyglądało to tak, że w sprzyjającej aurze, którą oni wytwarzali, odrzucało się swoją skorupę, traciło zahamowania, odsuwało wszelkie plewy i trafiało w sobie na elementy i treści, które tak jakby nie istniały w obcowaniu z innymi ludźmi - i tymi małego formatu, i tymi skądinąd wielkimi, którzy nas umniejszają i przygaszają, bo nie ma w nich pewnego istotnego rysu wielkości, są "oświeceni bez natchnienia".

  Cechy "wyzwoliciela"? Na pewno dobroć i mądrość - niekoniecznie uczoność i wyszkolony umysł, rozwinięta uczuciowość, zrozumienie świata i życia, ale nie owocujące ironią i negacją zdolność zrozumienia innych bez postawy sędziego, wyznaczenie wysokiego miejsca każdej jednostce. Zapewne również pokrewieństwo usposobień, odczuwań, jakieś przyjazne promieniowanie. Poza tym, i to jest chyba najważniejsze, stanowiące bazę, jedność osobowości takiego człowieka, skonsolidowanie wewnętrzne takie, że jest on wyraźną i jednolitą całością. (...)

  W moich oczach Zygmunt Serafinowicz był taką jednostką, która umożliwia obcowanie z ludźmi bez maski, a każda maska nakładana wobec nas podważa zaufanie. Była w nim prostota wielkiego formatu, odnosił się do człowieka bez schlebiania, bez wyroków sędziowskich i właśnie bez maski.

  Powoli światło i nocna rozmowa zostały za nami w ciemnościach. Pan Zygmunt jechał dalej do Lasek, ja zostawałam na Pradze, jak w obcym mieście i musiałam się zakrzątnąć, żeby jakoś wylądować na drugim brzegu Wisły. Jako "ostatnie słowo" pan Zygmunt powiedział mi, że chcę czy nie chcę, mistycyzm jest elementem natury. Szedł do kościoła na placu Szembeka, nowoczesnej budowli i całej, dziwnie odstającej od ówczesnego wyglądu Warszawy.

  Z uśmiechem stanowiącym widomy znak serdecznej żartobliwości zachęcał, aby z nim pójść. "Pójdę, żeby być z panem jeszcze przez kilkanaście minut" - powiedziałam. Roześmiał się wtedy i powiedział szyderczo, a ciepło, że nie w tym rzecz, abym poszła do kościoła dla niego. Gdy wyszliśmy, zostawiłam go na schodach, w słońcu, mrużącego oczy.

  Po wielu latach - dokładnie po dwudziestu - przypomniałam sobie ten obraz, jak kadr filmu odbity wyraźnie wśród mglistych wspomnień w miasteczku Santa Maria Degli Angeli pod Asyżem, gdzie był podobny nastrój wrześniowego poranka w słońcu, na progu wielkiej bazyliki, tej, co kryje maleńką Porcjunkulę św. Franciszka. Już wtedy od paru lat, pana Zygmunta nie widziałam i nigdy nie miałam go zobaczyć.

  Następnym, trzecim razem, spotkałam pana Zygmunta w Laskach w lecie 1946 roku. Miał wtedy urlop i natknął się na mnie błąkającą się, niepewną, czy czekać na znajomą, z którą się minęłam, czy wracać do Warszawy. Zaprosił mnie na obiad, a potem poszliśmy razem do lasu. Z nieba lał się straszliwy żar. "Mdłe bydełko szuka cienia" - zacytował, gdy szukaliśmy chłodu wśród anemicznych drzew. Zapamiętałam ten szczegół, bo - jak mi się zdaje - był to dość typowy przykład jego dowcipu: jeśli coś, czy kogoś cytował, było to zawsze ściśle związane z sytuacją i zawsze niespodziewanie zabawne (...).

  W zimie, chyba w styczniu 1960 roku (...) pan Zygmunt chorował w szpitaliku i odwiedziłam go (...) Rozmawialiśmy dużo o literaturze - pamiętam, że szydził z fałszywych wielkości - także o różnych formach nerwic, o różnicach w nastawieniu do życia.

  Pan Serafinowicz był bardzo błyskotliwy, jego sformułowania cieszyły trafnością i oryginalnością, nic w nich nie było wtórnego jego rodzaj dowcipu, możliwy tylko przy wielkiej kulturze umysłowej i inteligencji, bez śladu ironii i chłodu, był czymś wyjątkowym i jedynym budzącym radość, że właśnie coś takiego istnieje. Wtedy w szpitaliku, słuchając go, zdawałam sobie sprawę z doskonałości tego typu rozmowy. Wtedy także, w związku z trafnością jego sądów w obrębie tematów poruszanych, tzw. literatury i udręk ludzi nerwowych, pomyślałam sobie niejako na marginesie, bo byłam pogrążona w chwili obecnej, którą cieszyłam się i smakowałam, że w każdej trudnej sprawie poddałabym się sądowi i uznałabym słuszność decyzji tego człowieka.

  Od lipca 1945 roku do jego śmierci widziałam pana Zygmunta zaledwie kilka razy, ostatni raz chyba około 1963 roku. Ale wśród korowodu osób i zdarzeń, dość zgęszczonego po nieomal półwieczu mego świadomego życia, jego postać pozostała niezmiernie wyrazista. Zbyt rzadko było mi dane go spotykać, abym mogła mówić o jego wpływie na mnie w zwykłym znaczeniu. Na pewno jednak te krótkie spotkania umocniły we mnie afirmację życia, skoro istnieją tacy ludzie jak on. Za przywilej również uważam zetknięcie, choćby przelotne, z żywotem ludzkim, który może być wzorem, bo przymierzanie wszystkiego do najwyższych wzorców, choćby niedoścignionych, w jakiś sposób nas powiększa lub przynajmniej nie pozwala skarleć.

  Gdy się długo żyje, nieuchronne jest odsuwanie większości poznanych osób do minionych, przebrzmiałych okresów. Ale są również ludzie, którzy mimo śmierci i mijających lat, nigdy nie stają się przeszłością.

 

  Seweryn Ebner

 

  (Seweryn Ebner (1912-1983), inżynier, przez wiele lat zaprzyjaźniony z Antonim Marylskim i innymi pracownikami Dzieła Lasek.)

 

  Dobry człowiek z laskowskiej szkoły

 

  Wieczór zapadał nad Laskami. Aniołkowie zatrudnieni przy ciężkiej i odpowiedzialnej pracy z dziećmi poszli na przechadzkę. Z otwartego okna domu rekolekcyjnego doleciał ich znajomy głos. Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i pofrunęli na pierwsze piętro. Obsiedli parapet i słuchali. A wewnątrz małego pokoiku działo się coś niezwykłego... (...)

  Na wąskim, żelaznym łóżku leżał bardzo ciężko chory człowiek i zanosił się głośnym śmiechem. Uszczęśliwionymi oczyma wpatrywał się w pana Zygmunta. A pan Zygmunt w tym właśnie momencie naśladował gen. Dowbora przyjmującego na audiencji we Lwowie delegację syjonistów. Scena była doprawdy kapitalna, a pan Zygmunt po opowiedzeniu anegdoty śmiał się cicho, długo i serdecznie. Był kiedyś adiutantem gen. Dowbora i scena ta utkwiła mu głęboko w pamięci. (...)

  Pan Zygmunt, śmiejąc się sam, zarażał po prostu swoim śmiechem innych. Stroszył krzaczaste brwi, nos mu się dziwnie kurczył, otwierał usta i śmiał się od ucha do ucha, potrafił się śmiać bezgłośnie, czasem jednakże wydawał ciche: hi! hi! hi! - szczególnie gdy rozmowa schodziła na Rafała Blutha. Roześmiana twarz wyrażała ogromną sympatię, a to hi! hi! pełną akceptację.

  Tym chorym człowiekiem byłem wówczas ja. Leżąc samotnie, oczekiwałem w każdym momencie nadejścia pana Zygmunta. Słyszałem, kiedy przychodził do domu, bo mieszkał w sąsiednim pokoju. Nie mogąc się doczekać jego przyjścia, pukałem w ścianę umówionym znakiem. Po chwili zjawiał się z tajemniczą miną. W ręce trzymał jakąś książeczkę. "Właśnie jej szukałem na etażerce - usprawiedliwiał się - muszę panu coś z niej przeczytać". I wtedy się zaczynało (...)

  Pan Zygmunt stał przy oknie i czytał wiersze. Znał je prawie wszystkie na pamięć. Pan Zygmunt kochał bowiem poezję i znał poetów. Wygłaszając wiersz jakiegoś skamandryty czy futurysty potrafił się chyba bezwiednie w niego wcielić i mówił tak, jakby sam autor improwizował. Nieraz przerywał, bo coś mu się przypomniało i naśladując Lopka lub Lawińskiego zamieniał się w tryskającego humorem i werwą konferansjera, po czym długo i cichutko chichotał. Nieraz, kiedy nastrój już był taki, że lada moment powinna się była ukazać Stefcia Górska lub Hanka Ordonówna uchylały się drzwi i do pokoju wpływała, jakby przed chwilą zeszła z witraża, siostra Wacława. Cały "kabaret" wraz z futurystami uciekał przez okno. (...)

  - "Ho, ho! - mówiła swym cichym i dźwięcznym głosem siostra Wacława - widzę, że panowie bawią się świetnie. Sama chętnie posłuchałabym. Czy to jednakże choremu nie szkodzi? Nie wiem, czy po zawale wolno się tyle śmiać".

  Pan Zygmunt był zawstydzony i zarumieniony, spoglądał na siostrę jakimś bardzo pokornym i uległym wzrokiem. W kącikach oczu skrzyły się jednak iskierki uśmiechu. Te właśnie iskierki widziała siostra Wacława i mówiła dobrotliwie: "Wiem, że jestem tu niepotrzebna, chciałam jednakże zobaczyć, jak się chory czuje".

  Zapewniałem ją, że w towarzystwie pana Zygmunta czuję się doskonale. A skoro drzwi za siostrą zamknęły się - "zawałowiec" popatrzył błagalnie, a pan Zygmunt zaczął deklamować. Nie zaczął - sam był Jesieninem.

  Nieraz bywało i tak, że ksiądz Tadeusz (ks. Tadeusz Fedorowicz - po II wojnie - kierownik duchowy Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża.), pobłogosławiwszy aniołom, siostrom i w ogóle wszystkim maszerował raźno do domu. Mieszkał na piętrze, jak pan Zygmunt i ja. Po drodze wpadał na pogawędkę. Myślę, że we wspaniałej galerii typów polskich pana Henryka Sienkiewicza brak wojskowego kapelana, kapelana, który z krzyżem w ręku potrafił prowadzić wojsko do ostatniego boju za Boga i Ojczyznę. Szkoda, że pan Sienkiewicz nie znał księdza Tadeusza. A może właśnie takim widział Mickiewicz Jacka Soplicę?

  Obydwaj z panem Zygmuntem kochaliśmy siostrę Wacławę i księdza Tadeusza. Lubiliśmy o nich rozmawiać. Tu zgadzaliśmy się zawsze.

  Jeżeli chodzi o poezję czy sztukę, bywaliśmy odmiennego zdania. Pan Zygmunt jakby się zatrzymał na latach trzydziestych i swe upodobania poetyckie kończył na Liebercie...

  Przyszedł taki piękny dzień, że pan Zygmunt powiedział do mnie: "a teraz pójdziemy się przejść". No i poszliśmy szeroką aleją do lasu. Na dróżce bawiła się grupa dzieci. Kilkuletni malec podniósł ciekawie modre oczka, zdjął czapeczkę i powiedział ni to hasło, ni to pozdrowienie: "pan kierownik". Malcy zerwali się z łobuzerskimi uśmiechami, a pan Zygmunt nazywając każdego po imieniu, podawał mi w kilku słowach jego charakterystykę. Znał i kochał wszystkie Laskowskie dzieci.

  Uświadomiłem sobie wtedy, kogo pan Zygmunt tak bardzo przypomina. Nie był to święty, ani uczony, pedagog, to był tylko człowiek o wielkim sercu, kochający wszystkie dzieci, wychowawca pokoleń - Henryk Pestalozzi. Nawet w twarzy i w oczach pana Zygmunta było to wielkie podobieństwo.

  Tak, tu leży klucz tej wielkiej przemiany, która spowodowała, że były adiutant Dowbora, wielbiciel poezji, teatru i wszystkiego, co piękne w życiu - zawędrował do Lasek. Mieszkał i żył jak anachoreta, czynem i własnym przykładem realizując ideę Lasek. Życie jego należało wyłącznie do Boga i dzieci. Mały, skromny, szary człowiek - a dzieło zbudował wielkie. Współcześni nazywali Pestalozziego - "Henryczek z Głupkowa", nasz pan Zygmunt mógł tylko nosić dumne miano "Głupca w Chrystusie".

  Przechodziły lata przeszło ich chyba piętnaście, gdy znów przyjechałem do Lasek i zamieszkałem w tym samym pokoju w domu rekolekcyjnym. Tym samym krokiem przypłynęła siostra Wacława, tym samym krokiem wmaszerował ksiądz Tadeusz, te same aniołki, tylko w bardzo uroczystym nastroju, oczekiwały księdza Prymasa - i to samo dzikie wino zaglądało do pokoju. Nie było tylko pana Zygmunta.

  "Pan Zygmunt po zawale leży w infirmerii - powiedziała siostra Wacława - myślę, że pan go odwiedzi".

  Ta sama siostra Róża zaprowadziła mnie do pokoju chorego.

  Tak, tak, panie Zygmuncie, teraz role się odwróciły i zacząłem opowiadać anegdotki o moich generałach, poezjach i teatrach. Mówiłem chyba przez łzy, gdyż miałem poczucie, że widzę go ostatni raz (...). Zakończyłem Liebertowskim: Dałeś, Panie, kielich goryczy. Myśmy gorycz zmienili na wino.

  Pan Zygmunt leżał uśmiechnięty. Śmiał się brwiami, nosem, ustami - śmiał się całą twarzą. Ucałowałem go i wyszedłem. Przed drzwiami kłębił się tłumek Laskowskich aniołków. Górowała nad nimi dobrotliwa twarz księdza Prymasa. Szedł odwiedzić pana Zygmunta. Chyba też po raz ostatni.

 

  Witold Friemann

 

  (Witold Friemann (zm. w 1977), muzyk, kompozytor. W Laskach prowadził chór i umuzykalnienie młodzieży.)

 

  Zygmunt Serafinowicz

 

  Upłynęło już z górą ćwierć wieku od chwili, gdy 15 listopada 1945 roku zostałem zaproszony do Lasek. Miałem zbadać, w jakich kierunkach i w jakim zakresie należy zorganizować nauczanie muzyki w Zakładzie dla Niewidomych oraz przeprowadzić to w praktyce. Zrządzeniem losu pozostałem w Laskach do dnia dzisiejszego.

  W owych latach Matka Elżbieta Czacka mocno i sprawnie dzierżyła rządy swojego Dzieła. Miała niewątpliwie jakiś majestat władzy, oparty na niewzruszonych zasadach wiary w Boga i w swoją przez Niego wyznaczoną misję. To urzekało ludzi i wciągało w orbitę jej działalności. Toteż, oprócz Zgromadzenia sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, Matka otoczona była gronem najbliższych pracowników świeckich oddanych bez reszty sprawie niewidomych. Zakład dźwigał się wtedy z ruin i to tylko dzięki nadludzkim wysiłkom osób dobrej woli, nie znających granic poświęcenia.

  Wstęp ten jest niezbędny, gdyż dopiero na jego tle można naszkicować postać i działalność jednego z najbliższych współpracowników Matki Założycielki - Zygmunta Serafinowicza. Człowieka niepospolitego, wzruszającego w swej prawdziwej skromności, dobroci, absolutnej bezinteresowności. Prawdziwego Chrześcijanina.

  Średniego wzrostu, szatyn, szczupły, po wojskowemu wyprostowany, niemal w tył pochylony. Ruchy zręczne. Piękne rysy twarzy. Orli nos. Oczy ciemnoniebieskie, pełne wyrazu. Spojrzenie bystre, szczere i otwarte. Uśmiech przyjemny, ale niewesoły, raczej smętny...

  Ludzi lubił, ale wydaje się, że nie znosił tłumu, rozgwaru i zgiełku dyskusji. Jeśli przemawiał, to zawsze rzeczowo, krótko, nie upiększając swych wypowiedzi frazesami górnolotnymi, banalnymi, jałową ornamentyką. Miał duże poczucie humoru i dowcip niezwykle subtelny. Sądy jego, zazwyczaj trafne, choć ostre, zaskakiwały swą dalekowzrocznością. Zawsze jednak utrzymane były w granicach prawdziwej kultury, a nawet wyrafinowania. Kiedyś sprawiało mu widoczną przyjemność, gdy w rozmowie nazywałem go "wyrafinowiczem". Czasem, gdy coś go ubawiło, potrafił śmiać się z całego serca. Lecz po chwili na twarz jego wracał znów ten sam charakterystyczny sceptyczny uśmiech, przejrzyście podkreślający wnętrze tego niewesołego, jak gdyby zabłąkanego na ziemi człowieka. Zazwyczaj równy i opanowany, z rzadka unosił się gniewem. A dobroć jego była tak przysłowiowa, iż jeśli się rozzłościł, nikt sobie z tego wiele nie robił, wszyscy wiedzieli, że to mu zaraz przejdzie.

  Raczej unikał rozmów na tematy zasadnicze, dotyczące wiary i religii. Poruszał je tylko z najbliższymi i to nader oględnie. Żywo jednak interesował się wszelkimi przejawami postępu w życiu Kościoła (Sobór Watykański II, synody biskupów). Będąc niewątpliwie człowiekiem modlitwy, unikał wszelkiego uzewnętrzniania swych przeżyć duchowych.

  Na jego decyzję przyjęcia kierownictwa szkół w Zakładzie dla Niewidomych wpłynęło bezwarunkowe życzenie, a raczej prośba Matki Czackiej.

  Zygmunt Serafinowicz otwarcie podkreślał, że nie nadaje się do tego rodzaju funkcji. On, prawnik z wykształcenia, humanista z uzdolnień i przekonań, rasowy krytyk literacki, rozmiłowany w sztuce, literaturze, poezji, wykładał w szkole matematykę. (...)

  Lekcje matematyki były jednak tylko drobną cząstką różnorodnych obowiązków i związanych z nimi trosk, zmartwień, nieprzyjemności, które spadały na barki pana Zygmunta. Objęte stanowisko było dla niego prawdziwym krzyżem, dźwiganym cierpliwie przez długie lata, dla dobra Zakładu, który nie miał innego kandydata na taką "posadę".

  Uprzytomnijmy sobie ten pierwszy okres po zniszczeniu przez hitlerowców całego niemal dorobku kulturalnego Polski dwudziestolecia międzywojennego. Ogół narodu przystąpił do odbudowy kraju. Pod nakazem chwili zmieniły się jednak radykalnie struktury życia. Wprowadzanie nowych pojęć i form nie następowało bez tarć, przeszkód, trudności i nie zawsze powierzane były ludziom zorientowanym w potrzebach i możliwościach niewidomych. Tu kierownik Serafinowicz rozwinął imponującą wprost inicjatywę i działalność, zachowując niezłomną postawę w sprawach tak zasadniczych, jak chrześcijański pion wychowawczy zakładu.

  Posiedzenia, narady, wizytacje, inspekcje, ciągłe podróże służbowe, nakazy, okólniki, lekcje pokazowe i popisy, a zwłaszcza nieustanne staranie się o wszystko u wszystkich. Ręce opadały nieszczęsnemu kierownikowi, lecz nie załamała się jego mocna osobowość. Walczył zaciekle, bronił, prosił, wymagał. Tu wspomnieć wypada nieodżałowanej pamięci prof. dr Marię Grzegorzewską. Dostrzegłszy natychmiast wyjątkowe wartości Zygmunta Serafinowicza, nawiązała z nim ścisłą współpracę dla dobra niewidomych.

  Z biegiem lat jedne przeszkody usuwały się z drogi, a na ich miejsce występowały inne. Pan Zygmunt zaś trwał, nie żałując nigdy swego trudu. Uśmiechał się zawsze, trochę smutno, czasem nieco ironicznie. Bywało, że poirytowany pokrzyczał, lecz ofiarnie i niestrudzenie pełnił swe męczące obowiązki.

  Jako profesor muzyki i śpiewu, miałem okazję z bliska obserwować kurtuazyjny stosunek naszego kierownika do kolegów - pedagogów. Nie była to ani pseudokoleżeńska familiarność, ani traktowanie nas z pozycji swej hierarchicznej wyższości. Każde poczynanie tego zwierzchnika nacechowane było życzliwością, dobrocią, delikatnością, taktem, a przede wszystkim szczerą chęcią przyjścia z pomocą każdemu w jego wysiłkach dla dobra wychowanków i rodzaju uczelni.

  Stosunek dyrektora do wychowanków był prosty, naturalny, pełen niewyczerpanej cierpliwości i wyrozumiałości, pozbawiony oznak władzy i chęci dominowania. Każde zetknięcie się z niewidomym miało charakter jak gdyby spotkania się ze starszym, bardziej doświadczonym kolegą, przeniknięte było serdeczną życzliwością. Kierownik zdobył sobie zaufanie i oddanie licznej rzeszy absolwentów. Zwłaszcza chłopcy w tzw. wieku trudnym, a nieraz już dorastający, cenili sobie ogromnie jego zdanie, liczyli się ze wskazówkami i radami.

  W tym jakże imponującym postępowaniu Zygmunta Serafinowicza najbardziej szacunku godny był fakt, że on tylko skromnie, uczciwie wypełniał przyjęte na siebie zobowiązania: pracował nie dla zadowolenia własnej ambicji, uzyskania popularności czy zaspokojenia chęci władania. Przejawiało się to w delikatności wobec otoczenia, cichej uczynności i prawdziwej, godnej podziwu bezinteresowności.

  Drożyna, którą przemierzał w czasie swej wędrówki na Ziemi Zygmunt Serafinowicz, była do końca bardzo wyboista i gęsto usiana kolcami.

  Wszystko ma jednak swoje granice. Zdrowie pana Zygmunta wyczerpane nerwowym tempem pracy ponad siły, zaczęło poważnie niedomagać. Nie liczył się z tym jednak. Skutek był taki, że w 1966 roku przyszedł pierwszy zawał serca, zaskakując pana Zygmunta na posterunku. Wtedy to - o wiele za wcześnie dla sprawy - zrezygnował ze swego stanowiska, na którym istotnie zdziałał bardzo wiele. Szkoły Zakładu stanęły na najwyższym poziomie wśród tego typu w kraju, co stwierdzały opinie władz nadzorczych oraz powszechne uznanie poza granicami Polski.

  Wrażliwy na każdy przejaw ludzkiego nieszczęścia czy niesprawiedliwości, będąc już na emeryturze, ostatkiem sił spieszył wielu ludziom z pomocą, kierowany żywym odruchem współczucia.

  Był to duch piękny, tęskniący ustawicznie do Prawdy Najwyższej. Po kilku dalszych zawałach serca, 23 listopada 1971 roku zabrał go Bóg, który rzekł kiedyś Pawłowi:

  "Twoje życie jest snem i ja cię z niego obudzę".

 

  "Wiadomości" nr 8-1972

 

  Londyn

 

  Ks. Jerzy Wolff

 

  (Ks. Jerzy Wolff (1902-1985), jeden z kapelanów Dzieła Lasek. Artysta malarz i historyk sztuki).

 

  Wspomnienie

 

  Kiedy umiera ktoś bliski i kiedy w końcu odchodzi coraz dalej jak gdyby, poczyna się w umysłach pozostałych przyjaciół kształtować z wolna synteza. Człowiek bowiem, którego znało się kiedyś dość dobrze, wobec obcowania latami całymi na co dzień, ukazywał się zawsze raczej we fragmentach - z takiej strony, to innej. Im bogatsza natura, tym fragmentów tych więcej - i to różnobarwnych. I na to, aby one połączyły się w całość, trzeba oddalenia. Wtedy dopiero wyraźniej ukazują się cechy dominujące i główne - te, które nadawały człowiekowi danemu charakter, wyróżniający go w tłumie jemu współczesnych.

  Teraz więc, gdy mówimy o zmarłym w listopadzie roku ubiegłego w Laskach Zygmuncie Serafinowiczu, wiele jeszcze jaśniej i ostrzej, niż chociażby przed rokiem, dostrzegamy jego licznych, ogromnych wartości, pośród których z pewnością naczelną była jego dobroć. "Jeden Bóg tylko jest dobry", lecz zdarzają się ludzie, na których w szczególności spoczął jakby blask owej doskonałej dobroci i tak z nimi się trwale skojarzył, że już oni w tym świetle chodzili, w glorii niby, do końca.

  Jako ośmioletni jeszcze ponoć chłopaczek dostał on od ojca obrazek jakiś z napisem: "Zygmuntowi, aby uczył się być dobrym". I jakoś widać się przejął tym ojcowskim życzeniem, bo starał się być dobrym i był dobry istotnie, odkąd tylko pamięcią sięgnąć mogą ci wszyscy, którzy znali go zawsze z jego dobrym uśmiechem, nieco raczej smutnawym, ale jednak uśmiechem, od którego się można zawsze było spodziewać daru jakiegoś w postaci czy dobrego słowa, czy też żartu dość często, bo nie będąc wesoły, miał poczucie humoru raczej wyjątkowe, ten były laskowski "kierownik", który niemal od wojny kierował i szkołami trzema i do tego przedszkolem, pełniącym funkcję trzech osób, a może nawet i czterech, za uposażenie jedno, pojedyncze. Bo gdy w pewnym momencie zaniepokojono się w ministerstwie, iż jedna jedyna osoba tyle posad zagarnia, okazało się właśnie, że pensja nie jest poczwórna, ani nawet podwójna - i nie dyrektorska, ale całkiem skromniutka.

  Uczyć raczej nie lubił, ale za to do dziecka i młodego człowieka miał stosunek ojcowski. Jak sam mówił o sobie - powołania na męża nie odczuwał ani trochę, przy tym jednak na ojca był prawdziwie stworzony. Kiedy umarł, już dawno jego wielki przyjaciel, zajął się jak ojciec jego synkami i był dla nich ojcem do końca, do śmierci - oraz dziadkiem dla trojga dzieci tamtych przybranych swoich synów, "już dużych".

  Nieraz zdarza się teraz, że ktoś z dawnych tutejszych uczniów niewidomych wspomni pana Zygmunta, jak to czytał im wiersze ucząc smaku i kształcąc. Brat bowiem Lechonia był człowiekiem o wielkiej kulturze, tak umysłowej, jak i serca do tego (...) Ludzie lgnęli do niego, bo był poza dobrocią towarzysko przemiły - lgnęli starsi i dzieci. Dzieci lubił szczególnie. Miało się wrażenie, że go towarzystwo dzieci jakby odmładza, gdyż była wzruszająca zmiana jego wyrazu, kiedy spostrzegł czasami któreś z dzieci znajomych, taki stawał się wtedy jeszcze lepszy z pozorów. Uśmiech rozjaśniał całą postać.

  Mówił czasem o sobie, że głęboko jest smutny, ale równocześnie jakaś jego warstwa, nieco mniej głęboka, pogodniejsza się zdawała, nawet całkiem pogodna, bo lubił pożartować, opowiadać dowcipy i kawałów też słuchać. Nie było również i w jego prawdziwej pobożności nic namaszczonego, jak nie było takiego nic w ks. Władysławie Korniłowiczu, o którym to pan Zygmunt opowiadał dość często z rozczuleniem prawdziwym, i o którym miał niby ustawicznie coś pisać. Opowiadał też nieraz i o Matce Czackiej, której był w Laskach od roku 1928 bliskim współpracownikiem, wspominając dawne "prymitywne" Laski.

  Z tym, że ten "prymityw" odpowiadał mu bardzo, bo to był ktoś - ten nasz pan kierownik - o skłonnościach ascety. Jako kierownik nigdy nie miał własnego, oddzielnego pokoju do pracy, a przeprowadzał się w Laskach nieprawdopodobną zupełnie ilość razy. Nie obrósł zatem i w graty, jak to często się zdarza ludziom mieszkającym w jednym miejscu dość długo.

  W muzyce za Mozartem przepadał, lubił także malarstwo - pokój miał ostatnio ubrany obrazami od autora pożyczonymi (tzn. od autora tego wspomnienia, ks. J. Wolffa - przyp. red.) i cieszył się nimi - i to był bodaj jedyny, jaki go otaczał - pewien rodzaj luksusu.

  Jako chory już cz'owiek jeździł do Warszawy, by odwiedzać też chorych - tyle, że ciężej od siebie. I woził im w podarku razem ze swoją dobrocią pewną cichą pogodę, którą tak potrafił promieniować na innych, sam nie będąc z natury wcale kimś radosnym.

  Tak, jak bojąc się śmierci - jak to ludzie, zwyczajnie - potrafił o niej i mówić, a z pewnością myśleć z całkowitym spokojem. I odrazy doznając wielkiej do cierpienia, zdołał cierpieć do końca z bardzo cichym poddaniem woli cudzej, lecz Bożej - woli również przemożnej, jak ojcowskiej i tkliwej.

  Po swych kilku być może zawa'ach, którym uległ na wiosnę, dźwigał jeszcze się z łóżka - ale bardzo osłabły - mówił do nas, że jesień będzie dla niego ostatnia. I tą myślą być może wiedziony, z Ewangelią nie rozstawał się niemal, a w ostatnich tygodniach kazał sobie czytać, gdy już trudno mu było książkę w rękach trzymać. Teraz więc - choć jeden tylko człowiek odszedł od nas, a wielu jeszcze pozostało - pusto się bez niego w tych Laskach tutaj zrobiło. Był to bowiem ktoś pełny - równie piękny, jak pełny.

 

  "Tygodnik Powszechny" nr 3-1972