Pracowity i sumienny w spełnianiu swych codziennych obowiązków, Zygmunt Serafinowicz był bardzo czuły na stosunek innych do pracy zawodowej. Raziła go niekonsekwencja w tych sprawach, gdy na przykład zakonnica, otrzymawszy zwolnienie lekarskie, zamiast się położyć, ostatkiem sił szła na Mszę św. Brak konsekwencji w leczeniu przedłużał chorobę, a na współpracowników świeckich spadało przejmowanie godzin zastępczych w pracy. Uważał, że osoby zakonne winny brać odpowiedzialność za swoje obowiązki na równi ze świeckimi, a nie na specjalnych prawach.

  Był antytezą moralizatora, nie zwracał drugim uwag z pozycji osoby, "która wie lepiej". Józef A. Kosiński relacjonuje w "Albumie" fragment swej rozmowy z Zygmuntem, który "po jakiejś burzy na radzie pedagogicznej" powtórzył mu swoje słowa:

  - Powiedziałem tym siostrzyczkom, aby nie myślały, że skoro noszą habit, to od razu są święte i nieomylne, i zawsze muszą mieć rację. Tylko papież jest nieomylny i to bardzo rzadko.

  Kosiński wyraził pogląd, że może to było trochę za ostro powiedziane. Zygmunt zareplikował:

  - Nie szkodzi, bardzo im się przyda taka moralna nauka.

  "I śmiał się przy tym swoim dobrotliwym uśmiechem, próbując zarazem zrobić na zawołanie groźną minę, co zupełnie mu się nie udawało" - kończy Kosiński.

  Przypomnijmy, że Serafinowicz nawrócił się jako człowiek 30-letni. Rodzice jego do kościoła nie chodzili, nie brali udziału w żadnych tradycyjnych nabożeństwach i nie wychowywali dzieci w tym duchu. W owej epoce mówienie o sprawach religii, wyznania, nie należało do dobrego tonu. Dziedzina praktyk religijnych uchodziła za całkowicie osobistą i była - zwłaszcza wśród mężczyzn - pokrywana milczeniem.

  Stosunek inteligencji do form "pobożności ludowej" był nieraz lekceważący. Toteż i Zygmunt miał do nabożeństw tego typu zdystansowaną postawę intelektualisty. Raziły go wszelkie formy muzyki ludowej, a tym bardziej raziła go ta muzyka w kościele. Zwłaszcza nie lubił okazywania uczuć na zewnątrz.

  Nic więc dziwnego, że nie odpowiadały mu wszelkie nabożeństwa paraliturgiczne, np. majowe, czerwcowe, "gorzkie żale". Raz w życiu jako chłopiec, był na majowym nabożeństwie - pamiętał z tego wielki tłok, brak powietrza, nadmiar duszącego dymu kadzidła i niezgrabny śpiew głosów przewlekających nieznośnie słowa pieśni.

  Nowa liturgia cieszyła go, lecz drażniły niektóre mniej zręczne wyrażenia w polskim tłumaczeniu. Na przykład proponowana nowa wersja modlitwy "Ojcze nasz" wzburzała go do żywego (chodziło o zmianę form: bądź wola Twoja, przyjdź Królestwo Twoje na: niech się stanie wola Twoja, niech przyjdzie królestwo Twoje). Dla użytku swej modlitwy nie lubił gotowych wzorców modlitewnych - aktów strzelistych, krótkich wezwań, często spotykanych w książeczkach do nabożeństwa. Zachwycały go śpiewy gregoriańskie benedyktynów z Solesmes. Ze starych pieśni bardzo lubił hymn św. Augustyna "Przed oczy Twoje Panie", winy nasze składamy. Niejeden raz recytował z pamięci fragmenty tej pieśni. Uważał, że jej słowa wyrażają wielką prawdę psychologiczną o naturze ludzkiej. Wielokrotnie analizował ten tekst, uderzało go, że nic tu nie jest zafałszowane. W kolędzie "Bóg się rodzi" podkreślał często piękno i moc przeciwstawień, którymi autor operuje. Przemawiało doń także piękno i prostota kolędy "Oj, siano, siano". Z pieśni do Matki Boskiej lubił jedynie "Godzinki", ich melodię i słowa. Odnajdywał w nich jakieś archaiczne piękno. Wszystkie inne, przeważnie dziewiętnastowieczne pieśni do Matki Bożej, do Serca Pana Jezusa, do Najświętszego Sakramentu, raziły go zarówno swą rozwlekłą melodią, jak ckliwymi, sentymentalnymi tekstami, a niejednokrotnie bezsensownymi "ozdóbkami" (określenie Zygmunta) w rodzaju "Lili lili laj, o Boże Wcielony". Uważał to za robienie kpin z Pana Boga, jakieś infantylizowanie Jego Osoby. Słowa i melodię pieśni "Błękitne rozwińmy sztandary" nazywał "tromtadracją".

  We wspomnieniach Bożenny Stanisławskiej, siostry Marii Piotry (patrz rozdział "W oczach przyjaciół") odnajdziemy bardzo wnikliwie zaobserwowany i skreślony rodzaj religijności jaka charakteryzowała Zygmunta Serafinowicza.

  Urzekły go psalmy. Za najlepszego ich tłumacza uznawał arcybiskupa Symona. Do samej śmierci miał na półeczce z podręcznymi książkami Psałterz wydany w 1917 roku w tłumaczeniu Symona. Znał wiele wersetów z psalmów na pamięć. Widać od wielu lat modlił się ich słowami, rozważał je. Bardzo zależało mu na tym, by te klasyczne, natchnione teksty były we właściwy sposób tłumaczone na język polski. Często porównywał jakiś werset, brzmiący w różny sposób u różnych tłumaczy, zastanawiał się, które ujęcie jest właściwsze.

  Będąc estetą w każdej dziedzinie, martwił się szczególnie brakiem smaku w zakresie sztuki religijnej. Raził go jej język, śpiew, obrazy, rzeźba. Uważał, że ryciny w "Mszale Rzymskim" są bardzo prymitywne.

  Serafinowicz przejmował się żywo nowymi próbami tłumaczenia "Ksiąg Starego Testamentu" oraz "Ewangelii". Kupował prawie każde świeżo ukazujące się wydanie Pisma świętego - nieraz po kilka egzemplarzy - aby rozdawać je siostrom i personelowi świeckiemu w Laskach. Za najlepsze tłumaczenie uważał Pismo Święte Nowego Testamentu wydane przez ks. Eugeniusza Dąbrowskiego. Z tej to książki czytał co wieczór jeden rozdział Ewangelii. W okresie ostatniej choroby, gdy był bardzo osłabiony, domagał się codziennego głośnego czytania Ewangelii z tego właśnie wydania. Nieraz przerywał czytanie, mówiąc: "Tego nie rozumiem" albo: "Jak to rozumieć? Co o tym myślisz?" Życzył sobie, by czytać wszystkie komentarze, przypisy. W toku lektury niejednokrotnie wyrażał niezadowolenie z tego, że komentarz jest ujęty zbyt powierzchownie, że traktuje np. o rodzajach monet hebrajskich czy innych, a nie wyjaśnia czytelnikowi niezrozumiałych słów Pana Jezusa. "Pewno sami tego nie wiedzą, ci wielcy teologowie" - mawiał ironicznie w takich razach. Nie podobała mu się zmiana w tłumaczeniu Ewangelii o 10 pannach. Określenie "mądre" "głupie" uważał za odpowiednie, dosadne, wyraziste. A nowe tłumaczenie: "panny roztropne" i "nieroztropne" nie odpowiadało mu. Bywało, że cytował słowa Pisma świętego, żartując. Któregoś dnia jedna z sióstr pielęgniarek, żartując właśnie, zrobiła mu wymówkę, że jako pacjent nie okazuje jej należytej wdzięczności. Skwitował to upomnienie się o wdzięczność słowami: "Zaprawdę moja córko, odebrałaś zapłatę swoją." Z namaszczeniem przy tym uniósł wskazujący palec prawej ręki w górę.

  Gdy mieszkał w domu rekolekcyjnym, zdarzało się, że siostra Filipa parę razy dziennie musiała przechodzić przez jego pokoik, za którym znajdował się składzik z zapasową pościelą dla gości. Gdy wchodziła tam po raz pierwszy, takiego dnia z rana, Serafinowicz witał ją jakimś zdaniem z Pisma świętego. "Ma siostra to jako rozmyślanie na dzisiaj" - dodawał półżartem.

  O kazaniach Zygmunt wyrażał się na ogół sceptycznie. Jego zdaniem "mało kiedy ktoś się nawraca pod wpływem gadaniny". Często podobały mu się homilie ks. Wolffa, który mówił krótko, rzeczowo. Pamiętał urywki różnych innych nieudanych, banalnych kazań i cytował je przy nadarzającej się okazji. W sprawach wiary szukał przede wszystkim autentyzmu przeżycia. Nie spodobały mu się na przykład starannie opracowane rozważania o różańcu - do użytku księży: "Wolę jak proboszcz mówi od siebie. Kiepsko, bo kiepsko, ale od siebie" - konkludował.

  Już po zniesieniu przez Kościół dawnej formy odpustów Serafinowicz wspominał jak to dawniej wiele osób krążyło wokół kaplicy, aby co pięć minut wchodzić do środka celem "zdobycia" jak największej liczby odpustów w dniu Porcjunkuli - 2 sierpnia. Nigdy ta forma nie przemawiała mu do przekonania i cieszył się, że miał rację, bo i Kościół to zniósł. Zygmunt podziwiał i czcił Jana

XXIII oraz Pawła VI.

  Parę razy byłam świadkiem jak siostra Róża pytała Zygmunta czy zechce podpisać się na zbiorowym liście z życzeniami do ojca Witalisa Chamionka, marianina, spowiednika sióstr. Pytał wtedy tonem drwiącym, przedrzeźniającym: - A są w tym liście "zdroje łask", "radości duszy", "promienie Boskiej Dzieciny", he, he, he, i tym podobne dyrdymały siostrzyczek? Jeżeli tak, to nie podpiszę! - zarzekał się.

  Podobnie jak Matka Czacka, zbywał żartami unoszenie się nad tym, co ludzie z zewnątrz nazywali pompatycznie "duchem Lasek". Nieraz, wychodząc z kaplicy, wciągał nosem powietrze, mówiąc: jakoś nie czuję woni tego "świętego miejsca", albo: "straciłem widać powonienie na "ducha Lasek". Bywało, że ludzie nie pracujący w Laskach, którzy jako goście byli tu przyjmowani, głównie przez siostrę Marię Gołębiowską, zachwycali się ciszą i pięknem natury tego miejsca. Zygmunt rzucał wtedy delikatnie dydaktyczną uwagę: "Laski to nie tylko zieleń drzew i słodki uśmiech siostry Marii".

  W lutym 1971 roku, po kolejnym zawale serca, Zygmunt Serafinowicz przyjął z rąk ks. Wolffa ostatnie namaszczenie - Sakrament Chorych. Zastrzegł z góry zupełną dyskrecję, "aby siostrzyczki nie narobiły szumu wokół tego obrzędu". Oprócz mnie, obecne były wówczas tylko siostra Róża i siostra Wacława. W listopadzie, po pierwszym ataku dusznicy znów prosił ks. Wolffa o udzielenie Sakramentu Chorych. Tym razem byłyśmy przy tym tylko z siostrą Różą. W ciągu swego życia Serafinowicz przyjmował Sakrament Chorych 11 razy, przeważnie leżąc w szpitalach. Stwierdzał, że zawsze dużo mu to dawało. Podobnie dbał o to, by inni leżący z nim ciężko chorzy otrzymali ten Sakrament. W korespondencji Zygmunta ze współtowarzyszami jego chorób w szpitalach znajdujemy list żony jednego z chorych, w którym dziękuje ona Serafinowiczowi za tę chrześcijańską troskę, okazaną jej mężowi: "(...) Trudno mi wyrazić jak głęboko jestem Panu wdzięczna za słowa pełne życzliwości i serca, a także i za to, że dzięki Panu, Bóg był przy moim mężu w ostatniej chwili jego życia".

  Przy różnych okazjach, gdy np. mówiono o umieraniu innych, półżartem rzucał: "ode mnie w chwili konania nie usłyszycie aktów strzelistych. Nie będziecie mogły się budować ostatnimi słowami umierającego... I żeby mi tu nie było żadnego teatrum, świec, tłoku, głośnych modlitw, litanii, obserwowania przez żądnych sensacji "religijnych", jak też wygląda umierający... I jeszcze ktoś by szlochał!" Po wiele razy powtarzał: "pilnuj, żeby mego różańca ktoś nie wziął sobie "na pamiątkę", dostałem go od Matki Czackiej, a krzyżyk od ks. Korniłowicza. Pamiętaj, że masz mi go dać w łapę po śmierci". Tak samo mówił o szkaplerzu franciszkańskim, który w czasie choroby miał stale pod poduszką, a do niego przypięty medalik karmelitański.

  Ktoś raz żartem zapytał Zygmunta czy ma gotowy testament. "Tu nie ma czego dzielić - odpowiedział - Ze mną nie będziecie mieć kłopotu po śmierci - wszystkie rzeczy (ubrania, bieliznę) od razu dla niewidomych chłopców". Nie posiadał nic prócz książek, gramofonu i zegarka. Ubrań tylko tyle, ile koniecznie trzeba było, niczego na zapas. Z ks. Wolffem ustalił, że na cmentarzu nie będzie żadnych przemówień, bo "wszystko co się gada w takich razach, jest zafałszowane" - uważał.

  W rozmowie z M. Żółtowskim przyznał, że ciarki go przechodzą na myśl o tym, co go czeka po śmierci. Co za odpowiedzialność za wszystko dobre, czego doznał w Laskach, za wyjątkowe warunki w jakich mógł żyć i pracować. Stawały mu w pamięci cierpienia Matki Czackiej w ostatniej chorobie i powtarzał: "jeśli to na zielonym drzewie czynią, cóż na suchym będzie"... (Łk 23, 31).

 

  W miarę zbliżania się do kresu życia Zygmunt coraz częściej poruszał zagadnienia "straszliwej odpowiedzialności" przed Bogiem, szczególnie za winy płynące z zaniedbania. "To straszne pomyśleć, to straszne" - powtarzał nieraz. Wiele musiał nad tym rozmyślać w nocnych bezsennych godzinach i ucieszył się, gdy po soborze Kościół wstawił do Confiteor wyliczanie się z grzechów zaniedbania. "Będę brał w kuper od Pana Boga i to tęgo", spodziewał się. Siostra pielęgniarka, słysząc to zaśmiewała się: "Jak to pan sobie wyobraża, przecież będzie pan duchem?" - dociekała.

  W rozmowie o życiu pozagrobowym z Małgorzatą Pawełczak (Plachową) potrafił zakpić: "W tej kupie świątobliwych nudziarzy, którzy tam się zejdą, nie będzie interesująco". Innym razem, gdy była mowa o śmierci Jana Lechonia dawał wyraz swym głębokim przemyśleniom na temat życia wiecznego. Uważał, że powiązanie życia doczesnego z pozagrobowym jest w chrześcijaństwie za słabo akcentowane. Należałoby bardziej podkreślać znaczenie całej doczesności dla życia wiecznego. Za dużo mówi się o pokutowaniu, zamiast podkreślać wartość każdego szarego, codziennego dnia przeżytego po Bożemu i dla Boga, a jednocześnie zaznaczać, że człowiek ma prawo do radości i nie powinien wyrzucać sobie, że się raduje.

  Zygmunt zdawał sobie sprawę, że nie wykorzystał talentu pisarskiego, którym go Bóg obdarzył... Powiedział kiedyś: "Największym moim grzechem jest lenistwo". Odpowiedziałam wówczas, wchodząc w żartobliwy jego ton, że lenistwo to ostatni z grzechów głównych, a najgorsza jest pycha. "Tego to u mnie wiele nie ma..." - przyznał.

  Na jednej z amatorskich fotografii Serafinowicza - emeryta, spogląda ku nam twarz o oczach lekko przymrużonych w uśmiechu, ni to przekornym, ni to lekko drwiącym. W miarę upływu czasu na twarzy tej wypisały swój ślad toczone walki i spokój, jaki dają odnoszone zwycięstwa. Zauważyła to siostra Pawła Święcicka: "Pan Kierownik przestał być moim kierownikiem, ale nie przestał mnie fascynować swoją wyrazistą twarzą bojownika.

  - Czy pan wie, jak pan wygląda? - spytałam kiedyś w przelocie. - Jak pułkownik na urlopie.

  - Dlaczego? - zapytał.

  - Bo pan podobny jest do człowieka, który wygrał wiele bitew.

  Uśmiechnął się krótkim uśmiechem, nieco zagadkowym, w którym było trochę zażenowania razem z uprzejmością" - wspominała siostra Pawła Święcicka.

  W szufladzie biurka Serafinowicza - już po jego odejściu - znaleziono tekst biskupa de Segur o tajemnicy uświęcenia, otrzymany kiedyś od kogoś z bliskich. Przytoczmy ten tekst.

 

  "Tajemnica uświęcenia - to wierność tak w najdrobniejszych szczegółach życia, jak i najważniejszych. Nasze uświęcenie (...) jest to jakby gmach zbudowany z drobnych ziarenek piasku i kropelek wody, jedno słowo nie wymówione, jeden uśmiech opanowany, pisanie nagle przerwane, wspomnienie miłe do myśli nie dopuszczone, list zajmujący od drogiej osoby pośpiesznie czytany (...) małe poruszenie natury mężnie przezwyciężone, natręctwo, przykrość cierpliwie zniesiona, wybuch złego humoru i rozdrażnienie natychmiast zwyciężone (...), zasępienie opanowane, wybuch radości zanadto naturalnej zrównoważony pamięcią na Boskiego Gościa w duszy, wstręt natury przezwyciężony - oto drobnostki ukryte przed okiem ludzkim, ale cudownie zauważane przez Pana Jezusa... życie a zatem i świętość - składa się przede wszystkim z rzeczy małych".

 

  * * *

 

  W pierwszą rocznicę śmierci Zygmunta Serafinowicza podczas Mszy św. - odprawianej w laskowskiej infirmerii (23 XI 1972 r.) ks. Jerzy Wolff mówił: "Rok temu ciało Zygmunta Serafinowicza leżało tutaj w pokoju obok. Wydaje się, że to było tak dawno. Pozornie przez ten rok nic się nie zmieniło w Laskach, nie zmieniło się w infirmerii... A jednak zmieniło się tak wiele. I Laski nie te same i nie ta sama infirmeria.

  Odszedł tylko jeden człowiek, a tyle Laski straciły. Bo odszedł jeden z tych, którzy byli współtwórcami początków Lasek - człowiek, który do końca życia był wierny swemu powołaniu, do końca był przedstawicielem idei Matki Założycielki i czynem ją potwierdzał. Pan Zygmunt był nie tylko rozumny, lecz ponadto był mądry. To znaczy, że jego rozumowi towarzyszyła dobroć.

  Zarówno święci, jak i wielcy artyści potrafią w jakiejś mierze uobecniać nam, szarym ludziom, blask Boga samego. Nie wiem, czy można by Zygmunta Serafinowicza nazwać świętym? Myślę, że można. I dlatego sądzę, że dobrze będzie, jeśli w tę pierwszą rocznicę jego śmierci postanowimy sobie realizować w Laskach coś z jego ideałów, każdy w zasięgu własnej pracy".

 

  Rozdział IV

 

  W oczach przyjaciół

 

  "Oto człowiek uroczy w swym dowcipie, bez patosu, inteligentny, ofiarny. Oddany (...) całym sercem niewidomym - oddany inaczej niż Ruszczyc, który poza niewidomym nie widzi świata. Mam niezasłużoną przyjaźń tych ludzi. Ludzi doprawdy niezwykłych i tak wspaniałych, że nie mogę o nich myśleć bez wzruszenia. Dlatego mi zawsze trudno wyjeżdżać z Lasek. Zabieram stąd wielki ładunek moralny".

 

  Jerzy Zawieyski: "Dobrze, że byli."

  Wyd. "Znak" 1974

 

  "O wiele lat spóźniony, stoję przed jego grobem (ks. Władysława Korniłowicza - dop. red.). Jak wszystkie mogiły na miejscowym cmentarzu - i ten skromny, niemal ubogi, tyle tylko, że pod ogromnym krzyżem z nieociosanego drzewa brzozowego, wyższym od wszystkich krzyżów innych. Poza tym - niby ramionami, darniną, teraz jak wszystko, pokrytą śniegiem - połączony z dwoma grobami bardzo bliskimi: w tym po stronie lewej spoczywa Matka Róża Czacka, po stronie prawej - Antoni Marylski. Te trzy nazwiska to w ówczesnych dziejach polskiego narodu porywająca i podnosząca na duchu karta moralnej gotowości na pracowite, ofiarne i nigdy niełatwe "co dzień".

  A przed tym trójgrobowcem zamykającym aleję główną - grób najserdeczniejszego z serdecznych: Zygmunta Serafinowicza, brata Jana Lechonia".

 

  Jerzy Andrzejewski

 

  "Z dnia na dzień", "Literatura" 21.I.1977 r.

 

  Po śmierci Zygmunta Serafinowicza, kilkudziesięciu spośród jego współpracowników i przyjaciół, chcąc dać wyraz swym przeżyciom, napisało wspomnienia o Człowieku, który był jednym z współtwórców Dzieła Lasek i był nam tak bliski.

 

  Tadeusz Mazowiecki (Tadeusz Mazowiecki - wieloletni naczelny redaktor miesięcznika "Więź". Obecnie prezes Rady Ministrów Rzeczypospolitej Polskiej.)

 

  Pan Zygmunt z Lasek

 

  Zygmunta Serafinowicza poznałem w Laskach już u schyłku jego życia. Któregoś dnia w lipcu 1969 roku na polanę około "domu nad Łączką" zaszedł starszy pan z laską i zaproponował mojej żonie i mnie spacer do warsztatów, które chcieliśmy obejrzeć. Szliśmy ten kawałek drogi chyba ze dwie godziny, nie tylko z tego powodu, że pan Zygmunt już był schorowany i co krok przystawał, lecz dlatego, że cały czas gawędził i opowiadał. Od tej chwili rozmawialiśmy wiele razy marzyłem o namówieniu go do spisania czy nagrania na taśmę magnetofonową wspomnień, ale do tego nie doszło kiedy po swoim nieszczęściu wróciłem do tamtych namów, pan Zygmunt żył już właściwie od zawału do zawału, machał ręką na każdą wzmiankę o spisywaniu wspomnień, nie chciał nikomu głowy zawracać, skupiał się wewnętrznie przed czekającą go drogą, choć spacerował i żartował póki mógł, a teraz pewnie gdzieś tam z daleka się uśmiecha z lekką, zabarwioną serdecznością ironią, patrząc, jak zabieram się do pisania o nim. I - jak nieraz to bywa - została dziura, nie wypełniona słowem, po życiu barwnym i ciekawym, intensywnym wewnętrznie i bogatym także mnóstwem kontaktów z ludźmi, po życiu dzielonym między niewidome dzieci, modlitwę oraz sztukę i literaturę, której był znawcą. Żal więc dodatkowy z powodu tej próżni nie zapełnionej przekazem najbardziej wartościowym, bo własnym, a przecież tak wartym utrwalenia i potrzebnym nie tylko tym, których spotykał przez przeszło cztery dziesięciolecia w Laskach, lecz i tym, którzy go znali, tak jak ja, krótko. Została mi tylko jakby smuga cienia, utrwalony we własnym wspomnieniu przekaz uśmiechu i dowcipu starszego pana, który był czymś w rodzaju laskowskiego Chestertona i Laskowskiego Korczaka zarazem, a który nade wszystko miał wiarę - o której nie mówi się zbyt wiele, ale o której się wie, że wszystko w tej osobowości konstytuuje - oraz miał też ogromną życzliwość dla ludzi i dobroć ciągnącą się za nim poza granice tego brzegu, jaki przekroczył.

  Czytam w luźnych notatkach kogoś mu bliskiego: Laski osnuła legenda, ale wtedy, gdy przyszedł Zygmunt, rzeczywistość była twarda: skrajne ubóstwo, podmiejskie piachy, pół kilometra za nędzną wsią, bez światła, kanalizacji, wodociągu, do Warszawy polna, wyboista droga. Decyzja pozostania tu była czymś, nad czym wzrusza się ramionami. Przygoda? Żart? Ucieczka?

  Gdy jedna z sióstr, za którąś bytnością Zygmunta przepowiedziała mu, że do Lasek przyjdzie, wpadł w gniew, nakrzyczał na nią: megalomania, jak zechcę Bogu służyć - dlaczego do Lasek? Jednak przyszedł, choć wydawało się, że nic mu tu nie może odpowiadać. (...).

  Zabawne bywają zestawienia dokumentów. Kiedy pan Zygmunt starał się o emeryturę, przedłożył m.in. dwa dokumenty: jeden wydany 3 marca 1930 roku przez Rektora i Dziekana Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, w którym mowa, iż w latach 1919-1920 i 1920-1921 stosownie do przedstawionego Wykazu Wykładów i ćwiczeń w czasie swych studiów p. Serafinowicz Zygmunt uczęszczał na wyszczególnione drugostronnie wykłady i ćwiczenia i posiadał odnośne zaświadczenia panów wykładających drugi z 26 stycznia 1952 r. w którym Zarząd Warszawskiego Okręgu Związku Nauczycielstwa potwierdza, że ob. Serafinowicz Zygmunt, kierownik w Laskach, złożył drugie kolokwium z zakresu wiadomości objętych programem samokształcenia ideologicznego z wynikiem dobrym.

  W tych różniących się przecież nie tylko stylistyką dokumentów czasach Zygmunt Serafinowicz pozostawał zawsze sobą. Podkreślanie tego jest może zbyteczne czy nawet żenujące, ale przecież każde dzieło jakiejś zbiorowości - to suma i synteza ludzkich postaw i wartości. Pan Zygmunt opowiadał mi kiedyś bardziej szczegółowo, jak to polsko-katolicka anima naturaliter endeciana - tak to określał - rozbijała się o siłę wewnętrzną niewidomej kobiety, Matki Elżbiety Róży Czackiej i uważanego trochę za oryginała i niebezpiecznego eksperymentatora, ks. Władysława Korniłowicza, który nie tylko nauczał otwartości i mówił o niej, lecz i ją praktykował. Fanatyzm, nacjonalizm czy antysemityzm był dla pana Zygmunta nie tylko czymś zgoła obcym, był dla niego także, podejrzewam, czymś z dziedziny złego smaku. Obca temu była atmosfera wśród ludzi, którzy go otaczali i inne były przyjaźnie: Rafał Bluth któremu bodajże zawdzięczał wiele w odkryciu wiary, siostra Teresa Landy, że wspomnę nieżyjących. W kręgu ludzi, z którymi się wówczas stykał pozostawał też Henryk Dembiński i Władysław Broniewski, by użyć nazwisk symbolicznych. Zygmunt Serafinowicz dzielił więc wtedy wraz z całymi Laskami nie tylko trudy owej biedy, lecz i całą niełatwą praktykę otwartości.

  Drugą, powojenną połowę aktywnego życia pana Zygmunta w Laskach znaczyły inne kłopoty i trudności. Zarówno te najbardziej elementarne, związane z organizowaniem na nowo warunków nauczania dla rosnącej liczby wychowanków w Zakładzie, jak i te, które rodziły się z niezrozumienia czy administracyjnych ograniczeń. Kierownik Laskowskich szkół nie miał łatwego życia, by wszystko mogło funkcjonować jednak zapewne budził szacunek u tych także, którzy nie byli życzliwi.

  Ktoś tak jak ja - oddalony nie może powiedzieć więcej, niż zaledwie zakreślić ramy, w których to życie się obracało (...).

  Pan Serafinowicz - emeryt, którego poznałem, zwłaszcza w kontakcie z dziećmi i w stosunku do ludzkiego cierpienia, stary pan z laską, rozmawiający często z czteroletnim chłopcem, był tylko z pozoru "dziadzią", który wypełnia sobie w ten sposób wolny czas w istocie powstawał w tym jakby pomost ponad krzątaniną dorosłych, pomost pomiędzy małym i starym człowiekiem, których perspektywy są prostsze. Miał też szacunek ogromny dla tego typu znoszenia przeciwności, jaki jest dzielnością, dla zachowania się w chorobie. Szacunek milczący - dla milczącego cierpienia.

  Zygmunt Serafinowicz był także człowiekiem piszącym był pisarzem niespełnionym, ale był człowiekiem literatury i sztuki. Znalazłem w "Verbum" kilka zaledwie jego recenzji, pozazdrościć można i pismu, i autorowi tych publikacji. Znakomita jest jego recenzja z tomu wierszy Iłłakowiczówny "Słowik litewski". Potrafił być finezyjny i ostry, omawiając Iwaszkiewicza "Młyn nad Utratą". Jakże głęboki jest fragment artykułu napisanego z okazji tomu wierszy Wojciecha Bąka, zamieszczony w 1 numerze "Verbum" z 1936 roku. (...)

  Są ludzie, którym słowa leją się na metry. Dużo jest takich małych i większych Rubensów literatury, mniej Rembrantów. Pan Zygmunt pozostał pewnie dlatego pisarzem niespełnionym, ponieważ odczuwał skrępowanie słowem, hamował go wyrafinowany smak i nadmiar wymagań. Dlatego pewnie i w późniejszym, końcowym okresie jego życia różne namowy do pisania wspomnień pozostały bez skutku.

  Tkwił przyjaźniami i bliskimi kontaktami w świecie literackim. Był rodzonym bratem Jana Lechonia - Leszka Serafinowicza. Przeżył bardzo jego śmierć kochał poezję brata, choć mówił o niej zawsze powściągliwie. Ostatnim, nie zrealizowanym zamierzeniem jego życia było sprowadzenie zwłok Lechonia do Polski i złożenie w grobie rodziców, na leśnym cmentarzu laskowskim, zgodnie z życzeniem poety, wyrażonym w jednym z wierszy. Czy ktoś to zamierzenie teraz dopełni?

  Zygmunt Serafinowicz napisał niewiele, ale był smakoszem i znawcą. Pięknie recytował i miał znakomitą pamięć, z której zakamarków wydobywał ciekawe opowieści i anegdoty o ludziach. Sztuka była dziedziną, w której obracając się był w domu, jak w Laskach, ale nie ulegał sądom obiegowym, miał własne oceny i upodobania, oddzielające plewę od ziarna. Poprzez sztukę przemawiał do niego Ktoś większy. Poprzez nią łączył się także z innymi ludźmi. Wzruszająca była w ostatnich latach jego przyjaźń z ks. Jerzym Wolffem, z którym się przekomarzał, i którego obrazy stanowiły ozdobę jedyną jego bardzo skromnego pokoju w infirmerii.

  Nie podejmuję się mówić o tym, jaka była jego religijność. Jedno wiem, że był w tych sprawach gruntownie obcy wszelkiemu pozerstwu, dawnemu i nowemu. I że głęboko przeżywał Ewangelię. Miał dystans i do Lasek, których Dzieło przecież współtworzył i kochał. Zaczynających pracę pytał po jakimś czasie: "No co, obrzydło ci już to święte miejsce?" I nas też - moją żonę i mnie - kiedyś podobnie zapytał, po jakiejś rozmowie. Siostrze, która pielęgnowała go w chorobie, powiedział wesoło: "Posiedzi się w czyśćcu, posiedzi, ale nie będę tam sam. Będą siostrzyczki w habitach i prałaci też - he, he!"

  Ale nie był wcale wesołkiem. Był w głębi smutny, jak powiedział kiedyś o swoim bracie: "do bebechów smutny".

  Ks. Władysław Korniłowicz i Matka Czacka najsilniej chyba oddziałali na jego życie. Wynotowałem sobie kiedyś zdanie napisane przez Matkę Czacką w Laskach: "Dzieło to z Boga jest i dla Boga. Innej racji bytu nie ma. Gdyby zboczyło z tej drogi, niech przestanie istnieć". Zamyślałem się nieraz nad odwagą napisania takich słów.

  Gdy rozmawiam o Zygmuncie Serafinowiczu, teraz, już po jego śmierci, wiem, że dla wielu jego młodszych współpracowników był on kimś, kto przenosił w ich życie owe najpierwotniejsze, podstawowe założenia Dzieła, ożywiał ich duchem czasu jego tworzenia i powstawania. Przekazywał, ale i po sobie pozostawiał ten sam ślad.

  W pojęciach ludzi z zewnątrz Lasek i w ogóle w dzisiejszych pojęciach, życie takie, jak Pana Zygmunta, jego wybory, decyzje i wierność im jawić się mogą jako coś staroświeckiego. Czy takie "staroświeckie" wzory życia nie odtwarzają się jednak ciągle w zmieniających się formach po to, by coś nie zgasło? I czy nie ocalają czegoś większego, w każdym kto się z nimi zetknął? O ludziach takich myślimy wszakże - dobrze, że byli.

 

  "Więź", marzec 1972 r.