* * *

 

  Nie wiem jak to się działo, ale postać Matki Elżbiety Czackiej i Ojca Władysława Korniłowicza ożywały w rozmowach z Zygmuntem Serafinowiczem i stawały się coraz mi bliższe, ważne, pełne powagi, autorytetu i szacunku.

  Matkę i Ojca poznałam i pokochałam właśnie tam - przy stole nauczycielskim, na przerwach w szkole.

  I tam - jako młoda siostra franciszkanka "spotkałam" na nowo św. Franciszka.

 

  * * *

 

  Wspaniała to sprawa, a może raczej przygoda, w której dane mi było uczestniczyć.

  Dziś jeszcze widzę, jak Pan Kierownik w "okienkach" wolnych od zajęć szkolnych, stojąc przy oknie odmawia różaniec, Anioł Pański, lub zmieniając charakterystycznym ruchem okulary, czyta coś z pism Matki.

  Starałam się wtedy nie przeszkadzać, ale przywołana życzliwym spojrzeniem, włączałam się do wspólnego "chwała Ojcu".

 

  * * *

 

  A jak niepowtarzalne były zebrania rady pedagogicznej (trzy szkoły razem). Wszystkie sprawy załatwiane krótko, konkretnie i serdecznie. Nie brakowało w tych latach trudnych spraw. W momentach najbardziej zawiłych humor Pana Kierownika - pełen życzliwości do drugiego człowieka - rozwiązywał wszystko.

 

  * * *

 

  Kiedyś uczeń mój powiedział:

  - Ja najbardziej ze wszystkich lekcji w szkole lubię zastępstwa z Panem Kierownikiem!

  Słusznie! Słyszę dziś jeszcze tak pięknie czytaną poezję i prozę, wiersze Lechonia, Puszkina i Księgi "Pana Tadeusza".

 

  * * *

 

  Zadał mi ktoś pytanie:

  - Co najbardziej utkwiło ci z tych lat w pamięci?

  - Wiem!

  Pan Zygmunt Serafinowicz, mimo swojej wielkiej dobroci, bywał z natury gwałtowny i wybuchowy. Nieraz mocne uderzenie ręką w stół przerywało bieg rozmowy.

  Aż wstyd przyznać - miałam wtedy 25 lat, zareagowałam jak beksa, łzy stanęły mi w oczach. Pan Kierownik ściszył głos, choć nie pokazał, że coś zauważył...

  ...Tego dnia nie wyszedł jednak ze szkoły dopóki nie odszukał swojej "wrażliwej ofiary". Usłyszałam wtedy za sobą znajomy krok, znajomy głos i pełne dobroci słowa:

  - Nie chciałem, jeśli zrobiłem jakąś przykrość, to bardzo przepraszam.

  O mały włos nie rozpłakałam się po raz drugi, ale w porę wybawił mnie dzwonek, zwołując na ostatnią lekcję.

  To zdarzenie dało mi wiele do myślenia i nauczyło wiele.

 

  * * *

 

  Podobnie, żaden zafrasowany uczeń nie przeszedł spokojnie obok Pana Kierownika, a wszelkie "biedy" znajdowały w nim pomoc i ratunek.

  - Zawiązał wstępniakowi bucik.

  - Podprowadził zabłąkanego Jurka do szkoły.

  - Odnajdywał Basi zagubione dłutko.

  A każdy "malec" potraktowany był bardzo poważnie. Zaś maturzysta - gdy na to zasłużył - wylatywał jak z procy za drzwi klasy, by za chwilę pokornie prosić o pozwolenie powrotu do niej.

  Za wszystkie takie "posunięcia pedagogiczne" uczniowie do dziś jak najserdeczniej wspominają swojego Pana Kierownika.

 

  * * *

 

  I na zakończenie tych kilku krótkich wspomnień jeszcze jedna, ważna dla mnie data:

  Czerwiec 1966 roku staje przed nami zagadką. Bólem. Pan Kierownik leży w infirmerii po zawale domyślamy się, że już może do szkoły nie wrócić.

  Początek roku szkolnego, gorący czas, organizacja pracy, zastępstwa, plany, dzienniki...

  Pan Kierownik wzywa mnie do siebie i znów długa, niezapomniana rozmowa na temat szkoły, ludzi i pracy, z uwzględnieniem potrzeb każdego ucznia i nauczyciela.

  Nie mówi nic o sobie...

  Tylko z troską o tych najtrudniejszych, a więc najbardziej potrzebujących. Kilka wskazań i rad. Potem razem odmówiony Anioł Pański i prośba: "Pamiętaj, to wszystko nie jest jeszcze najważniejsze". Tu podaje mi Biblię Tysiąclecia: "Pamiętaj, najważniejsze to to, co jest w tej książce napisane. Zapamiętaj to dobrze!"

  Przyjęłam tę Książkę (z odręczną dedykacją) i według wskazań co dnia szukam w niej Prawdy.

 

  Maria Zandbang

 

  (Maria Zandbangowa, więźniarka Ravensbruck, zaczęła pracować w Laskach już jako około 60-Letnia wdowa po wyższym oficerze Wojska Polskiego. Pełniła funkcję maszynistki w biurze szkolnym.)

 

  Najskromniejszy z "Laseczników", ceniony i kochany przez wszystkich. Pedagog z powołania, uczył nie tylko niewidome dzieci, ale i tych wszystkich, którzy z nim współpracowali, lecz nie nieznośnie pouczając, strofując i krytykując, ale przez swój dowcip dobrotliwy a finezyjny. Z nim, jak powiedział jeden z naszych świetnych kapłanów, rozmawiało się, a nie mówiło do niego.

  Był mądry, więc dobry. Był mądry, więc pracowity. Był mądry, więc skromny. Dobroć jego dyskretna, jak on sam, okazywana zawsze tym, którzy jej potrzebowali. Pracowitość niebywała: wiele lat w tak zwanej minionej epoce pracował sam. Dziś są trzy dyrektorki szkół i osobna kierowniczka biura. Nie przepadając za pracą biurową i nadmiarem "papiórków", pracował szybko, łatwo. Nie był pobłażliwy dla urzędniczek biura. Wymagał estetycznego pisania i układu najgłupszych nawet dokumentów. Pisał kryształową polszczyzną, nie znosząc i nigdy nie stosując modnych, cudzoziemskich słów, często tak niepojętych dla odbiorców korespondencji (np. dla rodziców naszych dzieci).

  Pisał brudnopisy, bazgrząc nielitościwie (słabe oczy), ale stylem zwięzłym, jasnym, zawsze poprawnym. Nie pozwalał na przykład zaczynać listów od słów: "W odpowiedzi..." tylko koniecznie: "odpowiadając na...", tak rzadko prawidłowo stosowanych.

  Przy całej swojej dobroci, wpadał czasem w nieoczekiwaną złość, walił wtedy pięścią w stół i okropnie wrzeszczał, np. "bo bliźni to są cholery". W tym oczywiście nie było żadnej niechęci do tych bliźnich, tylko rozpacz, że są tacy jacy są. Szybko uspokajał się i przepraszał otoczenie. Kiedyś któraś z nas zaczęła dowodzić, że jest niepraktyczny życiowo. Znów walnął pięścią w stół i krzyknął: "Gdybym był praktyczny, to bym miał stół, lampę, żonę i troje dzieci...".

  Nie będąc biurokratą, miał lekceważący stosunek do godzin biurowych. Więc pracowało się czasem w godzinach dziwnych. Ale wszystko było załatwione na czas, choć w ostatniej chwili. Kiedyś na przykład ktoś do mnie puka, a jest godzina 5-ta rano. Słyszę głos Kierownika: "Pani jeszcze śpi, bo łóżko trzeszczy, ale proszę, aby pani zaraz napisała podanko, które musi być wcześnie wysłane do Warszawy".

  Innego dnia dał mi dużo rachunków czy wykazów do napisania. Dopiero po kolacji wybrałam się do Kierownika po podpisy. Mieszkał wtedy w domu rekolekcyjnym, którym kierowała wówczas siostra wymagająca stale rozmowy szeptem. Pan Serafinowicz miał malutki pokój ze słupkiem w środku (mawiał potem, że wiele lat chodził wokół słupka). Było lato, okna otwarte. Pan Zygmunt podpisał papiery i po swojemu zaczął opowiadać coś zabawnego. Oboje bardzo głośno się zaczęliśmy śmiać. Po chwili weszła sroga siostra i z wyrzutem w głosie zapytała: co się tu dzieje? A pan Serafinowicz, spokojnie:

  - Urzędujemy...

  Miał jedną pasję: dobre książki. Ale nie zawsze były na to pieniądze. Swoje pobory rozdawał wokół siebie. Łaził ledwie odziany. Kiedyś wysłał mnie do Warszawy z butami do reperacji do jakiegoś prywatnego sklepu szewskiego. Majster pijany od rana, z pogardą obejrzał buty i wyprosił mnie ze sklepu wraz z nimi. Musiały one jeszcze długo służyć bez reperacji.

  Gdy już nie czuł się na siłach, aby pracować, sam ustąpił ze swego stanowiska. Zamieszkał w infirmerii, w prawdziwym pokoju i tam chętnie przyjmował tych, których lubił. Inni go trochę męczyli, ale ich cierpliwie znosił.

  Bardzo nie lubił ceremonii i uroczystości, szczególnie tych, które dotyczyły jego osoby. W dniu swoich imienin nie mógł nigdzie uciec, ale gdy ktoś się zbliżał z życzeniami - już z daleka głośno powtarzał: dziękuję, dziękuję - aby skrócić tę najczęściej banalną rozmowę, która by nieuchronnie musiała nastąpić. Nie lubił też ceregieli i szumnych uroczystości dla innych któregoś roku, gdy był unieruchomiony w łóżku przez chorobę, usłyszawszy o jakiejś ceremonii dla jednego z pracowników, powiedział: "bardzo się cieszę, że jestem chory i nie muszę przy tym asystować". Styl tej uroczystości nie odpowiadał jego pojęciom o życiu franciszkańskim.

  Okazywał mi wiele przyjaźni i życzliwości, a że miał wielkie poczucie humoru - zwykle rozmawialiśmy na wesoło. Gdy już po ciężkich operacjach oczu, z laską wędrował czasem na spacer pod lipy, a zobaczył mnie z daleka, niezmiennie miał zwyczaj machania tą laską przed sobą nisko, niczym jakiś elegant osiemnastowieczny zamiatający proch wielkim kapeluszem.

  Był w tym wszystkim - w pracy i w swoich dowcipach - artystą, trochę cyganem najlepszego gatunku, bez cienia pozy na "poświęcenie się" czy "przepracowanie". Bez cienia "bohaterszczyzny".

  Gdy przed laty nie było jeszcze Pałacu Kultury, a na tym placu znajdował się przystanek autobusów PKS do Lasek, trzeba było stać tam pilnie, bo nigdy nie wiadomo było, kiedy autobus się pojawi, a gdy podjechał - zaraz uciekał. Kiedyś jesienią, w brzydki, deszczowy dzień, podchodzę do naszego przystanku. Stoi tam już trzech zmarzniętych panów. Jeden z nich to Serafinowicz. Na mój widok wszyscy zaczynają się bardzo śmiać. Czując, że to choć trochę musi być w związku ze mną, pytam z czego taka radość. Na to odzywa się dr Weremowicz (ówczesny lekarz zakładowy): "Bo my już tu stoimy od trzech kwadransów. Widząc panią, trochę bez sensu mówię: - Idzie pani Zandbang. A na to ponurym głosem odpowiada pan Serafinowicz: - A ja bym wolał, żeby to był autobus..."

  Z uciechą opowiadałam to wydarzenie jednej ze znajomych, która zdziwiona pytała: "I pani się nie obraziła?" Nie wszyscy mają poczucie humoru.

 

  Jerzy Szczygieł

 

  (Jerzy Szczygieł - absolwent szkoły w Laskach, magister polonistyki, autor kilku powieści. Do r. 1983 redaktor miesięcznika "Niewidomy Spółdzielca" oraz "Nasz świat".)

 

  Siedemdziesiąt cztery lata życia. Z tego czterdzieści, a więc najdojrzalsze, oddał pracy pedagogicznej dla niewidomych dzieci. Mało kto dziś pamięta, jak trafił do szkoły, w której spędził swe życie.

  Chciałem znaleźć parę jego zdjęć, aby zamieścić na łamach czasopisma. Niestety, z wielkim trudem udało mi się zdobyć fotografię zrobioną gdzieś przypadkowo przez amatora. Inne zdjęcie z lat kiedy był młodszy, pożółkło już i wypłowiało znalazł je ktoś w legitymacji nauczycielskiej. Z zaskoczeniem pomyślałem, jak niewiele zostawia człowiek po sobie śladów materialnych.

  Zygmunt Serafinowicz był przez długie lata kierownikiem szkoły w Laskach. Jednocześnie uczył. Najchętniej prowadził lekcje z przedmiotów ścisłych, szczególnie z matematyki, ale nieraz też wykładał język polski i inne przedmioty. Wszyscy na ogół orientowali się, że był bratem wybitnego poety, przebywającego na emigracji, Lechonia (...).

  Wśród niewidomej młodzieży Zygmunt Serafinowicz cieszył się sympatią i szacunkiem. Powściągliwy w uczuciach, patrzył na swych wychowanków z lekka kpiącym uśmieszkiem, lecz równocześnie wyrozumiale.

  (...) Każde uczniowskie przekroczenie lub złamanie dyscypliny potrafił zobaczyć we właściwych proporcjach i nawet jeśli już przemawiał do słuchu, rozsądku, czy sumienia, robił to jakby mimochodem, apelując raczej do głowy niż do serca. Przeżywał sukcesy swych uczniów, cieszył się z nich, lecz nie żywiołowo, ale dyskretnie. Inni nauczyciele umieli okazać wylewność, dość ostentacyjne zainteresowanie się problemami uczniów, on żył jakby ciszej od innych, ale każde jego zetknięcie się z uczniami zostawiało ślad. Powtarzał często, że nie zawsze ważne są regułki i wzory, znacznie większa sztuka to umieć myśleć.

  Przez długie lata przyjaźnił się z Henrykiem Ruszczycem. Obaj lubili żartować z siebie, nawet na temat, kto pierwszy pożegna się z tym światem. Stanowili niejako przeciwieństwo swoich postaw. Ruszczyca pasją była praca niewidomego, poszukiwanie i tworzenie zawsze czegoś nowego w tej dziedzinie. Zygmunt Serafinowicz natomiast dbał, aby absolwenci wychodzący ze szkoły byli ludźmi myślącymi - i jeszcze coś - rozkochani w literaturze. Jego wielką pasją była poezja rosyjska. Umiał na pamięć dziesiątki wierszy Lermontowa, Puszkina. Potrafił cytować je przy każdej okazji, podkreślając piękno języka rosyjskiego. Jeszcze jakby słyszę jego głos mówiący:

  "Noczewała tuczka zołotaja na grudi uciosa wielikana...

 

  (nocowała chmurka złotowłosa@ na górskiego szczytu twardym łonie...)"

 

  (Michał J. Lermontow:

  Szczyt.

  Tłum. Leonard Podhorski-Okołów.)

 

  Nieraz, jako chłopiec, przechadzałem się z nim, jesienią lub wiosną, słuchając tych wierszy.

  Lubił też zadawać literackie zagadki. Na przykład pamiętam, jak spytał mnie kiedyś: "Co widział stary subiekt Rzecki z "Lalki" - tuż przed śmiercią?" A kiedy zastanawiałem się zbyt długo, mówił z pamięci: "został tylko dymnik. Z początku był on wielki jak talerz, później jak spodek, a potem zmalał do rozmiarów srebrnej dziesiątki..."

  - A wiesz dlaczego "srebrnej dziesiątki" - pytał.

  - Był subiektem przecież - odpowiedziałem. Całe życie liczył ruble i dziesiątki.

  Powściągliwa proza Prusa bardzo pasowała do psychiki Zygmunta Serafinowicza.

  (...) Rzecz, która jakoś wyjątkowo wyczuwalna była w Zygmuncie Serafinowiczu to to, że umiał z niewidomymi współpracować. Ludzi ofiarnych i oddanych w szkole laskowskiej było więcej, ale oni najczęściej pracowali dla niewidomych. Serafinowicz przyjaźnił się z niewidomymi nauczycielami, ot jak z kolegami tego samego zawodu i zainteresowań.

  Kiedy chowano go na wiejskim cmentarzyku, tym ostatnim chwilom towarzyszyły szeregi ociemniałych, byłych wychowanków, nad grobem nikt nie przemawiał. Zmarły nie życzył sobie żadnej oracji. I to również do niego pasowało. Wszystkie takie historie traktował przez całe życie z kpiną człowieka trzeźwo myślącego, ale i wrażliwego. (...). W ostatnich latach podobno odszedł nieco od rozlewnej poezji Lermontowa i rozczytywał się w innym poecie rosyjskim - Błoku. Smutne, półabstrakcyjne strofy Błoka tchną aż pesymizmem. I to mnie zastanawia, bo myślę, że Serafinowicz przeżył swoje życie tak, jak chciał. Sądzę, że gdyby przeczytał to krótkie wspomnienie o sobie, spojrzawszy na mnie kpiąco powiedziałby zagadkowo słowami Błoka:

  "A ciebie mi żal, żal przecie...

  O serce niemądre, śmiejące się dziecię.

  I kiedyż się wreszcie uciszysz?..."

 

  (Aleksander Błok:

  "Jesienna miłość". (fragment).

  Tłum. Franciszek Siedlecki.)

 

  Andrzej Adamczyk

 

  (Andrzej Adamczyk, absolwent szkoły w Laskach, dr nauk fizycznych, od 1981 roku dyrektor Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Laskach.)

 

  Lekcje Zygmunta Serafinowicza były niepodobne do innych, niezapomniane. Pan Zygmunt prowadził je jak gdyby od niechcenia, z przedziwną lekkością. Nie niosły ze sobą żadnego napięcia. Atmosfera pozwalała na swobodny oddech. A na przykład lekcje tak świetnej nauczycielki, jak Zofia Bielska, to typowe jednostki metodyczne. (...) Z góry wiadomo jak się potoczy każda godzina języka polskiego. Nie było tam miejsca na nieprzewidziane.

  Czasem, gdy tłumaczył dłużej zawiłości matematyki mniej zdolnemu uczniowi, niektórzy rozpoczynali pod ławką grę w szachy. Między innymi i ja spędzałem tak część lekcji. Pan Zygmunt stawał za plecami grających i rzucał pytanie: "Jak stoisz w tej partii?" Wiedział, że obaj gracze doskonale opanowują tajniki matematyki.

  Inne wydarzenie: podczas jednej z lekcji klasa rozwiązuje w ciszy zadanie matematyczne, Zygmunt Serafinowicz chodzi po klasie i cicho pogwizduje. Jeden z uczniów zaczyna też pogwizdywać, lecz nieco głośniej. Nauczyciel zatrzymuje się. Wszyscy z zapartym tchem czekają, co teraz nastąpi. Serafinowicz podniesionym, zirytowanym głosem:

  - Co ty sobie myślisz? Gwiżdżesz na lekcji?

  - A pan też gwiżdże - odpowiada uczeń.

  Serafinowicz, już spokojniej:

  - No tak, rzeczywiście, nie będziemy już więcej gwizdać na lekcji.

  Pan Serafinowicz miał szczególne poczucie humoru.

  Często np. pokpiwał ze swego serdecznego przyjaciela, Henryka Ruszczyca, który nie potrafił wymówić głoski "r", wydając z siebie wówczas coś w rodzaju "h". Zapamiętałem takie zdarzenie. Staliśmy na przystanku tramwajowym we trójkę: Zygmunt Serafinowicz, Henryk Ruszczyc i ja. Pan Zygmunt podprowadził mnie do kiosku, łypnął łobuzersko w kierunku Ruszczyca i powiedział do mnie:

  - Poproś tę panią o książkę dla dzieci "Jak Henryś nauczył się wymawiać "r"".

 

  Stanisław Makowski

 

  (Stanisław Makowski, absolwent szkoły w Laskach, zdał maturę w liceum dla widzących, pracuje jako korektor brajlowskiej drukarni PZN. Tekst ten jest skrótem wspomnienia pt. "Pan Zygmunt Serafinowicz jakiego pamiętam", opublikowanego w książce "Ludzie Lasek" (oprac. T. Mazowiecki). Biblioteka "Więzi", Warszawa 1987.)

 

  Jesienią 1945 roku Laskowska szkoła ruszyła z całym impetem. Młodzież, która już przed wojną ściągnęła tu z wielu zakątków Polski, spragniona wiedzy - chłonęła ją łapczywie. Laskowscy nauczyciele, którzy jeszcze podczas okupacji niemieckiej śmiało przekraczali zakreślone przez wroga granice nauczania, potajemnie uzupełniając i wzbogacając wiadomości swych uczniów, teraz nie szczędzili sił ani czasu, by wychowankowie mogli dobrze wykonać postawione przed nimi zadania.

  Zapytany, jaki zawód chciałbym zdobyć w przyszłości, odpowiedziałem, że zamierzam zostać nauczycielem. W Laskach powstało wówczas - obok szkoły powszechnej i zawodowej - małe liceum ogólnokształcące. Słowo "małe" odnosiło się wyłącznie do liczby uczniów, nie dotyczyło zaś programu, który nie różnił się od ogólnie obowiązującego. Jednak mój kolega (...) i ja postanowiliśmy uczyć się dalej w liceum w Warszawie. Pracowaliśmy z wielkim zapałem.

  Laskowskiemu gronu pedagogicznemu przewodził Zygmunt Serafinowicz. On sam wprowadzał nas w tajniki algebry i geometrii. Podręczniki, których nam wtedy brakowało, starał się zastępować przejrzystością wykładu. Żywym słowem przedstawiał teorię, dowodził twierdzeń, objaśniał rysunki, kreśląc je naszymi rękami. Nieraz, wskazując stosunkowo łatwy sposób rozwiązywania trudnych na pozór zadań, mówił: "Moi drodzy, tu trzeba nosem, rozumiecie, nosem". Owa "psia" przenośnia wyrażała niby prostą, lecz jakże często zapomnianą przez nauczycieli prawdę, że o powodzeniu ucznia decyduje nie tylko pamięciowe opanowanie materiału, przyswojenie pewnej liczby schematów, ale i inteligencja.

  Przygotowywaliśmy się do zdania małej matury. Sześciu nauczycieli pracowało nad odpowiednim umeblowaniem naszych głów. Uczyliśmy się od rana do wieczora, mając po 9 lekcji dziennie i odrabiając zadania domowe. Pan Zygmunt mawiał nieraz: "Możecie się wcale nie uczyć, byleście tylko umieli". I wiódł nas przez świat liczb tak właśnie, jak Cezar swych żołnierzy przez Galię - "magnis itineribus" (...). Lubił sięgać pamięcią do swych lat gimnazjalnych i wówczas śmieliśmy się rozgłośnie z nim, ubawieni barwnością jego opowiadania.

  Często dochodziło do głosu jego wspaniałe poczucie humoru, a że prawdziwemu humaniście nic co ludzkie nie było obce, przeto w subtelnej materii iście czarnoleskiego dowcipu zalśnił nierzadko krwisty   Kochał się w poezji i nieraz nam ją pięknie czytał:

 

  "Ja wiem, że ci jest trudno przemóc grób.

  Lecz zrób to, jeśli możesz! Dla mnie zrób!"

 

  lirycznie recytował jakiś utwór, którego ani autora, ani tytułu nie pamiętam. (Jest to fragment wiersza Jana Brzechwy pt. "Ojciec", którego pełny tekst brzmi następująco:)

 

  "Nieżywe, smutne słowa: "Mały Jaś"!

  Mów do mnie znów, jak dawniej, światło zgaś,

  chcę z tobą być, jak dawniej, sam na sam,

  by dobrze, tak jak dawniej, było nam.

  Przy tobie, tak jak dawniej, siądę tuż,

  i będę aż do świtu milczał już.

 

  I tylko będę słuchał twoich słów,

  a ty znów, tak jak dawniej, do mnie mów!

  Ja wiem, że ci jest trudno przemóc grób,

  lecz zrób to, jeśli możesz! Dla mnie zrób!

 

  Tu nic się nie zmieniło, tylko - czas...

  Przyjdź do mnie nie na długo, chociaż raz,

  i powiedz, tak jak dawniej: "Mały Jaś",

   obejmij, tak jak dawniej, lampę zgaś,

  do siebie na kolana znów mnie weź,

  i siwe moje włosy dłonią pieść."

 

  Nadeszły wreszcie dni rozstrzygające, gdy pomyślnie zdany egzamin ze wszystkich przedmiotów szkolnych miał nam otworzyć drzwi gimnazjum im. Tadeusza Rejtana w Warszawie. Któregoś z tych dni, przed samym wyjazdem, przyznałem się Panu Serafinowiczowi, że nie bardzo wiem, jak należy tłumaczyć formę łacińskiego czasownika, supinum. Choć uczył mnie matematyki, wydobył skądś gramatykę łacińską i przeczytał z niej zdanie, w którym występowało owo supinum. Zdanie to zapamiętałem chyba na całe życie: Quid est iucundius cognitu at que auditu quam sapientibus sententiis ornata oratio (Nie ma przyjemniejszej rzeczy dla ucha i umysłu jak trafnym powiedzeniem okraszona mowa).

  Mój egzamin z matematyki nie wypadł niestety zbyt pięknie. Coś tam pokręciłem z równaniami pierwiastkowymi i ostatecznie zasłużyłem na marną trójczynę. Pan Serafinowicz, gdy mu o tym powiedziałem, chwycił mnie za ramię, potrząsnął potężnie, ale nie rzekł nic (...).

  Później, gdy zaliczono nas już w poczet uczniów gimnazjum Rejtana, pan Zygmunt wystarał się dla nas o miejsce w "Antonianum", internacie prowadzonym przez ojców reformatów. Początkowo ojcowie wahali się, czy nas przyjąć. Chodziło o to, czy poradzimy sobie w gromadzie widzących chłopców. Jednakże przekonywające argumenty pana Serafinowicza rozproszyły te wątpliwości.

  Po maturze, mieszkając jeszcze kilka lat w Laskach i pracując w Warszawie, spotykałem czasem Zygmunta Serafinowicza, najczęściej w drodze do autobusu. Krótką wymianę uwag i myśli cechowała zawsze serdeczność i niefrasobliwy humor (...) Toteż w mojej pamięci pozostanie zawsze pogodny i uśmiechnięty.