Miarą sympatii, którą Serafinowicz jednał sobie swych "nadzorców" - wizytatorów, był może list, który trzej z nich, chcąc odwiedzić go w 1963 roku w szpitalu, gdzie pan Zygmunt leczył dolegliwości żołądka i nerek, napisali - nie zastawszy już pacjenta na miejscu.

 

  11 lipca 1963 r.

 

  Drogi Kolego!

 

  Tyle radości i rzewnych uczuć wynieśliśmy ze szpitala, ciesząc się, że Was tam już nie ma, i że nareszcie dane Koledze było wrócić do domu.

  O ironio! To rzadko bywa, żeby najbliżsi cieszyli się faktem zawiedzionego spotkania. Jesteśmy pełni najlepszych nadziei i wiary, że miły nam Kolega wrócił już do zdrowia. Życzymy nabrania sił i radosnych dni. Pozwoliliśmy sobie kwiatki złożyć z godnością we właściwym im miejscu (czyli w kaplicy - przyp. red.) wraz z najszlachetniejszymi intencjami zdrowia dla Kolegi.

  Piszemy tych kilka słów tuż po opuszczeniu szpitala i bardzo gorąco i serdecznie pozdrawiamy Kolegę".

 

  K. Ożarzewski

  H. Kalicińska

  W. Głuszczak

 

  W pamięci nauczycieli zapisały się pozytywnie godziny lekcji hospitowanych przez kierownika, który czynił to "w miły, prosty sposób, bez namaszczenia i celebrowania". Siadał wśród dzieci, a pod koniec lekcji tłumaczył im, jak wiele otrzymują od nauczycieli. W rozmowach z młodą nauczycielką, która go odwiedzała już jako emeryta, kładł nacisk na znaczenie wielokrotnego hospitowania nauczycieli. I wtedy wymknęło mu się: "To jedno może robiłem solidnie w mej pracy szkolnej miałem po 80 godzin hospitacji na miesiąc". Siostra Rafaela Nałęcz, początkująca wówczas nauczycielka, mówi, że w trudną specjalizację nauczania najmłodszych klas metodą ośrodków pracy wprowadzał ją osobiście Serafinowicz poprzez codzienne hospitowanie jej lekcji. Siostra Rafaela uważa, że całą swoją dzisiejszą wiedzę w tej dziedzinie zawdzięcza ówczesnemu szefowi.

  - Przychodził każdego dnia i to na parę godzin lekcyjnych - wspomina siostra. - Od drzwi mówił "dzień dobry", brał wolne krzesełko, siadał w kąciku i otwierał gruby brulion w kratkę. Coś w nim piórem wiecznym notował. Miał w tym zeszycie dwie rubryki. Bez wyraźnego podziału kreską, ale były to rubryki na plusy i na minusy. Pod plusem zapisywał wszystko to, co w toku lekcyjnym mu się podobało. Drobne rzeczy i poważniejsze, ale wszystkie. Pod minusem - to co wymagało poprawy, wyjaśnienia czy tylko zwrócenia uwagi, że tak nie powinnam.

  Tak on to wszystko oceniał!

  O plusach mówił życzliwie - to jasne. Ale o minusach - chyba jeszcze serdeczniej. Nie tylko mogłam wszystko przełknąć, ale wydawało mi się to zupełnie naturalne, że robię błędy. A przecież bardzo trudno jest zwrócić uwagę drugiemu człowiekowi tak, by nie czuł się upokorzony..."

  Zdawało się, że ani na chwilę nie zapominał o bliźnich. Podobnie jak losy uczniów, obchodziły Serafinowicza także sprawy nauczycieli, ich problemy i kłopoty w życiu prywatnym. Ilekroć decyzje jego były dla kogoś niewygodne, starał się uwzględnić wszelkie dezyderaty - przydział przedmiotów, godzin, szukając najlepszych rozwiązań. I jakoś zawsze je znajdował.

  "Wiele miał z nami, niewidomymi nauczycielami kłopotów, a służył ciągle pomocą... Wynikało to z raz powziętej decyzji służenia niewidomym... Wielu takie decyzje podejmuje, a później wycofuje się z niejednej rzeczy. Serafinowicz do ostatka był konsekwentny" - wspomina Krystyna Wiechowa.

  W miarę czasu i możności pomagał uczniom, a także absolwentom znajdującym się już poza Zakładem - czasem pieniędzmi, lecz przede wszystkim lekcjami. Na prośbę przełożonych Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża douczał niektóre zakonnice, by mogły ukończyć szkołę podstawową lub średnią. Odbywało się to w całkowitej dyskrecji. Nikt prawie nie wiedział, ile dobra płynęło ze strony Serafinowicza. Delikatną troską otaczał nauczycieli uzupełniających studia zaoczne. Jedna z nauczycielek tak o nim napisała w swej pracy dyplomowej, przygotowywanej w Instytucie Pedagogiki Specjalnej: "Życzliwość i uznanie dyrektora Serafinowicza były mi zachętą do dalszych prac w prowadzeniu badań nad rysunkiem plastycznym i upoglądowieniem lekcji botaniki, zoologii i nauki o człowieku".

  Inna nauczycielka powiedziała kiedyś: "Dopiero po odejściu Zygmunta Serafinowicza w 1966 roku dojrzeliśmy w pełni, jakie niepowtarzalne wartości wniósł on w życie szkoły.

  Siostra Miriam Isakowicz wspomina cierpliwe znoszenie przez kierownika na sesjach pedagogicznych wypowiedzi nauczycieli, którzy nie mogli się zdecydować jaki stopień postawić uczniowi, czyli "hamletyzowali" - jak to określał Serafinowicz, co przedłużało nieznośnie sesję. Rozpoczynając pracę nauczycielską siostra Miriam była bardzo młoda i czuła się nieco onieśmielona prawie dorosłą młodzieżą w szkole zawodowej, gdzie uczyła matematyki. W Serafinowiczu, który był jej zwierzchnikiem przez jedenaście lat, widziała zawsze opiekuna swych pierwszych kroków nauczycielskich. W razie trudności wychowawczych udawała się do niego po radę, czy interwencję.

  Gdy nie prowadził lekcji, wspomina dalej siostra, bywał często obecny w szkole - we wnęce okiennej na korytarzu domu dziewcząt, gdzie mieścił się wówczas "pokój nauczycielski" Szkoły Zawodowej. W razie zaś nieobecności któregoś z nauczycieli po prostu brał jego godziny lekcyjne.

  Inna z sióstr nauczycielek pisze: "Pan Serafinowicz nie miał nic z urzędnika, co hamowałoby twórczą pracę nauczyciela, a jednocześnie zapewniał porządek i ład, wprowadzał w pracę nauczycieli wielką harmonię - konieczną do funkcjonowania szkoły, lecz pozbawioną wszelkiego formalizmu".

  W zebraniach rady pedagogicznej prowadzonych przez Serafinowicza uczestniczyła przez szereg lat siostra Blanka Wąsalanka, jako kierowniczka internatu dziewcząt. Wspomina z uznaniem jak każda z tych szkolnych sesji była doskonale przygotowana. Przewodniczący nie dopuszczał do większych kontrowersji dzięki temu, że w przeddzień osobiście rozmawiał z tymi, którzy mogli je spowodować. Przychodząc na sesję, malkontenci mieli już swoje zarzuty i trudności przedyskutowane w uprzedniej rozmowie z Kierownikiem. Serafinowicz umiał pomijać sprawy mało istotne, w dowcipny sposób skracał przydługie wypowiedzi niektórych obecnych, drobne spięcia rozładowywał humorem. Na spotkaniach tych mówiło się przede wszystkim o uczniach (rzadko o sprawach administracyjnych), nie tylko o ich wykroczeniach, zaniedbaniach w nauce itp., lecz ujmowano całościowo osobowość każdego z wychowanków.

  Zacytujmy tu list dra Włodzimierza Dolańskiego (W. Dolański, nieżyjący już ociemniały nauczyciel, pracował w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, a figurował na liście nauczycieli w Laskach. Był założycielem Polskiego Związku Niewidomych.) wiele mówiący o stosunku Serafinowicza do nauczycieli.

 

  "30 sierpnia 1960 roku

 

  Szanowny Panie Kierowniku,

 

  Wobec tego, że z dniem 1 września br. przechodzę na emeryturę (...) pragnę niniejszym wyrazić Panu, jako przełożonemu, najserdeczniejsze podziękowanie za życzliwy zawsze stosunek do całego grona nauczycielskiego, a do mnie w szczególności. (...) Z przyjemnością stwierdzam, że od 1928 roku, kiedy to po raz pierwszy spotkaliśmy się, nigdy nie zaznałem od Pana żadnych przykrości (...) Dziękując za tę życzliwą i obiektywną postawę do mojej osoby, zapewniam, że zawsze zachowam Pana w miłej i wdzięcznej pamięci.

  W. Dolański"

 

  Dawni uczniowie wspominają, że Kierownik dużo wymagał, prowadząc lekcję, zmuszał do pracy, do myślenia, ale nie zadawał do domu. Jeśli uczniowie czegoś nie rozumieli, twierdził, że wina leży po stronie nauczyciela, który widać nie potrafił dość jasno przedstawić tematu, wyjaśnić. Podkreślał, że nie należy nigdy twierdzić, iż dziecko nie chce się nauczyć. Zwiększyć trzeba wysiłek nauczyciela.

  Gdy uczniowie np. wysuwali jakiś dodatkowy problem, pan Zygmunt nigdy nie kwitował ich pytań słowami: to nie na temat. Jeśli problem był bliski przerabianego tematu, rozwijał go od razu, jeśli zaś bardzo odbiegał - przedstawiał rozwiązanie go schematycznie i zapowiadał, kiedy powrócą do niego. Pobudzało to uczniów do podsuwania nauczycielowi własnych zagadnień. W sposobie traktowania uczniów i w podejściu do lekcji pana Zygmunta dominował wątek humanistyczny. Dla niego nie była to godzina, którą trzeba "zaliczyć", bo jest opłacona.

  "Całą swą postawą ukazywał, że podczas lekcji można przekazać treści nie tylko merytoryczne" - wspomina Małgorzata Placha. "Uczył sposobu zwracania się do drugiego człowieka, kultury języka. Nie pozwalał mówić byle jak - szczególnie nauczycielowi. Irytowało go, jeżeli nauczyciel przedmiotów ścisłych używał języka tylko po to, by przekazać treść, a nie zwracał uwagi na budowę zdania, na sposób wyrażania się. - Nawet do równań trzeba mieć stosunek emocjonalny - mawiał. - Nie ograniczać się do tego, że tu dodajemy, a tam odejmujemy. To jest strasznie mdłe, a uczniów doprowadza do umysłowego zautomatyzowania. Postawa nauczyciela - mawiał dalej - może zasugerować uczniom, że szkoła to nie muszą być straszne nudy, że lekcji nie odsiaduje się za karę".

  Kierownik traktował uczniów bardzo serio, jakby pamiętał swoje własne szkolne czasy, wczuwał się w trudności, a nawet nudę związaną z udziałem uczniów w lekcjach i bardziej jeszcze z odrabianiem zadań na dzień następny. Widział w uczniu osobę, którą trzeba czegoś nauczyć, jej rozwój stawiał wyraźnie ponad konieczność realizacji programu. Z powodu takiego stosunku do ucznia wykroczeń przeciw dyscyplinie lub ogólnemu porządkowi nie traktował zbyt poważnie i nie kwitował metodami administracyjnymi. Najczęściej - odpowiadał dowcipami, dając w ten sposób do zrozumienia, że traktuje rozmówcę poważnie, bo na równi ze sobą.

  "Prowadził przedmiot trudny - więc często uczniowie nie umieli sobie poradzić - wspomina Marian Hartman. - Jeśli się ktoś zaciął, czy jak to się mówi "podłamał", poczucie humoru pana Zygmunta oraz jego serdeczne podejście do ucznia ratowało sytuację. Kiedyś jedna z moich koleżanek rozpłakała się w czasie lekcji, zaplątawszy się we wzorach matematycznych. Pan Zygmunt przemówił do niej po ojcowsku: "płacze pani? o matematykę? o to, że się pani pomyliło? Wszystkim nam się w życiu myli". Pan Zygmunt dbał o to, żeby nikogo nie upokorzyć, żeby uczeń sam swoich porażek szkolnych nie odczuł jako upokorzenie. Przy takiej postawie pan Serafinowicz wiele zyskiwał jako nauczyciel - miał lepsze wyniki dydaktyczne, bo uczniowie nie mieli zahamowań, ani też niepotrzebnie zaniżonej oceny własnej".

  I jeszcze jedno zdarzenie zapamiętane przez tego ucznia. "Na lekcji matematyki był też prowadzony rysunek z zakresu geometrii, systemem brajlowskim. Rysowaliśmy radełkami, które znaczyły na odwrotnej stronie linię wypukłą. Rysowaliśmy trudne rzeczy. Nie mam zdolności manualnych i rysunki mi nie szły. Pan Zygmunt podszedł do mnie i powiedział: "Cóż to za abstrakcyjna rycina? Coś pan tu narysował, panie H.? Wtedy się zirytowałem, uznałem tę uwagę za wielką przyganę i pod wpływem impulsu podarłem rysunek. Tak mi było przykro, że ten rysunek jest do niczego niepodobny, że nie potrafiłem uchwycić nutki humoru z jakim ta uwaga była powiedziana. Dopiero potem uprzytomniłem sobie, że on chciał jakoś zatuszować, pokryć żartem tę sprawę. Pan Zygmut zaś zareagował ostro na zniszczenie rysunku. Podarcie go na oczach nauczyciela uznał za wybryk. Na przerwie czułem się bardzo nieszczęśliwy. I wtedy, niespodziewanie, usłyszałem jego głos: "No, panie H., będzie się pan gniewał na swojego starego nauczyciela?" Zacząłem bąkać, że skąd... że wcale.... i powiedziałem kilka słów przeproszenia. Dodałem też, że wolałbym zajmować się poezją niż geometrią, ale postaram się zrobić lepszy rysunek. "To rysunek pan zrobisz, a na poezję pan do mnie przyjdziesz". Od tego się zaczęło nasze wspólne czytanie wierszy...". (Marian Hartman ukończył wyższe studia i posiadł doskonałą znajomość kilku języków zachodnich. Pracuje dziś jako tłumacz kabinowy).

  "Zawsze traktował nas poważnie - kończy Marian Hartman. Gdy byliśmy w II klasie szkoły zawodowej, zaczynał nam mówić per pan. Do dziewcząt mówił per panna. - Niech panna Anna mi powie, co to jest trójkąt równoboczny, chyba wiesz coś pani na ten temat?

  Potrzebna mu była zarówno możność podzielenia się z kimś pięknem poezji, jak i sama przyjaźń z nami. Chciał mieć młodocianych przyjaciół, aby im coś z siebie dawać. Coś poza oficjalnym wykładem na lekcji. On się tym cieszył".

 

  * * *

 

  Kiedyś najlepszy matematyk z całej szkoły, Jaś Krępa, wykrył błąd, jaki popełnił Serafinowicz w zadaniu matematycznym. Zygmunt zaśmiewał się ze swej pomyłki i cieszył, że uczeń myśli. Nie przeszkadzało mu zresztą, gdy ten uczeń na lekcjach nieraz się bawił, pisał lub nie, zależnie od fantazji. Według schematu utartego w szkole, trzeba by było takiego wyrzucać za drzwi. Pan Zygmunt wiedział jednak, że Jaś w mig chwyta każdy przekazywany problem z matematyki. Dziś doktor habilitowany nauk matematycznych, Jan Krępa, jest adiunktem na Uniwersytecie Warszawskim.

  Dla pana Zygmunta nie istniał uczeń niewygodny. "Nie wolno pomijać, czy zapominać żadnego ucznia" - mawiał. "Każdy powinien maksymalnie skorzystać z lekcji - wspomina jego rady nauczycielka matematyki, Małgorzata Pawełczak-Placha. - W mojej klasie był głuchoniewidomy Grześ. Nauczyciele zostawili go samemu sobie, utrzymując, że praca z nim jest zbyt ciężka, a on i tak nie ma żadnych szans na przyszłość. Pod wpływem wskazań Serafinowicza, który był już wówczas na emeryturze, posadziłam Grzesia tuż obok siebie, od strony ucha, którym coś słyszał. Przekazywałam mu lekcję wprost do ucha. I co się okazało - Grześ skończył studia matematyczne i pracuje jako programista, korzystając dziś z doskonałego aparatu słuchowego, jakiego nie mieliśmy jeszcze w latach, gdy chłopiec u nas się uczył. Nie sprawdziły się prognozy nauczycieli!"

  Zdarzyło się też kiedyś, że kierownik przyłapał jednego z młodszych chłopców na paleniu papierosa. Starszym uczniom ze Szkoły Zawodowej pozwolono na to w ściśle wyznaczonym miejscu, młodsi natomiast próbowali czasem nielegalnie skorzystać z uprzywilejowań kolegów. Wziął wtedy pan Zygmunt chłopaka pod brodę i zagadnął poważnie:

  - No co synu i ty palisz? A jaki to tytoń, turecki, przedni?

  Chłopak, zawstydzony "rzucił" przedwczesne palenie.

  W dniu imienin Kierownika szkoła zorganizowała uroczysty apel. Mały Józek miał mówić wiersz jako jeden z punktów programu. Gdy nadeszła jego kolej, poczuł pustkę w głowie i nie wykrztusił ani słowa, za co dostało mu się od kolegów. Wieczorem, gdy chłopcy już w pidżamach kręcili się po korytarzu, Serafinowicz - spotkawszy Józka, zaprosił go do swego pokoju i zapewnił, że bardzo mu zależy na usłyszeniu jego wiersza. "Powiedz mi go teraz" poprosił. Uszczęśliwiony Józek, tym razem doskonale wywiązał się z zadania.

  Innego dnia siostra Blanka była świadkiem zajścia tak bardzo charakterystycznego dla osobowości Serafinowicza. Wychodząc z klasy po oczywistej scysji, powiedział na korytarzu do nauczycieli ogromnie zdenerwowany:

  - Z jednym łobuzem zawsze dasz sobie radę, ale z zespołem - ani rusz...

  Nikt pytań nie zadawał. Po kilku minutach podeszła do Kierownika grupka chłopców i ze szczerym żalem usiłowała go przeprosić. Kierownik ucałował wszystkich, a po ich odejściu stwierdził:

  - To anioły, nie dzieci! Gdy byłem uczniem, nigdy nie przyszłoby mi do głowy przeprosić belfra.

  Innym razem wyznał samokrytycznie tej samej siostrze Blance:

  - Jestem nieszczęsnym człowiekiem. Mam niskie ciśnienie, więc chce mi się spać. A jak napiję się kawy, wtedy się gniewam i wybucham. I muszę wszystkich przepraszać.

  Jedną z cichych pasji Serafinowicza było ukazywanie młodzieży piękna języka polskiego w prozie i poezji. Ze wspomnień ucznia, Wacława Kamińskiego, przypomnijmy takie zdarzenie. Na ognisku harcerskim Wacek popisywał się znajomością tekstów Wiecha, które recytował z pamięci przez kilkanaście minut. Wieczorem Serafinowicz zaszedł do sklepiku harcerskiego, gdzie dyżurował właśnie Wacek. Poprosił o dropsy, a nie mając przy sobie pieniędzy, umówił się, że Wacek po nie przyjdzie do jego pokoju.

  Gdy chłopiec się zjawił, padło pytanie:

  - Odrobiłeś lekcje?

  - Odrobiłem.

  - A masz trochę czasu?

  - Aż do meczu piłki nożnej nadawanego przez radio.

  - To poczytam ci coś lepszego niż Wiech.

  I kierownik zaczął czytać nowele Czechowa przetłumaczone piękną polszczyzną. Zasłuchany Wacek zapomniał o meczu, tak szybko upływał czas.

  Uczniowie bardzo sobie cenili takie nauki. 2 maja 1959 roku dawny uczeń Serafinowicza tak do niego pisał:

 

"W związku z obchodzonym rokiem Słowackiego, czuję się zobowiązany napisać do Pana. Pan to bowiem swoją pracą dokonał, że ja umiem dzisiaj odczuć piękno w utworach Słowackiego. Nie potrafię napisać nic więcej niż to (...) i za naukę szczerze dziękuję, Drogi mój Nauczycielu (...)

 

  Piotr Mateusiak"

 

  Inny dawny uczeń Lasek, Bartłomiej Rogowski (Por. B. Rogowski: "Nie ocenieni ludzie w moim życiu". [W:] "Ludzie lasek", Biblioteka "Więzi", 1987.) tak po latach wspominał literackie przewodnictwo swego nauczyciela: "(...) Zygmunt Serafinowicz, brat poety Lechonia, sam też trochę poeta (...). Nigdy już potem - nawet na studiach polonistycznych - nie spotkałem nikogo, kto by znał, rozumiał i czuł literaturę tak prawdziwie, tak całym sobą, jak on (...) Takimi właśnie wyobrażam sobie naszych wielkich Skamandrytów (...)".

  Być może powinien być tylko nauczycielem. W najbliższym kontakcie z młodzieżą, z dziećmi. Ale wiedział, że jest także potrzebny jako kierownik. Wiemy już, że nie lubił zanadto tego zajęcia. Prace związane z kierownictwem szkół i organizowaniem zajęć szkolnych, uzgadnianie wymagań nauczycieli i łagodzenie trudności - wszystko to było dla niego wielkim, niejednokrotnie przytłaczającym ciężarem. Z ulgą kończył każdy rok szkolny, ale w połowie sierpnia, choć z ciężkim sercem, sumiennie zabierał się do organizowania nowego.

  Co roku zrzekał się swej funkcji kierownika, lecz na słowa Matki Czackiej: "zrobisz jak uważasz" - znów ją podejmował. Bez protestu.

 

  * * *

 

  Z upływem czasu coraz to głębiej zaznaczał się w Laskach ślad wychowawczy, który zostawił za sobą Zygmunt Serafinowicz. On sam nie zdawał sobie chyba sprawy ze swego wpływu. Przez ostatni pięcioletni okres życia, już na emeryturze, mieszkał w zakładowej infirmerii, zdawałoby się w oddaleniu od spraw aktualnych.

  - "Pan Zygmunt - wspomina Michał Żółtowski - przeszedł na emeryturę niepostrzeżenie. Nie robił z tego żadnych dramatów, wyglądał nawet zadowolony, że go już nikt nie męczy czynnościami administracyjnymi, których nie znosił. Dzień umiał sobie świetnie wypełnić lekturą i kontaktami z ludźmi, którzy zawsze chętnie do niego napływali. Różnił się pod tym względem bardzo z Henrykiem Ruszczycem, który w momencie, gdy odchodził od pracy czuł się załamany i nie mógł sobie znaleźć zajęcia, które by mu dawało satysfakcję.

  Rzeczywiście okres emerytury szczególnie obfitował w odwiedziny przyjaciół spoza Lasek, a także młodych laskowskich pracowników, głównie z kręgu nowo przybyłych do Zakładu nauczycieli i wychowawców. Cenili oni sobie bardzo "ucztę duchową" jaką było słuchanie poezji lub prozy czytanej przez Serafinowicza. Prócz tego mieli z nim niejednokrotnie ważne do przedyskutowania zagadnienia: wybór drogi życiowej, zawarcie małżeństwa. Pan Zygmunt wysłuchiwał wszystkich cierpliwie. Nikomu nie odmawiał rady, pomocy. Wiele też czasu poświęcił młodej, zaprzyjaźnionej z nim nauczycielce, wprowadzając ją w tajniki nauczania. Uczestniczył w jej lekcjach. Był zdania, że każdy - choćby miał pracować krótko w Laskach i tylko w zastępstwie - powinien swoją pracę poznać jak najlepiej.

  Wśród wskazówek dawanych młodym nauczycielom warto przypomnieć radę oryginalną, ale i zastanawiającą, udzieloną osobie, którą Serafinowicz przygotowywał na stanowisko kierowniczki szkoły podstawowej: "Nie zapisuj się do żadnej organizacji społeczno-politycznej. Utracisz tam własną osobowość, po jakimś czasie przestaniesz samodzielnie myśleć, będziesz wyrażała myśli cudze, utartymi sloganami".

  Któż zaprzeczy, że miał rację?

  W skromnym pomieszczeniu infirmerii odwiedzali go długoletni pracownicy Dzieła, by zasięgnąć rady w sprawach, jakie niesie niełatwa rzeczywistość. Odwiedzali go też dawni zwierzchnicy z kuratorium. "Pełnią dobre uczynki wobec starego dziada" zwykł był wtedy mawiać Zygmunt. W swej skromności nie przypisywał tych wizyt zainteresowaniu własną osobą.

  Zygmunt Serafinowicz zmarł 23 listopada 1971 roku. Wśród dotkliwych bólów i słabości ciała nie opuszczał go kpiarski humor. Zastrzegł się przed śmiercią, aby go nie chowano w habicie, w którym nigdy nie chodził - choć miał do tego prawo jako członek III zakonu św. Franciszka - ani w sandałach, lecz w trzewikach "gdyż - jak się wyraził - bose stopy ogromnie nieestetycznie wyglądają".

  Pochowany został w Laskach na cmentarzu zakładowym. Wśród sosen, na piasku. W skromnym - jak wszystkie - ziemnym grobie z drewnianym, prostym krzyżem. Nieopodal mogiły Rodziców.

  W dniu śmierci Zygmunta Serafinowicza nauczyciele podjęli decyzję utworzenia stypendium Jego imienia, dając tym wyraz swej czci i przywiązania. Dzięki ofiarności niemal wszystkich pracowników Zakładu, dawnych uczniów oraz przyjaciół Zmarłego zebrano znaczną kwotę, od której procenty stanowią stypendium przyznawane po dziś dzień, corocznie, jednemu z uczniów kończących szkołę. Ta jednorazowa pomoc jest nagrodą przyznawaną wedle kryteriów, które, sądzimy, zaakceptowałby sam Zygmunt Serafinowicz. Otrzymać ją bowiem mogą uczniowie najlepsi, całkowicie niewidomi, posługujący się wyłącznie pismem Braille.a i wybierający się na studia.

  Przez kilka lat po śmierci Zygmunta Serafinowicza napływały do Zakładu w Laskach wspomnienia o nim - od zachowujących go we wdzięcznej pamięci byłych wychowanków i współpracowników. Tym ludziom Pan Zygmunt poświęcił większą część swego życia. Im służył do końca swych dni. Nigdy jednak nie uważał, że robi coś wielkiego. Przeciwnie - śmiał się z samego siebie, minimalizował zakres i wartość swych zajęć. Nie dostrzegał własnego wkładu w sprawę niewidomych. Nie podkreślał ciężaru swych obowiązków.

  Kilka fragmentów tych wspomnień chcielibyśmy przedstawić tu naszym Czytelnikom. Uzupełniają one plastycznie obraz postaci Zygmunta Serafinowicza. Mamy też nadzieję, że ułatwią utrwalenie tego obrazu w pamięci tych, którzy go nigdy nie poznali.

 

  Wspomnienia uczniów i współpracowników

 

  Zofia Bielska

 

  (Zofia Bielska (1891-1977), ukończyła studia polonistyczne, uczyła języka polskiego w okresie 20-lecia międzywojennego, po II wojnie zaczęła pracę nauczycielki w Laskach, gdzie zakończyła życie.)

 

  Piękną duszę Zygmunta Serafinowicza poznawało się po stosunku do dzieci, które lgnęły do niego jak do ojca, kochającego ojca. Z reguły po pierwszych odwiedzinach malec odczuwał w panu Zygmuncie swego przyjaciela. Zobaczywszy go na drodze zakładowej, dzieciak puszczał rękę matki i biegł za nim, wołając "pan emeryt", "pan

emeryt". Zwłaszcza pod koniec życia ten prusowski stosunek do najmłodszych występował bardzo silnie. Serafinowicz poczuwał się do obowiązku pamiętania o imieninach i urodzinach małych przyjaciół. Nie miał własnej rodziny, ale przed laty zaopiekował się trzema chłopcami po śmierci ich ojca. Byli to jego najbliżsi. (...)

  Zygmunt Serafinowicz to pełen uroku humanista, któremu nic co ludzkie nie było obce. Humanizm jego miał jednak głębokie podłoże chrześcijańskie. On nie czerpał z życia, on dawał z siebie. Troszczył się o każdego człowieka, tę swoją dyskretną moralną opiekę posuwał czasem daleko - aż do ryzyka. Kiedyś, na przykład, był w Laskach młody, początkujący nauczyciel, który jako wychowawca mógł budzić zastrzeżenia. Kierownik bronił go, lękał się czy poza Laskami odnajdzie łatwiej właściwą drogę. Powtarzał wśród starszych kolegów - nauczycieli: "Jeszcze poczekajmy, pomóżmy mu".

  Nigdy nie był skłonny do ukazywania wad, zawsze doszukiwał się ludzkich wartości.

  Do naszego Zakładu często przyjeżdżali różni goście. Wtedy wiadomo było że pan kierownik przyjmie wycieczkę, opowie o Laskach, wyjaśni metodę pracy w szkole dla niewidomych... Te wycieczki to jeszcze jeden ciężar, który dźwigał Zygmunt Serafinowicz także nie pozwalając się zastąpić. Wprowadzenie młodych, uczących się, było ważne, a któż lepiej od niego znał zagadnienie?

  Kiedyś, gdy tych wycieczek było do umęczenia dużo, powiedziałam:

- Niech pan to raz nagra - będziemy gościom puszczać wykład z taśmy. Wiedział, że żartuję. Bo przecież inaczej mówił do studentów uniwersytetu, inaczej do słuchaczy Instytutu Pedagogiki Specjalnej, a jeszcze inaczej do gości z zagranicy.

 

  Siostra Miriam Isakowicz

 

  Odszedł przed kilkunastu laty, a jednak ciągle stoi przede mną żywy, serdeczny, otwarty, cały zwrócony na drugiego człowieka. Pan Kierownik - Zygmunt Serafinowicz.

  Dobrze pamiętam pierwsze spotkanie w Laskach. Rok 1955. Pierwsza moja praca w Szkole Zawodowej prowadzona jego serdeczną troską - troską Kierownika Szkoły. Mamy równoległe klasy, ten sam przedmiot - matematyka i geometria. Wspólne problemy, trudności, zagadki do rozwiązania. Uczniowie nieraz wzrostem przewyższają mnie o głowę. W klasie bardzo zdolnych kilku amputantów (niewidomych bez dłoni lub bez nogi - przyp. red.) onieśmiela moją postawę. Niektórzy z nich szybciej pamięciowo liczą ode mnie. Nie ze wszystkim umiem sobie poradzić, choć z takim zapałem przystępowałam do pracy. Dzwonek! Przerwa. I Pan Kierownik jest też już we "wnęce", na korytarzu (nie było wtedy jeszcze u nas pokoju nauczycielskiego). Służy radą, pomocą, posługą, tłumaczy, podsuwa różne rozwiązania - stawia wszystko zawsze w świetle prawdy. O wszystko możesz zapytać, bo wiesz, że cechuje go wielka tolerancja i szacunek do każdego nauczyciela i ucznia.

  A jakże często żartem i charakterystycznym dowcipem rozwiązuje trudne, wydawałoby się, problemy.

  Zawsze widzi przed sobą człowieka, zawsze dotyka najważniejszych spraw.