* * *

 

  Potrafił Zygmunt Serafinowicz, z odwagą budzącą ogólny podziw, bronić interesów Lasek w najtrudniejszych sytuacjach. Podporządkowywał się wymaganiom władz, nie ukrywał jednakże własnych przekonań, bronił religijnego charakteru wychowania w Laskach.

  Na początku lat pięćdziesiątych władze oświatowe zaczęły stwarzać kierownictwu szkół laskowskich szczególne trudności, dążąc do upaństwowienia Zakładu. Nie odpowiadał im zwłaszcza katolicki charakter placówki. Szkołę nękały częste wizytacje, szukano dziury w całym. Zygmunt Serafinowicz z kulturą, lecz stanowczo przeciwstawiał się naciskom Kuratorium. Wszechmocnych wówczas wizytatorów, którzy umiejętnie tworzyli w Laskach atmosferę zastraszenia, zdawał się nie bać ani trochę. Jeśli w pobliżu był Henryk Ruszczyc, także człowiek nielękliwy - obaj panowie żartowali nawet. Zachowywali się w obecności "władzy" z najnaturalniejszą swobodą. Wizytatorów to wręcz zadziwiało. Ale ileż nerwów i bezsennych nocy kosztowało to kierownika! Kiedyś, po jednej z rozmów w kuratorium kierownik wrócił do Lasek wyjątkowo zdenerwowany. Spytany o przyczynę odpowiedział: "Wizytator okropnie na mnie krzyczał. Odmawiałem w tym czasie różaniec, trzymając go w kieszeni. Gdy wreszcie przestał krzyczeć, chwilę posłuchałem co mówi normalnym tonem. Jak zawsze - czegoś żądał. Mruknąłem więc - ach tak, to się zrobi".

  Do dziś nie wiemy czy cokolwiek z tego, co wtedy usłyszał - wykonał...

  "We wszystkim co robił, Zygmunt stał na straży prawdy. W tekstach sprawozdań, podań itp. nie tolerował upiększeń ani np. zaokrąglania liczb czy jakichkolwiek danych. W tym co mówił był tak rzetelny, że jego przeciwnicy mieli pewność, iż na jego słowie można całkowicie polegać. Nie żądali nigdy pisemnego potwierdzenia tego, co ustnie podał" - relacjonuje Zofia Morawska.

  Stanowczość w obronie swych racji łączył z rzetelną robotą. Może to właśnie budziło szacunek u ludzi odmiennych przekonań. "Niezawodnie punktualny, był co dzień rano o ósmej w biurze, co mogłam stwierdzić osobiście - dodaje Z. Morawska - gdyż pokój, w którym pracowałam, znajdował się naprzeciw biura szkolnego".

  Serafinowicz, choć tak niezmiernie oddany swej pracy, bywał narażony na wszelkiego rodzaju przykrości, nawet szykany, i to nie tylko ze strony czynników kuratoryjnych. Także wśród grona pracowników pedagogicznych znalazły się osoby, które rozmyślnie dokuczały swojemu kierownikowi i donosiły do władz oświatowych różne złośliwie "sfabrykowane" informacje o Laskach. Pan Zygmunt znosił cierpliwie te kłopoty i nieodmiennie powtarzał pod adresem takich jednostek: "Biedny człowiek, trzeba mu wybaczyć, wszyscy jesteśmy słabi". Uważał wręcz, że tacy ludzie potrzebują więcej modlitwy i wyrozumiałości niż inni.

  Atmosfera w pokoju nauczycielskim tworzona przez niektórych nauczycieli malkontentów była trudna do zniesienia. Jeden z nich, B. J., odmówiwszy kiedyś przyjęcia przydzielonych mu przez kierownika szkoły lekcji i planu pracy, zagroził równocześnie: "Jak mi nie ustąpicie, nie dacie tego co mi odpowiada, to pójdę do kuratorium, do ministerstwa! Ja tu tyle obserwuję! Was tu wszystkich zamkną i cały ten zakład zlikwidują!" Pan Serafinowicz nie rzekł nic, ale gdy B. J. po lekcjach wybierał się do domu, zaproponował, że go odprowadzi. Po kilku dniach ów B. J. zwierzał się koledze: "Wiesz, Serafinowicz ze mną rozmawiał... ustąpiłem mu, ale to już ostatni raz!"

  Takie sceny powtarzały się niestety wielokrotnie również ze strony innych nauczycieli.

  Stosunek do kierownika był odbiciem krytycznego stanu stosunków wewnętrznych jakie wytworzyły się na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych w Zakładzie. Tendencja władz oświatowych do laicyzacji szkół i internatów, uparte dążenia do upaństwowienia Lasek czy też choćby do ograniczającego zakres wychowawczy - przekształcenia Zakładu w placówkę przeznaczoną wyłącznie dla dzieci niewidomych z upośledzeniem umysłowym - tworzyły stan zagrożenia. Niepewność jutra. Pomysł upaństwowienia niektórym nauczycielom w Laskach wydawał się atrakcyjny. Gwarantował przetrwanie placówki, a więc utrzymanie miejsc pracy. I, kto wie, dawał nadzieję na zmianę usytuowań personalnych. Mówiąc najprościej - na "pomyślną zmianę obsady kierowniczej" w Zakładzie. Nauczyciele ci, ludzka rzecz, usiłowali wyjść naprzeciw spodziewanej odmianie losu. Podburzali swych kolegów, jątrzyli uczniów przeciw zakonnicom, krytykowali wszystko wokół.

  Zdumiewająco wiele, bo przeszło połowa nauczycieli przyjęła w tamtym okresie postawę wręcz nieprzychylną wobec kierownictwa Zakładu. Czym to można tłumaczyć? Na pewno były różne przyczyny, ale dziś wiemy, że przeważały względy psychologiczne. Pierwszym czynnikiem sprzyjającym był ogólny nastrój, jaki wytworzył się w szerokich kręgach społeczeństwa w powojennej Polsce przede wszystkim atmosfera uznania dla reform wprowadzonych przez nowy ustrój. Nowe zdobycze, jak: społeczne i majątkowe zrównanie wszystkich obywateli, ułatwiony dostęp do uniwersytetów i szkół średnich, podniesienie rangi wsi, itp. zyskiwały natychmiastową i szeroką akceptację społeczną. Niektórym środowiskom wydawało się, że nareszcie nastała era sprawiedliwości i powszechnej równości. Entuzjastów nowego systemu łatwo było dostrzec w kołach pisarzy, artystów, ludzi nauki. Coś z tych nastrojów przesiąkło do Lasek. Wielu osobom ustrój Lasek wydawał się anachroniczny, nie dość demokratyczny i sprawiedliwy, domagający się gruntownych przeobrażeń. Były też inne, bardziej przyziemne pobudki. Niewidome nauczycielki, a one przeważały, słysząc o zagrożeniu istnienia Zakładu, o czym wiele się mówiło - sądziły, że trzeba popierać ideę upaństwowienia, aby w razie, gdy ono nastąpi, nie straciły pracy, utrzymania i mieszkania. Na razie - na wszelki wypadek - krytykowały postępowanie kierownictwa.

  Podobnie postępowało wielu nauczycieli - mężczyzn, choć tu, wydaje się, grała przede wszystkim rolę ambicja. Upaństwowienie oznaczało wszak nowe porządki, nową obsadę kierowniczych stanowisk w szkole i w zakładzie, a więc nowe, atrakcyjne perspektywy.

  Przez wiele niedobrych lat społeczność nauczycielska w Laskach była wyraźnie rozbita. Polegać można było tylko na kilku osobach. Atmosfera pracy i życia w Zakładzie stała się wówczas szczególnie nieprzyjemna i trudna, zaś władze oświatowe troskliwie ją "podgrzewały". Towarzyszyły temu próby upolitycznienia placówki i związana z tym walka z jej religijnym charakterem.

  Któregoś dnia nauczycielka, Krystyna Kisielińska-Wiechowa, spotkała w autobusie jadącym do Lasek wizytatora W. G. Gdy szli razem w stronę zakładu, wizytator rozpoczął agitację: "Koleżanko, jesteście młoda, powinniście tu z nami współpracować. Jadę podpatrzeć tego starego lisa, Serafina, i te siostrzyczki... One mnie okłamują. Uczą religii i po swojemu program prowadzą. Nie uprzedzałem o przyjeździe, bo jak wcześniej powiem, to oni się tak przygotują, że wszystko jest cacy. Pójdziemy lasem, bocznymi ścieżkami - zaproponował - żeby nas zawczasu nie zobaczyli". I przezornie doprowadził ją pod drzwi klasy, w której miała lekcję. Gdy po paru minutach p. Wiechowa wyszła na korytarz, zobaczyła wizytatora pod drzwiami klasy, gdzie uczyła religii siostra Salezja. Podsłuchiwał. A później wezwał wszystkich nauczycieli. Była "burza": "Nie robicie tego, co jest nakazane, po kryjomu uczycie!" - wykrzykiwał.

  Takie sytuacje wymagały taktownej, lecz zdecydowanej czujności.

  Innym razem Kuratorium przysłało "urzędniczkę" w celu zorganizowania w Laskach Koła Związku Młodzieży Polskiej (ZMP). W porozumieniu z Zygmuntem Serafinowiczem - kierownikiem szkoły - Matka Benedykta Woyczyńska, ówczesna przełożona generalna Zgromadzenia, oświadczyła tej osobie, że nic nam nie wiadomo o zaangażowaniu jej do pracy. Dając pieniądze na drogę, wyprawiono "urzędniczkę" do domu na prowincję, skąd pochodziła.

  Na początku lat pięćdziesiątych w Ministerstwie Oświaty zażądano stanowczo, by w Laskach umieścić portret Stalina. I znów sprzeciwił się temu Zygmunt Serafinowicz i to kategorycznie: "Prędzej mi tu włosy wyrosną - uderzył się po dłoni - niż powieszę portret Stalina" - oświadczył otwarcie autorowi tej propozycji.

  Portret Stalina nie zawisł w żadnej sali, ale atmosfera tamtych lat długo ciążyła na życiu Zakładu. Wśród uczniów postawa Serafinowicza znajdowała szeroki oddźwięk. Rozumieli się często bez słów w tych trudnych czasach. Gdy umarł Stalin, a był to rok 1953, służbisty nauczyciel rosyjskiego w szkole zawodowej zadał wypracowanie pod tytułem: "Jak przeżyłem dzień pogrzebu Stalina". Jadwiga Broniec, najlepsza uczennica z rosyjskiego, napisała wypracowanie na cztery strony, stylem rzewnym, aż sentymentalnym. Zakpiła sobie w ten sposób z nauczyciela, którego światopoglądu nie podzielano w społeczności uczniów. Ten poznał się na tym, ale przetrzymawszy klasówkę przez parę tygodni, ogłosił jednak, że najlepsze wypracowanie napisała Jadzia Broniec. I wówczas pan Serafinowicz polecił przepisać wypracowanie na ładnym papierze, po polsku i po rosyjsku, tak, aby pod każdą linijką pisaną brajlem można było napisać analogiczną treść pismem dla widzących. Przewrotna klasówka miała znaleźć się na wystawie dla rodziców urządzanej przy końcu roku szkolnego.

  Na pewne konieczne minimum ideologicznych wymagań stalinizmu musiano się zgodzić nawet w szkole laskowskiej. "Pamiętam codzienne ranne apele - wspomina Marian Hartman. Odbywały się przed rozpoczęciem lekcji. Była to straszna drętwość. Pan Zygmunt pojawiał się nieraz na takim apelu i jednym zdaniem potrafił rozładować ten nieznośnie oficjalny nastrój. Coś takiego powiedział i to odpowiednim głosem, że czuliśmy jak gdyby robił do nas perskie oko. Dawał do zrozumienia, że on wie jakie te apele są niepotrzebne, absurdalne, wie jak one nas dręczą... Jakby mówił: Wiem co wy o tym myślicie i ja myślę tak samo, ale tak być musi i wy też o tym wiecie"...

  A jak na to minimum reagowała młodzież? Ta sama Jadwiga Broniec, dziś - siostra Hieronima - zapamiętała taki incydent. Na codziennych apelach szkolnych obowiązywała wtedy tzw. "Błękitna Sztafeta" - trzeba było śpiewać którąś z wymaganych wówczas pieśni. Uczniowie zastrzegli sobie, że śpiewać będą tylko "Hymn młodzieży demokratycznej", a nie "Międzynarodówkę". Któregoś dnia jedna ze starszych klas zaśpiewała tę pieśń odwracając kolejność słów, śpiewając każdy wiersz od końca do początku. Cała szkoła dławiła się ze śmiechu, Pan Serafinowicz, starał się przekrzyczeć śpiewających: "Przestańcie, bo zamkną szkołę!" Uczniowie jednak zaśpiewali całość, czyli cztery zwrotki. Pan Zygmunt potem nie gniewał się na nich i sam się z tego "wykonania" śmiał. Na apelu jednakże musiał się złościć w sposób widoczny. Przecież nie było wiadomo co kto doniesie.

  Władze oświatowe zażądały też w tamtym czasie prowadzenia w Zakładzie organizacji szkolnych o wydźwięku ideologicznym. Kierownik w porozumieniu z Zarządem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi zgodził się na założenie koła Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Niewidomy nauczyciel, uczący języka rosyjskiego podjął się prowadzenia tego koła, jednak na zebraniach zanudzał młodzież wykładami o socjalizmie. Zaczęły się gwizdy, potupywania na zajęciach, które zresztą odbywały się w godzinach pozaszkolnych. Dostało się za to Kierownikowi od tego nauczyciela: "Buntujecie młodzież w internacie... powiem o tym wizytatorowi W. G. jakie tu jest nastawienie młodzieży"... i tak dalej i dalej. Ostatecznie nauczyciel ten wycofał się z prowadzenia koła. Obowiązek ten przejął Pan Zygmunt. Od razu nastąpiły ogromne zmiany. Na zajęciach pojawiły się utwory Gogola, Czechowa, płyty z nagraniami muzyki rosyjskiej. Młodzi rozmiłowali się w ich pięknie do tego stopnia, że zaczęli przykładać się również do nauki języka rosyjskiego.

 

   * * *

 

  Próby przekształcenia Zakładu w szkołę wyłącznie dla dzieci niewidomych z upośledzeniem umysłowym ponawiano wielokrotnie. Zagrożenie to wisiało nad Laskami przez blisko dwadzieścia lat.

  Po raz pierwszy dało o sobie znać w końcu roku szkolnego 1951-1952. Już w czerwcu wiadomo było, że niektóre placówki szkolne w Laskach będą zlikwidowane (Drugi rozkaz rozesłania uczniów nadszedł w dwa lata po pierwszym, to jest w 1954 r., a trzeci pod koniec lat pięćdziesiątych, gdy władze zaczęły zaostrzać kurs złagodzony w okresie października 1956 r. Laski odesłały wtedy uczniów, którzy źle się czuli w Zakładzie, a pochodzili z innych rejonów.), ponieważ wtedy wizytator W. G. wezwał służbowo świecką wychowawczynię przedszkola, Stanisławę Myrtek, zatrudnioną na etacie państwowym i obiecał jej analogiczną pracę w Otwocku, na lepszych warunkach. Pani Myrtek na tę zmianę się nie zgodziła. W tym też czasie Wojewódzki Wydział Oświaty zażądał od Zakładu wydania 79 teczek uczniów szkoły podstawowej i zawodowej (dotyczyło to więc prawie połowy ogólnej liczby wychowanków), nie dając żadnych wyjaśnień.

  Podczas wakacji letnich 1952 roku rzecz się ostatecznie wyjaśniła. 23 sierpnia zakomunikowano Towarzystwu decyzję Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej o zabraniu dzieci z przedszkola, młodzieży ze szkoły zawodowej i częściowo ze szkoły podstawowej do innych, państwowych zakładów specjalnych, bez wiedzy ich rodziców. Równocześnie placówkę Laskowską miano nieodwołalnie przekształcić w zakład wyłącznie dla dzieci niewidomych z upośledzeniem umysłowym.

  Zarząd Towarzystwa złożył wówczas - na ręce prezydenta Bolesława Bieruta - memoriał, w którym prosił prezydenta o interwencję, w związku z bezprawnym postępowaniem władz oświatowych w stosunku do Zakładu w Laskach.

  W pierwszej części tego piętnastostronicowego pisma kierownictwo Zakładu przedstawiło w zarysie wagę odpowiedniego wychowania, wykształcenia oraz przygotowania do zawodu inwalidy wzroku. Dało obraz całokształtu szkolenia niewidomych przez Towarzystwo, które opierało się w tym działaniu na zasadach i metodach ogólnie przyjętych w Europie oraz na własnym długoletnim doświadczeniu. Nacisk położono na tak konieczne wychowanie dziecka, począwszy od przedszkola (Laskowskie przedszkole było w tym czasie jedyne w Polsce). Dużo miejsca poświęcono problematyce przysposobienia do pracy w zawodzie.

  W drugiej części - zwrócono jednoznacznie uwagę na fakt, że Kuratorium, stosując taką politykę, dąży do zniszczenia osiągnięć i doświadczeń wypracowanych w ciągu kilkudziesięciu lat istnienia placówki Laskowskiej, co przynieść może niepowetowane szkody niewidomym w Polsce. Ze strony Kuratorium - pisano w memoriale - jest to próba rozbicia pracy Zakładu. Formalnie szkół się nie kasuje, lecz faktycznie uniemożliwia się prowadzenie tych placówek - przez drastyczne ograniczenie liczby uczniów. Władze w ten sposób wykraczają przeciw prawom przysługującym szkole na mocy obowiązujących ustaw, gwałcą zarówno aspekt prawny jak i ludzki tej sprawy.

  Memoriał kierownictwa Zakładu, przesłany prezydentowi państwa, nie wyczerpał przeciwdziałań akcji unicestwienia Lasek. Do działań Zarządu dołączyły się wysiłki pracowników. Na własną rękę bowiem i we własnym imieniu dwaj niewidomi nauczyciele, Leon Lech i Stefan Rakoczy - podjęli energiczną, społeczną akcję organizowania protestów. Z ich inicjatywy absolwenci Laskowskiej szkoły, pracujący w tym czasie w Zakładzie (Stanisław Wrzeszcz i Stefan Rakoczy) objechali większe ośrodki - spółdzielnie pracy - zatrudniające byłych absolwentów Lasek (Szczecin, Trójmiasto, Poznań, Wrocław, Chorzów, Katowice, Zabrze, Kielce...). Ci - powiadomieni o projekcie zmiany profilu szkół w Laskach - wysyłali masowo do kancelarii prezydenta protestujące listy i depesze. Do tejże kancelarii wpłynęło także pismo ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego w tej sprawie.

  Mimo wszystkich interwencji rzecz długo wyglądała na przegraną, co oświadczył przedstawicielom Zarządu Towarzystwa życzliwy im wicewojewoda w Warszawie. Nieoczekiwanie jednak coś się odmieniło. Do Lasek przyjechał nagle kurator i powiadomił kierownictwo, że przenoszenie dzieci do innych szkół jest nieaktualne. Do dziś nie wiemy, co wówczas ostatecznie przeważyło szalę na korzyść Lasek.

  Władze oświatowe jednak nie dawały łatwo za wygraną. Po dwóch latach znowu wróciły do pomysłu zabrania znacznej części uczniów z Lasek i przeniesienia ich do innych, państwowych szkół specjalnych. Dzięki protestom rodziców, którzy masowo zjawili się w Kuratorium, tamtejsi urzędnicy nie odważyli się na przeprowadzenie tej decyzji. Następnym razem zbytni pośpiech w pracy urzędniczej doprowadził do nieporządku w papierach i wobec bliskiego już nowego roku szkolnego zrezygnowano z przenoszenia dzieci. Solą w urzędniczym oświatowym oku była wtedy, jak zawsze, religijność Laskowskiego wychowania. Zakład przeżył niejedną "wojnę o krzyże", tu może wspomnieć warto tę z końca lat 50-tych, gdy złagodzony po 1956 roku kurs antyreligijny znowu zaczął się zaostrzać. Zażądano wówczas zlikwidowania w szkołach, wprowadzonych tam po Październiku, lekcji religii (dotyczyło to także szkół prywatnych) oraz zdjęcia krzyżów w klasach lekcyjnych. W sypialniach internatowych - zawyrokowano - mogły pozostać.

  Władze oświatowe przedsięwzięły akcję ogólnopolską. Zwołały zebranie wszystkich dyrektorów zakładów i szkół specjalnych. Tematem miała być organizacja nowego roku szkolnego 1958-1959. Sprawy tej jednak wcale nie poruszono, natomiast zażądano usunięcia ze szkół krzyżów oraz lekcji religii. W sali zaległa cisza. Nikt nie protestował. Wówczas wstał Zygmunt Serafinowicz i ściskając w ręku różaniec oświadczył, że jako człowiek wierzący nie wykona tego zarządzenia w swojej szkole. Choć żaden z wystraszonych dyrektorów go nie poparł (a wielu było katolikami), prowadzący zebranie zdetonowany tym odważnym wystąpieniem, stracił wątek i wkrótce zebranie zamknął.

  Wielu dyrektorów podeszło potem do Serafinowicza, by uścisnąć mu dłoń.

  Nie była to zresztą jedyna, w tej kwestii, demonstracja Serafinowiczowskiej odwagi i niezłomnej postawy. Osobną "propozycję" usunięcia krzyżów z klas lekcyjnych uczyniła niedługo potem Laskowskiemu kierownikowi pani naczelnik z warszawskiego wydziału oświaty. "Doradzała" remont szkoły w ciągu lata, zdjęcie krzyżów przed malowaniem ścian i niepowieszenie ich powtórnie. Kierownik zaprotestował.

  - Niewidomi nie zobaczą, że krzyżów nie ma. Dlaczego panu tak na tym zależy? - dziwiła się pani naczelnik.

  - Nie zrobiłbym tego choćby ze względu na pamięć Matki Czackiej, założycielki Zakładu.

  - Przecież ona nie żyje - niczego nie rozumiała pani naczelnik.

  Gdy wszakże, po dłuższej rozmowie, przekonała się, że niczego nie osiągnie, pogroziła:

  - Chyba zdaje pan sobie sprawę z konsekwencji, jakie pana czekają.

  Pan Zygmunt sprawę sobie zdawał nadto dobrze. Był właściwie niemal pewny, że zostanie zdjęty ze stanowiska kierownika. Z dnia na dzień oczekiwano odwołania go... Sprawa jednakże jakoś ucichła. Kierownik pozostał. Ale w Laskach nadal miało nie być spokoju.

  Nowy atak rozpoczął się późną jesienią 1958 roku. Wracając do starej koncepcji poinformowano znów nauczycieli, że szkoła zostanie przekształcona na zakład dla dzieci z upośledzeniem umysłowym. Wówczas to, z inicjatywy kierownika, wyjechali do Warszawy dwaj niewidomi nauczyciele: Leon Lech (pamiętny organizator akcji protestów z 1952 roku) i Zdzisław Zajączyński. Przewodnikiem ich był wówczas nauczyciel Michał Żółtowski. Mieli szukać ratunku w instytucjach społecznych, by przeciwdziałać tej destrukcyjnej decyzji. Najpierw zwrócili się do Polskiego Radia, do Fali 56, ale otrzymali odpowiedź, że rozgłośnia radiowa nie ma zamiaru zajmować się tą sprawą. Pojechali więc do Związku Nauczycielstwa Polskiego i tam zaczęli tłumaczyć, że oni, niewidomi nauczyciele z Lasek, protestują przeciw zmianie charakteru szkoły, ponieważ stanowi to zagrożenie dla ich pracy. Wśród opóźnionych w rozwoju bowiem jest szczególnie dużo dzieci z resztkami wzroku. Nauczycielowi niewidomemu trudniej będzie je uczyć, tym bardziej, że młodzież ta może wyzyskiwać wzrok na niekorzyść nauczyciela. W takiej sytuacji nauczyciele niewidomi musieliby odejść z pracy w Laskach.

  Argumentacja ta okazała się trafna. Związek Nauczycielstwa Polskiego wystąpił w obronie nauczycieli niewidomych, a zmiana profilu szkoły została wstrzymana.

  Niewątpliwie jednak największym i najtrwalszym sprawcą atmosfery szykan, która otaczała Laski w okresie powojennym był, wspomniany tu już dwukrotnie, wizytator Kuratorium Okręgu Szkolnego Warszawskiego, naczelnik W.G. Zadaniem jego była likwidacja szkół i zakładów o charakterze wyznaniowym. Spowodował też zamknięcie szkół prowadzonych przez zgromadzenie sióstr szarych urszulanek, salezjanów, albertynów, szkoły żydowskiej. Począwszy od końca lat czterdziestych nękał Laski wizytacjami, wnikając we wszelkie szczegóły, badając podejrzliwie przeszłość personelu świeckiego w rozmowach indywidualnych. Bywały lata, w których wizytowano Laski po 4-5 razy na rok, nawet w miesiącach wakacji. Sprawdzano stan magazynów żywnościowych i spiżarni, wizytator G. osobiście ważył cukierki, sprawdzając, czy ilość wpisanych w kartotece 2 kilogramów zgadza się ze stanem faktycznym. Podejrzewał bowiem, że zakonnice okradają dzieci.

  Wizytatorowi temu różne rzeczy w Zakładzie długo wydawały się podejrzane, a przynajmniej niezrozumiałe. Co na przykład mogło znaczyć, że wychowawczyni z wyższym wykształceniem, pracująca za jakąś symboliczną opłatą, ofiarowuje jeszcze bezinteresownie wiele godzin ze swego wolnego czasu na pracę z dziećmi? Co ją do tego skłania? Jaka pobudka? Może jest to ukryta zakonnica? Ukryte zakonnice i ukryci zakonnicy byli wówczas największym straszakiem dla władz oświatowych! Wzywał więc tę osobę na rozmowę raz, drugi i trzeci..., usiłując wydobyć z niej wyjaśnienie w jakim celu tak się zapracowuje. Zauważył także, że i w biurze szkolnym jest ktoś podobny - więc dalejże znowu indagacje bez końca. Bezskutecznie. Niczego podejrzanego nie stwierdzał, a nie mógł pojąć w imię jakiej racji osoby te tyle świadczą drugim. Po prostu nie pojmował Lasek.

  Nastrój w jakim się żyło i pracowało w tamtych czasach ilustruje także inne wydarzenie.

  "W kilka tygodni po przyjęciu mnie do pracy w Laskach, wiosną 1951 roku - wspomina Michał Żółtowski - pan Zygmunt przyszedł do mnie i poinformował, że dziś do Zakładu przyjedzie wizytator W.G. Mieszkałem wówczas na parterze w budynku, w którym mieściły się biura. Pan Zygmunt poprosił, abym w ciągu ranka - gdy wizytator będzie przechodził przed nisko umieszczonym oknem mego pokoju - ukrył się gdzieś w głębi, aby nie zostać przez wizytatora dostrzeżonym. Uniknęłoby się w ten sposób zbędnych, a kłopotliwych wyjaśnień, kim jest nowy pracownik. Fakt, że nowy nauczyciel przed przyjściem do Lasek studiował dwa lata w seminarium duchownym mógł nie podobać się kuratoryjnym urzędnikom."

  Powoli jednak wizytator W.G. zaczął zmieniać swą postawę. Poznając stopniowo bliżej Zygmunta Serafinowicza, potrafił ocenić wkład i wyniki jego pracy, rzetelność, prawdomówność. Osobowość Pana Zygmunta wywierała na nim duże wrażenie. Z pozycji wroga zaczął przechodzić na pozycję coraz to bardziej neutralną, a w końcu nawet przyjazną. Wobec Zygmunta Serafinowicza szczególnie, ale w konsekwencji wobec całego Zakładu także. Miało to dać znać o sobie przy kolejnej, poważnej, może nawet najpoważniejszej próbie ataku na Zakład w Laskach. Zimą 1960 roku bowiem raz jeszcze odżyła w Kuratorium Okręgu Warszawskiego myśl o upaństwowieniu Lasek.

  Powodów do interwencji dostarczyć miała jeszcze jedna, bardzo wnikliwa wizytacja. By jej dokonać - kurator wezwał do siebie dwoje wizytatorów, którzy w ciągu blisko 12 lat przeprowadzali wizytacje w Zakładzie i polecił im dogłębne skontrolowanie pracy szkół oraz internatów w Laskach. Mieli oni wykazać poważne błędy pedagogiczne i metodyczne, co dałoby argumenty do upaństwowienia Zakładu lub jego likwidacji. "Oni uprawiają wrogą robotę" powtarzał. Dodał też, że zwracał się już z tą sprawą do kilku wizytatorów, lecz wszyscy mu odmówili, wymawiali się brakiem umiejętności wykonania tak trudnej misji.

  Acz niechętnie, wizytator Kazimierz Ożarzewski i wizytatorka Halina Kalicińska podjęli się tego zadania. Obydwoje dobrze znali Laski. Wizytator przyjaźnił się z panem Zygmuntem i na zebraniach dyrektorów siadał obok niego w ostatnich rzędach, gdzie słuchał dowcipnych uwag Serafinowicza. Wizytatorka zaś, przyjechawszy do Lasek, poszła prosto na rozmowę z panem Zygmuntem do infirmerii, gdzie wtedy chorował. Całkiem otwarcie opowiedziała o zaleceniach kuratora i zamierzonej przez niego akcji w stosunku do Lasek.

  Oboje wizytatorzy z góry wiedzieli, że nie znajdą niedociągnięć ani w realizacji programów, ani w metodach nauczania, czy w stanie higieny lub w poziomie wiedzy u dzieci. Mimo to - wizytacja trwała bardzo długo, od 4 stycznia do 19 lutego 1960 r. Była bardzo szczegółowa, a wizytatorzy przyjeżdżali w tym czasie do Lasek szesnaście razy.

  Wreszcie prace zakończono, ale długo nie następowało oficjalne ogłoszenie wyników. Zwłoka nie wróżyła nic dobrego, targała zaś nerwy tym, którzy byli zorientowani w sytuacji. Po wielotygodniowej przerwie wizytatorzy zjawili się nagle, żądając zwołania całego personelu pedagogicznego na zebranie. Zawiadomiono wszystkich o nadzwyczajnym posiedzeniu grona. Pan Zygmunt kręcił się po sali z wypiekami na twarzy, domyślając się, że pewnie chodzi o upaństwowienie Zakładu. Tymczasem wizytatorka Kalicińska rozpoczęła lekturę długiego sprawozdania. Zdumienie ogarniało słuchaczy w miarę, jak konstatowali, że z jej ust padają same pochwały pod adresem laskowskich szkół i internatów. Trudności miały się dopiero zacząć, bo protokół trzeba było przedłożyć kuratorowi. Ten natomiast przeczytawszy sprawozdanie, nie chciał go przyjąć. Zażądał wprowadzenia daleko idących zmian. "Tak zostać nie może - protestował - należy powyszukiwać wszelkie usterki. A w ogóle wykluczone jest, by kierownikiem szkoły był zakonnik" - upierał się przy swoim.

  Pani wizytator przyjechała jeszcze raz do Lasek. Wyjawiła panu Zygmuntowi swój kłopot: Nie mamy nic złego do powiedzenia o Laskach - przyznawała. Ale sprawy - czy kierownik jest zakonnikiem - poruszać nie chciała. On sam ułatwił jej to zadanie. Przyznał, że jest bratem III Zakonu św. Franciszka.

  - Niech pani to wykorzysta - upoważnił wizytatorkę.

  - Dla mnie to nie jest istotne - odparła rozsądnie pani wizytator. - Nie wykorzystam tego - zapewniła.

  Ożarzewski i Kalicińska pojechali po poradę do swego szefa, starszego wizytatora W.G. On także był zdania, że protokół musi pozostać taki jak go napisano. Ten człowiek, który przez lata był największym wrogiem Lasek, teraz stanął po ich stronie. Wiele lat później wizytatorka Kalicińska przyznała, że był to wpływ Serafinowicza, jego konsekwentnie demonstrowanego dążenia do absolutnej prawdy, które budziło szacunek współpracujących z nim ludzi. Jakby pragnąc naśladować postawę pana Zygmunta oboje wizytatorzy oddali w kuratorium przepisane na czysto, lecz nie zmienione sprawozdanie. Było ono bardzo długie, obejmowało wszystkie działy łącznie z internatami i warsztatami, również plany lekcyjne, zawierało wszelkie dane liczbowe, mówiło nawet o charakterach nauczycieli. Wszystko uwzględniono i wszystko było bez zarzutu.

  Przeczytawszy nie zmieniony protokół, kurator wpadł w furię. Wraz z panią naczelnik żądał od wizytatorów, by protokół zmienić. By ustąpili. Wizytatorzy pozostali nieugięci. Skończyło się to dla nich niewesoło. Wizytatorkę przeniesiono do poradni wojewódzkiej, którą właśnie tworzono, zaś wizytatora skierowano do Dziekanowa, na stanowisko dyrektora szkoły dla młodzieży zagrożonej gruźlicą. Także ich szef, wiedząc, że popadł w niełaskę, sam postarał się o przeniesienie - został kierownikiem tej nowej poradni. Wszyscy troje więc przeszli na stanowiska prestiżowo niższe i gorzej płatne.

  Choć cena była wysoka, do upaństwowienia Lasek nie doszło! A sekretarz powiatowy PZPR w Pruszkowie na jednym z zebrań, na którym rozważano tę sprawę bronił Zakładu, mówiąc: "robią dobrą robotę i o wiele taniej, to czemu będziemy im przeszkadzać!".

  Wszystkie te, bardzo denerwujące wydarzenia, nadszarpnęły zdrowie ogromnie zaangażowanego w sprawy Lasek Zygmunta Serafinowicza. Był zbyt silnie związany z Zakładem i Dziełem, by nie przeżywać osobiście tych groźnych, prostackich przy tym prób jego rozbicia. Kolejna taka wizytacja zaważyła na jego losie w sposób decydujący. Miała ona miejsce wiosną 1966 roku, od 16 marca do 19 kwietnia i właściwie zakończyła się pomyślnie. Nagle jednak, w Wielkim Tygodniu, gdy uczniowie rozjeżdżali się już na ferie, zjawił się w Zakładzie ponownie, bez uprzedzenia, delegat z kuratorium. I zaczął od nowa wizytację w swoim stylu: kazał przynieść sobie wszystkie dzienniki, studiował je, zamykając się sam w klasie. Wyszukiwał usterki i zaocznie wydawał opinię.

  Dla Zygmunta Serafinowicza takie postępowanie było szokiem. Kroplą przekraczającą miarę wytrzymałości jego niemłodego organizmu stało się "tajemnicze" zaginięcie dziennika jednego z nauczycieli. Kierownik szkół Laskowskich nie wytrzymał napięcia, dostał rozległego zawału serca. Po kilku miesiącach choroby - zrezygnował z pracy.

 

  Nauczyciel i długoletni kierownik szkół Laskowskich - Zygmunt Serafinowicz - utrwalił się w pamięci ludzi, którzy go znali, pracowali z nim, uczyli się u niego, jako człowiek najlepszego serca, życzliwy wszystkim. Całkowicie oddany ludziom, Laskowskim dzieciom i całemu Dziełu Lasek. Prawy, odważny, odpowiedzialny w pracy, pogodny przy tym i pełen humoru, za swą troskę o innych i życzliwość dla całego świata, lubiany i ceniony przez wszystkich.

  Tę życzliwość dla każdego człowieka wyczuwali również pracownicy kuratorium. Serafinowicz okazywał im wiele sympatii, traktował jak zwykłych ludzi, a nie biurokratycznych urzędników, jakimi w istocie byli. Żartował z nimi, interesował się ich życiowymi sprawami.

  Kiedyś np. gdy wychodzili z Kuratorium obaj z Ruszczycem, jedna z wizytatorek, świadoma, jak wszyscy, choroby gardła pana Henryka podeszła i poprawiła mu niedbale zawiązany na szyi szalik. Na to Zygmunt odezwał się tonem żartobliwym: "Jednym to zawiązują szaliki, a na mnie to się psy wiesza...". Ileż takie odezwanie zawierało zwykłego, ludzkiego ciepła i sympatii dla dokuczliwych przecież urzędników.