Wigilie dawnych lat

JÓZEF SZCZUREK

Podczas tworzenia tematycznego projektu "Pochodni" na grudzień na zebraniu redakcyjnym ustalono, że mam przygotować artykuł nawiązujący do Świąt Bożego Narodzenia. Myślałem o wyszukaniu jakiegoś okolicznościowego wiersza albo może przypomnienia starych obrzędów świątecznych, ale nagle olśniła mnie myśl - dlaczego miałbym nie opowiedzieć o własnych doznaniach z lat dziecięcych, które przecież najgłębiej zapadają w pamięć i serce. Pozwólcie więc, Drodzy Czytelnicy, że przeniesiemy się w dość odległy okres - do drugiej połowy lat trzydziestych, do czasu mojego wczesnego dzieciństwa, kiedy zachłanna pamięć na zawsze zatrzymuje silniejsze przeżycia, a wszystko jest takie niezwykłe, barwne i ważne.

Mieszkałem wtedy na południu Polski w miasteczku o nazwie Sławków, nie opodal Katowic. Jest to o tyle ważne, że ten rejon kraju dawniej miał nieco inne obyczaje niż Polska centralna. Dodam jeszcze, że wtedy miałem niezły wzrok, a barwy świata odeszły ode mnie dopiero w kilka lat później.

Dzień wigilijny był dla nas, dzieci (a miałem czworo rodzeństwa), chyba najważniejszym w roku, zwłaszcza gdy nadeszła jesień - najniecierpliwiej oczekiwany. Przygotowania do niego trwały przez cały grudzień. Wieczorami, w kręgu światła lampy, na dużym stole mieniło się od czerwieni, błękitu, srebra i złota kolorowych zeszytów, krepiny i różnych bibułek. Z nich robiliśmy rozmaite jeżyki, łańcuchy, koszyczki, ptaszki i barwne aniołki, aby było czym ustroić choinkę. Te wieczorne zajęcia jeszcze bardziej wzmagały nastrój oczekiwania.

Na kilka dni przed Wigilią kościelny organista chodził od domu do domu i przynosił opłatki. Ta wizyta również należała do ważnych wydarzeń. Opłatki były białe, różowe i błękitne. Mnie najbardziej podobały się różowe. Miały w sobie coś takiego, że przyciągały wzrok z niezwykłą siłą. Przez kilka dni leżały na półce za szklaną szybą i nie wolno ich było ruszać, aby się nie połamały.

W wigilijny poranek ojciec wychodził z domu bardzo wcześnie, jeszcze zanim zaczęło świtać. Wiedzieliśmy, że poszedł do niedalekiego lasu. Wracał po kilku godzinach, niosąc na ramieniu wielką choinkę. Toż to było przeżycie. Drzewko przy każdym dotknięciu szeleściło, poruszało gałązkami. Jego leśny zapach napełniał całe mieszkanie. Już od wczesnego popołudnia zaczynało się przystrajanie choinki, aby przed rozpoczęciem wieczerzy jej ozdabianie zostało zakończone. Na choince, oprócz papierowych cacuszek, musiały też znaleźć się czerwone jabłka, zawieszane w specjalnych koszyczkach, włoskie orzechy, ciasteczka o różnych kształtach i koniecznie błyszczące cukierki.

Dzień wigilijny był szczególny, niepowtarzalny. Wierzyliśmy, że jak się kto zachowuje w Wigilię, tak będzie postępował przez cały rok. Od rana siedzieliśmy cicho, jak myszy pod miotłą, żeby przypadkiem nie zasłużyć na karę, bo co to za perspektywa przez cały rok dostawać klapsy.

Nie należało się także przejadać. Dopiero na wieczerzy można było użyć sobie smakołyków do woli. Trudności potęgował fakt, że po całym domu rozchodziły się wspaniałe zapachy piekącego się ciasta i przygotowywanych dań wigilijnych.

Wreszcie nadchodził ten upragniony wieczór. Rozpoczynała się wieczerza. Każdy musiał być wymyty i odświętnie ubrany. Najpierw wszyscy klękali i ojciec rozpoczynał modlitwę - Ojcze nasz, Zdrowaś Mario i Wierzę w Boga. Potem następowało łamanie się opłatkiem. Ta czynność stanowiła źródło niezmiernie mocnych wzruszeń. Głos się łamał przy wypowiadaniu: "Życzę Ci"...

Opłatek rozdzielał ojciec. Rodzinna tradycja nakazywała, że wszystkie przygotowania do wieczerzy należały do mamy, ale gdy rozpoczynała się Wigilia - inicjatywę przejmował ojciec.

Najważniejsze miejsce na stole zajmował opłatek. Potem były na kilka sposobów przyrządzone śledzie. Po nich następowały jeszcze inne dania. Każdego należało zjeść choć trochę, nawet kiedy nie smakowało. Ja na przykład nie przepadałem za zupą z siemienia konopnego z kaszą, zwaną siemieniatką, ale wystarczyło groźniejsze zmrużenie oka ojca, a już wszystko wędrowało do ust. Wieczerzę kończyło ciasto z kompotem z suszu owocowego.

Prezentów pod choinką nie było. Ona sama - smukła, pachnąca, kolorowa, błyszcząca - jawiła się jako najwspanialszy prezent. W tej części Polski dawniej upominki otrzymywało się "na Mikołaja". To także należało do wielkich przeżyć. Wieczorem 5. grudnia co chwilę któreś z dzieci podchodziło do okna i popatrywało w ciemną noc za szybą, a nuż się gdzieś pojawi dostojna czerwona postać obładowana podarkami.

W uboższych domach do najczęstszych upominków należały Mikołajki z ciasta, a także kredki i kolorowe zeszyty. Nocą przynosił je święty Mikołaj i zostawiał dzieciom pod poduszką. Rano, gdy już największe emocje opadły, zaczynało się malowanie, wycinanie i wzajemne dzielenie się wrażeniami. Nie brakowało też przechwałek: "A ja słyszałem jak wchodził". Wróćmy jednak do Wigilii.

Po wieczerzy zaczynało się śpiewanie kolęd. Ojciec siadał pod lampą, a wszyscy inni przeważnie blisko choinki. Intonował ojciec. Rozkładał na stole grube kantyczki i wyszukiwał najbardziej znane kolędy. Śpiewaliśmy z wiarą i przejęciem. Podobnie było w domach sąsiednich. Zewsząd płynęło "Bóg się rodzi". Na koniec ceremonii starsi bracia sięgali do swoich schowków i wnet w górę tryskały snopy niebieskawych lub żółtych iskier zimnych ogni.

Wigilijna uczta dobiegała końca. Rodzice i starsze rodzeństwo zaczynało się szykować na pasterkę. Niestety, młodsi musieli zostać w domu. To była chyba jedyna przykrość wieczoru.

Chciałbym jeszcze opowiedzieć o ostatniej Wigilii mojego beztroskiego dzieciństwa - w 1939 roku. Trwała już wojna. Wśród ludzi gęstniała atmosfera strachu. Okupant coraz bardziej zaciskał pętlę terroru, ale cała rodzina była jeszcze razem. W czasie Wigilii, jak zawsze przedtem, siostra nalała siedem łyżek wody do szklanki, czyli tyle, ile osób uczestniczyło w wieczerzy, i postawiła ją pod wigilijnym stołem. Po wieczerzy należało wodę ze szklanki wybrać tą samą łyżką i jeśli było jej mniej niż przed kolacją, oznaczało to, że w przyszłym roku rodzina przy wieczerzy zmniejszy się o tyle osób, ile zabrakło łyżek wody. Wtedy właśnie w czasie wieczerzy ojciec potrącił szklankę i część wody wyciekła na podłogę. Siostra drżącymi rękami odmierzała płyn. Zabrakło trzech łyżek wody. Na wszystkich padł cień trwogi.

W niespełna trzy miesiące potem Niemcy wywieźli na roboty do "Reichu" siostrę, brata i ojca. W następnym roku wieczerzę spożywaliśmy tylko we czworo. A niebawem i starszy brat, po osiągnięciu 15. lat, musiał wyjechać do Niemiec i już do końca wojny w domu została tylko mama, młodszy brat i ja. Od tego czasu wigilie były biedne i smutne, wypełnione troską o najbliższych rozrzuconych po wielkim, nieprzyjaznym kraju, daleko od swych rodzinnych stron.

W kilka lat po wojnie cała rodzina się odnalazła, ale już nigdy nie udało się zebrać jej w komplecie. Ja pojechałem do Lasek i tam przez następnych pięć lat spędzałem wszystkie święta.

Minęło dzieciństwo. Odszedł gdzieś baśniowy czar wigilijnych niespodzianek, oczekiwań i spełnień. Potem przyszło wiele Wigilii wśród różnych ludzi. Były opłatki, kolorowe choinki, szczere życzenia, ale już nigdy nie wróciły ufne, radosne zadziwienia i nieme zachwycenia z dzieciństwa. Nawet w najbardziej serdecznej atmosferze wigilijnych wieczorów zawsze gdzieś na dnie tkwiła odrobina smutku przemijania. Dobrze, że towarzyszył jej także płomyk nadziei.

Pochodnia Grudzień 1999