Co mi dała szkoła w Laskach

Józef Szczurek

Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat, realizując swe dziennikarskie zadania, oddałem do różnych czasopism kilkanaście artykułów związanych tematycznie z działalnością Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi i szkołą dla niewidomych dzieci w Laskach, ale ciągle mam odczucie, że jest to niewiele z tego co mógłbym i chciałbym o tym zakładzie powiedzieć, aby utrwalić w zbiorowej pamięci niektóre, jak mi się wydaje, istotne wydarzenia sprzed lat. Jednak natłok rozmaitych spraw bardzo niechętnych zwłoce, dość skutecznie odsuwa w czasie moje myśli i pragnienia sięgające czasów szkolnych.

Gdy więc w grudniu 2010 roku, wraz z bożonarodzeniowymi i noworocznymi życzeniami z laskowskiego zakładu nadeszła prośba o przysyłanie prac wspomnieniowych z okazji stulecia Towarzystwa - przyjąłem ją z zadowoleniem. Apel kierownictwa Lasek zdopingował mnie nie tylko do ukazania wartości, jakie wyniosłem ze szkoły i które ukształtowały moje późniejsze życie, lecz także do przedstawienia kilku innych okoliczności mających dla mnie niemałe znaczenie.

Urodziłem się w Sławkowie - miejscowości znajdującej się we wschodniej części województwa Śląskiego. Od czasu, jak sięgam pamięcią, miałem krótki wzrok. Nie ograniczało to jednak moich sprawnościowych możliwości i w niczym nie wyróżniało spośród dobrze widzących rówieśników.

W dziesiątym roku życia, po ukończeniu dwu klas w miejscowej szkole, wzrok zaczął mi się szybko pogarszać. Dwumiesięczna kuracja w sosnowieckim szpitalu nie przyniosła pożądanych rezultatów.

Jeszcze kiedy przebywałem w szpitalu, lekarze wysłali do zakładu w Laskach pismo z prośbą o przyjęcie mnie do szkoły. I tak, w listopadzie 1938 roku, mając 10 lat, znalazłem się w trzeciej klasie laskowskiej szkoły. Pochłonięty nauką i rozmaitymi uczniowskimi sprawami, własnymi i swych nowych kolegów, szybko zaaklimatyzowałem się do szkolnego i internatowego życia. W ciągu paru tygodni nauczyłem się brajla i dużo czytałem.

Wychowankowie podzieleni byli na cztery grupy. Do pierwszej należeli najmłodsi- od dziewięciu do jedenastu lat. Ostatnia - czwarta skupiała chłopców powyżej szesnastu lat, przeważnie uczniów szkoły zawodowej. Każda grupa miała swoich wychowawców oraz własny rozkład zajęć i program życia internatowego.

Dużą wagę przywiązywano do ruchu na świeżym powietrzu . Każdego dnia po obiedzie poszczególne grupy pod opieką swego wychowawcy wychodziły na spacer trwający- w zależności od pogody - od jednej do dwu godzin. Były to głównie wędrówki w dość szybkim tempie po leśnych drogach i ścieżkach. Lubiliśmy codzienne głośne czytanie książek. Poznałem w ten sposób mnóstwo interesujących powieści, oczywiście dostosowanych do wieku i rozwoju umysłowego słuchaczy.

Pod koniec czerwca 1939 roku wyjechałem na wakacje do rodzinnego domu. Gdy po dwu słonecznych miesiącach szykowałem się do powrotu do szkoły, z Lasek przyszło pismo, aby, ze względu na trudne do przewidzenia wydarzenia, z przyjazdem powstrzymać się do odwołania. Nikt wtedy nie przypuszczał, że na to odwołanie przyjdzie poczekać ponad sześć bardzo smutnych i bardzo trudnych wojennych lat.

Drugi etap

Wreszcie nadszedł tak długo oczekiwany dzień. Powtórnie przyjechałem do lasek we wrześniu 1945 rok. Po wojennych zniszczeniach sale klasowe nie były jeszcze odremontowane i nauka rozpoczęła się dopiero pod koniec października. Zostałem włączony do klasy piątej szkoły podstawowej i do grupy chłopców przerośniętych, mających sześcioletnią przerwę w nauce.

Początkowe miesiące były niezwykle trudne. Brakowało żywności, odzieży, naczyń kuchennych, mebli i dosłownie wszystkiego. Nie było elektrycznych silników wodociągowych i kanalizacyjnych i wszystkie prace tego rodzaju musiały być wykonywane ręcznie. Urządzenia mechaniczne do tych czynności Zakład zakupił dopiero w 1947 roku.

Wychowawcą grupy przerośniętych uczniów był niewidomy nauczyciel- Stefan Rakoczy. Planował zajęcia, dbał o dobrą atmosferę, starał się, aby wszystko było na czas i właściwie wykonane. Był naszym przyjacielem, doradcą w sprawach trudnych, których w okresie dojrzewania bywa dużo, pomagał w załatwianiu różnych skomplikowanych spraw, łagodził niesnaski. Miał do pomocy widzącego wychowawcę, który pilnował codziennego porządku.

Mimo ogromnych trudności, liczba uczniów każdego roku znacznie się zwiększała, a programy szkolne były w pełni realizowane. Wysoki poziom nauki ułatwiał późniejszym absolwentom dostęp do szkół średnich , w których uczyła się młodzież widząca. Poza programem obowiązkowym uczyłem się dwu języków obcych - angielskiego i łaciny oraz muzyki na fortepianie, śpiewu solowego, rytmiki i tańca towarzyskiego.

Nie tylko nauka

Dużym uznaniem cieszył się męski chór pod kierunkiem prof. Witolda Friemanna. W latach1946-1949 zespół ten występował wielokrotnie w różnych zakładach pracy i instytucjach kulturalnych w Warszawie.

Nie kończyło się na występach wokalnych. Zimą 1947 r. zespół przygotował przedstawienie jasełkowe oparte na tekstach Wincentego Pola, Lenartowicza, Konopnickiej oraz innych polskich poetów i kompozycji prof. Friemanna. Widowisko cieszyło się ogromnym powodzeniem, przedstawiane było wielokrotnie dla publiczności z Warszawy i spopularyzowane w całej Polsce przez "Kronikę Filmową".

Warto też wspomnieć o innym, oryginalnym przedstawieniu muzyczno- pantomimicznym, zrealizowanym pod kierunkiem Witolda Friemanna oraz jednego ze znanych reżyserów warszawskich. To przedstawienie także cieszyło się aplauzem. Jego treścią był nocny napad wojowników słowiańskich na inne plemię, zwycięska walka, a potem tryumfalny taniec i marsz, oczywiście na tle muzyki i odpowiedniego oświetlenia.

Dla ponad dwudziestu uczestników przygotowano specjalne kostiumy. Tę pantomimę także oglądali widzowie ze stolicy. Nie wiem, czy zachowały się jakieś notatki o tej śmiałej próbie artystycznej, wiadomo mi natomiast, że ani przedtem, ani potem podobnej inicjatywy nie odnotowano, dobrze więc byłoby, aby jakiś ślad, chociażby w formie niniejszej relacji, po niej został.

Twarz Posejdona

W sierpniu 1947 roku najstarsza grupa chłopców z Lasek wyjechała nad morze do Sobieszewa wtedy jeszcze tę miejscowość z niemiecka określano mianem: Bązak. Rok wcześniej, władze państwowe przekazały laskowskiemu zakładowi siedemdziesięciohektarowy majątek, jako rekompensatę za upaństwowione ziemie uprawne, objęte reformą rolną, na Lubelszczyźnie w rejonie Żułowa. Dziś wyspa sobieszewska jest jedną z dzielnic Gdańska.

Wyjazd nad morze łączył dwa cele- pracę w ramach popularnej wówczas letniej akcji dla młodzieży pod nazwą: "Służba Polsce" i wypoczynek. Przed południem każdego dnia chłopcy pracowali przez pięć godzin - głównie przy wyrównywaniu terenu, zasypywaniu lejów po bombach i innej ciężkiej broni, usuwaniu rozmaitego żelastwa i połamanych pni drzewnych oraz przy zbiorach niektórych płodów rolnych.

Trzeba pamiętać, że w marcu 1945 roku w rejonie Trójmiasta toczyły się bardzo ciężkie walki. Gdańsk legł w gruzach. Na plaży przylegającej do majątku Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi saperzy oczyścili z min i innych niewybuchów 150-metrowy odcinek i poza ten obszar niewolno było wychodzić. Ten fragment plaży był odgrodzony metalową siatką od pozostałej, nieodminowanej jej części.

Przedpołudniowa praca odbywała się pod okiem osób widzących , które jednocześnie wykonywały czynności przekraczające możliwości niewidomych. Natomiast całe popołudnia przeznaczone były na kąpiel morską i wypoczynek na plaży. Nie muszę chyba dodawać, że przedtem nikt z nas z morzem się nie zetknął. Prawdopodobnie ta okoliczność przyczyniła się któregoś dnia do przygody, która omal nie stała się trudnym do wyobrażenia dramatem.

Pod wieczór tego właśnie dnia nagle zerwał się silny wiatr. Spokojne dotąd morze rozfalowało się potężnie. Fale z olbrzymią prędkością i siłą zaczęły uderzać o brzeg. W naszej grupie rozgorzała potrzeba wielkiej przygody. Wzburzony morski żywioł wydawał się czymś wspaniałym i pięknym. Zapragnęliśmy zmierzyć się z nim jak najprędzej.

Kierownik całego laskowskiego zakładu - Antoni Marylski, który był z nami na plaży, porwany również falą entuzjazmu, zawołał: chłopcy, bierzemy się za ręce, mocno się trzymamy i idziemy na spotkanie fal!

W środku łańcucha rąk był pan Marylski. Z popularną wówczas piosenką na ustach: "Choć burza huczy wkoło nas,

Wesoło wznieśmy skroń,

Bo silną przecież mamy dłoń" -

ruszyliśmy w spienione morze. Gdy uszliśmy kilkanaście metrów, ogromna fala z taką siłą uderzyła w nas, że w jednej chwili rozerwała wszystkie dłonie, a potężny odbrzeżny prąd zaczął nas z dużą prędkością znosić w głąb morza. Przez jedną sekundę pomyślałem, że to już koniec, że wszyscy na zawsze zostaniemy w odmętach.

I wtedy jakby stał się cud. Potężna fala, największa ze wszystkich dotychczasowych, uderzyła z taką siłą, że odrzuciła nas o kilka metrów wstecz, a za nią druga, równie wielka, zepchnęła wszystkich na miejsce, gdzie już był pod nogami grunt. Wszyscy, ile sił w nogach i rękach, zaczęli biec do brzegu.

Po chwili przerażeni, trzęsący się, ale ocaleni , leżeliśmy na piasku. Pan Marylski przez dłuższy czas nie mógł wymówić ani jednego słowa. Nikt go przedtem ani potem takim nie widział. Władca mórz i oceanów - Posejdon - tym razem do nas się uśmiechnął. Najpierw szarpnął, ukazał gniewną twarz, przeraził, a potem wypchnął na brzeg.

Po dwu dniach, gdy minął sztorm, znów ruszyliśmy na plażę. Ciche, spokojne morze zaczęło ciągnąć ku sobie, ale wtedy było już zupełnie inaczej. Na brzegu stało trzech widzących wychowawców i gdy tylko ktoś odszedł nieco dalej w głąb morza, natychmiastowe głośne gwizdki przenosiły go ku brzegowi. I tak już zostało na wszystkie następne lata, bo trzeba wiedzieć, że do Sobieszewa na każde wakacje wyjeżdżają dzieci z Lasek, a nigdy nie zdarzył się jakikolwiek nieszczęśliwy wypadek. Nasza sztormowa przygoda posłużyła za skuteczną przestrogę i dobrą lekcję.

Ptaki wyfrunęły z gniazd

Szkołę podstawową ukończyłem bardzo dobrymi wynikami w czerwcu 1948 roku. Zawisło nade mną pytanie: co dalej? Laskowscy opiekunowie znaleźli odpowiedź. Zostałem włączony do kilkunastoosobowego zespołu, który tego samego roku rozpoczął naukę na trzyletnim kursie masażu leczniczego. Program był tak skonstruowany, że należało go zrealizować w ciągu jednego roku. Wykładowcami byli głównie lekarze z warszawskich zakładów leczniczych.

Po dobrze zdanym egzaminie i ze świadectwem dyplomowanego masażysty, w czerwcu 1949 roku opuściłem Laski. Miesiąc później rozpocząłem pracę w zakładzie fizykoterapeutycznym przychodni lekarskiej w Bytomiu, a po roku przeniosłem się do szpitala w Katowicach, gdzie podjąłem pracę na oddziale neurologicznym dla kobiet i dzieci. Dodam jeszcze, że w 1954 roku zakończyłem pracę w służbie zdrowia i rozpocząłem studia na Uniwersytecie Warszawskim na Wydziale Dziennikarstwa.

Co otrzymałem

Czas wreszcie zastanowić się, co mi dała szkoła w Laskach i oddychanie atmosferą tego ośrodka. Odpowiedzi na tak postawione pytanie wydają się proste, a jednocześnie są trudne, bo nie jest łatwo ująć wszystkie elementy składające się na oddziaływanie jednych ludzi na widzenie świata przez drugiego człowieka, zwłaszcza w okresie, kiedy nie jest jeszcze w pełni ukształtowany intelektualnie i emocjonalnie. Postaram się jednak znaleźć słowa, które choć w części ukażą moje przekonania, kształt pojęć i wybory dróg.

W zakładzie w Laskach przywiązywano ogromną wagę do rzetelności nauczania. Byli dobrzy nauczyciele, którzy oprócz wysokiego poziomu intelektualnego, mieli ukształtowane poglądy na rozmaite zagadnienia, własne przekonania, których nie ukrywali i zdecydowane postawy moralne. Dzięki temu wiadomości przekazywane uczniom stawały się prawdziwe i przekonujące, a dzięki cechom rzetelności, łatwiej i głębiej zapadały w umysły i serca.

W szkole w Laskach, dzięki panującej tam intelektualnej atmosferze zrodziła się we mnie zdrowa ambicja oraz nieustająca ciekawość świata i ludzi, która dotąd nie wygasła. To dzięki niej, gdy tylko wyjechałem na Śląsk, natychmiast zacząłem rozglądać się za możliwościami dalszej nauki.

Jesienią 1950 roku zostałem przyjęty do Ogólnokształcącego Liceum dla Pracujących w Katowicach. Przez całe cztery lata należałem do najlepszych uczniów w klasie. Na świadectwie maturalnym miałem wszystkie oceny bardzo dobre.

Nie gorzej było na uczelni. Na pierwszy rok dziennikarstwa uniwersytet mógł przyjąć sto osób, ale do egzaminu wstępnego dopuszczono 2000 chętnych. Pracownicy naukowi Wydziału nie ukrywali zaskoczenia i zdumienia, że w setce wybranych znalazł się kandydat niewidomy i to na miejscu bliskim początku listy.

Na czwartym roku dwu studentów otrzymało stypendium naukowe, jednym z nich byłem ja. Nie mówię o tym, aby zasłużyć na pochwalne opinie, lecz by tym bardziej podkreślić, że pragnienie zdobywania wiedzy i udowodnienie, że człowiek niewidomy nie jest skazany na margines - narodziło się we mnie właśnie tam - w cieniu i szumie topól i lip otaczających laskowską szkołę.

Człowiek jest najważniejszy

Również i tę prawdę przyswoiłem sobie w Laskach, dlatego chciałem pracować w służbie zdrowia, aby każdego dnia pomagać ludziom. Pacjenci okazywali mi zaufanie i wdzięczność. po ukończeniu szkoły średniej utrwaliło się we mnie przekonanie, że stać mnie na więcej, że swym wpływem powinienem objąć większe grono ludzi, zdecydowałem się więc na dziennikarstwo, jako dalszą drogę zawodową. Już w pierwszych miesiącach studiów członkowie Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych zapewniali, że fotel za redakcyjnym biurkiem czeka na mnie niecierpliwie, że swym współtowarzyszom losu i ich przyjaciołom powinienem oddać zdobyte skarby wiedzy, doświadczeń i przyjaźni. Przez dziesiątki lat starałem się, aby ich nie zawieść, aby wskazywać tylko dobre, najlepsze drogi.

Odpowiadając na pytanie, co wyniosłem z Lasek, mógłbym jeszcze długo pisać - o potrzebie włączania się do pracy społecznej i codziennym współżyciu między ludźmi, o wynajdowaniu i promowaniu jaśniejszych punktów naszego życia , ale są to przejawy, które każdy, kto chce być w zgodzie ze swym sumieniem, powinien stosować. Chciałbym zatem podnieść jeszcze tylko jeden aspekt. Z domu wyniosłem wizję świata, w którym najważniejsze miejsce zajmuje stwórca wszechrzeczy, Bóg. Mniejszą wagę przywiązywano do form, natomiast świadomość czynienia dobra przenikała codzienne życie. W Laskach - poprzez szkolne lekcje religii, niedzielne msze i inne nabożeństwa, poprzez przykłady wielu wspaniałych ludzi oraz ich poświęcenie i oddanie innym, i wreszcie poprzez codzienne życie - prawda ta we mnie utrwaliła się na zawsze. Jestem wdzięczny Niebiosom, że nigdy nie było tak, abym popadł w konflikt z tą wszechogarniającą rzeczywistością.

Dwumiesięcznik "Laski" marzec kwiecień 2011