Zapiski autobiograficzne

Józef Szczurek

Wczesne dzieciństwo

Na świat przyszedłem - według ojca - 28 stycznia, a według mamy - 28 lutego - 1928 r. Niedyskusyjny natomiast jest fakt, że była to sobota po południu. Urodziłem się w domu, czyli jak to się wtedy dzieciom mówiło - pani akuszerka przyniosła mnie w walizce.

Moi rodzice mieszkali wówczas w Sławkowie w wynajmowanym mieszkaniu, bo własnego nigdy nie mieli. Dwa lata później wyprowadzili się na wieś koło Sławkowa - wieś Krzykawka - i tam mieszkali u mojego dziadka przez siedem lat. Gdy dziadek rozstał się z tym światem, a właścicielem domu i całego gospodarstwa, jako spadkobierca, stał się jego najstarszy syn - Władysław - rodzice musieli się wyprowadzić. Wrócili więc do Sławkowa.

Wróćmy jednak na Krzykawkę.

Była to wieś typu ulicowego. Z jednej strony znajdowały się domy i gospodarstwa, za nimi duże ogrody - sady, a dalej pola uprawne. Z drugiej strony też były domy, a za nimi całe pasmo zalesionych wzgórz i dolin - drzewa tylko liściaste. Wystarczyło pobiec 200 metrów i już było się w pełnym słońca lesie, wśród dębów, jaworów, brzóz i innych wielkich, rozłożystych drzew, bardzo zielonych traw i krzewów. Pagórki pokrywała bujna roślinność cechująca się ogromną ilością kolorowych kwiatów, które lubiłem zrywać i przynosić do domu żółto - niebiesko - czerwone bukiety.

Z rozrzewnieniem wspominam różnobarwne łąki, chłodne źródełka i wypływające z nich przezroczyste strumyki oraz kąpielowy raj dla dzieci - rzekę Przemszę.

Udręką wsi był bardzo niski poziom wód, dlatego mało kto miał własną studnię, bo jej zbudowanie pociągało za sobą bardzo duże koszty. Na środku wsi, na niewielkim placyku, znajdowała się potężna maszyna wyciągowa. To była studnia. Do niej przychodzili ludzie z całej wsi z wiadrami po wodę. Na ramionach mieli nosidła, u których były zawieszone dwa wiadra. Taki widok był powszechny. Czasem poziom wód się obniżał i woda w zanikała. Wtedy mieszkańcy czerpali wodę z cembrowanej drewnianymi belkami, niczym nie osłoniętej studni w jednej z leśnych dolin. Domyślam się, że zbierały się w niej wody gruntowe, gdyż czasem woda miała żółtawy kolor. Zimą, gdy napadało dużo śniegu, ludzie mający gospodarstwa hodowlane, zbierali śnieg z sadów i dużych powierzchni otaczających ich domostwo, wkładali go do pojemników znajdujących się w pomieszczeniach zamkniętych i w ten sposób otrzymywali wodę dla zwierząt i do celów związanych z gospodarstwem domowym.

Od czasu, jak tylko sięgam pamięcią, byłem dzieckiem ruchliwym, ciekawym świata, mającym często trudne do przewidzenia pomysły, poszukującym nowych wrażeń. Wtedy jeszcze dorośli w dużo większej części takich dzieci nie uznawali za dobre, ponieważ sprawiały więcej kłopotów wychowawczych, trzeba je było mieć bardziej na oku, poświęcać im więcej uwagi, a na to nie mieli czasu ani wiedzy pedagogicznej, jak z takimi pociechami postępować. Mnie natomiast potrzeba nowych doznań popychała często do nietolerowanych zachowań, a czasem niebezpiecznych przygód, zwłaszcza, że często odchodziłem w pojedynkę daleko od domu.

Mając pięć lat, wpadłem do dołu z wapnem, które było przygotowane, jako zaprawa murarska do budowy domu. Nie pamiętam, kto i jak mnie z płynnego wapna wydobył, wiem natomiast, że wywarło to duże wrażenie na rodzinie i sąsiadach. Innym razem spadłem z drzewa, pod którym w kępie pokrzyw znajdowała się rozbita butelka. Kawałek szkła tak mocno zranił mi stopę, że zanim doszedłem do domu, straciłem dość dużo krwi. Na zawsze została mi wielka blizna. Podobnych przypadków było niemało.

Od wczesnego dzieciństwa miałem dużą krótkowzroczność. Fakt ten także mógł się przyczyniać do przykrych przygód. I tak na przykład, któregoś wieczoru pobiegłem do sadu sąsiadów. Z powodu zapadającego zmroku, nie zauważyłem, że stoi tam konny wóz i w pełnym biegu uderzyłem twarzą w metalowy koniec dyszla. W jednej chwili straciłem wszystkie zęby. Znów obficie popłynęła krew. Na szczęście były to zęby mleczne i po dłuższym czasie wyrosły nowe, ale przygoda należała do bardzo niemiłych i nie obeszło się bez kary za nieuwagę i oddalanie się od domu.

Moje zabawy także często zasługiwały na miano nagannych. Jako przykład opiszę jedną z nich. Mój wujek - Władysław - miał spore gospodarstwo odziedziczone po ojcu czyli moim dziadku. Rozległe podwórze otaczały zabudowania gospodarskie: obora, stajnia, stodoła, szopa na narzędzia rolnicze. Po tym podwórzu zawsze kręciło się sporo kur.

Któregoś dnia tak się złożyło, że w całym domostwie byłem sam. Pewnie okropnie się nudziłem, gdyż odłamałem z drzewa większą gałąź i zacząłem płoszyć kury. Goniłem je po całym podwórzu machałem gałęzią, chcąc dosięgnąć uciekające pierzaste stworzenia.

Kury uciekały większymi stadkami i pojedynczo, fruwały chcąc dostać się na dachy zabudowań, a przy tym swym gdakaniem robiły ogromny hałas. Pióra kolorowymi chmurkami unosiły się na wietrze. Było tyle ruchu, krzyku, zamieszania, że zabawa bardzo mi się podobała i wkładałem w nią coraz więcej inwencji.

Przerwała ją dopiero córka wujka, starsza ode mnie o pięć lat Janka. Oczywiście naskarżyła na mnie rodzicom, a to miało już konsekwencje karne, które, jak zwykle w takich wypadkach, odcisnęły się na części mojego ciała znajdującej się poniżej pleców. Zabawa ta wywołała chyba znaczny zgrzyt sąsiedzki, gdyż dobrze ją zapamiętałem.

Innym razem, zeskakując z wysokiego płotu na ziemię, wpadłem w kępę krzewów, w których była kwoka z kurczętami. Skok okazał się fatalny, gdyż nadepnąłem na jedno z piskląt. Okryte jeszcze żółtym puszkiem kurczę zaczęło piszczeć, gdyż pękł mu brzuszek. Przerażony, podniosłem je i zaniosłem do mamy. Bardzo przejęty, opowiedziałem, że kura stanęła na kurczątku i dlatego ta rana. Trzeba coś zrobić, żeby je uratować. Podsunąłem myśl, że można zszyć brzuszek pisklęcia, tak, jak mnie lekarz zszył ranę a stopie. Opowiadaniu mojemu nie dano wiary i znów musiałem ponieść konsekwencje swego niezamierzonego czynu. Podobnych przypadków było znacznie więcej, ale moim celem nie jest ich opisywanie, lecz przedstawienie kilku, jako przykłady, jakie skutki przynosiła moja wrodzona żywiołowość.

Za naszym domem również był sad, w którym rosły tylko dwa drzewa - śliwa, która we wrześniu każdego roku wyglądała, jak wielki kwiatowy bukiet, gdyż obsypana była fioletowymi owocami. Drugim drzewem była potężnych rozmiarów lipa. Miała na pewno więcej niż sto lat, gdyż jej pień był bardzo rozległy.

Często chodziłem do sadu po to tylko, żeby popatrzeć na lipę, zachwycić się jej ogromem i wysokością. Nie opuszczało mnie przekonanie, że niebo opiera się na jej koronie. Marzyłem, aby wejść na szczyt lipy, dotknąć nieba i wreszcie zobaczyć, jakie ono jest naprawdę, z czego zrobione. Wyobrażałem sobie, że niebo jest miękkie, delikatne, że można w nim zanurzyć ręce a nawet całemu ukryć się w jego delikatnym, puchowym błękicie.

W zależności od pogody, lipa zmieniała się nie do poznania. W słonecznej ciszy stała nieruchoma, dostojna, majestatyczna. Gdy natomiast wiał wiatr, jej potężne zielone ramiona, będąc w nieustannym ruchu, przybierały coraz inne pozycje i kształty. W połączeniu z błękitem nieba, lipa jawiła się, jak nieustannie zmieniający się, zachwycający obraz, na który mogłem patrzeć bardzo długo.

Zupełnie innych uroków dostarczała lipa w porze zimowej, gdy sad zasypany był białym puchem. Często w znacznym oddaleniu od drzewa leżały jego skrzydlate owocki. Zmuszało to do zastanawiania się, jak to się dzieje, że przetrzymały jesienne wichry i dopiero teraz sfruwają na ośnieżoną ziemię. Gdy się nasionko podniosło, na białej powierzchni zostawał bardzo delikatny rysunek, a każdy miał nieco inny kształt. Lipowe ornamenciki na nieskalanej bieli również wzbudzały silne wzruszenia.

W całym moim życiu drzewa odgrywały ważną, prawie osobistą rolę. Miałem do nich niemal uczuciowy stosunek. Gdy je obejmowałem, przytulałem się do nich, oddziaływały kojąco. Wydawało mi się, że odczuwałem drgające w drzewie soki, słyszę jego mowę, a chropowatość kory wywiera wrażenie miłej bliskości. Opierając się o drzewo, uspokojony, mogłem tak stać bardzo długo.

Przybiegając do wujkowego sadu, podziwiając wielkość i piękno lipy, nie wiedziałem, jeszcze nie potrafiłem sobie tego uzmysłowić, że drzewo to tak silnie zadziała na moją wyobraźnię, zostanie przyjacielem na całe życie.

Drugą zachwycającą wspaniałością wujkowego sadu był wielki dół zarośnięty gęstwą rozmaitych kolorowych roślin. O jego pochodzeniu istniały sprzeczne opowieści. Jedna z nich głosi, że kiedyś dawno temu, wybierano z niego miękką, delikatną glinę służącą do celów gospodarskich, na przykład - do okładania zewnętrznych ścian zabudowań, aby chronić je przed zimowym wiatrem i mrozem.

Co pewien czas obraz zapadliska przybierał inny wygląd, zmieniały się barwy i wielkość kwiatów. Siedziały na nich setki, a może tysiące barwnych motyli i nie dawało się odróżnić, co jest kwiatem, a co motylem. Przeważały różne odcienie niebieskości, bieli, czerwieni i brązu. Nigdy potem nie widziałem tak wielkich i tak kolorowych motyli. Nie wiadomo, jak i kiedy kwietny dół powstał, ale nigdy nikt go nie ruszał i rządziły w nim jedynie prawa natury.

Gdy mieszkaliśmy na wsi, ojciec pracował w fabryce produkującej kotły, w miejscowości Poręba( koło Zawiercia). Zakład pracy był oddalony od Krzykawki o ponad 30 kilometrów. Ojciec mieszkał w przyfabrycznym domu pracowniczym, przeznaczonym dla robotników z miejscowości znajdujących się w dużej odległości od fabryki. Do domu przychodził w sobotę wieczorem, a w poniedziałek wcześnie rano znowu wyruszał do pracy. Odległość tę pokonywał pieszo, gdyż dojazd pociągiem był kosztowny ponad jego możliwości.

Pracę tę ojciec stracił, gdy ukończyłem siedem lat, a więc wiosną 1935 roku. Dla mnie był to okres bardzo ważny. W lecie tego roku rodzice przenieśli się z powrotem do Sławkowa. Przyczyn było kilka. Pół roku wcześniej zmarł mój dziadek Franciszek. Wuj Władysław zażądał, aby rodziny dwu jego sióstr opuściły domostwo. Ponadto, ojciec nie miał szans znalezienia jakiejkolwiek pracy na wsi, dlatego przeprowadzka stała się nieunikniona. Wiązały się z nią głębokie zmiany w moim życiu.

Pobyt na wsi okazał się niezmiernie istotnym etapem mego dzieciństwa. Wydaje mi się, że wszystko co najpiękniejsze widziałem, to właśnie tam się znajdowało. Żywy i bezpośredni kontakt z przyrodą, lasem, kwiecistymi łąkami, dzikimi i domowymi zwierzętami, z wielką, otwartą przestrzenią - dawały bogactwo przeżyć, które utraciłem wraz z przeniesieniem się do miasta. Ważne było i to, że wtedy jeszcze miałem stosunkowo dobry wzrok, który już niebawem miałem utracić nieodwołalnie.

Pewnie dlatego, tak wiele miejsca poświęciłem najwcześniejszym latom dziecięcej egzystencji.

Po opuszczeniu Krzykawki już nigdy później nie miałem okazji powrotu tam chociażby na bardzo krótko. Dziś tego wszystkiego o czym napisałem, już nie ma. Po II wojnie światowej wybudowano w tych okolicach Hutę Katowice i inne wielkie obiekty przemysłowe oraz rozliczne drogi, tunele i wiadukty, ale w mojej pamięci te wspaniałe krajobrazy nadal żyją i stały się synonimem dzieciństwa.

Wzrok utracony

Od wczesnego dzieciństwa miałem dużą krótkowzroczność. W szkole siedziałem w pierwszej ławce, ale i tak nie widziałem liter ani cyfr na tablicy, a jedynie białe linie znaczków. Gdy w czasie lekcji trzeba było coś przepisać, co dwie lub trzy minuty podchodziłem do tablicy, czytałem kilka wyrazów lub liczb, wracałem na swoje miejsce i wpisywałem przeczytane zdanie do zeszytu.

Chcąc mi ułatwić wykonanie zadania, pani dawała mi "Płomyczek" i z niego przepisywałem fragment jakiejś czytanki. Dzięki temu nie musiałem podchodzić do tablicy.

Przeważnie było tak, że szybko przepisałem wskazany tekst, a następnie z ogromnym przejęciem czytałem to wspaniałe, dziecięce czasopismo. Wkrótce efekt okazał się nadspodziewanie miły, ponieważ pani nauczycielka, widząc moje zainteresowanie, przynosiła każdy numer "Płomyczka" i wypożyczała mi go do czytania w domu. W czerwcu 1937 roku, po dwóch latach nauki szkolnej, zaczął mi się szybko pogarszać wzrok. Lekarz podstawowej opieki medycznej skierował mnie do przychodni specjalistycznej w Dąbrowie Górniczej. Tam okulista, wypisując receptę, stwierdził, że prawe oko może być trudne do uratowania, ale lewe nie jest zagrożone. Przepisał mi krople do oczu, które należało zapuszczać codziennie rano i wieczorem przez trzy tygodnie.

Trwały wakacje. Całe dnie spędzałem na półkoloniach, w lipcowym słońcu, biorąc udział w intensywnych zabawach ruchowych i kąpielach rzecznych. Ósmego dnia zajęć kolonijnych wróciłem do domu, prawie nic nie widząc. Odprowadzili mnie starsi szkolni koledzy. Już nazajutrz znalazłem się w przychodni okulistycznej w Sosnowcu. Okulistka po wnikliwym badaniu stwierdziła, że krople, których używałem, mogły przynieść dobre wyniki, gdybym przez cały czas kuracji leżał w zaciemnionym pokoju. Lekarz, który o tym nie powiedział, dopuścił się poważnego zaniedbania.

Na początku sierpnia 1937 roku przyjęto mnie do szpitala w Sosnowcu. Oddział okulistyczny był niewielki, mieścił się w sześciu pokojach znajdujących się na końcu długiego korytarza, który niemal w całości należał do oddziału chorób wewnętrznych. Często dochodziły stamtąd jęki chorych.

Moje leczenie polegało na tym, że co drugi dzień dostawałem zastrzyk w gałkę oczną. Za każdym razem miałem wrażenie, że krople, które miały zmniejszać ból, wcale nie działają. Po zabiegu musiałem przez godzinę leżeć w bezruchu.

W szpitalu czułem się bardzo nieszczęśliwy. Po raz pierwszy znalazłem się tak daleko od rodzinnego domu. Brakowało mi zabaw z dziećmi z sąsiednich podwórek, szkolnych zajęć i codziennych wypraw w gronie starszych braci nad rzekę.

Zabijała mnie bezczynność. Zakaz wychodzenia z budynku powodował, że czułem się, jak nagle schwytany ptak i zamknięty w klatce, pozbawiony słońca i powietrza.

Tak się złożyło, że rzez cały czas kuracji byłem jedynym małoletnim pacjentem. Najpierw leżałem na sali z mężczyznami, a po dwu tygodniach przeniesiono mnie do pokoju dla pań.

Mama odwiedzała mnie w każdą niedzielę. Zjawiała się dopiero późniejszym popołudniem, gdy inni goście przyjeżdżający do swych krewnych opuszczali już szpital. Wynikało to z tej przyczyny, że nie korzystała z komunikacji kolejowej, a dwudziestokilometrową odległość do Sosnowca przemierzała pieszo, ale i tak zdążała jeszcze dwie lub trzy godziny pobyć ze mną.

Na oddziale pracowały trzy pielęgniarki. Najstarsza - pani Julia - prawie zawsze

była zajęta wykonywaniem zabiegów zleconych przez ordynatora okulistyki. Dwie młodsze, przez większość dnia, na przemian, przebywały wśród pacjentów i otaczały ich codzienną opieką .

Pierwsza z nich - pani Sabinka , pogodna, zawsze uśmiechnięta, była powszechnie lubiana i oczekiwana. Promieniowała z niej serdeczność i ciepło. Jej wejście na salę przyjmowane było z radością.

Gdy miała nieco wolnego czasu, przychodziła do pacjentek, siadała na łóżku i rozmawiała z nimi na różne tematy, głównie o ich sprawach, nie tylko szpitalnych.

Pasją pani Sabinki było kino. Przeżyciami z oglądanych filmów chętnie dzieliła się z chorymi podczas popołudniowych spotkań. Jej opowieści panie słuchały z zapartym tchem. W taki sposób poznały wyświetlane w tym okresie w kinach obrazy: "Znachor" i "Profesor Wilczur". Filmy te osiągały wówczas w całej Polsce szczyty popularności i kulturalnej emocji.

Druga pielęgniarka - pani Stasia, od swej koleżanki oddziałowej różniła się w sposób zasadniczy. Nie cieszyła się większym uznaniem chorych. Była surowa, jakby zawsze zagniewana, niedostępna. Uśmiech na jej twarzy gościł rzadko. Pacjenci musieli przywyknąć do jej cierpkich uwag za najdrobniejsze przewinienie. Jeśli nie zaistniała konieczność, nie odzywała się nigdy.

Nie wiadomo skąd to się brało i dlaczego, ale właśnie podczas jej dyżurów zdarzało mi się najwięcej zajść nagannych. Może dlatego, że dość długi czas po utracie wzroku nie wyrobiłem w sobie zwiększonej uwagi w poruszaniu się w przestrzeni. Nadal biegałem szybko, jak dawniej, powodując niejednokrotnie sporo zamieszania, a jako przykład niech posłuży następujący wypadek.

Między obiadem a kolacją istniała dość długa przerwa, dlatego pacjenci otrzymywali w godzinach popołudniowych dodatkowy posiłek. Zdarzyło się któregoś dnia, że pani Stasia, idąc korytarzem, niosła tacę wypełnioną kubkami z mlekiem i bułkami przeznaczonymi na podwieczorek dla pacjentów. W tej samej chwili ja, mając jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę, biegłem w przeciwnym kierunku i z całym pędem wpadłem na pielęgniarkę, wytrącając tacę z jej rąk.

Popłynęło mleko. Bułki rozleciały się na dużej części podłogi. Wszyscy pacjenci wybiegli na korytarz. Niesamowita sensacja mieszała się z przerażeniem. Pominę opis gwałtownej reakcji pani Stasi, gdyż zajęłoby to zbyt dużo miejsca. Powiem jedynie, że po upływie niespełna godziny udało się przywrócić zwykły ład. Nawet mnie, choć z niemałym wysiłkiem, wywabiono spod łóżka pacjentki, która leżała w najmniej widocznym kącie sali.

Niedługo potem między pielęgniarką o surowym charakterze, a mną zaistniało inne mocne zaiskrzenie. Pomieszczenie, w którym znajdowała się toaleta i łazienka znajdowało się na końcu oddziału. Korzystanie z niego w ciągu dnia nie nastręczało trudności, gorzej było, kiedy przybytek ten musiałem odwiedzić nocą, a wszyscy dookoła spali. Ogarniał mnie trudny do opanowania strach.

Któregoś wieczoru wszedłem do łazienki i z przerażeniem spostrzegłem, że na skrzyni po lewej stronie blisko wejścia znajduje się jakiś wydłużony, ciemny kształt, a nad nim dużym światłem pali się lampa. Nikłe resztki wzroku nie pozwoliły mi ustalić, co to może być. Wyobraziłem sobie, że jest to umierający człowiek i bardzo się przeraziłem. Jak na nieszczęście tej nocy musiałem odwiedzić toaletę, jednak paraliżującego strachu nie udało mi się pokonać.

Rano okazało się, że dyżuruje pani Stasia, a więc gorzej być nie mogło. Tego dnia wyjątkowo musiałem być wcześnie ubrany, gdyż po śniadaniu miałem jechać do specjalistycznego zakładu na badanie rentgenowskie .

Z tej przyczyny pani Stasia zarządziła szybkie ubieranie i śniadanie, ja jednak zbolałym głosem powiedziałem, że czuję się bardzo źle i nie mogę wstać. Moje wyjaśnienie jej nie zadowoliło. Szybkim ruchem ściągnęła ze mnie kołdrę i po krótkiej chwili, z wielkim oburzenie, krzyknęła: " Ty kłamczuchu, tyś się po prostu zlał"! W jednej sekundzie uświadomiłem sobie, że mój wcześniejszy plan wyjścia z trudnej sytuacji legł w gruzach.

Nie wiem , jak sytuacja rozwinęła by się dalej, gdyż właśnie wtedy otworzyły się drzwi i weszła pani Julia. Pół godziny później wsiadła ze mną do sanitarki, która odwiozła nas do zakładu rentgenowskiego. Gdy wróciłem po kilku godzinach, pani Stasi już nie spotkałem, a moje łóżko porządnie zasłane wabiło świeżością pościeli .

Z tamtego czasu jeszcze jedno wydarzenie bardzo chce, aby je przedstawić, gdyż może stać się przykładem, jak przy najlepszych zamiarach, można komuś, zwłaszcza dziecku, sprawić niemałą przykrość.

Kiedyś jedna z pacjentek sąsiadująca z moim łóżkiem, obdarowała mnie dwoma plastrami żółtego sera. Zapewne nie przyszło jej nawet na myśl, że tym życzliwym gestem sprawi mi niemały kłopot.

Po kilku godzinach postanowiłem spróbować podarowanego mi przysmaku. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że nie mogę przełknąć nawet jednego kęsa. Miał odstręczający zapach i okropny smak. Dotychczas nigdy nie zetknąłem się z tym smakołykiem.

Najpierw naszła mnie myśl, aby podejść do pani, która poczęstowała mnie i podziękować za dar, jednocześnie powiedzieć, że jest to bardzo niedobre i nie nadaje się do jedzenia. Uświadomiłem sobie jednak, że mógłbym jej sprawić przykrość, odrzuciłem więc ten zamiar .

Powstał wówczas wielki problem, co z serem zrobić. Wyrzucić do kosza go nie mogłem, ponieważ byłoby to szybko zauważone, a mój postępek wywołałby zgorszenie. Ponadto od najmłodszych lat uczono mnie, że jedzenia nie wolno wyrzucać do śmieci.

Nierealny okazał się również plan posłania niemiłego prezentu za okno, gdyż klamka była za wysoko i nie mogłem jej dosięgnąć. Nie chciałem też nikomu się zwierzyć ze swego zmartwienia, ponieważ obawiałem się, że ofiarodawczyni dowie się i będzie jej smutno.

Wreszcie wpadłem na, jak mi się wydawało, wspaniały pomysł. W nocy, gdy panie już spały, wstałem i cały ser upchnąłem do spływu umywalki znajdującej się w pokoju. Zadowolony z siebie i swego pomysłu, położyłem się do snu.

Jakież było moje zdumienie rano, gdy panie zaczęły lamentować, że nie można korzystać z umywalki, ponieważ ktoś zapchał zlew. Narzekały na bezmyślność i wręcz złośliwość winowajcy. Oczywiście nie zająknąłem się ani jednym słowem, że to właśnie ja. Wcześniej nawet przez myśl mi mnie przeszło, że mój czyn może przynieść szkodę. Skąd mogłem wiedzieć, że ser nie spłynie.

Przywołano dyżurującą pielęgniarkę, ale ona także była bezsilna. Nie było rady, wezwano hydraulika, ale ten mógł przybyć dopiero po kilku godzinach. Przez ten czas trzeba było obejść się bez wody, a to, zwłaszcza w godzinach porannych, było bardzo trudne.

Gdy hydraulik ujawnił przyczynę zapchania umywalki, od razu stało się jasne, kto był winowajcą bezmyślnej awarii. Musiałem opowiedzieć o całej sprawie. Atmosfera wokół mnie wytworzyła się bardzo niemiła. Współpacjentki nie mogły pojąć, dlaczego nie powiedziałem, że ser mi nie smakuje i nie mogę go zjeść, a zamiast tego szukałem rozwiązań, które spowodowały wielkie zamieszanie, a właśnie tego nie potrafiłem im wyjaśnić. Dobrze, że już nazajutrz o nieudanej przygodzie nikt nie wspominał.

Już wcześniej wyznałem, że w szpitalu nachodziły mnie chwile smutku i rozżalenia nad sobą. Czułem potrzebę płaczu w samotności, ale nie było ku temu odpowiednich warunków. Prawie zawsze dorośli mieli mnie na oku. W końcu jednak znalazło się wyjście.

Na oddziale znajdował się jeden mały pokój nazywany separatką, przeznaczony dla pacjentów bardzo chorych, wymagających intensywnej opieki. Szczęściem, na okulistyce tacy pacjenci zdarzali się rzadko toteż separatka najczęściej była pusta.

Któregoś popołudnia, całkiem przypadkowo, przez nikogo nie zauważony, wszedłem do separatki , zamknąłem drzwi i nagle uświadomiłem sobie, że jestem sam. Podszedłem do okna, oparłem głowę na parapecie i rozpłakałem się na całego.

Sprzyjała mi okoliczność, że przebywałem, na przemian, na sali męskiej, to znów razem z paniami. Nikomu więc nie przyszło na myśl, że może istnieć jeszcze inna możliwość.

W ukryciu przebywałem może godzinę, aż wypłakałem się do woli. Po powrocie na salę, z zadowoleniem stwierdziłem, że mojego zniknięcia nikt nie zauważył. Od tego czasu, zawsze kiedy odczuwałem potrzebę oddawania się smutnym nastrojom, a separatka była pusta, zamykałem się i płakałem. Wychodziłem z niej uspokojony i bardziej pogodzony ze szpitalną rzeczywistością.

Gdy już na dobre przyzwyczaiłem się do smętnego sam na sam z sobą z twarzą na parapecie, któregoś przedpołudnia zupełnie niespodziewanie odkryła mnie pani Sabinka. Dobrze chociaż, że tego dnia właśnie ona miała dyżur. Długo mnie uspokajała, pocieszała, obiecała w spełnienie wszystkich moich życzeń, choć niektóre były trudne, na przykład - że mama będzie mogła przywieźć mojego kotka "Mijka" - za jedno przyrzeczenie, że więcej do separatki nie wejdę.

Moje miejsce, jako pacjenta, jak już wcześniej wspomniałem, znajdowało się na sali pań, ale najczęściej przebywałem na sali męskiej. Panowie wypełniali dłużący się czas szczerymi rozmowami, opowiadali o swej pracy, rodzinach i innych sprawach wypełniających ich życie, ale i tak nuda nawiedzała ich niejednokrotnie. Schorzenia oczu utrudniały czytanie gazet i książek, a o radiu w szpitalu nawet nikt nie śnił.

Kiedyś jeden z pacjentów, najbardziej ze mną zaprzyjaźniony, poprosił, abym zaśpiewał jakąś piosenkę. Spodobała się słuchającym, więc chciano więcej. I tak się zaczęło.

W tamtych czasach do nauki śpiewu przywiązywano dużą wagę. Szkoły były rozśpiewane. Znałem więc dużo piosenek niemal na każdą okoliczność. Na prośbę moich dorosłych przyjaciół, śpiewałem często, zwłaszcza wydłużającymi się jesiennymi, szpitalnymi wieczorami.

Śpiewałem o "Dorotce, co tańcowała ranną rosą", "dwu wilkach, co siedziały pod miedzą", o niedawno zmarłym Marszałku, który "był dla nas probierzem ze stali", o "modrej Wiśle, co wartko płynie" i o wielu innych jeszcze rzeczach i zjawiskach przenikających nasze życie.

Może aż za bardzo rozpisałem się o pobycie w szpitalu, ale ten okres bardzo wiele znaczył w moim dzieciństwie. Poznałem dużo ludzi, którzy na stałe zostali w mej pamięci. Przeżyłem sporo trudnych chwil. One także zostawiły ślad na mojej psychice. Do sosnowieckiej lecznicy przyszedłem, jako trochę jeszcze widzący, a opuszczałem ją ze świadomością, że świat słońca, barwnych kwiatów i drzew, ludzkich twarzy i nieba, odchodzi ode mnie na zawsze. Choć może ten aspekt nie był wówczas dominujący, to przecież wywierał silny wpływ na moje odczucia, zachowania i nastroje .

Ze szpitala wyszedłem w połowie października 1937 roku. Byłem uszczęśliwiony powrotem w rodzinne progi. Wkrótce jednak okazało się, że moje codzienne życie mocno zubożało. Dotkliwie to odczułem.

Rówieśnicy z sąsiednich podwórek zajęci byli nauką szkolną, jeździli na rowerach, uczestniczyli w niedostępnych mi zabawach, jak gra w klasy, w palanta, konika albo berka, kopali piłkę. Ja zostawałem na uboczu. Mało kto o mnie pamiętał. Główną ostoją stała się najbliższa rodzina.

Starałem się nie być bierny, pomagałem braciom w wykonywaniu drobnych obowiązków w domu i poza nim, ale wszystko to nie zaspokajało moich aspiracji i potrzeb ruchowych.

W lewym moim oku tliły się jeszcze znikome resztki widzenia. Dostrzegałem wyraziste kolory, prostokąty okien, wieczorne światło lampy, ale z każdym dniem przysłaniała je coraz bardziej gęsta mgła. Jakież więc było moje radosne zaskoczenie, gdy któregoś dniami oko, jakby znów otwarło się na świat.

Nocą huczał za oknem jesienny wiatr, strącał z drzew resztki liści. Gdy wyszedłem rano na podwórze, olśnił mnie niespodziewany widok. Gałęzie starej gruszy były prawie nagie, za to na dużej części podwórka leżała warstwa czerwonych i brązowych liści. Wyglądało tak, jakby ktoś rozłożył kolorowy kobierzec, natomiast dwa wielkie jesiony , jak tam się mówiło: jasienie, stały nienaruszone w dostojeństwie swych rozłożystych, złotych koron.

Długo wpatrywałem się w tę piękną jesienną scenerię. Kilka godzin później, moje pokłute zastrzykami oko, całkiem zagasło. Był to ostatni obraz, jaki widziałem i na zawsze zapamiętałem.

Trudny rok 1937 w ostatnich swych dniach przyniósł nieoczekiwane i wzruszające zdarzenie. W dzień wigilijny wczesnym popołudniem przyszedł młody ksiądz wikariusz - Józef Pluta, który cieszył się szacunkiem i najlepszymi uczuciami parafian. Nie tylko mnie znał, ale i pamiętał, gdyż w naszej szkole uczył religii.

Przez chwilę rozmawiał ze mną a potem dłużej z mamą. Zmartwił się brakiem pożądanych efektów leczenia oczu, za to uradowała go wiadomość że niedługo mam wyjechać do Zakładu szkolnego w Laskach. Opuszczając nas, zostawił niewielką sumę pieniędzy na zakup świątecznych upominków nie tylko dla mnie, lecz dla całej rodziny.

Niespodziewana wizyta księdza Józefa Pluty sprawiła, że Boże Narodzenie w naszym domu stało się jakieś bardziej serdeczne, jaśniejsze i obfitsze. Jego odwiedziny największą radość sprawiły mnie. Poczułem się tak, jakbym nadal należał do niedawnej szkolnej klasy i razem z innymi dziećmi poznawał świat.

Lata szkolne

Pierwszy etap

Moja edukacja miała różne formy i trwała dość długo, bo z przerwami aż 25 lat. Po raz pierwszy, w wieku siedmiu lat, szkolne progi przekroczyłem we wrześniu 1935 roku w Sławkowie. Szkoła znajdowała się na głównej ulicy. W pobliżu była poczta, kościół, duża plebania, dom dla organisty, tak zwana Organistówka, w której ulokowano także ochronkę dla kilkunastu dzieci.

W budynku szkolnym, na parterze znajdowały się dwie sale do nauki oraz mieszkanie stróża i jego rodziny. Do obowiązków stróża należała dbałość o higienę pomieszczeń, obiektu sanitarnego znajdującego się na podwórzu oraz dużego boiska szkolnego. Na pierwszym piętrze była duża sala do nauki oraz gabinet kierownika szkoły.

Nauka odbywała się na dwie zmiany. O ósmej rano zaczynały się lekcje dla uczniów od piątej do siódmej klasy, a popołudniu - od pierwszej do trzeciej. Dla klasy czwartej wynajmowano pomieszczenie w innej części miasta.

W każdej klasie uczyło się około sześćdziesięciorga uczniów. Może ktoś zapytać, jak nauczyciel mógł zapanować nad tak liczną grupą. Wtedy nie stanowiło to problemu, ponieważ większa była ogólna dyscyplina społeczna. Ponadto uczniowie mieli większe poczucie ważności nauki i jej znaczenia w życiu dorosłym. Istniały także określone, dziś nie znane, instrumenty dyscyplinujące. I tak na przykład, uczniowie, gdy nie wykonywali czynności zajmujących ręce, siedzieli z wyprostowanymi plecami, z rękami założonymi do tyłu. Nie mogli więc podejmować żadnych nieprzewidzianych programem ruchów.

System nauczania znacznie różnił się od dzisiejszego. Uczniowie od pierwszej do trzeciej klasy mieli jedną, tę samą panią, która uczyła wszystkich przedmiotów, włącznie ze śpiewem, a warto dodać, że nauka śpiewania odgrywała wówczas bardzo ważną rolę. Dopiero, począwszy od klasy czwartej, do różnych przedmiotów byli oddzielni nauczyciele. Wyjątek stanowiła jedynie lekcja religii, którą, począwszy od najniższych klas, prowadził parafialny ksiądz wikariusz. Duży wpływ na wychowanie uczniów miała prężna drużyna harcerska. Wśród najmłodszych dzieci działała organizacja zuchowa.

W czasie przerw, dzieci przebywały na boisku, a zimą- głównie na korytarzu. Zajęcia gimnastyczne także odbywały się na boisku. W kącie obok drzwi stróżówki, znajdował się duży, zamknięty pojemnik z wodą. Każdy, kto chciał się napić, odkręcał kurek i napełniał wodą, stojący obok, blaszany kubek.

Naprzeciw szkoły, po drugiej stronie ulicy, rosło kilka ogromnych, niemal niebosiężnych klonów, co nadawało jej otoczeniu o każdej porze roku specyficzny urok i piękny, dostojny wygląd.

Od wczesnego dzieciństwa miałem dużą krótkowzroczność. Siedziałem w pierwszej ławce, ale i tak często miałem trudności z odczytaniem napisów na tablicy. Mimo to uczyłem się dobrze. Byłem jednym z kilkorga uczniów, którzy mieli w zeszytach najwięcej czerwonych znaków, czyli ocen bardzo dobrych.

W czerwcu 1937 roku, a więc po dwu latach nauki, zaczął mi się pogarszać wzrok. Lekarz okulista skierował mnie do szpitala w Sosnowcu. Dwumiesięczna bolesna kuracja, seria zastrzyków w gałkę oczną nie dały oczekiwanych rezultatów. Diagnoza zabrzmiała jak wyrok: obuoczne odklejenie siatkówki. Wtedy jeszcze medycyna nie radziła sobie z tym schorzeniem.

Ordynator oddziału okulistycznego szpitala napisał list do zakładu w Laskach, w którym poinformował o mojej sytuacji i prosił o przyjęcie mnie do szkoły. I tak jesienią 1938 roku zasiadłem w ławce trzeciej klasy laskowskiego ośrodka. Już po dwóch tygodniach sprawnie posługiwałem się pismem Braille'a.

Pod koniec czerwca następnego roku, zaopatrzony w dwa grube tomy brajlowskie zawierające opowiadania o zwierzętach, przyjechałem na wakacje do rodzinnego domu. Nie wiedziałem, że potrwają one ponad sześć lat. W drugiej połowie sierpnia 1939 roku przyszło z Lasek pismo, powiadamiające, że przyjazd do szkoły jest wstrzymany ze względu na niejasną sytuację w państwie i należy czekać na następną wiadomość.

Całą okupację przebywałem w domu rodzinnym. Mój młodszy o dwa lata brat - Staszek, czytał mi książki, choć nie było to łatwe, gdyż na początku okupacji władze niemieckie wydały bardzo surowe zarządzenie nakazujące oddanie w punkcie żandarmerii wszystkich książek w języku polskim. Niezastosowanie się do polecenia obłożone było karą śmierci. Książek nie oddaliśmy, ale trzeba je było zamurować w podziemnej skrytce. Wymienialiśmy się nimi z sąsiadami na zasadzie wypożyczeń. Odbywało się to w głębokiej konspiracji.

Wiosną 1941 roku niemiecki burmistrz Sławkowa zawiadomił nas, że planuje rozpoczęcie starań o umieszczenie mnie w szkole dla niewidomych w Kemlitz, ale mama nie wyraziła zgody na mój wyjazd, gdyż obawiała się że mogę zginąć w czasie alianckich bombardowań niemieckich miast.

Na początku lata 1945 roku otrzymałem pismo z Lasek, że szkoła rusza od września i mogę przyjechać, aby kontynuować naukę. Po dramatach i beznadziejności egzystencji w czasie wojny wiadomość ta była dla mnie wielką radością.

Do laskowskiej szkoły przyjechałem w połowie września. Włączono mnie do piątej klasy. Prawie wszyscy jej uczniowie, w liczbie dwunastu , mieli okupacyjną przerwę w nauce i byli przerośnięci.

Szkołę podstawową, z bardzo dobrymi wynikami, ukończyłem w 1948 roku, ale nie opuściłem zakładu, gdyż przyjęto mnie na roczny kurs masażu leczniczego, który zorganizowano dla ponad dwudziestoosobowej grupy niewidomych.

W Laskach przywiązywano ogromną wagę do rzetelności nauczania. Byli dobrzy nauczyciele, którzy oprócz wysokiego poziomu intelektualnego, mieli ukształtowane poglądy na rozmaite zagadnienia, własne przekonania, których nie ukrywali i zdecydowane postawy moralne. Dzięki temu wiadomości przekazywane uczniom stawały się prawdziwe i przekonujące, a dzięki cechom rzetelności, łatwiej i głębiej zapadały w umysły i serca. Tam właśnie, dzięki intelektualnej atmosferze zrodziła się we mnie zdrowa ambicja oraz nieustająca ciekawość świata i ludzi, która dotąd nie wygasła.

W czerwcu 1949 roku wyjechałem z Lasek z dyplomem masażysty. Miesiąc później otrzymałem pracę w przychodni lekarskiej w Bytomiu, a po roku przeniosłem się do szpitala w Katowicach. Już od września rozpocząłem naukę w ósmej klasie Liceum Ogólnokształcącego dla Pracujących im. Adama Mickiewicza w Katowicach.

Klasa miała 30 uczniów. Nauka odbywała się w godzinach popołudniowych, po pięć lekcji dziennie. Środy, soboty i niedziele były wolne od zajęć przeznaczano je na lekturę oraz naukę własną. W szkole tej byłem pierwszym niewidomym uczniem, ale ani nauczyciele, ani uczniowie nie wyróżniali mnie w żaden sposób. Znalazłem wśród nich wielu przyjaciół i serdeczne więzi utrzymywały się przez długie lata po ukończeniu szkoły.

W zakładzie pracy miałem pokój służbowy i fakt ten sprzyjał nauce zespołowej. W dni wolne od nauki szkolnej w moim pokoju zbierali się koledzy po cztery lub pięć osób - wspólnie czytaliśmy książki, rozwiązywaliśmy zadania z matematyki i fizyki, omawialiśmy różne inne zagadnienia. Należałem do najlepszych uczniów w klasie, toteż w większości przedmiotów mogłem moim kolegom dużo pomóc. Oni natomiast służyli mi pomocą we wszystkich sprawach, w których potrzebny był wzrok. Taki układ przetrwał aż do egzaminu dojrzałości. Dopiero po maturze rozjechaliśmy się do różnych miast i wyższych uczelni.

W czerwcu 1953 roku, a więc, gdy kończyłem dziesiątą klasę, Wojewódzka Rada Związków Zawodowych w Katowicach zorganizowała wielką imprezę kulturalną dla przodowników pracy i nauki. Brali w niej udział najlepsi uczniowie ze wszystkich szkół średnich dla pracujących z całego województwa, po dwu z każdej klasy, w sumie ponad pięćset osób. Uroczystość odbywała się w największej sali Biblioteki Śląskiej w Katowicach (obecnie jeden z gmachów Uniwersytetu Śląskiego). Katowickie liceum im. Adama Mickiewicza reprezentował mój kolega i ja.

Referat wstępny wygłosił przewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych Wiktor Kłosiewicz - w tamtym okresie działacz popularny w całym kraju. Dłuższy fragment jego wystąpienia poświęcony był moim osiągnięciom w pracy zawodowej i nauce. Referujący stawiał mnie za wzór dla innych.

W kolejnych częściach uroczystości były występy artystów - poezja, muzyka - a potem wielki bal. Każdy uczestnik otrzymał pamiątkową nagrodę. Mnie dostało się piękne, trzytomowe wydanie poezji Juliana Tuwima.

Imprezie tej sporo miejsca poświęciły katowickie gazety. Jednym z prasowych bohaterów uroczystości stałem się ja, a także moja szkoła i szpital, w którym pracowałem.

Na świadectwie maturalnym miałem wszystkie oceny bardzo dobre, z wyjątkiem matematyki, z której otrzymałem stopień dostateczny.

Moja nauka w szkole średniej opierała się na notatkach brajlowskich i na nauce zespołowej, obejmującej najczęściej obowiązkowe lektury i naukę podręcznikową, zwłaszcza z dziedziny historii, biologii i geografii. Wszystkie prace domowe pisałem na maszynie czarnodrukowej, gdyż technikę pisania opanowałem jeszcze w czasie pobytu w Laskach.

Wysoką ocenę otrzymywały moje szkolne wypracowania z polskiego. Profesor często odczytywał je klasie na głos. Nic zatem dziwnego, że rada pedagogiczna szkoły poparła moje plany podjęcia studiów na wydziale dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.

Wśród ludzi chorych

Gdy skończyła się wojna w maju 1945 roku, życie we wszystkich jego przejawach, w całym kraju, wzrosło do szczytu możliwości. Każdego dnia powstawały setki nowych szkół zakładów pracy, punktów usługowych i różnych innych instytucji. Moi pełnosprawni rówieśnicy z zapałem rzucali się na naukę, na pracę w powstających z gruzów fabrykach Śląska. Cieszyłem się z tego wybuchu nowych sił żywotnych, a jednocześnie z goryczą myślałem, że w mojej sytuacji życiowej nic się nie zmienia. Nie dostrzegałem żadnych nowych szans. W myślach opracowywałem plany konspiracyjnej ucieczki z domu na Śląsk i tam znalezienie jakichś możliwości rozpoczęcia samodzielnego życia. Ale któregoś dnia zaświeciło słońce - z zakładu w Laskach nadeszło pismo - od września rozpoczyna się nauka i mam przyjechać do szkoły. Moja radość była ogromna. Wreszcie nadszedł szczęśliwy dzień odjazdu.

Pociąg z Katowic do Warszawy, przepełniony do granic wytrzymałości, po trzynastu godzinach jazdy dotarł do stolicy. Potężne zwały gruzów i ruin na mojej mamie wywarły ogromne wrażenie. Trudno jej było uwierzyć, że widok roztaczający się dokoła jest rzeczywistością.

Budynki szkolne i internatowe w Laskach w przeważającej części były zburzone. Pamiętać trzeba, że w we wrześniu 1939 roku na tym terenie toczyły się zażarte walki o Warszawę, niemieckim bombom lotniczym i artylerii oparły się tylko nieliczne części zabudowań, mimo to rozpoczęła się nauka.

Spragnieni wiedzy, uczniowie oddawali się jej z zachłannością.

Pierwsze miesiące i lata pobytu w zakładzie w okresie powojennym opisałem w pracy publicystycznej: "Co mi dała szkoła w Laskach", zamieszczonej w dwumiesięczniku - "Laski”, w setnym numerze tego czasopisma w 2011 roku. Do tego artykułu odsyłam zainteresowanych tą tematyką.

W 1948 r. ukończyłem siedmioklasową szkołę podstawową i rozpocząłem naukę na kursie masażu leczniczego zorganizowanym przez laskowski ośrodek szkolny. Była to dla mnie szansa zdobycia zawodu, podjęcia pracy i wstąpienia na ścieżkę samodzielnego życia.

Po dobrze zdanym egzaminie zawodowym, w czerwcu 1949 roku, wyjechałem do rodzinnego domu. Dyrekcja zakładu pomagała w znalezieniu pracy absolwentom kursu. Miałem czekać na wiadomość, gdzie i od kiedy będę zatrudniony. Mnie starano się ulokować w Łodzi. Gdy po upływie miesiąca żadna wiadomość nie nadeszła, postanowiłem sam zająć się sprawą.

Nie chciałem prosić ojca o pieniądze potrzebne na wyjazd do Katowic, gdzie spodziewałem się znaleźć posadę w którymś ze śląskich zakładów leczniczych. Napisałem więc list do jednego z zaprzyjaźnionych nauczycieli w Laskach - Zdzisława Zajączyńskiego, z prośbą o niewielką pożyczkę finansową, z zapewnieniem, że oddam po otrzymaniu pierwszej pensji.

Wkrótce listonosz przyniósł pieniądze i list od przyjaciela, w którym podawał mi adres swego znajomego niewidomego masażysty pracującego w Bytomiu - Ferdynanda Frybesa. Do niego miałem się zgłosić, a on, mając rozeznanie w branży, z pewnością mi skutecznie pomoże. Tak też uczyniłem.

Na drugi dzień, wraz z młodszym bratem - Staszkiem, wyjechaliśmy na Śląsk. Pan Frybes bardzo się ucieszył. Stwierdził, że chyba niebo mnie zesłało. Stara się bowiem o przeniesienie do Wrocławia, gdzie będzie wśród swoich Lwowiaków, i gdzie oferują mu lepsze warunki pracy, a także mieszkanie, ale nie może wyjechać, dopóki na swoje miejsce w bytomskiej przychodni zdrowia nie znajdzie kogoś chcącego podjąć pracę. I tak, po niespełna tygodniu, pan Ferdynand wraz z żoną wyjechał do Wrocławia, a ja rozpocząłem pracę masażysty w przychodni leczniczej czyli, jak się wtedy mówiło - w ubezpieczalni w Bytomiu. Mieszkanie otrzymałem w hoteliku należącym do miejscowej spółdzielni niewidomych, gdzie pozwolono mi się zatrzymać, dopóki nie znajdę odpowiedniego lokum.

Moja praca składała się z dwu części zakładowej i terenowej. Trzy przedpołudniowe godziny przeznaczone były na wykonywanie zabiegów w mieszkaniach pacjentów obłożnie chorych i pięć godzin popołudniowych w zakładzie terapeutycznym. Pacjentów w terenie miałem zawsze dwu. Wraz ze zleceniem na masaż otrzymywałem adres chorego. Oznaczało to, że codziennie musiałem być w różnych dzielnicach miasta.

Pierwsza część obowiązków była dla mnie trudna. Po pierwsze - nie znałem dobrze miasta, a po drugie - musiałem samodzielnie dotrzeć pod wskazany adres, i to było bardzo trudne.

W Laskach nie uczono nas chodzić samodzielnie po ruchliwym mieście czyli, jak się teraz określa - orientacji przestrzennej. Problematyka ludzi niewidomych nie była jeszcze tak rozwinięta jak na zachodzie Europy. Byliśmy, jak w wielu innych sprawach, mocno zapóźnieni.

Po rozległym terenie zakładowym poruszaliśmy się samodzielnie, ale tam nie było samochodów, tramwajów, krętych ulic i placów. Poza tym, nie uczono posługiwać się białą laską, co na zachodzie już kilkanaście lat wcześnie stało się normą.

Tak więc po ulicach miałem poruszać się, jak człowiek widzący. Wiele razy znalazłem się w niebezpieczeństwie. Kiedyś na kopalnianym osiedlu na krańcu miasta, wszedłem na tor kolejowy, po którym jechał pociąg załadowany węglem. Gdyby się przede mną nie zatrzymał, byłoby ciężko. Chyba nie muszę przytaczać określeń, jakimi maszynista mnie obsypał. Po dwu miesiącach takiego chodzenia, któryś z pacjentów poradził, abym kupił sobie laskę. Wtedy przechodnie będą na mnie zwracać większą uwagę i będzie łatwiej. Z rady skorzystałem i rzeczywiście pomogło. Poza tym, coraz lepiej poznawałem miasto, i to także miało duże znaczenie.

Czasem pacjenci, chcąc, abym szybciej dotarł do nich, starali się mi pomagać. I tak na przykład, młoda dziewczyna, która miała pooperacyjną nieruchomość stawów biodrowych, a moje zabiegi bardzo jej pomagały, wysyłała po mnie swą młodszą siostrę, wtedy moja droga skracała się wydatnie i zabieg mógł trwać znacznie dłużej.

W zakładzie fizykoterapeutycznym miałem własny gabinet, pod którym prawie zawsze ustawiały się kolejki, bo wszyscy pacjenci chcieli być u mnie. Bardzo niezadowoleni byli z tego dwaj inni masażyści, ale oni na szczęście pracowali przed południem i nie miałem z nimi kontaktów.

Moimi pacjentami byli przeważnie górnicy i inni ludzie po urazach mechanicznych - wszelkiego rodzaju złamania rąk, nóg, uszkodzenia kręgosłupa. Było także sporo dzieci.

Wkrótce pokonałem początkowe trudności i zżyłem się z ludźmi, z miastem, ale często myślałem o zmianie zakładu pracy. Chciałem się dalej uczyć, a rozłożenie pracy na cały dzień na nowe zadania nie pozwalało. Gdy więc po roku dowiedziałem się, że w Katowicach w szpitalu zwalnia się etat - wystąpiłem z podaniem o przyjęcie. Na pozytywną odpowiedź nie musiałem długo czekać. Zostawało jeszcze uzyskać zgodę na odejście w przychodni bytomskiej , co po dwu tygodniach się udało i mogłem przenieść się do Katowic.

Mieszkanie otrzymałem w pokoju służbowym. Wtedy na terenie szpitala mieszkała spora liczba pielęgniarek i lekarzy. Pracę rozpocząłem 4 października 1950 roku, a już tydzień później byłem uczniem ósmej klasy Ogólnokształcącego Liceum dla Pracujących w Katowicach. Teraz, kiedy moje obowiązki zawodowe zamykały się w godzinach od 8 do 15, mogłem rozpocząć dalszą naukę.

Szpital na ulicy Francuskiej, w którym rozpocząłem służbę, należał do największych zakładów leczniczych w województwie. Zajmował duży obszar powierzchni. Oprócz budynków, w których mieściły się oddziały dla chorych, na terenie ośrodka znajdowało się kilkanaście placówek pomocniczych , między innymi - administracja szpitala, wielka kuchnia, stołówka dla pracowników, pralnia, obiekt mieszkalny, sklep spożywczy mający także inne artykuły codziennego użytku, duża kaplica, stolarnia. Pracownik a także pacjent, mógł całymi tygodniami nie wychodzić poza obręb ośrodka i mieć wszystko, co do życia potrzebne.

W krańcowej części szpitalnego obszaru znajdowały się tereny zielone z krzewami i drzewami, wśród których ustawiono ławki. Dzięki temu pacjenci chodzący mogli w pogodne dni odpoczywać na świeżym powietrzu. Na wszystkich oddziałach, oprócz pracowników świeckich, pracowały siostry zakonne ze zgromadzenia urszulanek. Na etacie szpitala był także ksiądz, który odprawiał niedzielne nabożeństwa oraz pełnił usługi kapłańskie wobec chorych.

W szpitalu pracowało czterech niewidomych masażystów - jeden na chirurgii, jeden na internie, jeden w męskiej części oddziału neurologicznego. Mnie powierzono neurologiczny oddział dla kobiet i dzieci. Wśród moich pacjentów przeważnie znajdowali się najciężej chorzy, po wylewach, ze stwardnieniem rdzeniowym, z niedowładami pourazowymi.

Masaż i gimnastyka miały nie dopuścić do zastojów, zesztywnień stawów i zaników tkanek, a jednocześnie pobudzić krążenie krwi, aby w ten sposób doprowadzić do lepszego ukrwienia, odżywienia i wzmocnienia mięśni i nerwów. Codziennie miałem około dwudziestu pacjentek. Zabiegi wykonywane przeze mnie, choć często bolesne, przynosiły im ulgę i były bardzo oczekiwane.

Spośród ponad czterdziestoosobowego zespołu pracowniczego na oddziale, ja każdego dnia z chorymi przebywałem najdłużej. Cieszyłem się ich zaufaniem. Pacjentki powierzały mi swoje tajemnice, mówiły o przeżyciach przykrych i radosnych, o których nie chciały i nie mogły rozmawiać z pielęgniarkami, a tym bardziej z lekarzami. Chcąc jak najbardziej pomóc chorym, często omawiałem ich problemy z ordynatorem. Sporo czasu poświęcałem na przebywanie z dziećmi, których prawie zawsze była kilkuosobowa gromadka. Gdy niekiedy nie mogłem spełnić ich oczekiwań, były smutne i rozżalone.

W czerwcu 1954 roku zdałem egzamin maturalny i po wielu rozważaniach, zdecydowałem się na studia w Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Dziennikarskim. Czekał mnie trudny czas. Musiałem się rozstać z kolegami i koleżankami ze szkoły i z innymi bliskimi mi ludźmi, z miastem, które było mi wielce przyjazne, gdzie znałem każdy zakątek i które polubiłem, z codzienną stabilizacją, i wyjechać do Warszawy, gdzie, jak się domyślałem, czekały na mnie same niewiadome i będę musiał zaczynać prawie wszystko od nowa.

Moje zakończenie pracy na oddziale neurologicznym przyjęte zostało przez chorych, a także przez część lekarzy, nutą niepewności. Mnie także nie było łatwo rozstać się z tym wszystkim, czym żyłem dotychczas. Dyrektor administracyjny szpitala, żegnając się ze mną, oświadczył, że gdyby moje plany z jakichś przyczyn się nie powiodły, w każdej chwili mogę wrócić i będę tego samego dnia na nowo przyjęty do pracy.

30 sierpnia 1954 roku pożegnałem się ze współpracownikami na oddziale i wyjechałem do Warszawy, ale do szpitala na ulicy Francuskiej w Katowicach przyjeżdżałem później jeszcze wielokrotnie. W okresie całych studiów, kiedykolwiek nie dopisywało mi zdrowie, śpieszyłem do moich bliskich lekarzy, a oni pomagali, radzili, dawali recepty i nie tylko.

Gdy w czasie surowej zimy w 1956 roku zachorowałem na ostre zapalenie zatok, a w studenckim szpitalu w Warszawie nie było wolnego miejsca, pojechałem, jak zwykle, do Katowic. Pani laryngolog umieściła mnie na swoim oddziale i otoczyła troskliwą opieką. Po trzech tygodniach, wyleczony, wróciłem do Warszawy. Bez tej przyjacielskiej, pomocnej ręki byłoby mi o wiele trudniej.

Studia dziennikarskie

Egzamin wstępny w Uniwersytecie Warszawskim w lipcu 1954 roku przyjechałem z własną maszyną do pisania. Podczas egzaminu dostałem oddzielny pokój, aby moja maszyna w nie przeszkadzała innym kandydatom na studia. Było ich 2000, a miejsc tylko sto, zatem rywalizacja ogromna. Asystenci ogłosili trzy tematy. Wybrałem temat związany z twórczością Juliusza Słowackiego. Mieliśmy cztery godziny na wykonanie zadania. Swoją pracę oddałem po trzech godzinach. Po dwóch dniach zatrzymał mnie na korytarzu uczelni asystent wydziału dziennikarskiego i oświadczył, że z pracy pisemnej otrzymałem czwórkę z plusem i zostałem przyjęty na studia. Odniosłem wrażenie, że faktem tym był niezmiernie poruszony i zaskoczony. Rozpierało mnie szczęście, że dostałem się na studia dziennikarskie, które w moich życiowych planach zajmowały poczesne miejsce.

Cieszyłem się i nie przypuszczałem, że zanim uda mi się zrealizować moje plany, czeka mnie wiele przykrości i trudności.

W latach pięćdziesiątych na wyższych uczelniach, a może tylko na Uniwersytecie Warszawskim, istniał zwyczaj, że studenci pierwszego roku rozpoczynali naukę pierwszego września, a więc o miesiąc wcześniej, aby mieć czas na oswojenie się z wymaganiami i warunkami w nowej uczelnianej sytuacji oraz na bezstresowe załatwienie wszystkich formalności.

Tak więc pierwszego wrześniowego dnia zjawiłem się w dziekanacie Wydziału Dziennikarskiego UW, aby odebrać skierowanie upoważniające mnie do mieszkania w domu studenta. Jakież było moje zaskoczenie, gdy urzędniczka powiedziała, że nie ma dla mnie skierowania, ponieważ mieszkanie ma mi zapewnić Polski Związek Niewidomych. Nie pomogło tłumaczenie, że Związek nie zajmuje się takimi sprawami, że ma zupełnie inne cele. Urzędniczka była niewzruszona.

Wzburzony odszedłem od okienka, nie wiedząc, co robić. I podjąłem decyzję - jadę do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Na szczęście nie było to daleko od uniwersytetu. W ministerstwie przedstawiłem swoją dramatyczną sytuację. Pani zajmująca się sprawami studenckimi bez wahania podniosła słuchawkę telefonu. Po krótkiej wymianie zdań z przedstawicielką dziekanatu dziennikarstwa powiedziała: Miejsce w akademiku ma pan załatwione. Tym razem dostałem skierowanie bez dyskusji.

Niebawem okazało się, że moja radość nie może być pełna. Akademik, w którym miałem zamieszkać, nie dość, że znajdował się daleko od uczelni, na Pradze, to był jeszcze w trakcie budowy. Aby dojść do prowizorycznych drzwi, należało przejść przez dłuższą kładkę bez poręczy nad wykopami, w których układano rozmaite rury i przewody. W łazienkach była już woda, ale tylko zimna. Stołówka nie miała szans pojawienia się nawet w marzeniach sennych. Widzący studenci radzili sobie, ale mnie wszystko przerażało. Do tego ogromne przestrzenie miasta, długie kręte, przeważnie rozkopane warszawskie ulice i rozległe place utrudniające orientację, zwłaszcza, że Warszawa była dla mnie miastem zupełnie nieznanym. Nie nawiązałem jeszcze kontaktów z kolegami z koleżankami z mojego wydziału, którzy także przyjechali z innych miast, musiałem więc liczyć wyłącznie na siebie. Zaczęła mnie nachodzić myśl, żeby rzucić to wszystko i wrócić do Katowic - miasta, które miało normalne ulice, bez gruzu, kładek i wykopów, oraz mnóstwo sklepów i barów, ale się nie poddałem. Po kilku dniach udręki postanowiłem zwrócić się do władz uniwersytetu o pomoc. Wiedziałem jednak, że po skardze na uczelnię w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego szanse na zrozumienie moich problemów są nikłe. Postanowiłem więc pójść do uczelnianego Komitetu PZPR, w którego egzekutywie zasiadali studenci oraz pracownicy UW, i przedstawić swoją sytuację. Nie byłem członkiem partii, należałem natomiast do Związku Młodzieży Polskiej, ale tych aspektów sprawy w ogóle nie brałem pod uwagę. Najważniejsze było to, że postawiono mnie w bardzo trudnej sytuacji, zagrażającej kontynuowaniu rozpoczętych studiów. W komitecie uczelnianym moje problemy potraktowano ze zrozumieniem i życzliwością. Obiecano rychłą pomoc. Interwencja okazała się skuteczna.

Wkrótce wezwano mnie do dziekanatu dziennikarstwa i poinformowano, iż rektorat Uniwersytetu Warszawskiego zwrócił się do rektoratu Politechniki Warszawskiej z prośbą o wypożyczenie jednego pokoju w akademiku tej uczelni mieszczącym się na pl. Narutowicza. Wtedy był to największy i najlepiej zagospodarowany dom studenta w Warszawie. Miał nie tylko dużą stołówkę, ale i własny sklep spożywczy, bar mleczny, czytelnie, pokoje gościnne, a nawet basen pływacki. Władze politechniki wyraziły zgodę i oddały do użytku Uniwersytetu pięcioosobowy pokój na okres jednego roku. Przeniosłem się niezwłocznie wraz z trzema innymi studentami, którym z różnych przyczyn zależało na zamieszkaniu w innej dzielnicy miasta. Od tego czasu skończyły się moje problemy mieszkaniowe. Po roku wróciłem do akademika uniwersyteckiego, ale wtedy istniały tam już normalne warunki egzystencji.

W czasie studiów starałem się osiągać dobre wyniki, aby jak najwięcej się nauczyć, a jednocześnie udowodnić, że nie widząc, można pokonać liczne bariery. Miałem dobre warunki materialne, ponieważ oprócz stypendium, od 1956 roku otrzymywałem jako niewidomy zasiłek lektorski, wypłacany z kasy państwowej, tylko niewiele mniejszy od stypendium studenckiego, a na ostatnim roku studiów, jako jeden z dwóch studentów na roku, otrzymywałem stypendium naukowe.

Myślę, że najważniejsze są tu dobre stosunki z koleżankami i kolegami. Miałem wśród nich serdecznych przyjaciół, na których w każdej sytuacji mogłem liczyć. Zawsze uważałem i nadal tak myślę, że jeśli niewidomy chce się cieszyć uznaniem otoczenia - korzystać z pomocy innych - musi im coś z siebie dawać, a nie tylko brać. Jeżeli ktoś chce się bez przerwy "wieszać" na innych, nie znajdzie aprobaty i przyjaźni, otoczenie będzie go unikać.

Temat mojej pracy magisterskiej brzmiał: "Artystyczne i ideowe wartości twórczości Jerzego Andrzejewskiego". Pisarz był bardzo zainteresowany tematem, więc spotkałem się z nim na długą rozmowę. Moim promotorem został wybitny krytyk literacki - Andrzej Kijowski. Pierwszą wersję pracy magisterskiej poddał tak głębokiej krytyce, że wolałem napisać ją od nowa niż nanosić poprawki. Druga wersja pracy została oceniona pozytywnie. Napisanie jej sprawiło mi sporo trudności, gdyż wcześniej rozpocząłem pracę w redakcji oraz miałem już własną rodzinę z kilkumiesięcznym dzieckiem. Ponadto nie udało mi się znaleźć stałego lektora do wyszukiwania i czytania materiałów dostępnych jedynie w czytelniach. W rozwiązaniu tego problemu pomógł mi brat mojej pierwszej żony - Mieczysław, który w tym celu przyjechał na kilkanaście dni do Warszawy. Egzamin magisterski zdałem w czerwcu 1960 roku z ogólnym wynikiem "dobry".

W czasie studiów przede wszystkim liczyłem na siebie. Podstawą nauki było pismo Braillea. Bez niego nie mógłbym ukończyć studiów, a potem przez długie lata pracować jako dziennikarz. Moja nauka w szkole średniej, a także studia uniwersyteckie opierały się na notatkach brajlowskich, które służyły nie tylko mnie, ale również widzącym przyjaciołom, gdyż zwłaszcza podczas sesji egzaminacyjnych uczyliśmy się w kilkuosobowych zespołach, a moje zapiski okazywały się najdokładniejsze. Nie muszę chyba dodawać, że wtedy dla niewidomych studentów nie było podręczników w brajlu ani na taśmie, bo magnetofony stały się popularne dopiero w latach sześćdziesiątych. Dlatego notatki z wykładów i zajęć seminaryjnych były podstawą nauki i warunkiem dorównania studentom widzącym, dla których stały otworem biblioteki i czytelnie. O komputerach nawet w najśmielszych marzeniach nikomu w Polsce się nie śniło.

Po podjęciu pracy w redakcji "Pochodni" nie zerwałem z nauką, choć nie miała ona już systematycznego charakteru. Przez kilka lat uczęszczałem na wykłady dotyczące dziennikarstwa, wygłaszane przez wybitnych publicystów i naukowców w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, oraz na wykłady z zakresu ekonomii i socjologii w Stołecznym Ośrodku Naukowym. Starałem się również, aby w domowej biblioteczce nie brakowało nowości wydawniczych dotyczących języka polskiego, prasoznawstwa, stylistyki i innych dziedzin nauki związanych z moim zawodem.

Z bliskich kontaktów z Wydziałem Dziennikarskim Uniwersytetu Warszawskiego w 1977 roku wynikła decyzja o przystąpieniu do pisania pracy doktorskiej. Jej tematem miała być, zgodnie z sugestią dziekana wydziału prof. Haliny Słomkowskiej, publicystyczna i naukowa działalność dr. Włodzimierza Dolańskiego. Zagadnienie to bardzo mnie zafrapowało i z entuzjazmem zabrałem się do pracy. Zacząłem zbierać materiały. Uczęszczałem na seminaria i sesje doktoranckie organizowane w Warszawie i innych miastach. Jednak po roku pracy musiałem się wycofać z tych ambitnych planów. Nie zdołałem pogodzić obowiązków zawodowych, naukowych i rodzinnych, Zabrakło mi pieniędzy na opłacanie lektorów, a trzeba wiedzieć, że artykuły dr. Dolańskiego rozsiane są po bardzo licznych czasopismach, krajowych i zagranicznych, i nie tylko w języku polskim. Gdybym wtedy miał komputer, mógł skanować prace publicystyczne, gromadzić je na twardym dysku, samodzielnie pracować nad teks tem, mój doktorat przybrałby zupełnie inne kształty.

Trudna droga

Po opuszczeniu Zakładu w Laskach i rozpoczęciu pracy oraz nauki w Katowicach, każdy dzień miałem wypełniony od rana do późnego wieczora. Sytuacja zmieniała się letnią porą, kiedy rozpoczynały się wakacje, a jednocześnie otrzymywałem w zakładzie pracy urlop wypoczynkowy. Nie miałem wtedy jeszcze żadnych doświadczeń wyjazdowych do ośrodków wczasowych toteż przez pierwsze trzy lata czas wakacyjny spędzałem w Laskach.

Istniały tu świetne warunki wypoczynku. W lecie uczniowie wyjeżdżali na wakacje do swych rodzinnych domów, były więc wolne pomieszczenia, w których lokowano niewidomych przyjeżdżających niemal z całego kraju. Leśne zagajniki otaczające ośrodek wabiły ciszą, łagodnym szumem drzew i szmerem strumienia, który wtedy jeszcze płynął nieopodal internatu dla chłopców.

Na urlop do zakładu przyjeżdżali licznie inni koledzy, którzy po kursie masażu, tak jak ja, podjęli pracę w placówkach służby zdrowia w miastach całej Polski. Wieczorne i nocne spotkania przeciągały się do późna. Wszyscy wchodzili w życie, łapczywie zagarniali jego różnorakie przejawy. Było więc o czym gawędzić, dzielić się doznaniami, nie tylko zawodowymi. Czasem dyskusję ożywiała szklanka taniego wina. Po takich spotkaniach wracało się do swych zakładów pracy i miejsc zamieszkania w atmosferze odprężenia, psychicznego i fizycznego odpoczynku oraz wzbogacenia wzajemnych doświadczeń.

Duży wyłom w tej formie spędzania urlopowego czasu dokonał się w lecie 1953 roku. Na cały sierpień wyjechałem na obóz sportowy do Szarcza - małej miejscowości położonej wśród zielonogórskich lasów i jezior.

W latach 50. Zarząd Główny PZN rozpoczął organizowanie obozów sportowych dla niewidomych, zwłaszcza młodych. Wtedy, zaledwie kilka lat po II wojnie światowej, grupa tych inwalidów była bardzo liczna. Intensywna działalność sportowa okazała się skutecznym sposobem wyciągnięcia ich z domów i wprowadzenie na drogi aktywnego życia. Organizowano obozy pływackie, spływy kajakowe, rajdy piesze, górskie i nizinne, obozy łyżwiarskie i narciarskie. Ja wybrałem się na obóz lekkoatletyczny.

Dotychczas nie miałem nic wspólnego ze sportem, a wiele jego postaci i określeń stanowiły dla mnie puste dźwięki, mimo to na obóz pojechałem ochoczo. Dzięki temu zdobyłem wiele ważnych umiejętności.

Nauczyłem się pływać, poznałem różne dyscypliny sportowe, jak: skok w dal i trójskok, rzuty dyskiem i pchnięcie kulą, gimnastykę na niektórych przyrządach, biegi na krótkich dystansach. Zajęcia odbywały się codziennie i trwały osiem godzin. Od tego czasu sport stał się dla mnie nie tylko bardziej znany, ale i bliski. I to zostało do dziś. Ponadto w sposób odczuwalny wzrosła moja sprawność fizyczna.

W szarczyńskim obozie uczestniczyło około 60 niewidomych i słabo widzących z całego kraju. Dzięki temu nawiązałem liczne znajomości, które kilka lat później ułatwiły mi pracę redakcyjną.

Na kolejną przygodę wakacyjną przyszło mi czekać dwa lata. W sierpniu 1955 roku wyjechałem na dwutygodniowe wczasy studenckie do Międzygórza w Sudetach. Miałem już za sobą pierwszy rok studiów uniwersyteckich. Nasza grupa wczasowa liczyła ponad 80 osób, najwięcej z uczelni warszawskich łódzkich i poznańskich.

Czułem się tam bardzo dobrze. Po raz pierwszy zetknąłem się z prawdziwymi górami i od razu obdarzyłem je ciepłym uczuciem, trwającym przez następne dziesiątki lat. Przyczyniły się do tego częste wycieczki na niedalekie strome ścieżki i górskie szczyty.

Prawie każdego dnia odbywały się wieczorki taneczne, cieszące się dużym powodzeniem studenckiej braci. Uczestniczyłem w nich ochoczo. Nauczyłem się modnych wówczas tańców, co przydało mi się także w różnych okolicznościach w późniejszym czasie. W Międzygórzu nawiązałem bliskie więzi z wieloma koleżankami i kolegami, które trwały wiele lat po ukończeniu studiów. Do dziś wczasy te zaliczam do najbardziej udanych turnusów wypoczynkowych, choć w późniejszym okresie było ich pewnie kilkadziesiąt. Miały istotny wpływ na rozwój mojej osobowości. We wspomnieniach kojarzą mi się ze słońcem, przyjaźnią i beztroską.

Kolejną miejscowością uzdrowiskową, do której wyjechałem na wczasy studenckie w lecie 1957 roku była Kudowa Zdrój. Tu także były wspinaczki po górskich zboczach oraz zwiedzanie regionalnych zabytków kultury. Jednak pobyt w Kudowie zasługuje na upamiętnienie z zupełnie innych przyczyn. Tutaj na jednym z wieczorków tanecznych poznałem Irenę, która w niespełna rok później została moją żoną.

Mieszkała w Łodzi, studiowała mikrobiologię na miejscowym uniwersytecie. Jej ojciec zajmował jakąś funkcję urzędniczą w przemyśle spożywczym, a mama zajmowała się domem. Irena miała dwu młodszych braci.

W lutym 1958 r. w czasie ferii zimowych, wyjechaliśmy razem na dwutygodniowe wczasy do ośrodka PZN w Muszynie. Tam właśnie postanowiliśmy się pobrać. Po powrocie z Muszyny znów rozjechaliśmy się do swych miejsc zamieszkania.

Narzeczeństwo nasze było dość nietypowe. Irena, mieszkała z rodzicami i rodzeństwem , a ja w domu studenckim w Warszawie. Wtedy jeszcze w soboty odbywały się normalne zajęcia uczelniane, toteż spotykaliśmy się dwa, trzy razy miesiącu w niedzielę, najczęściej w domu rodzinnym Ireny. Prawie nigdy nie byliśmy sami. Wychodziliśmy na dłuższe spacery po łódzkich parkach lub ulicach. Irena miała dużo koleżanek i często przebywaliśmy w ich towarzystwie. Czasem ona przyjeżdżała do Warszawy, ale wtedy również przez cały czas byliśmy w obecności innych osób.

Nasz ślub odbył się pod koniec kwietnia 1958 roku. W uroczystości uczestniczyło kilkanaście osób, głównie spośród uczelnianych koleżanek i kolegów Ireny i moich.

Następnego dnia przypadało pierwszomajowe święto mogłem więc zostać w Łodzi dłużej. Nasze codzienne życie nie uległo zmianie. W maju rozpoczęła się sesja egzaminacyjna - dla Ireny i dla mnie bardzo ważna, bo ostatnia, decydująca o pomyślnym zakończeniu studiów. Irena kończyła pisanie pracy magisterskiej, ja natomiast to zadanie miałem jeszcze przed sobą .

W lipcu wyjechaliśmy na obóz studencki zorganizowany przez Zarząd Główny Polskiego Związku Niewidomych w Pokrzywnej na Opolszczyźnie. Wróciliśmy po dwu tygodniach, gdyż od 1 sierpnia rozpoczynałem pracę redakcji "Pochodni".

W czasie wakacji domy studenckie na ogół były puste, mogliśmy więc mieszkać w akademiku, ale tylko chwilowo. Od czerwca Irena była w ciąży. Fakt ten mocno komplikował naszą sytuację mieszkaniową. W końcu września, w związku ze zbliżającymi się zajęciami na uczelniach, musieliśmy opuścić dom studenta. Za radą i rzetelnym poparciem pani, która kierowała zasiedlaniem domów akademickich należących do Uniwersytetu Warszawskiego, rozpocząłem intensywne staranie o czasowe przydzielenie mi pokoju w domu asystentów na studenckim osiedlu pod nazwą: Jelonki.

Osiedle na Jelonkach składało się z ponad stu baraków mieszkalnych przeznaczonych pierwotnie dla pracowników budujących Pałac Kultury. Gdy Pałac oddano do użytku w 1955 roku, budowniczy opuścili baraki. Wtedy władze stolicy całe osiedle przekazały warszawski uczelniom. Ulokowano tam około pięciu tysięcy studentów, co w znacznej mierze rozwiązało problemy mieszkaniowe uczącej się młodzieży. Kilka baraków przeznaczono na mieszkania dla asystentów UW. W takim właśnie baraku otrzymaliśmy pokój, do którego przeprowadziliśmy się na początku października. Mieszkali tam głównie młodsi pracownicy naukowi Uniwersytetu Warszawskiego.

Nasz pokój miał około dwudziestu metrów kwadratowych powierzchni. Ponadto w pawilonie znajdowały się pomieszczenia do użytku dla wszystkich mieszkańców - pokój natryskowy z ciepłą wodą, łazienka z umywalkami oraz pomieszczenie z kabinami toaletowymi.

Na osiedlu był duży sklep spożywczy, bar mleczny, stołówka studencka, przychodnia lekarska, urząd pocztowy, przy którym znajdowała się czynna przez całą dobę budka telefoniczna oraz klub studencki. Odbywały się w nim różne imprezy kulturalne i muzyczne.

Nasze życie wreszcie zostało unormowane na znośmy poziomie. Otrzymaliśmy własny kąt i nie musieliśmy się martwić co będzie jutro. Miało to szczególnie istotne znaczenie, ponieważ w lutym 1959 r. urodziła się córka - Anna Maria. Powstała więc rodzina ze wszystkimi obowiązkami wynikającymi z wychowywania małego dziecka.

Ważne było również, że miałem stałą, satysfakcjonującą pracę w redakcji "Pochodni" i choć płaca nie należała do wysokich, przy oszczędnym gospodarowaniu, pieniędzy wystarczało na zaspokojenie niezbędnych potrzeb. Wkrótce zaprzyjaźniliśmy się z innymi mieszkańcami pawilonu i często pomagaliśmy sobie w rozmaitych drobnych sprawach. Irena nie pracowała zawodowo, ponieważ zajmowała się dzieckiem. Na osiedlu nie było żadnych instytucji, które pomagałyby młodym małżeństwom w sprawowaniu funkcji rodzicielskich. Trudno się dziwić, ponieważ Jelonki przeznaczone były dla studentów, a nie dla rodzin.

Czasem Irena, gdy chciała odpocząć i zmienić tryb życia, wyjeżdżała na kilka dni do Łodzi, a tam główne obowiązki wobec małej Ani przejmowała babcia. Dzięki temu Irena mogła więcej czasu poświęcić na spotkania ze swymi koleżankami ze studiów. Do bliskich kontaktów z nimi przywiązywała dużą wagę.

W latach 50. Jelonki znajdowały się na krańcu zachodniej dzielnicy Warszawy - Woli, do zakładu pracy, który znajdował się w rejonie Starego Miasta miałem więc dość daleko, kilkanaście kilometrów. Dojeżdżałem z przesiadką, dwoma autobusami. Zabierało to sporo czasu. Praktycznie cały dzień byłem poza domem.

Pokój w pawilonie asystentów był wielkim osiągnięciem i świadczył o niezwyczajnej życzliwości władz Uniwersytetu wobec mnie. Nie należałem jednak do pracowników uczelni, nie mogłem więc zbyt długo korzystać z tej życzliwości, a zatem rozpocząłem starania o przydział normalnego mieszkania.

Polski Związek Niewidomych, jako całość, organizacyjnie należał do Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej. Z tego resortu uzyskiwał pieniądze na działalność oraz dyrektywy określające główne kierunki pracy. Z tego tytułu Ministerstwo Zdrowia miało własną, niewielką pulę mieszkań przeznaczonych dla inwalidów zatrudnionych w instytucjach objętych nadzorem i opieką Ministerstwa. Mieszkania te, a było i ich niewiele, cztery- pięć w roku, miały umożliwić zatrudnienie niezbędnych, wykwalifikowanych pracowników. Wystąpiłem więc do Ministerstwa zdrowia o przydział mieszkania z puli pracowniczej. W zakładzie pracy nie mogłem liczyć na poparcie, gdyż o ten sam lokal występował inny pracownik, należący do grona koleżeńskiego w Zarządzie Głównym, on jednak był osobą widzącą, a mieszkania te miały służyć wyłącznie inwalidom, jako ludziom słabszym . Miałem więc za sobą kierownictwo Departamentu Rehabilitacji Inwalidów Ministerstwa i przydział otrzymałem. Był to powód do dużej radości. Do nowego mieszkania na Bielanach przeprowadziliśmy się w końcu października 1960 roku. Na 36 metrach kwadratowych mieściły się dwa pokoje, przedpokój, łazienka i ciemna kuchnia.

Na początku 1962 r. gdy córka ukończyła trzy lata, zapisaliśmy ją do przedszkola, a Irena rozpoczęła pracę, jako mikrobiolog, w laboratorium Analitycznym Szpitala Bielańskiego. Zrobiony został kolejny krok na drodze do stabilizacji, jak się wydawało, tym razem na dłuższy okres.

Niestety, wkrótce okazało się, że stabilizacja ta jest ułomna. Nasze małżeństwo z roku na rok stawało się coraz trudniejsze. Niemal przy każdej okazji dzielące nas różnice stawały się coraz bardziej jaskrawe, a dzieliło nas prawie wszystko: odmienne charaktery, podejście do problemu wychowywania dzieci, różnice światopoglądowe, stosunek do otaczających nas ludzi, zachowania w sytuacjach trudnych.

Anormalna sytuacja, niemożność porozumienia pogłębiały się z każdym rokiem. Narastało we mnie przeświadczenie, iż przyczyna zaistniałego stanu rzeczy tkwiła w nienaturalny narzeczeństwie. Jak już wcześniej wspomniałem, spotykaliśmy się rzadko, nie mieliśmy więc okazji wzajemnego poznania i sprawdzenia w trudniejszych sytuacjach, których w codziennym życiu nie udaje się uniknąć. Pozornie byliśmy blisko, ale jednocześnie niezmiernie daleko od siebie. Czułem się bardzo samotny. Ratowało mnie jedynie to, że w swoim otoczeniu pracowniczym i społecznym miałem przyjaciół i oni nigdy mnie nie zawodzili. Coraz częściej przychodziła myśl, że skoro nie możemy żyć razem, powinniśmy się rozstać. Wierzyłem, że oddalenie ułatwi nam mniej emocjonalne i bardziej normalne zachowania . Jednak z propozycją takiego rozwiązania chciałem poczekać, aż nasza córka Anna osiągnie wiek pełnoletniości, by nie musiała przeżywać rozterek związanych z decyzjami sądowymi dotyczącymi opieki rodzicielskiej.

Kilka lat po przeprowadzeniu się na Bielany, zacząłem myśleć o zdobyciu większego mieszkania. Dwa aspekty miałem na uwadze. Po pierwsze - było nas troje i gdyby każdy z nas miał swój pokój, łatwiej byłoby nam pracować, odpoczywać i realizować swe zainteresowania. Po drugie - na większej przestrzeni będziemy bardziej oddaleni od siebie, a to powinno zmniejszyć napięcia w otaczającej nas atmosferze i ułatwić wzajemne akceptowanie.

Aby zmierzyć się z tym zadaniem, potrzebne były pieniądze, a pod tym względem nie było u nas dobrze. Systematyczne oszczędzanie okazało się niemożliwe. Postanowiłem więc, że w tajemnicy przed Ireną, wszystkie dodatkowe dochody, jak honoraria za artykuły, kwartalne premie i nagrody będę wpłacał na konto PKO. Dzięki temu uda mi się zgromadzić sumę pieniężną umożliwiającą zdobycie większego mieszkania. W tej mierze starałem się być konsekwentnym. Po upływie czterech lat uskładałem 36000 złotych. Mogłem już przystąpić do realizacji wytyczonego celu.

Na początku 1973 roku skierowałem do Stołecznej Rady Narodowej pismo zawierające prośbę o zamianę kwaterunkowego mieszkania na większe spółdzielcze. Dzięki poparciu życzliwych ludzi, moja prośba została przyjęta. Nie oznacza to, że sprawa była łatwa do załatwienia, wymagała wielu trosk i zabiegów, ale najważniejsze, że zapadła pozytywna decyzja. Jej realizację umożliwiły pieniądze zgromadzone na celowym koncie.

Zaproponowano mi trzypokojowe mieszkanie na cichym osiedlu - Piaski - na Żoliborzu. Kuchnia i łazienka miały okna. Do nowego mieszkania przeprowadziliśmy się pod koniec czerwca 1973 roku.

Problemy związane z wyborem lokalu, przeprowadzką oraz konieczność wykonania niezbędnych prac na krótki czas zagłuszyły dotychczasowe nieporozumienia i konflikty. Jednak na dłuższą metę nie spełniły się wcześniejsze oczekiwania zakładające, że większe mieszkanie polepszy domową atmosferę. Stało się wręcz odwrotnie. Teraz każdy zamknął się w swoim pokoju i żył własnym odrębnym życiem. Izolacja sprzyjała pogłębianiu się obcości

Córka uczuciowo mocno była związana ze mną, ale w domu, w którym brakowało ciepła, czuła się bardzo źle. Osiągnęła pełnoletniość. Ukończyła szkołę średnią, zatem zniknęły prawne bariery przeformowania sytuacji rodzinnej.

Któregoś wrześniowego poranka 1979 roku, w drodze do przystanku tramwajowego, Irena zatrzymała się na krótką chwilę i oświadczyła że chciałaby, abyśmy się rozwiedli, powstała bowiem okoliczność sprawiająca, że może sobie na nowo ułożyć życie na znacznie lepszym niż dotychczas poziomie, chce więc z tej okazji skorzystać. Wiadomość ta mnie nie zaskoczyła, ani nie zmartwiła. Odpowiedziałem, że tak ważnych decyzji nie podejmuje się w pośpiechu, w drodze na przystanek. Powinniśmy więc wrócić do tematu za dwa, trzy dni i sprawę omówić dokładnie i wyczerpująco. Zgodziła się bez oporu .

Spotkaliśmy się w najbliższą niedzielę wczesnym popołudniem, w dniu wolnym od pracy. Można więc było w swobodnej atmosferze odbyć rozmowę rzutującą na dalsze życie rodziny. Wolałem, aby odbyła się poza domem, zaprosiłem więc Irenę na dłuższy spacer poza osiedlem, aby uniknąć rozpraszających momentów. Dla mnie była to chwila mająca rozstrzygające znaczenie.

W dłuższym wywodzie przedstawiłem dotychczasowe wzajemne zawody i żale, niespełnione oczekiwania, liczne nieudane próby łagodzenia problemów oraz nawiązania przyjaznych więzi. Niepowodzenia w dążeniu do znajdowania wspólnych dróg stały się źródłem bolesnych i niszczących udręk, frustracji i smutku. W tej beznadziejnej sytuacji rzeczywiście jedynym rozsądnym wyjściem wydaje się radykalne rozwiązanie czyli prawne rozstanie, aby każdy mógł iść swoją nową drogą.

Nie musi to oznaczać wrogości i chęci szkodzenia sobie, możemy zostać przyjaciółmi. Wielu moich kolegów i koleżanek z kręgów dziennikarskich, po rozwodzie znalazło sposób na spokojniejsze i lepsze życie.

Irena przez cały czas prawie nic nie mówiła. Po powrocie do domu, aby zmniejszyć napięcie, wypiliśmy po dwa kieliszki koniaku i rozeszliśmy się do swych pokojów. Opanowała mnie jakaś determinacja i wiara, że teraz, bogatszy o minione doświadczenia będę mógł rozważniej zacząć wiele rzeczy od nowa.

Nie przeczuwałem tego, co miało się stać następnego dnia rano. Irena, wychodząc do pracy, podeszła do mnie i oświadczyła, że wszystko, co powiedziała o konieczności naszego rozstania odwołuje, gdyż nie mówiła tego poważnie, po prostu - tak sobie. Nie wyraża zgody na rozwód, jednocześnie radzi mi, abym i ja wybił sobie to z głowy.

Zaskoczenie było ogromne. Pojąłem szybko, że propozycja rozwodowa miała jedynie na celu zastraszenie, zniechęcenie mnie i zmuszenie do uległości. A zatem- była to jeszcze jedna próba zdyscyplinowania mnie w określonym kierunku, stanowczo ją odrzuciłem.

Od tego dnia rozpad wspólnoty następował coraz szybciej. Mieliśmy oddzielną kuchnię i inne formy domowego gospodarstwa, bez koniecznej potrzeby nie spotykaliśmy się, o ile było to możliwe w jednym mieszkaniu. Irena trwała w uporze, wreszcie, pod wpływem swych przyjaciół, po upływie ponad roku, ustąpiła.

Pierwsza rozprawa sądowa, rozpoznawcza odbyła się w połowie stycznia 1981 roku, druga, ostateczna, bez orzekania o winie, osiem dni później. Po prawie 22 latach trudnego małżeństwa rozwód stał się faktem. Na drugi dzień wyjechałem z Anną w roli przewodniczki na czterotygodniowe leczenie sanatoryjne do Kudowy Zdroju. W tym miejscu nasunąć się może coś w rodzaju smętnego spuentowania - w Kudowie się zaczęło i na Kudowie się skończyło.

Kilka tygodni po powrocie z sanatorium wyprowadziłem się z mieszkania na żoliborskich Piaskach. Przeniosłem się do pokoju wynajętego w innej dzielnicy miasta. Wkrótce również córka wyprowadziła się do mieszkania swej koleżanki w Warszawie.

Kreśląc obraz tego ponad dwudziestoletniego okresu mojego życia, starałem się nadać mu charakter maksymalnie skrótowy, jedynie informacyjny, pomijając epizody przykre, gdyż wywoływanie ich z pamięci wydawało mi się bezsensowne i niepotrzebne. Nie oznacza to, że ich nie było. Jednak po tylu latach, jakie upłynęły od tamtych dni, straciły swój gorzki smak, stały się jak uschłe liście, do których wracać nie warto.

Nowa rodzina

W styczniu 1978 roku do pracy w redakcji "Pochodni" została przyjęta Barbara - absolwentka polonistyki a Uniwersytecie Curie Skłodowskiej w Lublinie. Pochodziła z Zamościa, ale po studiach na krótki czas przeniosła się do Warszawy. Szukała pracy, która umożliwiałaby jej szeroki kontakt z ludźmi toteż zatrudnienie w Pochodni bardzo jej odpowiadało.

Basię - tak się do niej przeważnie zwracano - odwiedzała koleżanka, pochodząca także z Zamościa- Lila Głazowska. Studiowała socjologię w Uniwersytecie Warszawskim. Mieszkała w domu akademickim. Tam miała okazję poznać kilka niewidomych studentek, dzięki temu ośrodek na ulicy Konwiktorskiej nie był jej instytucją obcą. Niewidomym koleżankom w akademiku często pomagała w różnych sprawach toteż o tej grupie inwalidów miała już sporą wiedzę.

Po sześciu miesiącach Barbara odeszła z redakcji. Wyjechała z Warszawy i obrała inną drogę, ale jej przyjaciółka Lila została w stolicy.

Po ukończeniu studiów socjologicznych w 1980 roku, na UW podjęła naukę na tym samym kierunku w Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, gdyż, mając umysł w analityczny, chciała niektóre zagadnienia społeczne i filozoficzne opanować głębiej, poznać ich argumentację i naświetlenie z różnych pozycji naukowych i ideowych. Jej studia na uniwersytecie UKSW trwały dwa lata.

Jesienią 1982 roku Lila podjęła pracę w Dziale Naukowym w Bibliotece Narodowej w Warszawie. Do niej należało przeglądanie książek spływających do biblioteki w językach rosyjskim, angielskim i francuskim oraz określanie ich tematu i treści. Każda przeczytana książka otrzymywała pisemną metryczkę według której kierowana była do poszczególnych działów bibliotecznych. Praca ta bardzo ją interesowała, gdyż umożliwiała dostęp do najnowszych źródeł wiedzy w różnych dziedzinach.

Początkowo, jeszcze w 1979 roku, Lila z własnej woli zaczęła mi pomagać w niektórych sprawach, głównie w nagrywaniu na kasety magnetofonowe potrzebnych materiałów czy realizowaniu moich zainteresowań kulturalnych, na przykład - uczestnictwo w dyskusjach prasowych w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich czy w koncertach w filharmonii.

Wiosną 1980 roku nasza współpraca została pogłębiona i bardziej sformalizowana. Lila została moją lektorką. W tamtych czasach każdy niewidomy wykonujący pracę umysłową otrzymywał z kasy państwowej comiesięczny dodatek lektorski na opłacanie pomocy osoby widzącej w wykonywaniu czynności, w której wzrok był niezbędny. Takie przepisy znacznie rozszerzały możliwości pracy niewidomych zatrudnionych na odpowiedzialnych stanowiskach. Mnie pomoc osoby widzącej ułatwiała czytanie prasy i książek, zdobywanie materiałów dziennikarskich, udział w rozmaitych sesjach związanych z moją funkcją redakcyjną.

Od tego czasu spotykaliśmy się przynajmniej dwa razy w tygodniu. Zaistniałe w ten sposób okoliczności pozwalały na głębsze, wzajemne poznanie się i nawiązanie przyjaźni. Z upływem czasu przekształciła się ona w głębsze uczucia.

Kilkanaście miesięcy po moim rozwodzie, w lecie 1982 roku, podjęliśmy decyzję o zawarciu małżeństwa. Poprzedzały ją liczne rozmowy i rozważania na ten temat. Wątpliwości budziła znaczna różnica wieku między nami i mogące z niej wyniknąć problemy. Zwyciężyło pragnienie pójścia przez życie wspólną drogą, bycia razem w chwilach dobrych i trudnych.

Nasz ślub cywilny odbył się w żoliborskim Urzędzie Stanu Cywilnego16 października 1982 roku. Dzień był typowo jesienny, mokry i zimny. W naszej uroczystości brało udział małe grono osób, nie chcieliśmy bowiem nadawać większego rozgłosu wydarzeniu. Uczestników zaprosiliśmy na obiad z lampką wina do jednej z warszawskich restauracji.

Wieczorem tego samego dnia, Lila i ja pojechaliśmy służbowo na delegację do Bydgoszczy na krajową konferencję niewidomych kobiet trwającą dwa dni. W zjazdowym rozgwarze ponad stu osób nie było czasu ani warunków na przeżywanie ślubnej aury. Chyba już czas na krótką charakterystykę mojej żony. Była i nadal jest typem intelektualistki. Oznacza to, że otaczające nas zjawiska najczęściej poddaje analizie rozumowej. Nie oznacza to jednak, że napięcia emocjonalne ją omijają, przeciwnie, często dają się jej we znaki, jednak analizy racjonalne w jej podejściu do wszelkich wydarzeń przeważnie górują.

Dominującą cechą Lili jest bezinteresowna życzliwość wobec ludzi, Każdemu chciałaby pomóc, często kosztem swego czasu i zdrowia,

Może właśnie dlatego jej dzień pracy jest mocno wydłużony.

Od wczesnego dzieciństwa dużo czasu poświęcała książce i nadal się to nie zmieniło. W telewizji najczęściej ogląda programy poświęcone przyrodzie. Lubi także dobre filmy.

Otaczający nas ludzie, i to obojga płci, często zwracają uwagę na jej naturalną urodę . Moja mama, gdy Lilę pierwszy raz ujrzała, powitała ją tymi słowami: " Chyba się niebo uchyliło i wyszła z niego taka piękna dziewczyna i przyszła do ciebie". Wagę tych słów pomnaża fakt, że mama miała wtedy już nieco ponad 80 lat i na zewnętrzny wygląd rozmówców przeważnie nie zwracała większej uwagi. Od tego czasu upłynęło już 30 lat ale Lila tę spontaniczną ocenę szczególnie zapamiętała .

Po ślubie zamieszkaliśmy razem w wynajętym lokalu na ulicy Poznańskiej w Warszawie. Był to jeden dość duży pokój z łazienką i kuchnią gazową w przedpokoju. Wcześniej zaproponowałem Irenie, aby mieszkanie na Piaskach zamienić na dwa mniejsze, gdyż to byłoby najbardziej sprawiedliwe, jednak propozycję bardzo kategorycznie odrzuciła.

Jeszcze na początku lat 70. założyliśmy spółdzielczą książeczkę mieszkaniową. Po wielu trudnych pertraktacjach z udziałem adwokatów, gdyż bezpośrednia rozmowa nie była możliwa, wyraziła zgodę na przekazanie książeczki spółdzielczej. Zacząłem kolejne starania o przydział mieszkania. Tym razem było to bardzo trudne, ponieważ, jak stwierdzono w spółdzielni : "książeczka została już raz, w roku 1973 skonsumowana".

Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu w Centrum. W kwietniu 1983 roku, właściciel wynajętego mieszkania zażądał szybkiego opuszczenia lokalu. Powstała bardzo trudna sytuacja, gdyż znalezienie innego pomieszczenia w dwa lub trzy dni nie było możliwe. I nagle pojawiła się najmniej spodziewana koncepcja.

Związek Spółdzielni Niewidomych miał na północnych krańcach Warszawy willę z kilkunastu pokojami. Odbywały się tam zebrania działaczy przyjeżdżających do Warszawy z innych miast. Uczestnicy narad mieli na miejscu zapewnione noclegi. Ponadto w willi mieszkało dwu pracowników Związku Spółdzielni, którzy przyjechali z innych części kraju i nie zdążyli jeszcze wystarać się o przydział własnych mieszkań. Ktoś podsunął mi myśl, abym zwrócił się z prośbą do prezesa Związku Spółdzielni Niewidomych, by zgodził się na czasowe udostępnienie mi pokoju we wspomnianej willi, dopóki nie uda się rozwiązać problemu w sposób bardziej trwały. Prezes Związku wyraził zgodę na wypożyczenie pokoju, ale nie w willi, lecz w swych pomieszczeniach służbowych na ulicy Konwiktorskiej. Z propozycji skorzystałem, choć wielu urzędnikom takie rozwiązanie mocno się nie podobało.

Jednocześnie rozpocząłem intensywne starania w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej o przydział jakiegokolwiek lokalu. Cel ten udało się osiągnąć po dwu latach wyczerpujących zabiegów czyli w czerwcu 1985 roku. Mieszkanie w budynku na ulicy Konwiktorskiej przez kilkanaście ostatnich tygodni bardzo się skomplikowało. W marcu 1985 roku urodził nam się syn- Radosław. Nie chcąc w najbliższym otoczeniu eksponować naszych nowych obowiązków, wszystkie czynności związane z narodzeniem dziecka, między innymi - pranie i suszenie pieluch, musieliśmy wykonywać nocą, kiedy w instytucji nie było pracowników. Na szczęście okres ten nie trwał długo.

Otrzymaliśmy mieszkanie o powierzchni 25 metrów kwadratowych na warszawskich Bielanach. Przez ścianę przylegało ono do dość dużej wnęki korytarzowej, wykorzystywanej przez lokatorów do celów doraźnych, na przykład ustawiania wózków dziecięcych, rowerów lub nie używanych mebli.

Po kilku latach, udało nam się wnękę tę wykupić ze spółdzielni. Dzięki temu po generalnym remoncie, powierzchnia naszego mieszkania została podwojona. Mogliśmy wreszcie odetchnąć, gdyż zakończył się okres niepewności i trudnych zmagań z nieprzyjazną rzeczywistością. Teraz możliwe się stało skierowanie większej energii na inne istotne zadania.

Gdy Radek miał trzy miesiące przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Przyjście na świat dziecka sprawiło nam radość. Poczuliśmy się wewnętrznie umocnieni i jakby w jakiś niezwykły sposób uwzniośleni, a zarazem wzbogaceni o nowy impuls do działania i optymizmu. Żona czasowo zawiesiła pracę w Bibliotece Narodowej i przeszła na urlop wychowawczy .

Na początku grudnia 1987 roku przyszedł na świat nasz drugi syn .Uznać można, że imię wybrał mu jego brat. Posłyszał kiedyś, że w okolicy świętego Mikołaja ma się urodzić młodszy brat. Od tego czasu mówił o nim Mikołaj i tak już zostało.

Jesienią 1990 roku dzieci zaczęły uczęszczać do przedszkola. Żona nie mogła wrócić do pracy w Bibliotece Narodowej. Jej miesięczne wynagrodzenie nie wystarczyłoby nawet na pokrycie opłat przedszkolnych. Był to bowiem okres najbardziej intensywnych przemian ekonomicznych, często o charakterze negatywnym, wynikających z przełomu społeczno-politycznego w Polsce. Wystąpiła zatem konieczność zmiany charakteru pracy zawodowej.

Żona postawiła na kierunek ekonomiczno-finansowy, wtedy bardzo poszukiwany - doradztwo podatkowe. Ukończyła kilka kursów rachunkowości oraz studia podyplomowe w Szkole Głównej Handlowej i Uniwersytecie Warszawskim.

Założyła własną kancelarię podatkową. W tamtym okresie powstawały setki zakładów prywatnych toteż zapotrzebowanie na tego rodzaju usługi było znaczne.

Dzięki rzetelnemu podejściu do pracy i wysokiej fachowości, jej kancelaria szybko zdobyła zaufanie właścicieli firm, którzy wkrótce zostali stałymi klientami.

Z biegiem lat, w mazowieckim środowisku doradców podatkowych, żona dzięki profesjonalizmowi i racjonalnej postawie zdobyła duże uznanie i prestiż. Jej wystąpienia na zebraniach szkoleniowych i problemowych są przyjmowane z dużą uwagą i aprobatą.

Od czasu do czasu nachodzą ją myśli świadczące o zmęczeniu zawodem oraz pragnienia powrotu do pracy o szerszym aspekcie intelektualnym, jednak muszą one ustąpić przed twardymi realiami codziennej rzeczywistości.

Zbliżając się do zakończenia bardziej osobistego wątku w mojej egzystencji, chciałbym nieco miejsca poświęcić swym potomkom. Córka z pierwszego małżeństwa - Anna - po egzaminie maturalnym i otrzymaniu świadectwa dojrzałości, w 1979 roku podjęła naukę w średniej szkole muzycznej w Warszawie, specjalizując się w wokalistyce i zakończyła ją egzaminem państwowym w 1984 roku. Dwa lata wcześniej podjęła pracę, jako chórzystka w Filharmonii Narodowej w Warszawie.

W 1986 roku zmieniła instytucję, przeszła do Teatru Wielkiego. W tym czasie warszawski Teatr Operowy występował ze swymi programami na scenach wielu krajów, miała więc okazję poznać niemal całą Europę.

Kilka lat później rozwiązała umowę z Operą Warszawską i wstąpiła do międzynarodowego Teatru Muzycznego, którego właścicielem był obywatel szwajcarski. Teatr występował w krajach europejskich, między innymi z programami operetkowymi.

Po śmierci szwajcarskiego właściciela, zespół się rozpadł. Anna chciała wrócić do chóru Teatru Wielkiego, ale to w realiach końca lat 90. okazało się już niemożliwe. Musiała się rozstać z pracą zaspokajającą jej ambicje artystyczne.

Po otrząśnięciu się z przykrego zawodu, podjęła pracę w systemie opieki społecznej. Pomaga ludziom chorym, starym, niesamodzielnym . Wraz z mężem mieszka w Warszawie. Uczuciowo jest mocno związana ze swym młodszym rodzeństwem i całą rodziną.

Nie zerwała z działalnością artystyczną. Należy do chóru "Harfa" i często występuje z nim w programach wokalnych.

Starszy syn - Radosław- od najmłodszych lat interesował się komputerem. Zetknął się z nim, gdy miał pięć lat. Po ukończeniu szkoły średniej, w 2004 roku, wraz z dwoma kolegami wyjechał do Wielkiej Brytanii. Przez dwa lata pracował w kawiarni, a następnie rozpoczął studia na wydziale politologii na uniwersytecie w Coventry.

Po napisaniu bardzo dobrej pracy licencjackiej, jego plany się pokrzyżowały. Wyjechał z Anglii. Często przebywa w Helsinkach, gdzie mieszka jego dziewczyna.

Mikołaj - po zdaniu egzaminu maturalnego, rozpoczął studia na Uniwersytecie Warszawskim, na Wydziale Europeistyki, lecz po kilku miesiącach, z nauki zrezygnował. Jak stwierdził, zmęczył go nadmiar teorii historycznej w skali europejskiej.

Niebawem podjął pracę w szkole lotniczej w Warszawie. Po dwu latach kolejny raz rozpoczął studia na wydziale Naziemnej Obsługi Technicznej w Wyższej Szkole Lotniczej w Dęblinie, ale po roku wydział ten został rozwiązany. Rozczarowany tym faktem, podjął pracę zarobkową i tak jest do dziś.

Często nachodzi mnie myśl, że i Radek i Mikołaj, jak bardzo duża część młodych ludzi w Polsce, są nieco zagubieni. Mam nadzieję i wierzę w to, że uda im się znaleźć własne, dobre drogi życia.

. Praca redakcyjna

Na wstępie chciałbym opowiedzieć, jak zrodziła się koncepcja mojej pracy w prasie, zwłaszcza, że zaczęło się bardzo nietypowo. Po raz pierwszy o służbie dziennikarskiej pomyślałem, gdy byłem jeszcze uczniem w szkole laskowskiej i czytałem pierwszy numer czasopisma dla niewidomych: "Pochodnię", miesięcznika wychodzącego w piśmie wypukłym. Było to w grudniu 1948 roku. Jeden z reportaży bardzo mnie zafascynował. Pomyślałem, że ja także mógłbym pisać podobne artykuły, zwłaszcza, że moje wypracowania szkolne prawie zawsze oceniane były wysoko, a niektóre kierownik szkoły w Laskach - Zygmunt Serafinowicz wysyłał do Ministerstwa Oświaty, jako dowód wysokiego poziomu nauki. Od tego czasu myśl o dziennikarstwie często powracała i idąc na studia, cel ten miałem na widoku .

Już na początku pierwszego semestru, prezes zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych - mjr Leon Wrzosek poprosił mnie do siebie i po krótkiej rozmowie oświadczył, że Związek czeka na mnie, gdyż potrzebni są wykształceni niewidomi na odpowiedzialnych stanowiskach. Abym mógł się do tych zadań przygotować jak najlepiej, od tego czasu zapraszano mnie na zebrania plenarne Zarządu Głównego i ważniejsze konferencje krajowe na prawach aktywnego uczestnika.

Studentów mojego wydziału obowiązywała coroczna, wakacyjna praktyka w redakcjach czasopism, aby mogli jak najlepiej przygotować się do pracy w instytucjach prasowych. Ja wybrałem "Dziennik Zachodni " w Katowicach, ponieważ dobrze znałem miasto i dzięki temu mogłem bez większych trudności realizować zadania zlecane mi przez kierownictwo Dziennika. W czasie praktyki adiustowałem teksty przeznaczone do druku, przygotowywałem informacje z materiałów PAP-owskich, pisałem artykuły o działalności różnych instytucji śląskich. Gdy więc ukończyłem czteroletnie studia, miałem już dobre przygotowanie do pracy redakcyjnej i mogłem od razu zająć stanowisko kierownicze .

Próg redakcji "Pochodni", jako jej pracownik, przekroczyłem 1 sierpnia 1958 roku. Studia ukończyłem miesiąc wcześniej, choć egzamin magisterski zdałem dopiero w czerwcu 1960 roku. Od razu zostałem szefem redakcji.

"Pochodnia" była miesięcznikiem. Zaczęła wychodzić we wrześniu 1948 roku. Tytuł czasopisma sugerował, że ma oświetlać i wskazywać czytelnikom drogi, pomagać im i służyć. Czasopismo programowo przeznaczone było dla ludzi, którzy utracili wzrok - a tych, po II wojnie światowej były tysiące, a także dla ludzi widzących pragnących współpracować ze swymi niewidomymi przyjaciółmi lub krewnymi .

Czasopismo wychodziło w druku wypukłym, punktowym czyli w systemie opracowanym w połowie XIX wieku przez francuskiego niewidomego nauczyciela - Ludwika Braillea. Na łamach "Pochodni" publikowane były artykuły związane z problemami niewidomych oraz przedruki z czasopism kulturalnych.

Od początku z odpowiedzialnością i zaangażowaniem zabrałem się do pracy. Do pomocy, głównie do czytania i adiustowania (redakcyjnego opracowania) tekstów przychodzących do redakcji, miałem osobę widzącą. Narzędzi pracy naówczas nie było wiele. Tabliczka brajlowska i czarnodrukowa maszyna do pisania musiały mi wystarczyć. Magnetofon, który bardzo usprawniał pracę, dostałem dopiero pod koniec 1962 roku, a na komputer trzeba było poczekać jeszcze prawie trzydzieści lat.

Zależało mi na przeprowadzeniu zmian merytorycznych, które miały na celu zwiększenie atrakcyjności czasopisma i jego roli społecznej oraz liczby prenumeratorów. W tym celu wprowadziłem nowe rubryki poszerzające stronę informacyjną, publicystyczną i reportażową. Od początku duży nacisk położyłem na spotkania z czytelnikami w terenie, wizyty w zakładach pracy, w kołach i okręgach PZN.

Taki program działania redakcji spotkał się z uznaniem czytelników i wydawcy.

W 1966 roku, "Pochodnia" zaczęła wychodzić również w druku zwykłym, a jej szatę graficzną wzbogaciły liczne ilustracje. Szybko wzrosła liczba odbiorców, gdyż teraz mogli ją czytać ludzie widzący. Zaczęła docierać do rad narodowych, przychodni i szpitali okulistycznych, czytelni i bibliotek oraz innych instytucji mających wpływ na sytuację ludzi niewidzących w Polsce.

W miarę rozrastania się zadań "Pochodni", zwiększał się zespół pracowniczy redakcji. Pod koniec lat 1970. było już sześcioro dziennikarzy na etatach.

Z poszczególnych rubryk tematycznych powstawały nowe czasopisma, jako dodatki do "Pochodni" I tak zaczęły wychodzić kwartalniki: "Niewidomy Masażysta", "Głos Kobiety", "Encyklopedia Prawa", czasopismo w języku Esperanto - "Pola Stelo" (Polska gwiazda). Kwartalniki miały swoich redaktorów, ale redakcja "Pochodni" sprawowała nad nimi nadzór merytoryczny i organizacyjny.

Dużo czasu, przynajmniej kilka dni w miesiącu, poświęcałem na wyjazdy do różnych miast i miasteczek, aby spotykać się z czytelnikami, władzami terenowymi i załogami różnych zakładów pracy. Spotkania z czytelnikami były dla mnie ważnym źródłem informacji, poznawania potrzeb odbiorców i skuteczności działania redakcji.

Dzięki pracy na stanowisku redaktora naczelnego "Pochodni", mogłem przez cały czas rozmawiać z Czytelnikami, wskazywać, według moich ocen, najważniejsze kierunki w sferze spraw niewidomych, kultury i problemów związanych z codziennym życiem, dzielić się z nimi swymi przemyśleniami i doświadczeniami.

Poznałem setki ludzi, mądrych, szlachetnych i ideowych, a z wieloma się zaprzyjaźniłem. Sprzyjały temu organizowane przez redakcję narady korespondentów, zjazdy i konferencje, a także inne formy spotkań z czytelnikami. Ich troski, fascynacje i pragnienia przekazywałem poprzez wywiady i artykuły szerszemu ogółowi, a to przyczyniało się do budowania jedności i pomostów między ludźmi.

Po utracie wzroku, przez wiele lat, aż do osiągnięcia samodzielności materialnej i społecznej, spotykało mnie wiele trudności, rozczarowań i zawodów. Dręczyła mnie myśl, że mogę się stać ciężarem dla innych, a to nie mieściło się w kanonach mojej osobowości. Ponadto olbrzymi wpływ na moją psychikę wywarły dramaty związane z II wojną światową i niemiecką okupacją. Nieustanne wiadomości o wywożeniu ludzi za najmniejsze przewinienia do pobliskiego Auschwitz, powszechnie panujące poniżenie, nędza i głód, publiczne wykonywanie wyroków śmierci na polskich partyzantach, tragiczna niepewność jutra, mocno uwrażliwiały na los drugiego człowieka, dlatego zrodziło się we mnie silne pragnienie pomagania ludziom. Praca w "Pochodni" temu sprzyjała.

Czytelnicy, mając pełne zaufanie do redakcji i wiarę w jej moc sprawczą, zwracali się do nas z prośbą o pomoc w rozmaitych trudnych dla nich sprawach, na przykład w przydziale mieszkania, przeprowadzeniu remontu na koszt gminy, załatwieniu miejsca w sanatorium lub w domu opieki, przydziału węgla na zimę albo przyznaniu jakiegoś urządzenia na usamodzielnienie gospodarcze (mogła to być maszyna do szycia, lub maszyna dziewiarska). Takie prośby płynęły głównie od rodzin wielodzietnych, niezamożnych, społecznie i zawodowo niezaradnych.

Występowaliśmy więc z interwencjami do rad narodowych różnych szczebli, zakładów pracy, urzędów kwaterunkowych i placówek służby zdrowia. Rezultaty przeważnie były pozytywne. Dzięki temu udawało się załatwić wiele spraw, które wcześniej wydawały się nie do pokonania.

Na początku lat 60. wprowadziłem do "Pochodni" rubrykę ogłoszeń, ułatwiającą czytelnikom nawiązywanie kontaktów przyjacielskich, która szybko zamieniła się w matrymonialną. Dzięki niej, w ciągu około 50 lat, połączyły się setki małżeństw. Otrzymywaliśmy dużo listów dziękczynnych za umożliwienie spotkań, które zmieniały życie, czyniły je szczęśliwym.

W realizowaniu zadań redakcyjnych ważną rolę odgrywała współpraca międzynarodowa. Począwszy od połowy lat 60. co dwa lata organizowane były międzynarodowe konferencje redaktorów naczelnych czasopism, które miały status organów prasowych związków niewidomych w krajach należących do obozu państw socjalistycznych, za każdym razem w innym kraju, w Polsce dwa razy - w latach 1974 i 1986.

Dzięki temu powstawały możliwości nawiązywania bliskich więzi z wieloma ludźmi w całej Środkowej i Wschodniej Europie, a nawet w tak odległych krajach, jak Uzbekistan czy Azerbejdżan. Poznałem nie tylko ludzi, ale i kulturę, obyczaje, osiągnięcia i problemy tych krajów oraz ich najważniejsze zabytki.

Międzynarodowe konferencje dziennikarzy trwały przeważnie około tygodnia i miały na celu wymianę doświadczeń zawodowych i społecznych oraz nawiązywanie więzi przyjacielskich. Porozumiewaliśmy się za pośrednictwem tłumaczy oraz języka rosyjskiego, jednak najczęściej rozmowy między przedstawicielami narodów słowiańskich nie wymagały tłumaczenia. Współpraca zagraniczna między redakcjami zanikła całkowicie na przełomie lat 80. i 90. gdy w krajach Środkowej i Wschodniej Europy dokonały się zmiany polityczne.

Moja praca dziennikarska nie ograniczała się do redagowania "Pochodni". Począwszy od lat 60. aż do połowy lat 80. XX wieku Polski Związek niewidomych wydawał kilkanaście czasopism o różnych częstotliwościach i profilach tematycznych. Była to więc kultura, życie rodzinne, praca zawodowa i społeczna, wydawnictwa książkowe. Redakcje miały swoich szefów, ale ktoś musiał czuwać nad całością działalności wydawniczej. Padło na mnie.

W 1962 roku powierzono mi dodatkową funkcję: koordynowanie działalności wszystkich czasopism i książek. Z tego tytułu do niej należały sprawy organizacyjne całego działu wydawniczego, finansowe i personalne. Za tę działalność nie otrzymywałem wynagrodzenia, była to więc praca społeczna.

Redaktorzy kierujący poszczególnymi redakcjami nie należeli do ludzi ustępliwych. Cechowała ich wyrazista osobowość, toteż często dochodziło do rozmaitych spięć. W tym zespole tylko ja miałem opinię umiejącego łagodzić konflikty, likwidować ogniska zapalne. Tak współpracownicy, jak i zwierzchnicy w ZG PZN mieli do mnie zaufanie, a ja starałem się nie zawieść. Udawało mi się to przez dwadzieścia kilka lat. Z funkcji koordynatora zrezygnowałem dopiero pod koniec 1985 roku. Wtedy te zadania przeszły na dyrektora Zakładu Wydawnictw i Nagrań Związku.

Większość moich kolegów ze studiów znalazła pracę w stołecznej prasie. Często więc spotykaliśmy się podczas różnych zebrań w gmach Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, podczas obiadów w tymże ośrodku, a także w czasie odwiedzin towarzyskich. Sprzyjało to wymianie zdań i informacji na rozmaite tematy. Moja działalność zawodowa od czasu do czasu znajdowała odbicie w prasie warszawskiej, a jeszcze częściej w audycjach radiowych.

Zimą 1973 roku, jeden z kolegów zaproponował mi wspólne stworzenie filmu o moich osiągnięciach, problemach wynikających z braku wzroku i o codziennym życiu. Była to bardzo interesująca propozycja i kusząca szansa, ale, po przemyśleniu całej sprawy, nie wyraziłem zgody. Musiałbym na ten cel poświęcić dużo czasu. W planie były wyjazdy po kraju, nagrania i zdjęcia w zakładach, gdzie pracują niewidomi w szkołach i uczelniach, na boiskach sportowych. Nie dałoby się tego pogodzić z pracą redakcyjną, a mając na utrzymaniu rodzinę, nie mogłem sobie pozwolić na tak nietypowe zajęcia. Później moi przyjaciele niejednokrotnie zauważali, że popełniłem błąd, rezygnując z propozycji filmowej, że ze znalezieniem nowej pracy na pewno nie miałbym trudności, zwłaszcza po spopularyzowaniu mojej osoby, ale okazja sprawdzenia czy mieli rację już się nie powtórzyła.

Pod koniec lat 70. redakcję "Pochodni" odwiedził miły gość, czechosłowacki prasoznawca, profesor Uniwersytetu Praskiego. Przebywał w stolicy Polski na zaproszenie Uniwersytetu Warszawskiego i przy okazji złożył wizytę w naszej redakcji. Świetnie mówił po polsku.

W miłej pogawędce opowiedział o swej pracy naukowej.

Dowiedzieliśmy się, że tematem jego pracy habilitacyjnej było porównanie najważniejszych europejskich czasopism poświęconych problematyce niewidomych. Kryteria porównawcze obejmowały: treść czasopism, materiały tekstowe i ilustracyjne, szatę graficzną, dostępność dla czytelnika i inne cechy wydawnictw prasowych. Okazało się, że pierwsze miejsce zajęło czasopismo szwajcarskie, a drugie miejsce przypadło "Pochodni". Za nią były czasopisma brytyjskie, francuskie, rosyjskie, niemieckie i innych krajów. Był to powód do zasłużonej satysfakcji.

Warto dodać, że redakcja "Pochodni", w dowód uznania jej zasług w dziedzinie oświaty i kultury, odznaczona była Złotym Krzyżem Zasługi i Medalem Edukacji Narodowej.

Przedstawiłem tylko niektóre kierunki działalności zawodowej, które łączyły się z redagowaniem czasopisma. Chcę jeszcze dodać, że to wszystko nie byłoby możliwe bez pomocy współpracowników widzących, którzy uczestniczyli we wszystkich zadaniach związanych z redagowaniem czasopisma, jeździli po całej Polsce, zbierając materiały dziennikarskie, pisali reportaże.

Największe zasługi w tej mierze mieli redaktorzy: mgr Grażyna Wojtkiewicz, mgr Anna Wojciechowska Sobczyk, mgr Andrzej Szymański. Dzięki ich pasji dziennikarskiej, znajomości spraw niewidomych i zdolnościom publicystycznym czasopismo mogło spełniać doniosłą rolę społeczną i kulturalną.

Na stanowisku redaktora naczelnego "Pochodni" pracowałem do połowy 1994 roku, czyli przez 36 lat, aż do osiągnięcia wieku emerytalnego. Po rezygnacji z funkcji kierowniczej, zostałem jeszcze w redakcji na częściowym etacie, do 31 lipca 2003 r., zajmując się adiustowaniem tekstów przeznaczonych do druku, pisaniem artykułów oraz różnymi innymi sprawami wydawniczymi. Było to naturalne, ponieważ funkcję redaktora naczelnego objęła pani Grażyna Wojtkiewicz, która przedtem pracowała ze mną przez ponad trzydzieści lat.

Na emeryturze

Po formalnym odejściu z redakcji, w moim trybie życia prawie nic się nie zmieniło, tyle tylko, że przestałem dojeżdżać do lokalu redakcyjnego. Wynikało to i z tego, że zwiększała się u mnie niesprawność ruchowa wynikająca ze schorzenia stawów biodrowych. Nadal pisałem artykuły do "Pochodni" i kilku innych czasopism. Kierujący nimi redaktorzy, doceniając moją wiedzę i doświadczenia dziennikarskie, zabiegali o współpracę ze mną, oczekując głównie publikacji problemowych czyli takich, które zmuszają czytelnika do wysiłku intelektualnego i emocjonalnego.

Każdego roku zamieszczałem około dwudziestu artykułów. I tak na przykład w pierwszej połowie 2012 roku ukazało się w druku dwanaście moich publikacji. Począwszy od 2005 r. sporo czasu zacząłem poświęcać opracowaniom książkowym.

Pierwsze zadanie tego rodzaju powierzono mi ponad 50 lat temu. Jesienią 1963 roku odbył się w Warszawie IV Krajowy Zjazd Delegatów PZN. Władze Związku postanowiły wydać z tej okazji kilkudziesięciostronicową broszurę informującą o rozwoju spraw niewidomych w Polsce. Zatytułowano ją: "Poznajcie nas lepiej", gdyż treść wydawnictwa skierowana była do ludzi widzących. Wykonanie zadania, co było naturalne, powierzono mnie. W skład zespołu redakcyjnego, poza mną, wchodzili jeszcze redaktorzy - graficzny i techniczny.

Treść wydawnictwa otwierał wiersz Władysława Broniewskiego: "Niewidomy". Omawiane były takie zagadnienia, jak: konieczność i zasady rehabilitacji inwalidów wzroku, zatrudnienie niewidomych, wypoczynek i lecznictwo, współpraca Związku z analogicznymi organizacjami za granicą, problemy szkolnictwa specjalnego. Zamieszczono również adresy i telefony spółdzielni niewidomych, okręgów PZN, szkół specjalnych oraz innych instytucji. Teksty artykułów uzupełniło kilkadziesiąt fotografii ilustrujących działalność niewidomych. Broszura wydana w nakładzie 3000 egzemplarzy, trafiła do rad narodowych wszystkich szczebli, przychodni i szpitali okulistycznych oraz innych placówek i organizacji mających istotny wpływ na życie społeczne. Było to moje pierwsze przedsięwzięcie tego typu i chcąc, aby wypadło jak najlepiej, poświęciłem mu dużo czasu, starań i energii. Zdobyłem przy tym sporo doświadczeń, które później przy opracowywaniu większych form wydawniczych bardzo mi się przydały.

Pierwsza książka pod moją redakcją ukazała się na początku lat 70. W tamtym czasie, prawie każdego roku w "Pochodni" ogłaszane były konkursy na różne tematy. Czytelnicy lubili tę formę aktywności kulturalnej i chętnie uczestniczyli w konkursowych imprezach, zwłaszcza, że i nagrody - pieniężne i rzeczowe - stanowiły skuteczny doping. W 1973 roku tytuł konkursu brzmiał: "Poczucie własnej wartości". Temat ten doskonale trafiał w zainteresowania i osobiste przeżycia czytelników.

Nadeszło kilkadziesiąt ciekawych prac. Uczestnicy konkursu szczerze opowiadali w nich o swych dramatach związanych z utratą wzroku i jak potem z pełnym samozaparcia mozołem poszukiwali nowego miejsca w społeczeństwie, jakie musieli znosić upokorzenia i pokonywać przeszkody, aby na nowo odzyskać ludzką godność.

Z nadesłanych prac wybrałem ponad dwadzieścia najlepszych, udoskonaliłem je stylistycznie i opracowałem redakcyjnie, napisałem wstęp i nadałem im formę książkową. Wtedy nawiązałem kontakt z kierownictwem wydawnictwa "Iskry" w Warszawie i zaniosłem projektowaną książkę. Od razu przyjęto ją do druku.

Dziś już nie pamiętam dokładnie, jaki chciałem jej dać tytuł, zdaje mi się, że brzmiał on: "A jednak zwyciężyli ", ale pani prowadząca w wydawnictwie książkę uparła się, aby zatytułować ją - "Ciemność przezwyciężona" i do końca nie ustąpiła. Ta ciemność mocno wpisywała się w tradycyjne widzenie sprawy. I tak już zostało.

Książka wyszła w nakładzie 7400 egzemplarzy i na początku 1974 roku rozesłana została do księgarni. Cieszyła się dużą poczytnością. Po kilku miesiącach znikła z księgarskich półek. Kierownictwo stowarzyszenia "Larix" w Warszawie zgodziło się udostępnić książkę na facebooku w kodzie Czytaka. Cieszę się, że prawie po czterdziestu latach znowu stała się dostępna dla niewidomych i słabo widzących.

W 2001 roku wyszła moja praca monograficzna pt.: "Ręce, które widzą". Jest to historia jednej z warszawskich spółdzielni: "Nowa Praca Niewidomych", o profilu artystycznym, od początku jej istnienia, czyli od 1956 do dwutysięcznego roku. Ukazane są dzieje zakładu oraz ludzi, którzy go tworzyli, oddawali mu swoje serca i umysły. Książka wyszła w druku zwykłym, i kodzie Czytaka. Zawiera również kilkadziesiąt ilustracji. W jej końcowej części znajdują się notki biograficzne ludzi, którzy na kartach dzieła wystąpili i to jest dodatkowa wartość tej niezwykłej monografii.

Latem 1996 roku, Zarząd Główny PZN, chcąc uczcić 50. rocznicę utworzenia ogólnokrajowej organizacji - Związku Pracowników Niewidomych RP - zorganizował w Jachrance koło Warszawy ośmiodniową naradę dla starszych działaczy, którzy nie tylko pamiętali minione wydarzenia, ale aktywnie uczestniczyli w tworzeniu godnych warunków życia niewidomych w Polsce. Ich wypowiedzi obejmujące najważniejsze nurty działalności dla dobra ludzi, którzy muszą żyć bez światła, stanowią kanwę książki: "Historia na żywo". Praca wyszła w druku w 2008 roku.

Starałem się ukazać w niej nie tylko fakty stanowiące fundament naszych osiągnięć, ale i satysfakcje, nadzieję i pragnienia uczestników narady. Wielu spośród nich odeszło już na drugi brzeg.

W latach 2009 - 2010 wyszły dwa wydania książkowe pod moją redakcją, pierwsze - "Oni torowali drogi", drugie - "Widzący niewidomym". Pierwszą książkę wydał Zarząd Główny PZN, natomiast drugą - Zarząd Fundacji Polskich Niewidomych i Słabo Widzących "Trakt". Obydwie pozycje mają podobny charakter.

W dwutomowej książce: "Oni torowali drogi" znajduje się jedenaście esejów biograficznych wybitnych ludzi, którzy rozwijali działalność służącą sprawie niewidomych na przestrzeni 150 lat.

Są tam przedstawione sylwetki między innymi: ks. Jakuba Falkowskiego - twórcy pierwszych szkół dla dzieci niesłyszących i niewidomych w Polsce, Józefa Buczkowskiego - twórcy ośrodka rehabilitacji w Bydgoszczy, Modesta Sękowskiego - wybitnego niewidomego działacza w skali ogólnopolskiej i innych zasłużonych pionierów.

W książce drugiej - również znajduje się kilkanaście sylwetek, ale wyłącznie ludzi widzących, na przykład - Wandy Szuman z Torunia - twórczyni koncepcji rehabilitacji niepełnosprawnych poprzez sztukę, Marii Urbanowej - założycielki szkoły masażu w Krakowie i długoletniej jej dyrektorki, ojca Brunona Pawłowicza - krajowego duszpasterza niewidomych, wojewody górnośląskiego w latach 1945 - 1975 i członka Rady Państwa, wielkiego przyjaciela niewidomych - Jerzego Ziętka i kilkunastu innych osób. Pierwsza pozycja wyszła w druku zwykłym, powiększonym, natomiast druga w druku powiększonym i na płytach CD, ale może w krótkim czasie przeniesione zostaną również na elektroniczne nośniki pamięci , a wtedy staną się dostępne dla wielotysięcznej grupy ludzi niepełnosprawnych mających odtwarzacze w formatach Daisy, MP3 lub Czytaka.

W 2003 roku powstało Stowarzyszenie Pomocy Osobom Niepełnosprawnym "Larix" im. Henryka Ruszczyca, z siedzibą w Warszawie. Jednym z kierunków jego działalności jest udostępnianie niepełnosprawnym wzrokowo książek beletrystycznych i popularnonaukowych czyli kopiowanie ich w formatach dostępnych niewidomym i niedowidzącym na cyfrowych kartach pamięci. Latem 2011 roku, Stowarzyszenie "Larix" przyjęło ode mnie do nagrania w kodzie Czytaka książkę pt: "Henryk Ruszczyc we wspomnieniach".

Henryk Ruszczyc to jedna z głównych postaci kształtujących charakter i oblicze ośrodka dla niewidomych dzieci w Laskach koło Warszawy. W okresie powojennym, gdy był zatrudniony w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, stworzył cały gmach nauki i praktyki zatrudniania inwalidów. Można bez obawy o przesadę powiedzieć, że to właśnie on otworzył przed inwalidami bramy fabryk i innych zakładów pracy. Jest jednym z najwybitniejszych twórców dziedziny nauki pod nazwą: rehabilitacja zawodowa.

Książka poświęcona jego życiu składa się z blisko dwustu wypowiedzi ludzi, którzy nadesłali swe wspomnienia po śmierci Ruszczyca w 1973 roku. Wspomnienia te pod koniec lat 70. zostały nagrane na taśmę magnetofonową i przekazane do niektórych bibliotek. Teraz, na prośbę kierownictwa "Larixu" opracowałem je stylistycznie i redakcyjnie, wzbogaciłem o artykuły publicystyczne poświęcone życiu Henryka Ruszczyca i w formie książkowej oddałem do opublikowania na kartach pamięci.

Na dysku komputerowym mam jeszcze kilka ważnych dla mnie pozycji książkowych, które dotychczas nie zostały wydane. Należy do nich praca, zawierająca kilkaset biografii prasowych ludzi widzących i niewidomych mających znaczne zasługi w pracy społecznej lub zawodowej dla inwalidów narządu wzroku. Każda biografia składa się z artykułów prasowych publikowanych na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Wszystkie podzielone są na następujące działy: Działacze społeczni, Kultura, Muzycy, Nauczyciele, Naukowcy. Całość opatrzona jest moim wstępem autorskim. Krystalizują się plany opublikowania tej pracy w druku zwykłym. Dotychczas skorzystało z niej wielu młodych ludzi piszących prace magisterskie na tematy związane z niepełnosprawnością.

Druga pozycja, do której jestem przywiązany, nazwana jest roboczo: kalendarz historyczno - kulturalny. Jest to zbiór dat i faktów od czasów najdawniejszych do 2012 roku. Narodziny wydawnictwa przypadają na 1995 rok, a zaczęło się od konkretnych potrzeb.

Zdarzało się wielokrotnie, że gdy pracowałem nad jakimś artykułem, potrzebna mi była data wydarzenia lub opis faktu. Musiałem wtedy szukać wiadomości po różnych dostępnych mi źródłach i nie zawsze ją znajdowałem. Właśnie dlatego, czytając czasopisma lub książkę, wynotowywałem niektóre fakty, które mogły mi się przydać w dziennikarskiej profesji. Z biegiem lat rozrastał się mój kalendarz historyczny. Po dwudziestu latach notatek, pozycja ta urosła do kilkuset stron.

W dawniejszych programach radiowych często znajdowały się informacje o minionych wydarzeniach ujętych w konkretne daty. Z nich także czasem korzystałem. Teraz jest tak, że na każdy dzień w roku mam u siebie kilka opisów wydarzeń. Ta praca przynosi mi oczekiwane rezultaty. Cała sprawa ma jeszcze dodatkowe aspekty. Przy tworzeniu kalendarza mocno pogłębiłem i utrwaliłem swą wiedzę historyczną, a jako że ta dziedzina wiedzy od zawsze mnie szczególnie przyciągała i zainteresowanie nią nie maleje, często zaglądam do utrwalonej w piśmie mojej pasji

Dużą pozycję stanowią napisane przeze mnie i opublikowane artykuły od 1954 roku, a więc od zawodowego zaangażowania się w dziennikarstwo. Kosztowało mnie to niemało trudu i pieniędzy, gdyż publikacje te musiały być przepisane z wydawnictw, które wyszły w druku zwykłym, w okresie kiedy o komputerach nawet nikt nie marzył. Są to głównie artykuły, które ukazały się w "Pochodni". Do większości innych wydawnictw dotychczas nie udało mi się dotrzeć.

W publikacjach prasowych mojego autorstwa przeniesionych ze zwykłego druku do komputerowej przestrzeni, a jest ich około tysiąca, opowiedziana jest duża część życia niewidomych w powojennej Polsce wplecionych w historię naszej ojczyzny. Stanowią więc istotny obszar naszych dziejów.

Za swą pracę zawodową i działalność na rzecz ludzi niepełnosprawnych, na przestrzeni lat, otrzymałem sporo odznaczeń państwowych i społecznych. Oto niektóre z nich:

Złoty Krzyż Zasługi 1968 rok

Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski 1978 rok

Zasłużony Działacz Kultury 1970 rok

Złota Honorowa Odznaka Polskiego Związku Niewidomych

Złota Odznaka Związku Ociemniałych Żołnierzy RP

Złota Odznaka Towarzystwa do Walki z Kalectwem

Złota Odznaka za Zasługi dla Śląska

Nagroda kpt. Jana Silhana

Brązowy Medal za Obronność Kraju (za popularyzację na łamach prasy problematyki wojskowej i patriotycznej)

Medal - Dwanaście Wieków Gniezna

Medal 30-Lecia Duszpasterstwa Niewidomych w Polsce

Złota Odznaka za Zasługi dla Warszawy(Syrenka)

W latach 1970 -1988 otrzymałem Odznaki za Zasługi w następujących województwach: Bydgoszcz, Bielsko - Biała, Poznań, Płock, Włocławek.

W 2012 otrzymałem najwyższe odznaczenie PZN - Honorowy Członek Polskiego Związku Niewidomych.

O mojej pracy zawodowej i społecznej ukazało się w prasie polskiej, nie tylko środowiskowej, sporo artykułów i wywiadów, w których miałem możliwość przedstawienia swych poglądów na różne ważne zagadnienia. Na zakończenie mojej pracy etatowej, artykuł o szerszym spojrzeniu na moją osobę, napisała mgr Danuta Tomerska, która w kierownictwie wydawnictw współpracowała ze mną przez ponad 40 lat. Miała więc możliwość poznania mnie w różnych sytuacjach i okolicznościach. Jej wypowiedzią chciałbym zakończyć opowieść o bardzo istotnej części mojego życia.

* * *

Czas wywołany z pamięci

Danuta Tomerska

Już w pierwszych dniach swojej pracy w redakcji nieperiodyków PZN dowiedziałam się, że na dziennikarstwie w Uniwersytecie Warszawskim studiuje bardzo zdolny chłopiec, Józef Szczurek. Przyszedł do nas kiedyś redaktor naczelny Jan Marynowski i powiedział: - Odwiedził mnie pan Szczurek i pokazał swój indeks. Same piątki i czwórki. Niesamowite! Wkrótce skończy studia i będzie u nas pracował.

Józef Szczurek urodził się w Sławkowie, w województwie katowickim. Jego dzieciństwo - jak sam wyznał - było trudne. Ojciec przez wiele lat nie miał pracy, chwytał dorywczo zajęcia sezonowe, aby utrzymać siedmioosobową rodzinę. Mimo niedostatku dom rodzinny był ważnym punktem w życiu Józka, miejscem trwałych wartości, które nauczono go cenić, jak życzliwość dla ludzi, tolerancja, tradycja.

W wieku 10. lat, w 1938 r., Józef stracił wzrok. Już po wojnie podjął naukę w Laskach. Tam ukończył szkołę podstawową i zdobył zawód na kursie masażu. Tam również zetknął się z brajlowską "Pochodnią", a czytając ją pomyślał, że redagowanie czasopisma musi być niezwykle ciekawe. Może już wtedy chłopiec podjął decyzję, kim będzie w przyszłości?

Następnie rozpoczął pracę masażysty w katowickim szpitalu, uczęszczając jednocześnie do liceum ogólnokształcącego dla pracujących. Nauka nie sprawiała mu trudności, a jego szkolne wypracowania z polskiego nauczyciele odczytywali na głos, jako wzorowe. Maturę otrzymał w 1954 r. z tytułem przewodnika nauki. Należał do najlepszych nie tylko w swojej szkole, ale w całym województwie.

Po maturze zdecydował się zdawać na Wydział Dziennikarski Uniwersytetu Warszawskiego. Trudno tam było się dostać. Startowało 2000 kandydatów na 200 miejsc. Józek zdał i został przyjęty. Studia wydały mu się niezwykle interesujące. Miał świetnych wykładowców, a zajęcia z publicystyki prowadził sam Stanisław Cat - Mackiewicz. Na uczelni otrzymywał Józek stypendium premiowe, przyznawane studentom, którzy w indeksie nie mieli żadnej trójki, a na ostatnim roku - jeszcze wyższe - stypendium naukowe.

"Być najlepszym" - stało się dewizą życiową młodego Józefa Szczurka. Wiedział, że zarówno w liceum katowickim, jak i na Wydziale Dziennikarskim w Warszawie był pierwszym niewidomym, który tam uczył się i studiował. To on właśnie przecierał szlaki i otwierał drogę innym młodym inwalidom wzroku. Od jego postawy i wyników w nauce zależeć będzie, jak wyboista lub jak gładka i szeroka będzie ta droga.

Po pierwszym roku studiów Józek został wezwany do dziekana, prof. Halperra. Wszyscy byli zaskoczeni. - Wezwałem pana, aby go przeprosić - powiedział profesor - bo kiedy przyjmowaliśmy pana na studia, ja miałem poważne obawy, czy pan sobie tu poradzi. Za te moje wątpliwości i niewiarę chcę dziś pana serdecznie przeprosić.

W sierpniu 1958 r., po ukończeniu studiów, Józef Szczurek przybył do "Pochodni" i od razu został szefem tej redakcji. I wtedy poznałam go osobiście. Wydał mi się człowiekiem bezpośrednim, bezpretensjonalnym, pełnym ciepła, życzliwości i optymizmu. Miał łagodne rysy twarzy i było w niej coś, co budziło zaufanie. Potem spostrzegłam, że jest człowiekiem wrażliwym i łatwo go zranić, ale nigdy tego nie uzewnętrzniał. Bardzo szybko zaprzyjaźniliśmy się i ta przyjaźń trwa do dziś. Zawsze mogłam na niego liczyć. Ilekroć spotkała mnie jakaś przykrość, utarczka z dyrektorem, niepowodzenie w pracy - udawałam się do redakcji "Pochodni" na rozmowę z Józkiem. Pełna zacietrzewienia i pretensji do całego świata, przedstawiałam mu swoje racje, a wtedy on, powoli, głosem spokojnym, niemal flegmatycznym ukazywał realną ocenę zdarzeń. Uspokajał, tłumaczył i działał jak balsam. Powiedziałam mu kiedyś: - Ty działasz tak kojąco, że chętnie potrzymałabym cię za rękę w godzinie mojej śmierci.

Jedną z cenniejszych cech charakteru redaktora Szczurka jest to, że poświęca ludziom, z którymi rozmawia, całą swoją uwagę i wydaje się szczerze zainteresowany tym, co mają mu do powiedzenia. Po prostu - umie słuchać. A to jest rzadkie zjawisko w naszych czasach. Dlatego miał wielu przyjaciół. W środowisku niewidomych był człowiekiem znanym i lubianym. Garnęli się do niego ludzie z terenu. W dniach obrad prezydium czy plenum ZG PZN, które kiedyś odbywały się przeważnie w Warszawie, tłoczno było w redakcji "Pochodni", bo niemal każdy z działaczy miał jakąś sprawę do redaktora. A w redakcji "Pochodni" zawsze panowała przemiła atmosfera. I tak zostało do dziś.

Kiedy Józef Szczurek rozpoczynał pracę w "Pochodni", spełniał wszystkie warunki profesjonalnego dziennikarza z dobrym przygotowaniem fachowym. Od razu też wprowadził w swoim czasopiśmie pewne zmiany, zastępując przedruki materiałami oryginalnymi o życiu i problemach inwalidów wzroku. Autorami mieli być niewidomi korespondenci terenowi. Z korespondentami "Pochodni" różnie bywało. Obok miernot pojawiali się też wielce utalentowani. Sam redaktor naczelny często wyjeżdżał w teren, szukać ciekawych tematów. Na początku red. Szczurek pracował sam z widzącą lektorką, później, wraz z rozwojem czasopism (powstanie wersji czarnodrukowej i dźwiękowej, wprowadzenie nowych technik drukarskich) powstał kilkuosobowy zespół redakcyjny. Józef Szczurek był szefem łagodnym, ludzkim. Pochylał się nad każdym istotnym problemem swoich pracowników i posiadał umiejętność łagodzenia napięć. Był skłonny do kompromisu, daleki od apodyktyczności.

Nie sposób tu nie wspomnieć o niezliczonych przygodach Józka, które w naszych redakcjach zdobyły już ustaloną sławę. Wyliczanie ich wszystkich przekracza ramy tego artykułu. Wymienię tylko jedną, dość charakterystyczną.

Kiedyś Józek zatrzymał międzynarodowy pociąg, bo chciał otworzyć okno i przez pomyłkę chwycił za hamulec.

Wszystkie przygody redaktora nabierają specjalnego kolorytu, gdy on sam zabarwia je swoim własnym przezabawnym komentarzem. Bo Józek posiada niesamowite poczucie humoru, często na własny temat. Jego postawa intelektualna sprzyja dostrzeganiu stron komicznych w ludziach, sytuacjach, zdarzeniach. Potrafi wychwycić wszystkie śmieszne potknięcia swoje i cudze i ze zwykłej sytuacji życiowej stworzyć sytuację komiczną. W jego humorystycznych opowieściach zawsze jest coś z jego własnej biografii. Bo on potrafi się śmiać z samego siebie.

Jak każdy człowiek, miał Józek w swoim życiu i wzloty, i upadki. Los nie szczędził mu trudnych doświadczeń. Ożenił się w młodym wieku, jeszcze w czasie studiów, ale to małżeństwo rozpadło się w końcu lat siedemdziesiątych. Wkrótce ożenił się po raz drugi. Ma troje dzieci. Córka Anna, z pierwszego małżeństwa, jest osobą dorosłą i samodzielną. Synowie z drugiego małżeństwa - to starszy Radosław i młodszy Mikołaj. Obaj są uczniami szkół średnich.

W 1994 r. Józef Szczurek przestał być redaktorem naczelnym "Pochodni". Powodem tej decyzji był nie tylko wiek redaktora, ale pewne konflikty z ówczesnymi władzami Związku, którym nie przypadły do gustu krytyczne artykuły w "Pochodni" oraz nieakceptowanie wielu posunięć PZN-owskiego establishmentu.

Po 36 latach panowania w "Pochodni", Józef Szczurek przekazał władzę red. Grażynie Wojtkiewicz. Ale z tej redakcji nie odszedł, pracuje tam do dziś, obecnie na układzie umowy o dzieło. Zajmuje się korespondencją, adiustuje niektóre artykuły i pisze własne.

Właśnie w sierpniu mija 44 lata jego pracy w redakcji "Pochodni". Ta magiczna cyfra zainspirowała mnie do napisania tego jubileuszowego reportażu.

W dorobku dziennikarskim Józefa Szczurka jest niezliczona ilość artykułów publicystycznych, reportaży, felietonów, sprawozdań, wywiadów, drukowanych na łamach "Pochodni", "Niewidomego Spółdzielcy", "Naszego Świata" i innych czasopism. Jego artykuły, opisujące PZN- owską rzeczywistość owych czasów, mają dziś walor dokumentalny.

Oprócz utworów publicystycznych Józef Szczurek opracował i wstępem zaopatrzył prace konkursowe czytelników "Pochodni" na temat: "Poczucie własnej wartości", które w formie książki zatytułowanej "Ciemność przezwyciężona" ukazały się w 1974 r. nakładem wydawnictwa "Iskry". Jest on również autorem książki "Ręce, które widzą". To krótki zarys historii spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych".

Oprócz pracy zawodowej, Józek poświęca swój czas na czytanie książek, słuchanie poezji i muzyki poważnej. Kiedyś pasjonował się turystyką. Lubił chodzić po górach, ale w drugiej połowie lat 90. zaczęła się ujawniać choroba stawowo - zwyrodnieniowa. Ograniczyło to jego swobodę poruszania się. Ma poważne problemy z chodzeniem, utyka na jedną nogę.

Jerzy Waldorff, który przez ostatnie lata swego życia nie mógł już chodzić, tak mówił: "Jeżeli chodzi o starość, to Pan Bóg ma do wyboru dwie możliwości - albo cię trzepnie po głowie, albo po nogach. Mnie na szczęście po nogach, za co jestem dozgonnie wdzięczny".

I tak samo jest z Józkiem. Mimo upływu lat jest on nadal pogodny, wesoły, dowcipny. Odznacza się dobrą pamięcią, wykazuje wiele hartu ducha, spokoju i wytrwałości. A jego uśmiechnięta twarz emanuje ciepłem i jest prawie pozbawiona zmarszczek.

Kończąc swoją opowieść o redaktorze "Pochodni", zdaję sobie sprawę, że to, co napisałam, nie jest prawdą do końca. Bo żaden człowiek nie jest tak jednoznaczny. Józef Szczurek to postać nie na krótki reportaż, to życiorys na grubszą książkę.

Nie pamiętam już, kto to napisał, że: "Szarość naszych czasów polega na tym, że ludzi na świecie coraz więcej, a ciekawych, charakterystycznych typów, coraz mniej. Gdzieś to poginęło". A ja myślę, że takim ciekawym, nietuzinkowym typem jest redaktor Józef Szczurek. Powiem więcej. Należy on do grona tych ludzi, o których mówi się, że są instytucjami.

Pochodnia wrzesień 2002