Stanisław - najmłodszy z rodzeństwa

Dziecięca przyjaźń,

Na świat przyszedł 17 listopada 1930 roku. Opowiadać o nim jest mi najtrudniej, ponieważ od najwcześniejszych lat, niemal zawsze, byliśmy bardzo blisko siebie.

Pierwsze więzi zadzierzgnęły się kiedy mały Staś nie miał jeszcze trzech lat. W znacznej mierze przyczyniły się to tego unoszące się pod sufitem czarne, brzęczące muchy . Jak każde dziecko w tym wieku, w czasie dnia spał kilka godzin. Niedaleko od domu, a mieszkaliśmy wówczas na Krzykawce, znajdowały się zabudowania gospodarcze - obora, stajnia, nie sposób więc było uchronić się przed tymi nieznośnymi owadami. Gdy się otworzyło okno, natychmiast wpadały do izby. Niewiele pomagały wiszące u sufitu lepy. Gdy Staś, tak wtedy o nim mówiliśmy, układał się na swym posłaniu, musiał przy nim ktoś usiąść i przez cały czas snu odpędzać od niego natrętne muszyska. Tym kimś przeważnie byłem ja.

Czasem, gdy nie było pilnych prac domowych, zasłaniano okno kocem i w ciemnościach owady siedziały po kątach, ale nie zawsze było możliwe zaciemnianie pokoju. Wtedy ja otrzymywałem świeżo odłamaną z drzewa zieloną gałąź i kiedy zachodziła potrzeba, energicznie nią machałem.

Czynność tę najczęściej powierzano mnie, gdyż siostra i starsi bracia uczęszczali do szkoły. Sytuacja zmieniała się jedynie w czasie wakacji, wtedy miałem więcej swobody. Problem z brzęczącymi intruzami udało się rozwiązać dopiero po wyprowadzeniu się ze wsi do Sławkowa.

Jesienią 1937 r. Staszek rozpoczął naukę szkolną. Z tego okresu utkwił mi w pamięci jako dziecko bardzo rozśpiewane. Poznane w szkole piosenki napełniały mieszkanie. Wkrótce i ja uznałem je za swoje, a wtedy od wiosennego słoneczka, skowronków i stokrotek w mieszkaniu robiło się niemal ciepło i jasno.

Pod koniec października 1937 roku, po dwumiesięcznej kuracji w szpitalu w Sosnowcu, wróciłem do domu. Widziałem jeszcze światło i bardzo jasne przedmioty, ale wkrótce i te resztki wzroku zanikły całkowicie. Wtedy między mną i Stasiem rozpoczęła się przyjaźń, która trwała przez całe życie.

Prawie każdą chwilę spędzaliśmy razem. Trzymając się za ręce, biegaliśmy po ulicy, ślizgaliśmy się na lodzie powstałym z rozlanych kałuż, chodziliśmy do kościoła na niedzielne nabożeństwa, a latem długie godziny przebywaliśmy nad rzeką i kąpaliśmy się w gromadzie innych dzieci. Staszek stał się moim niezawodnym przewodnikiem. Dzięki niemu miałem dużo ruchu i możliwość zabawy z dziećmi blisko i daleko od domu. To nasze wspólne bieganie nazywało się lataniem.

Na początku listopada 1938 r. nastąpiły duże zmiany. Ja wyjechałem do szkoły w Laskach, a u Stasia ujawniła się krótkowzroczność wzrokowa. Miejscowy lekarz skierował go do szpitala w Krakowie. Przebywał tam około czterech tygodni. Nie wiem, jakie były zalecenia okulistów, pewne jest jedynie, że nie nosił okularów.

Moja wiedza o sprawach rodzinnych w tym okresie jest niewielka, gdyż kontakty z domem ograniczały się do wymiany i to z rzadka krótkich listów.

Nowe środowisko uczniowskie w Laskach i nauka pochłonęły mnie całkowicie. Jednocześnie porwała mnie fascynacja książkowa. Czytałem dużo w brajlu. Ponadto każdego dnia popołudniu mieliśmy głośne grupowe czytanie książek z literatury polskiej i obcej.

Niemal z zapartym tchem słuchaliśmy opowieści z Dzikiego Zachodu, o amerykańskich preriach i puszczach oraz o walkach Indian z białymi osadnikami.

Największym powodzeniem cieszyły się takie książki, jak: "Sokole oko", "Tropiciel śladów" czy "Pogromca zwierząt" Jamesa Coopera. Książki te i inne miały niebawem w życiu Staszka i moim odegrać ważną rolę. Gdy pod koniec czerwca następnego roku przyjechałem z Lasek na wakacje, nasza nierozłączność jeszcze bardziej się pogłębiła, ale nastąpił w niej nowy etap.

Na skutek wybuchu wojny, po zakończonych wakacjach do Lasek już nie mogłem pojechać. Wtedy właśnie każdego dnia przez cały czas byliśmy razem. Siadaliśmy w jakimś zacisznym kąciku i ja opowiadałem mu rozmaite wydarzenia zapamiętane z przeczytanych książek mocno rozbudowane własną wyobraźnią i inwencją twórczą. Jednym z ulubionych kącików było miejsce pod dużym stołem otoczone prawie ze wszystkich stron innymi meblami i ścianą. Rozkładaliśmy na podłodze koc i odgrodzeni od otoczenia, a także od grozy wojny i początków okupacji niemieckiej oraz od częstego chłodu i głodu, spędzaliśmy tam długie godziny w zaczarowanym świecie baśni i marzeń.

Choroba i szpital

W 1940 r. Staszek na trzeciej klasie zakończył naukę szkolną. W czasie okupacji polskie dzieci uczyły się tylko pisać i czytać oraz najbardziej podstawowych rachunków, a on te umiejętności opanował już znacznie wcześniej.

Jesienią tego samego roku, w wyniku niedożywienia i braku witamin, rozwinęła się u niego choroba - gruźlicze zapalenie stawu biodrowego. Lekarz z miejscowej przychodni wypisał skierowanie do szpitala w Olkuszu. Staszek przebywał tam około czterech tygodni. W końcowym etapie kuracji nałożono mu gips na stawy biodrowe i całą jedną nogę.

Termin odebrania go ze szpitala wyznaczony został na połowę grudnia. Powstał problem, jak go przywieźć do domu. Gips stwarzał duże trudności. Szpital nie miał własnych środków komunikacji.

Pociąg nie wchodził w rachubę, gdyż stacja oddalona była od nas około dwu kilometrów. Mama przywiozła go międzymiastowym autobusem, który zatrzymał się nieopodal naszej ulicy. Wśród pasażerów był młody żołnierz niemiecki. On właśnie wziął Staszka na plecy i przyniósł do domu.

Po upływie trzech miesięcy, w tym samym olkuskim szpitalu zdjęto mu gips. Objawy chorobowe ustąpiły. Lekarz oświadczył, że należy go dobrze odżywiać, gdyż w przeciwnym wypadku gruźlica może się powtórzyć i to w znacznie większym nasileniu. W jego posiłkach powinno być dużo białka i witamin, jednak spełnienie tych zaleceń w warunkach okupacyjnych było niemożliwe.

Województwo katowickie, na którego terenie mieszkaliśmy, włączone zostało do Rzeszy pod niemiecką nazwą: Oberschlesien. (Górny Śląsk). Od początku okupacji bardzo ostro występował problem braku żywności. Już w niespełna dwa miesiące trwania wojny, Niemcy wprowadzili kartki żywnościowe. Dla nas były one podstawą wyżywienia. Można je określić jako głodowe. Dla ludności niemieckiej, której nieustannie przybywało, kartkowy przydział żywności był dwukrotnie większy od tego co otrzymywali Polacy.

Dorosłemu polskiemu mieszkańcowi przysługiwały dwa kilogramy chleba na tydzień, 250 gramów margaryny na miesiąc, 500 gramów mięsa lub wędliny również na miesiąc i pół kilograma cukru. Dzieci do lat 14 otrzymywały jeden kilogram i 10 dekagram chleba na tydzień, a inne artykuły analogicznie jak dorośli. Mieliśmy dwie kozy i dwie kury, a więc przez znaczną część roku mogliśmy pić mleko. I to było prawie jedyne źródło białka i tłuszczu w naszym pożywieniu, zwłaszcza, że nasze kartki na mięso i tłuszcz przeważnie wysyłaliśmy ojcu do Niemiec, gdyż on musiał ciężko pracować w kopalni i nie miał możliwości zakupienia dodatkowego jedzenia, my natomiast, będąc na miejscu, mogliśmy łatwiej zdobyć najbardziej podstawowe artykuły spożywcze. Jjuż w pierwszych miesiącach wojny nasza sytuacja rodzinna bardzo się zmieniła. Ojciec oraz starszy brat i siostra, zostali wywiezieni do pracy w Niemczech. Henryk i Stanisława pracowali w gospodarstwach rolnych, a ojciec - kopalni glinki porcelanowej koło Drezna. W marcu 1942 r., w tej samej kopalni rozpoczął pracę drugi starszy brat - Kazimierz. Tak więc, w rodzinnym domu w Sławkowie została tylko mama, Staszek i ja. To także przyczyniało się do zacieśnienia więzi i bliskości między nami.

Gdy Staszek był w gipsie, musiał pogodzić się z wieloma ograniczeniami, które mocno dawały mu się we znaki. Najbardziej doskwierały mu trudności z poruszaniem się, a także niemożność opuszczania domu i uczestniczenia w zabawach z dziećmi sąsiadów. I wtedy właśnie zaczął dużo czytać.

Najpierw były to czasopisma dla dzieci i dorosłych z minionych miesięcy i lat, bo wtedy najczęściej takich czasopism nie wyrzucało się po przeczytaniu, zwłaszcza, gdy znajdowały się w nich kolorowe ilustracje. Na zakup prasy nie było nas stać, ale nie wiadomo, jak mama to robiła, że przynosiła czasopisma od swych zamożnych znajomych i wydawnictwa te u nas już zostawały.

Oczywiście Staszek czytał je nie tylko dla siebie, ale i dla mnie, a nawet przede wszystkim dla mnie. Mój udział w lekturze był po prostu nieodzowny. I tak prawie niepostrzeżenie skończyły się baśniowe opowiadania i fantastyczne improwizacje. Lektura czasopism i książek wyparła je całkowicie. I tak już było przez wszystkie lata wojny.

Gdzieś od połowy 1940 aż do końca1941 rok wychodził w języku polskim dziennik o zasięgu regionalnym, przynoszący wiadomości o niemieckich sukcesach wojennych oraz o życiu ludzi na Górnym Śląsku. Oprócz doniesień frontowych znajdowały się w nim felietony na rozmaite tematy, informacje o warunkach życia i obyczajach panujących w różnych krajach. Tę gazetę także czytaliśmy niemal codziennie.

Dziennik ten, nie zapamiętałem jego tytułu, został zlikwidowany w 1942 r. co niewątpliwie miało związek z rozpoczynającymi się niepowodzeniami wojsk niemieckich na froncie wschodnim. Zaczęło wtedy wychodzić czasopismo wydawane dwa razy w tygodniu. poświęcone było prawie wyłącznie wydarzeniom frontowym. Czytając je, szukaliśmy głównie wiadomości o cofaniu się dywizji niemieckich na ciągle zmieniających się polach walki.

Czytanie czasopism i książek, a także rozmaitych kalendarzy przeważnie sprzed lat, w znacznej części wypełniało nasze codzienne życie.

Wojna i okupacja

W sierpniu 1943 roku nastąpiło wydarzenie, które mogło mieć tragiczne skutki. Któregoś dnia, Staszek przechodząc koło domu, w którym mieszkała niemiecka rodzina, spotkał ośmioletnią dziewczynę, która powiedziała do niego coś, co go oburzyło. Odpowiedział jej więc w podobnym tonie. Gdy dowiedziała się o tym matka dziecka, natychmiast poszła na posterunek żandarmerii i oświadczyła, że polski chłopiec obraził jej dziecko. Zażądała wymierzenia mu kary.

Staszek szybko zapomniał o epizodzie, gdyż nie przywiązywał do niego żadnej wagi. Zanim doszedł do domu, zaprosił go na swe podwórko kolega z sąsiedztwa, gdyż chciał mu pokazać pieska, którego w tym dniu dostał od dziadka. W kącie podwórza stał konny wóz, z batem przyczepionym do dyszla. Na wozie siedział kilkutygodniowy, brązowy szczeniak. Staszek nachylił się nad nim i wtedy poczuł mocne uderzenie batem. Brama na podwórze była otwarta i ludzie przechodzący ulicą ujrzeli, jak niemiecki żandarm okłada biczem Staszka. Któreś z dzieci podbiegło do okna naszego domu i krzyknęło: „policjant bije Staśka!”

Mama zerwała się niemal nieprzytomnie i pędząc wielkimi susami, wpadła na podwórze w momencie, gdy kolejne smagnięcie spadło na plecy jej syna. Nie zatrzymując się nawet na ułamek sekundy, z rozpędem wpadła na żandarma i z całej siły pchnęła go do przodu. Policjant, nie spodziewając się uderzenia, runął przed siebie i oparł się na wozie. Bat wypadł mu z dłoni. Mama błyskawicznie ściągnęła Staszka z wozu, wzięła za rękę i nie oglądając się na Niemca, szybko wyszła z podwórza .

Żandarm z nienawiścią, ale i zaskoczeniem, popatrzył na odchodzących, a następnie otrzepał mundur i ruszył w kierunku ulicy. Kilka przygodnych osób przyglądało się z przerażeniem dramatycznej scenie. Mama dopiero później, gdy przekroczyła próg domu i nieco ochłonęła, zdała sobie sprawę z całego zajścia, które jednoznacznie mieściło się w wojennym paragrafie , jako czynna napaść na niemieckiego stróża porządku, a Auschwitz było tak blisko.Za takie czyny wywożono całe rodziny. Z grozą pomyślała, co byłoby, gdyby Niemiec nie zatrzymał się na wozie i runął na ziemię. Na szczęście, cała sprawa na tym się skończyła.

Staszek miał wtedy niespełna 13 lat. Po kilku dniach otrząsnął się z niebezpiecznej przygody, bolesne pręgi po biczu się zagoiły, ale już do końca wojny omijał niemieckie domostwa.

Bardzo trudnym i niebezpiecznym dla nas był okres wycofywania się wojsk i władz okupacyjnych. We wrześniu 1944 r. zaczęto przygotowania do odwrotu. Informacje na plakatach rozwieszonych na ulicach głosiły, że każda rodzina ma obowiązek wyznaczenia jednej osoby do kopania okopów i rowów strzeleckich. Praca była bezpłatna. Od obowiązku w kopaniu zwolnieni byli jedyni opiekunowie małych dzieci oraz ludzi obłożnie chorych. Organizację pracy powierzono mieszkańcom z rodzin niemieckich i volksdojczowskich. Nadzór nad całym przedsięwzięciem sprawowali specjaliści wojskowi. Kopanie rowów odbywało się codziennie, z wyjątkiem niedziel, przez prawie dwa miesiące. Zabezpieczenia ziemne ciągnęły się wzdłuż rzeki Przemszy na długości wielu kilometrów. Jeden ciąg stanowiły wykopy dwumetrowej wysokości. Drugi system rowów nie przekraczał jednego metra głębokości. W tym samym czasie ojciec został wysłany z kopalni w Dreźnie do kopania rowów i ustawiania zapór z drutu kolczastego w rejonie Koszalina.

Prace związane z drążeniem okopów zostały ukończone w połowie listopada. Ogłoszono zakaz zbliżania się do nich osobom prywatnym.

Walki frontowe zaczęły się w poniedziałek 15 stycznia 1945r.Tego dnia już od rana rozpoczęła się chaotyczna ucieczka Niemców. Wszystkimi drogami prowadzącymi na zachód, pędziły kolumny samochodów wiozących żołnierzy i rozmaity sprzęt.

Następnego dnia chaos ucieczki ogarnął niemiecką ludność cywilną. Do samochodów dołączyły wozy konne, na których siedziały całe rodziny z dziećmi.

W środę ulice opustoszały, prawie wyłącznie poruszały się po nich małe grupy żołnierzy. Przestały działać wszelkie urzędy, sklepy i zakłady pracy. Polscy mieszkańcy starali się nie wychodzić na zewnątrz domów. Co pewien czas rozlegały się potężne wybuchy wysadzanych mostów i innych przepraw na rzece Przemsza.

W czwartek rano przyleciały radzieckie samoloty. Były to niewielkie, szybkie maszyny. Nie napotkały na żadne przeszkody. Zrzuciły kilkanaście małych, dwukilogramowych bomb fosforowych. W różnych miejscach wybuchły pożary.

Jeden z fosforowych ładunków upadł na naszej ulicy, ale nie rozbił się. Wkrótce zasypano go ziemią i ustawiono tabliczkę z napisem o niebezpieczeństwie. Gdzieś daleko na południe od Sławkowa trwały intensywne walki. Świadczyły o tym bardzo liczne ogniste błyski wylatujące w powietrze. Nocą niemal rozświetlały niebo.

W sobotę rano, około dziesiątej, na sławkowskie obiekty zaczęły spadać pociski artyleryjskie z dalekosiężnych dział. Od wschodu zbliżały się oddziały Armii Czerwonej. Około szesnastej doszły do granic miasta. Niemal nagle wybuchła bardzo gwałtowna wymiana ognia dział i karabinów maszynowych. Przez kilka minut wdzierał się w nią okrzyk tysięcy walczących: hura, hura. Okrzyki dość szybko ucichły, ale strzelanina jakby się wciąż nasilała i trwała jeszcze około dwu godzin.

Gdy tylko rozpoczęła się, mama, siostra Stanisława z dzieckiem, Staszek i ja przebiegliśmy na drugą stronę ulicy, aby schronić się w piwnicy naszych sąsiadów. Byli tam już gospodarze, dwoje ich dzieci i dwu przygodnych mężczyzn, którzy znajdowali się na ulicy w chwili wybuchu ostrej walki.

Po kilkunastu minutach mama uświadomiła sobie, że na blasze zostały gotujące się ziemniaki. Byliśmy głodni i czekaliśmy na nie z niecierpliwością. Mama opanowała strach, przebiegła na drugą stronę ulicy i po kilku minutach przyniosła parujący garnek.

Około godziny dziewiętnastej ucichła strzelanina karabinów maszynowych. Nie ustawał natomiast ogień artyleryjski. Wycofał się gdzieś niemiecki czołg stojący za domem, w którym się schroniliśmy. To zwiększało szanse przeżycia. Później okazało się, że w gwałtownym ataku Rosjanie przeszli wpław przez rzekę - most był wcześniej wysadzony w powietrze - i mimo silnej obrony niemieckiej, zajęli pierwszy system głębokich rowów.

W następnych dwu dobach przez cały czas trwało ostrzeliwanie artyleryjskie, od czasu do czasu odzywały się karabiny maszynowe i pękające granaty.

W piwnicy sąsiadów przebywaliśmy do wtorkowego rana. Mama pod osłoną nocy, przemykając pod ścianami domów, dwa razy wychodziła po wodę do studni, która znajdowała się na drugim od nas podwórzu.

Kiedy we wtorkowy ranek - 23 stycznia, wyszła z piwnicy, okazało się, że po ulicach chodzą żołnierze radzieccy. Byli to przeważnie bardzo młodzi chłopcy, w wieku około 20 lat. ludzie, najpierw z ostrożnością i jakby z niedowierzaniem, a potem niemal z pośpiechem, opuszczali mieszkania i z serdecznością witali zwycięskich żołnierzy, rozmawiali z nimi, a następnie chodzili po ulicach i oglądali zniszczenia, zatrzymywali się w małych grupach i dzielili przeżyciami sprzed kilku jeszcze godzin. Zapanowała wielka radość, że huk armat i groźba katiusz są już wiele kilometrów od nas.

Na pobliskich polach i innych otwartych przestrzeniach zalegały w obfitości i wojennym chaosie rozbite czołgi, działa, tysiące łusek po pociskach artyleryjskich i min. Leżały nawet martwe, zamarznięte konie. Nie wszyscy cywilni Niemcy i volksdojcze zdążyli uciec. Teraz formowano z nich kilkuosobowe ekipy do zbierania rozbitego sprzętu i min, oczywiście pod nadzorem żołnierzy.

W czasie trzydniowych walk zginęło kilkadziesiąt osób cywilnych. Była wśród nich nasza sąsiadka, która w czasie strzelaniny wyszła na ulicę, gdy pocisk artyleryjski rozbił ścianę domu. Dziesięć dni po zakończeniu walk odbył się zbiorowy pogrzeb. W czasie ataku poległo około trzystu żołnierzy radzieckich. Pogrzebano ich w jednej wspólnej mogile w małym zagajniku. Nie wiadomo, ilu Niemców straciło życie, gdyż cofające się oddziały zabrały ich ze sobą. Gdy wyszliśmy ze schronu, okazało się, że blisko naszego domu ulokowała się radziecka kuchnia polowa. Zupę, która została w kotłach po napełnieniu żołnierskich menażek, kucharze rozdawali mieszkańcom, głównie dzieciom.

Kilka dni po przejściu frontu, prawie wszystkie radzieckie jednostki wojskowe przesunięte zostały na zachód, na linię Odry. Zostały tylko nieliczne posterunki, których zadaniem było zorganizowanie elementarnego porządku publicznego, gdyż w wyniku starć frontowych nastąpił całkowity rozpad wszelkich form życia społecznego.

Sklepy zostały na głucho zabite deskami. Niemieckie marki przestały istnieć, a nowych pieniędzy jeszcze nie uruchomiono. Nie było żadnych urzędów, policji, stanęły zakłady pracy i kolej. Musiało upłynąć kilka tygodni, zanim powstały na nowo rozmaite placówki umożliwiające organizowanie się nowego ładu.

Na początku marca były już posterunki złożone z polskich żołnierzy i milicji obywatelskiej. Ruszyła kolej. Powstał społeczny komitet, który zaczął uruchamiać miejscową fabrykę drutu i gwoździ, największy zakład pracy w okolicy, w dużej mierze zniszczony w czasie ataku armii radzieckiej. Robotnicy przez dwa miesiące nie otrzymywali żadnej zapłaty, czasem tylko jakieś przydziały chleba lub mąki. Dawni właściciele powoli uruchamiali sklepy.

Pod koniec lutego wrócił ojciec spod Koszalina, gdzie przez cztery miesiące pracował przy budowie zapór przeciwczołgowych i innych umocnień wojskowych. Drogę wynoszącą prawie dwa tysiące kilometrów pokonał na piechotę. Nie da się opowiedzieć w kilku zdaniach, jak wiele przeżył niebezpieczeństw. Były bombardowania, mroźna zima, frontowe walki, głód i pragnienie, czasem przez cały dzień albo i dłużej nie udało się zdobyć niczego nadającego się do zjedzenia, ale niemal cudem dotarł jakoś w rodzinne strony. Po kilku dniach doszedł do siebie i włączył się do uruchamiania fabryki. Trzy miesiące po wypędzeniu Niemców zaczął powstawać system kart żywnościowych, najpierw tylko na chleb, mąkę i cukier.

Wydarzeniom zimy 1945 roku poświęciłem tak dużo miejsca, gdyż był to dla nas najbardziej niebezpieczny okres. Po przesunięciu się frontu, całą okolicę obiegła wiadomość, że gdyby wojska niemieckie 22 stycznia nie cofnęły się - dowództwo rosyjskie planowało użycie wyrzutni rakietowych czyli popularnie zwanych „katiusz” powodujących olbrzymie zniszczenia, a wtedy szanse przeżycia ludności na obszarze walki były minimalne.

Pierwsze kroki na drodze do samodzielności

W środę 9 maja 1945r. całą Europę ogarnęła potężna fala radości i entuzjazmu - zakończyła się największa i najbardziej krwawa w dziejach ludzkości wojna. Wczesnym popołudniem tryumfalnie rozśpiewały się dzwony na wieżach wszystkich kościołów. Setki milionów ludzi mogło wreszcie odetchnąć z ulgą, nadzieją i wiarą, że wreszcie nastał czas normalnego życia, które teraz wybuchło z ogromną siłą i energią. Każdego dnia powstawały nowe zakłady produkujące najbardziej podstawowe narzędzia pracy niezbędne do odbudowy kraju, placówki handlowe, różnego typu szkoły i czasopisma

Staszek i ja nadal byliśmy związani mocnymi nićmi braterstwa i przyjaźni, ale nadchodził czas wielkich zmian. Staszek od początku września rozpoczął naukę w trzyletniej szkole zawodowej istniejącej przy miejscowej fabryce. Młodzi chłopcy zdobywali w niej umiejętności niezbędne do pracy w zakładzie. W ten sposób fabryka zapewniała sobie kadry fachowców. Ja natomiast, również we wrześniu, wyjechałem do szkoły w Laskach, która dźwigała się do życia z wojennych gruzów. Przez najbliższe trzy lata przyjeżdżałem jedynie na czas letnich ferii i to przeważnie nie na całe wakacje.

Wiosną 1947 r. Staszek znowu znalazł się na okulistycznym oddziale szpitala w Krakowie. W czasie pracy odprysk płynnego metalu uderzył w prawą gałkę oczną. Zagrożenie utraty oka było bardzo duże. Po dwumiesięcznej kuracji wrócił do domu z podleczonym okiem i zaleceniem niepodejmowania żadnego większego wysiłku fizycznego. Ten nakaz w codziennym życiu okazał się bardzo trudny do spełnienia. Po dwu miesiącach znowu trafił do szpitala w Krakowie. Wszystko to działo się w czasie mojej nieobecności w rodzinie, toteż niewiele mogę na ten temat powiedzieć.

Gdy w 1948 roku przyjechałem na wakacje, trudno było nam nawiązać bliski, jak dawniej, kontakt. Był przygnębiony, milczący, szukający samotności. Przeważnie przez całe dnie nie było go w domu. Oczywiście w fabryce już nie pracował. Gdy kończyły się wakacje, ktoś wpadł na pomysł, aby właśnie on odwiózł mnie do Lasek. I ten fakt stał się przełomem w jego życiu.

Po przyjeździe do zakładu, zatrzymał się w Laskach na cztery dni. Ulokowano go w tak zwanym hoteliku, gdzie znajdowały się pokoje dla gości. Był zauroczony ciszą, zielenią, spokojem i pięknem tego miejsca. Powiedział mi, że byłby szczęśliwy, gdyby tu mógł zostać. Nie przeczuwał, że jego pragnienie bardzo prędko się spełni.

Byłem zaskoczony, a zarazem niezmiernie uradowany, gdy trzeciego dnia pobytu powiedział mi, że zostaje w zakładzie i będzie uczniem średniej szkoły ogólnokształcącej.

Trzeba tu wyjaśnić, że właśnie w 1948 roku, za zgodą Ministerstwa Oświaty, utworzono w Laskach trzyletnie liceum humanistyczne dla niewidomych, którzy po zdaniu egzaminu maturalnego, zamierzali kontynuować naukę na wyższych uczelniach.

Któregoś dnia wczesnym popołudniem, kierownik szkoły, przechodząc koło jednego z budynków, zobaczył na tarasie nieznanego chłopca. Podszedł więc i zapytał, jaki jest cel jego wizyty. Nie udało mi się zdobyć dokładniejszych wiadomości, jak do tego doszło, ale faktem jest, że rozmowa z tarasu przeniosła się do kancelarii szkolnej i trwała ponad dwie godziny. Starszy pan i niespełna18-letni gość bardzo przypadli sobie do gustu. Domyślam się, że Staszek, opowiadając co przywiodło go tutaj, zorientował się, że ma przed sobą wybitnego pedagoga, zwierzył mu się ze swych problemów. Na pewno było mu to bardzo potrzebne i nie zawiódł się.

Kierownik zaproponował mu, aby został w Laskach i rozpoczął naukę w nowo utworzonym liceum, a jednocześnie podjął obowiązki o charakterze pracowniczym. Do jego zadań będzie należało głośne czytanie lektur szkolnych i innych tekstów dla dwunastu niewidomych licealistów oraz pomoc w sprawach wymagających wzroku. Taki przyjaciel, który będzie z nimi przebywał przez cały czas, jest bardzo potrzebny. W zamian za to otrzyma mieszkanie w internacie, pełne utrzymanie i prawo do nauki, jako pełnoprawny uczeń.

Staszek przyjął propozycję z radością. Jeszcze tego samego dnia pojechał do Sławkowa, zabrał swoje rzeczy i powiedział rodzicom do widzenia. Nie domyślał się na pewno, że jest to już na całe dalsze życie.

Po dwu dniach rozpoczął naukę i obowiązki lektorskie. Współuczniowie od razu go polubili. Nadali mu przydomek: Ozyrys. Wiedza i umiejętności, które zdobył, czytając mi wcześniej książki i czasopisma, teraz bardzo mu się przydały. Był świetnym lektorem.

Staszek i ja w ośrodku szkolnym w Laskach razem przebywaliśmy ponad dziesięć miesięcy, ale tak się układało, że widywaliśmy się rzadko. Ja należałem do grupy, która przygotowywała się do pracy w lecznictwie. Mieliśmy zajęcia teoretyczne i praktyczne trwające osiem godzin dziennie. On natomiast przebywał przez cały dzień ze swoimi współuczniami. Wieczory przeważnie spędzał w kuchni. Zaprzyjaźnił się z siostrą Hiacyntą, której powierzono kierowanie niewielkim zespołem żywieniowym. Do jego zadań należało przygotowanie posiłków dla ponad stu uczniów i pracowników mieszkających w internacie dla chłopców. Staszek, pod nadzorem s. Hiacynty co wieczór kroił chleb, ser, otwierał puszki z mięsem, rybami i owocami, aby wszystko było gotowe do śniadania w dniu następnym. Poza tym musiał mieć jeszcze nieco czasu na przygotowanie się do zadań lekcyjnych, toteż nasze spotkania były zdawkowe i rzadkie.

Po zakończeniu roku szkolnego, przyjechaliśmy do domu na wakacje, ale też nie na długo. Ja wkrótce otrzymałem pracę w służbie zdrowia na Śląsku w Bytomiu, a on wyjechał do Wrocławia i również szybko znalazł pracę.

Wyjaśnić tu należy , że liceum laskowskie, po roku działalności się rozwiązało. Uczniowie wyjechali do szkół w innych miastach, a niektórzy podjęli pracę zarobkową.

Kilkuosobowa grupa wyjechała do Wrocławia. Tam wyszukano dla nich czteropokojowe mieszkanie oraz pracę w fabryce wyrobów cukierniczych.

Staszek na początku wprowadził się do wspomnianego zbiorowego mieszkania, a po kilku miesiącach wynajął własny pokój. Zapewniało to lepsze warunki wypoczynku. Znalazł również pracę w zakładach jajczarskich, stwarzających mu dobre warunki płacowe, i taki był początek jego samodzielnego życia. Później zmieniały się miejsca pracy i mieszkania, ale z Wrocławiem już się nie rozstawał.

Obowiązki wynikające z pracy zawodowej nie pozwalały teraz na częste spotkania, ale i tak, przynajmniej raz na trzy, cztery miesiące odwiedzaliśmy się wzajemnie, on przyjeżdżał na Śląsk albo ja do Wrocławia. Dzięki temu żywotne sprawy nas dotyczące były nam znane i bliskie. Stało się regułą, że gdy nadchodziły święta - Boże Narodzenie lub Wielkanoc, Staszek przyjeżdżał do Katowic i już razem jechaliśmy do Sławkowa, aby w gronie rodziny spędzić świąteczny czas. Potem znów razem jechaliśmy do Katowic, gdzie ja zostawałem, a on podążał dalej w swe dolnośląskie strony.

Lato w 1951 roku

z tego okresu utkwił mi w pamięci nasz wspólny wypoczynek w Rybniku. Było lato 1951 roku. Zbliżało się lipcowe Święto Odrodzenia Polski. Staszek i ja wzięliśmy sobie kilka dni urlopu, połączyliśmy je ze świętem, a następnie, chcąc wypocząć na łonie przyrody, pojechaliśmy do Rybnika. Wtedy jeszcze miasto to otoczone było dużym kompleksem leśnym, do którego nietrudno było dojść. Wynajęliśmy pokój w małym, przytulnym hoteliku i zaraz z rana poszliśmy do najbliższego lasu. Po drodze kupiliśmy sporą torebkę śliwek.

Dzień był piękny, słoneczny. Po przyjściu do lasu, położyłem się w cieniu pod drzewem, aby po dłuższej drodze nieco wypocząć w leśnej ciszy. Staszek natomiast zapragnął pochodzić, nazbierać jagód i nacieszyć się bliskością natury. Chodząc po lesie, co raz sięgał do torebki ze śliwkami. Ja zaś, ukojony szmerem liści, zapachem ziół i rozkosznym cieniem - szybko zasnąłem.

Wzmagał się letni upał. Staszek napotkał cichy, przezroczysty strumyk, a ponieważ było gorąco, ukląkł i z rozkoszą zaspokoił pragnienie. Po dwu godzinach przyszedł pod rozłożysty jawor, pod którym mnie zostawił. Spałem dalej, ale już nie w chłodnym cieniu, lecz pełnym południowym słońcu. Gdy się zbudziłem, byłem zmęczony, miałem spieczone ręce, nogi i twarz. Wróciliśmy do hotelu. Wtedy okazało się, że obaj jesteśmy chorzy, Staszek miał wysoką gorączkę i bardzo silną biegunkę, ja natomiast, spieczony na słońcu - czułem się bardzo niedobrze, temperatura mocno przekraczała 38 stopni, nie byłem w stanie przełknąć nawet odrobiny jakiejkolwiek strawy. Obaj w bardzo złym stanie zdrowotnym - leżeliśmy, w każdy w swoim łóżku. Mieliśmy grzałkę, więc popijaliśmy gorącą wodę. Ażeby nie było nam za ciężko, rozpoczęliśmy modną wtedy zabawę, która polegała na tym, że jeden z nas coś pomyślał, a drugi, przy pomocy odpowiednich pytań - musiał dociec, co było przedmiotem przywołanej myśli. Najczęściej był to bohater jakiejś książki. Należało odgadnąć jej tytuł oraz imię bohatera i sytuację, w jakiej się znajdował.

Gra mogła się udać, jeśli uczestnicy znajdowali się mniej więcej na podobnym poziomie intelektualnym, zbliżonym kręgu literatury i wiedzy ogólnej. W naszej rybnickiej zabawie, ja pomyślałem o bohaterze, a Staszek musiał dociec skąd pochodził, jaki był i czym się charakteryzował. Mój brat bardzo nie lubił się poddawać. Upływały godziny, a on ciągle nie doszedł do celu. Wiedział już, że pomyślałem o książce Prusa: "Faraon", przeanalizował prawie wszystkie postacie, ale wśród nich nie było tej właściwej. I tak upłynął pierwszy dzień przygody. Na drugi dzień od rana znowu zaczęło się poszukiwanie wśród egipskich równin i tak , jak dnia poprzedniego - bez upragnionego efektu. Koło południa, z ciężkim sercem - się poddał.

Wyznałem, że pomyślałem o scenie z małym chłopcem, który klęcząc pod drzewem, dziękował wielkiemu Ozyrysowi za to, że co rano wschodzi słońce, że Nil rozlewa swe życiodajne wody na cały kraj, że co kilka miesięcy okrywają się bielą kwiatów drzewa i rodzą wspaniałe pomarańcze. I za to, że miał dobrych, kochających rodziców. Wszyscy ludzie słali do swego bóstwa prośby wynikające z codziennej egzystencji, a on - mały chłopiec - nie prosił o nic, lecz za wszystko dziękował.

Teraz chcę opowiedzieć o jeszcze jednej przygodzie, która mogła mieć wpływ na całe moje życie, ale dzięki pomocy młodszego brata, przybrała pomyślne rozwiązanie. Wydarzenie to dokonało się w niespełna miesiąc po rybnickim wypadzie.

Staszek przyjechał do mnie na trzy dni, a że była niedziela - postanowiliśmy pojechać do największego parku leśnego Katowic- Muchowca, ale nie sami. Tym razem towarzyszyła nam dziewczyna.

Irenę poznałem kilka miesięcy wcześniej w filharmonii, w przerwie między jednym a drugim koncertem. Prawdopodobnie popełniłem jakiś błąd przy wychodzeniu z sali, gdyż podeszła do mnie i pomogła ominąć planszę, a potem całą przerwę rozmawialiśmy o muzyce. Było ciekawie i miło , więc tak jakoś wyszło, że umówiliśmy się na najbliższą niedzielę. Potem spotkania stawały się coraz częstsze.

Irena była sympatyczną dziewczyną. Powiedziała, że ma 23 lata, a więc byliśmy rówieśnikami. Pracowała w katowickim oddziale "Hartwiga" - międzynarodowej firmy handlującej urządzeniami przemysłowymi. Znała język angielski, otrzymywała wysokie wynagrodzenie, miała własne mieszkanie. Byłem pełen podziwu, że mimo młodego wieku, osiągnęła tak wysoki poziom stabilizacji materialnej. Tego lata przebywałem na trzytygodniowym zwolnieniu lekarskim z powodu zapalenia gałki ocznej, miałem więc sporo wolnego czasu. Mogliśmy więc często przebywać razem.

Po dwu miesiącach przyjaźni, Irena odkryła, że jesteśmy stworzeni dla siebie i nie zwlekając, powinniśmy się pobrać. Jej oświadczenie stanowiło dla mnie tak duże zaskoczenie, że prawdopodobnie dlatego, bez głębszego zastanowienia, przyznałem jej rację, choć pod względem społecznym nie czułem się dojrzały do małżeństwa. Z biegiem czasu problem ten zaczął mnie nurtować z coraz większą siłą, przede wszystkim chyba dlatego, że między nami nie było głębszego uczucia , jedynie przyjaźń, a ja czekałem na wielką miłość. Nie wiedziałem jednak, jak się wycofać ze zgody na wspólne życie, a sprawa stawała się gorąca, gdyż Irena zaczęła czynić intensywne przygotowania do ślubu, który miał się odbyć w najbliższe święta Bożego Narodzenia. Zamówiła w jednej z łódzkich wytwórni kosztowny materiał na białą suknię.

Jak to często bywa, rozwiązanie sprawy przyniósł przypadek. We wspomnianą niedzielę, do lasu w Muchowcu przyjechaliśmy wczesnym popołudniem. Dzień był upalny. Rozłożyliśmy się na małej polance. Było wypoczynkowo i przyjemnie. Po upływie dwu godzin, Irena stwierdziła, że musi iść do pobliskiej restauracji napić się herbaty. Przy okazji może nam kupić piwo.

Gdy odeszła, Staszek zauważył, że nie wzięła torebki. Wtedy któryś z nas, raczej żartobliwie, powiedział: to może zajrzymy do jej dokumentów... I nagle, lekko rzucona myśl, przekształciła się w natychmiastową potrzebę, przecież tak niewiele o Irenie wiedziałem.

Staszek wyjął z torebki dowód osobisty i głośno odczytał: data urodzenia - 1921 rok. A więc była ode mnie o siedem lat starsza. Obaj byliśmy zaskoczeni i równie oburzeni - dlaczego kłamała? Przecież niebawem mieliśmy zostać małżeństwem... A może nie jest to jedyne oszustwo. Od razu prysł gdzieś pogodny nastrój. I wtedy legła cała konstrukcja, którą Irena tak starannie budowała.

Gdy wróciła z restauracji, nie daliśmy po sobie poznać, że stało się coś ważnego. Piwo było chłodne, kojące i wrócił lekki nastrój. Wiedziałem już, że nasza przyjaźń dobiegła końca. Należało jeszcze znaleźć jakąś najmniej bolesną formę rozstania.

Z Ireną umówiłem się na najbliższą sobotę, jednak tego dnia nie przyszedłem na spotkanie, za to w skrzynce pocztowej na drzwiach jej mieszkania znalazł się mój list. Oświadczyłem w nim, że nasze małżeństwo nie jest możliwe, że muszę najpierw skończyć szkołę średnią, a potem studia. Potrwa to jeszcze kilka lat. Dopiero wtedy będę mógł pomyśleć o założeniu rodziny. Nie wspomniałem natomiast ani słowem o zaskakujących odkryciach na leśnej polance. Po upływie dwu dni, odbiorczyni korespondencji zatelefonowała. Narzekając, że przyprawiłem ją niemal o szok, nalegała na jeszcze jedno spotkanie, ale bez oczekiwanego skutku

W kilka tygodni później, moja mama przebywała na kuracji w jednym z katowickich szpitali. Nie wiadomo, jak dowiedziała się o tym Irena. Odwiedziła ją dwukrotnie i siedząc przy łóżku chorej, skarżyła się, jak bardzo ją skrzywdziłem, nie chcąc z nią iść do ołtarza. Jednocześnie prosiła, aby mama użyła swego matczynego autorytetu i skłoniła mnie do powrotu na porzuconą drogę, jednak jej prośby już nie miały szans na spełnienie. Taki był koniec przygody, w której braterska pomoc odegrała tak doniosłą rolę.

Przez szkolną ławę - do małżeństwa

Rok 1951 miał dla Staszka ogromne znaczenie, gdyż wtedy podjął naukę w średniej szkole ogólnokształcącej dla pracujących w klasie dziesiątej. Rok nauki w laskowskim liceum zaliczono mu, jako zrealizowanie programu klas ósmej i dziewiątej. Wstąpienie do szkoły we Wrocławiu zapisało się w jego życiu podwójnie wielkimi literami - raz, że dzięki temu ukończył szkołę średnią, zdobył maturę i mógł się dalej kształcić, i dwa - poznał dziewczynę, Janinę, która wkrótce na stałe wkroczyła w jego życie.

Po raz pierwszy oboje przyjechali do mnie do Katowic na początku lutego 1953 roku. Staszek przedstawił mi Janinę jako narzeczoną. Ucieszyłem się, gdyż często odnosiłem wrażenie, że wśród ludzi i wydarzeń, które go otaczają, czuje się osamotniony, jakby ciągle na coś czekał i ta chwila właśnie teraz zaczęła się zbliżać.

Janina miała ciepły głos, była bezpośrednia i do Staszka odnosiła się z serdecznością. Pracowała w dziale finansowym Prezydium Miejskiej Rady Narodowej.

Urodziła się na kresach wschodnich w Czortkowie /niedaleko Tarnopola/. Ma brata i młodszą siostrę. Najwcześniejszą młodość przeżyła na zesłaniu w Kazachstanie. Jej ojciec w okresie przedwojennym był policjantem, dlatego jego rodzina - żona i trójka dzieci - została w 1940 r. wywieziona na Syberię. On sam, na początku wojny przedostał się do Wielkiej Brytanii i tam przebywał przez całą wojnę.

W 1946 roku, Janina wraz z mamą i rodzeństwem, w ramach akcji repatriacyjnej , przyjechała do Polski. Cała rodzina osiedliła się we Wrocławiu. Kilkanaście miesięcy później, wrócił do kraju ojciec i odnalazł swych najbliższych. I tak, po ośmioletniej rozłące, rodzina znowu się połączyła.

Brat powiedział mi, że Janeczka i on są w tej samej klasie, razem się uczą i wspólnie spędzają dużo czasu. Ślub przewidziany jest na pierwszą połowę kwietnia. Na drugi dzień pojechali do Sławkowa, aby swą radosną wiadomością podzielić się z pozostałymi członkami rodziny.

Ślub odbył się drugiego dnia Świąt Wielkanocnych w domu rodziców pani młodej. W przyjęciu weselny uczestniczyło ponad 60 osób. Ze strony pana młodego przyjechali bracia: Henryk i Kazimierz, siostra Stanisława z dziesięcioletnią wówczas Helenką i ja. Nęciły stoły obficie zastawione potrawami rodem z zabużańskiej kuchni i różnobarwne wina. Jedno z ważnych miejsc przy stole zajmował proboszcz miejscowej parafii. Uroczystość zakończyła się w połowie nocy, gdyż większość z gości musiała się rano zgłosić do pracy. I tak zaczął się pierwszy dzień wspólnego życia Staszka i jego żony Janiny.

Zaraz po ślubie wynajęli mieszkanie na jednej z głównych ulic Wrocławia - Krakowskiej. Tam w marcu 1955 roku urodziło się ich pierwsze dziecko - Jola, i w maju 1966 - drugie - Staś. W połowie lat 60 przenieśli się do znacznie większego pomieszczenia na ulicy Opolskiej i tu mieszkali aż do wybudowania własnego domu, czyli do końca lat 70.

Wakacyjne spotkania

W mojej pamięci mocno utkwiło lato 1956 roku. W tym okresie miałem taki układ zajęć, że kilka razy przyjeżdżałem do miasta nad Odrą, na ulicę Krakowską. Dobrze się tu czułem. Wtedy, w ramach wakacyjnej praktyki studenckiej, przez dwa miesiące pracowałem w redakcji "Dziennika Zachodniego" w Katowicach, miałem więc blisko do Wrocławia i chętnie z tego korzystałem.

Któregoś lipcowego popołudnia Staszka spotkało nieszczęście. Jadąc przez park na rowerze, nie zauważył - zmrok już zapadał - że ma przed sobą schody i wjechał na nie z rozpędem. Gdy był już na dole i usiłował podnieść się z upadku, poczuł ostry ból w nodze. Po prześwietleniu na pogotowiu lekarskim okazało się, że ma pęknięcie kości udowej. Na drugi dzień, w szpitalu założono mu gips na całą prawą nogę aż do klatki piersiowej i z zaleceniem sześciotygodniowej kuracji odwieziono go do domu.

Trwało upalne lato. Gruba powłoka gipsowa sprawiała niemało przykrości. Staszek niecierpliwie czekał na chwilę, kiedy będzie mógł pojechać do szpitala na zdjęcie gipsu. Gdy upragniony dzień nadszedł, jak grom spadła na niego wiadomość, że szpital jest w remoncie i musi czekać kolejnych sześć tygodni, aż znowu rozpocznie działalność. Żaden inny zakład leczniczy nie wyraził zgody na zdjęcie gipsu, nie mając dokumentacji choroby.

Staszek był zdruzgotany. Miał wrażenie, że nie wytrzyma już ani jednego dnia dłużej w swej kamienno - wacianej powłoce. Załamany, leżał bez słowa.

Tak się złożyło, że w tym czasie przyjechałem na kilka dni do Wrocławia. Gdy jego żona popołudniu wyszła z dzieckiem do swych rodziców, wreszcie się do mnie odezwał tymi słowami: Janiny nie będzie co najmniej cztery godziny. Tyle masz czasu na zdjęcie mi gipsu. - Byłem nie tyle zaskoczony, co wręcz wstrząśnięty. Pytam więc - a czym ja Ci mam ten gips zdjąć? On na to: masz do dyspozycji nóż, młotek i nożyczki. To Ci musi wystarczyć. Zaczynamy.-

Zaczęliśmy od części brzusznej. Najpierw młotkiem tłukłem gips na kawałki. Potem Staszek rozciągał bandaże, a ja ciąłem je nożyczkami i nożem. Tu stosunkowo było łatwiej, ponieważ w tej części przestrzeń między warstwą gipsową a brzuchem była największa.

Następnie przeszliśmy do obróbki warstwy gipsowej otaczającej stawy biodrowe i kręgosłup. Tu już było o wiele ciężej ale posuwając się centymetr po centymetrze, po godzinie pracy i z tym zadaniem zdało się uporać. Teraz przyszło to najtrudniejsze - gruba skorupa gipsu otaczająca nogę. Tu przestrzeń na operowanie nożem i nożyczkami była bardzo mała. Główną rolę do odegrania miał tu młotek kruszący kamienną powłokę na bardzo małe części. Wtedy dopiero można było ciąć je i odrzucać na bok.

Po trzech godzinach zmagań, cała noga wolna była od dręczącej osłony. Staszek leżał spocony, zmęczony, ale szczęśliwy. Wtedy wróciła Janina. Gdy przestąpiła próg mieszkania, krzyknęła: co tu tak biało?. Okazało się, że na wszystkich meblach, i innych przedmiotach leżała warstwa białego pyłu. Staszek oświadczył niemal z dumą: zdjęliśmy gips! - i wskazał na leżącą w kącie pokoju szarobiałą stertę poszarpanych kawałków skorup i pocięte paski waty i bandaży. Zwycięstwo było pełne.

W lecie 1956r.przez dwa miesiące prawie na każdą niedzielę wyjeżdżałem do Staszków. Prawdopodobnie dlatego, że w tym okresie pracowałem w ramach praktyki studenckiej w "Dzienniku Zachodnim" w Katowicach, miałem więc blisko do Wrocławia. Przyjeżdżał też często trzeci nasz brat - Kazik z Dzierżoniowa. Tak więc kilka niedzielnych popołudni spędziliśmy razem, roztrząsając różne problemy. Staszek i Kazik często mieli odmienne poglądy, i niechętnie ustępowali ze swych punktów widzenia, choć na ogół nie były to sprawy o zasadniczym znaczeniu. Staszek po prostu lubił się droczyć ze swym starszym bratem, a ten zbyt serio podchodził do rozmaitych zagadnień, dlatego z tych dyskusji często wychodziły momenty komiczne. Przypominam sobie taki na przykład dylemat:

Kazik i Staszek uczestniczyli w grze liczbowej: "Liczyrzepka". W tamtym czasie istniało kilkanaście regionalnych gier liczbowych. I tak na przykład, w Warszawie była "Syrenka", na Górnym Śląsku - "Karolinka", a na Śląsku Dolnym - "Liczyrzepka".

W czasie któregoś ze spotkań, Staszek powiedział, że gdyby miał pięć trafień czyli główną wygraną, wszystkie pieniądze w równych częściach rozdzieliłby wśród członków swego rodzeństwa, tylko Kazik dostałby połowę tej sumy. Kazimierz bardzo się zdenerwował i zapytał: dlaczego to jemu tylko połowę? Staszek odrzekł: "bo Ty dużo zarabiasz i jesteś bogaty". Kazik bardzo się rozgniewał. Nie pomogły moje tłumaczenia, że to przecież żart, zabawa. Zostawił niedopitą herbatę, wstał i z pośpiechem ruszył na przystanek autobusu do Dzierżoniowa. Później nie pokazał się na spotkaniach przez cały miesiąc. Podobne sytuacje zdarzały się częściej. Jednak te okoliczności nie wpływały ujemnie na nasze stosunki w dłuższym okresie, stwarzały jedynie szczególny klimat w naszej braterskiej więzi.

Niebawem nasze częste spotkania musiały ulec istotnym zmianom. W lecie 1958r. ukończyłem studia i rozpocząłem pracę w redakcji. Fakt ten wyznaczał już inne tory wydarzeń.

Studia i praca

Dwa lata po egzaminie maturalnym czyli Jesienią 1955 r. Staszek rozpoczął studia we Wrocławskiej Akademii Rolniczej. Ta dziedzina fascynowała go najbardziej. Często sprawiał wrażenie, że rolnictwo, uprawa ziemi, kontakt ze zwierzętami, podziw dla cudu natury wywiera na nim nieprzeparty urok. Znalazło to wyraz w wyborze kierunku studiów. Naukę łączył z pracą zawodową, dlatego jego studiowanie trwało sześć lat.

Wiedza nabyta na uczelni wkrótce zaczęła owocować. Został zatrudniony, jako kierownik zakładu hodowli zwierząt doświadczalnych Polskiej Akademii Nauk. Na tym stanowisku pracował kilkanaście lat. Zakład mieścił się poza Wrocławiem toteż do swego rodzinnego domu przyjeżdżał tylko na soboty i niedziele.

W drugiej połowie lat 70. powierzono mu inne, bardzo odpowiedzialne stanowisko - dyrektora wielkiej tuczarni świń, w której było kilkanaście tysięcy zwierząt. Ten zakład także mieścił się poza Wrocławiem.

Praca należała do bardzo trudnych. Tuczarnia miała charakter doświadczalny. Większość prac była zautomatyzowana. Występowały jednak rozmaite trudności, z którymi niełatwo było się uporać, między innymi - brak odpowiednio wykwalifikowanych ludzi. Staszek chciał się zwolnić, ale władze wojewódzkie nie wyrażały zgody. Udało mu się to dopiero po pięciu latach pracy czyli w roku 1980. Wtedy podjął pracę we Wrocławskiej Akademii Rolniczej i w tej uczelni pracował aż do emerytury, czyli do 1994 roku.

Zawsze blisko siebie

Mimo dużego zaangażowania zawodowego, nasze więzi rodzinne były nadal bardzo silne. Staszek często przyjeżdżał służbowo do Warszawy. Przy tej okazji spotykaliśmy się na kilka godzin. Moje wyjazdy na Dolny Śląsk - służbowe czy do sudeckich ośrodków wypoczynkowych - także stawały się okazją do odwiedzin.

Równie bliskie stosunki łączyły nasze rodziny. Moja córka z pierwszego małżeństwa - Anka wielokrotnie jeździła ze mną i sama do Wrocławia. Czuła się tam bardzo dobrze. Kilka razy wspólnie spędzaliśmy Święta Wielkanocne i Bożonarodzeniowe.

Staszek i ja nie mieliśmy wobec siebie tajemnic. On znał problemy związane moją trudną sytuacją rozwodową. Pierwszy dowiedział się o moim ślubie z Lilą, który odbył się w październiku 1982 roku. Jego syn - także Stanisław - w r. 1988, został ojcem chrzestnym naszego drugiego dziecka - Mikołaja. W latach 90. kiedy byłem jeszcze sprawny ruchowo, cała nasza rodzina - Lila, Radek Mikołaj i ja - często jeździła do Wrocławia, niejednokrotnie na kilka dni i zawsze były to miłe doznania. Bliskości tej sprzyjał fakt, że Staszek i Janina przeprowadzili się do własnego domu, który wybudowali na początku lat 80. Później, gdy moje kłopoty sprawnościowe się nasiliły, bezpośrednie spotkania musiały się skończyć, za to kontakty telefoniczne stały się bardzo częste i dzięki temu, prawie wszystko o sobie wiedzieliśmy i wspólnie przeżywaliśmy.

Dni pełne cierpienia

Pod koniec lat 80. u mojego młodszego brata zaczęła się rozwijać choroba zwyrodnieniowa stawu biodrowego. Narastały bóle nogi. Nie skarżył się jednak na swą dolegliwość i tylko niektórzy ludzie wiedzieli o jego udrękach zdrowotnych. Nadal pracował na uczelni. Na operację zdecydował się dopiero w 1994 roku. Na szczęście wszystko się powiodło i wróciła sprawność, ale do pracy na uczelni już nie wrócił. Miał wreszcie czas, aby nacieszyć się ogrodem przy domu, uprawą warzyw, kwiatów, drzewami. To było pragnienie całego jego życia.

Mógł też wreszcie więcej czasu poświęcić swej rodzinie, zwłaszcza czwórce wnucząt - Marcie i Jackowi (dzieci Joli) oraz Gabrysi i Witkowi (dzieci Staszka).

Na początku 2005 roku dopadło Staszka nieszczęście - choroba nowotworowa nerki. Początkowo walczył z nią z całych sił, ale niestety, sił tych nieustannie ubywało. Bez przerwy spadała waga jego ciała.

Wtedy nasze rozmowy telefoniczne stały się bardzo częste. Widać było, zwłaszcza na początku choroby, jak bardzo chciał uwierzyć, że zdoła się jeszcze wyleczyć, że ma silny organizm, że pomoże operacja - usunięcie nerki. Niestety nic nie pomogło. Odchodził powoli. Co dzień był słabszy, bardziej załamany, ze zwiększającym się dystansem do otaczającego świata.

Któregoś dnia, po powrocie z kolejnej wizyty u onkologa, powiedział: mam już dość tej daremnej walki, już nie mogę przebywać kilkusetmetrowych, szpitalnych korytarzy, patrzeć na ponure twarze lekarzy, którzy całym swym zachowaniem mówią: nie można pomóc, niepotrzebne nasze spotkania, możemy jedynie podawać środki łagodzące ból. I od tego czasu przestał chodzić do przychodni szpitalnej.

Kiedyś, gdy zadzwoniłem do niego w czasie dnia, siedział przy oknie i patrzył na jesienny świat, na opadłe, rozkładające się liście, szaroczarne chmury płynące po niebie, poruszane wiatrem nagie gałęzie drzew, jakby jakieś nagie ręce wyciągające się po jego serce. Zapytałem go: co robisz? Odpowiedział: patrzę, jak wszystko marnieje. Zmarł nad ranem 7 grudnia 2008 roku. Pogrzeb odbył się trzy dni później.

Jako człowiek

Kończąc wspomnienia o najmłodszym członku rodzeństwa, chcę powiedzieć jeszcze kilka zdań o jego osobowości. Staszek był racjonalistą. Na każde zjawisko i każdą decyzję, jaką miał podjąć, patrzył przez pryzmat logiki, a dopiero potem rozważał inne aspekty sprawy. Taka postawa chroniła go wielokrotnie przed niemiłymi niespodziankami. Jednocześnie był tradycjonalistą. Przejawiało się to w szacunku dla rozmaitych obyczajów, oczywiście jeśli to nie kolidowało ze zdrowym rozsądkiem, a także w urządzaniu zgodnie z tradycjami większych świąt i innych uroczystości rodzinnych. W tych kategoriach mieściło się też jego zamiłowanie do ziemi, zajęć rolniczych oraz otaczających nas zjawisk natury. Gdy dowiedział się, że kupiliśmy działkę, przyjechał w lecie 2004 roku do Warszawy na jeden dzień, aby działkę tę zobaczyć. Przeszedł się po łące, a potem dłuższy czas stał wśród liści młodych brzóz i patrzy, wreszcie nieco zadumany rzekł: las, rzeka, drzewa, piękna.

Bardzo ważną i wyrazistą cechą Staszka było poczucie odpowiedzialności za całą rodzinę. Przytoczę tylko cztery przykłady, choć było ich o wiele więcej.

Gdy Helena - córka naszej siostry - Stanisławy, po ukończeniu szkoły podstawowej w Sławkowie miała problemy z dalszą nauką, Staszek wziął ją do Wrocławia, zapewnił mieszkanie i utrzymanie, aby mogła się uczyć w średniej szkole dla pracujących. Dopiero po egzaminie maturalnym i osiągnięciu pełnej dorosłości, uznał, że powinna rozpocząć samodzielne życie.

Nasza siostra - Stacha i Antoni, jak już wspomniałem w innym fragmencie opisania losów rodzeństwa, od 1968 r. mieszkali w Kościelisku koło Zakopanego. Ich dom z trzech stron otaczał wartko płynący strumyk. Nad nim znajdował się drewniany mostek, dzięki któremu można było wyjść na ulicę.

W lecie 1972 roku, w wyniku kilkudniowych opadów nad Tatrami, mocno wezbrały wszelkie cieki wodne. Strumień wokół domu Staszki i Antoniego zamienił się w szeroki, rwący potok, który zerwał most. Drewniane belki i deski popłynęły w dół rzeki. Byli w swym domu i otaczającym go ogródku uwięzieni. Nasza siostra, która już wtedy miała niesprawne nogi, odczuwała to w sposób szczególnie przykry gdyż nie mogła opuścić domostwa. Trzeba było na nowo zbudować most nad strumieniem , ale sam Antoni nie mógł tego dokonać , a nie mieli pieniędzy, aby pracę tę zlecić odpowiedniej firmie. Wtedy Staszek, wiedziony poczuciem rodzinnej powinności , przyjechał do Zakopanego i wraz z Antonim przystąpili do budowy przeprawy. Po ośmiodniowej ciężkiej pracy, solidny mostek na betonowych podporach, był gotowy.

Po śmierci ojca w listopadzie 1966 r., mama została w Sławkowie sama. Mimo niezbyt dobrego zdrowia, jakoś radziła sobie z codziennymi obowiązkami, ale przychodziło jej to coraz ciężej. Najwięcej trudności sprawiało przynoszenie wody ze studni znajdującej się na podwórzu i dźwiganie węgla składowanego w komórce oddalonej od domu kilkadziesiąt metrów. Palenie w piecach - kuchennym i kaflowym w pokoju - także nie należało do zajęć łatwych, zwłaszcza, że z każdym rokiem nasilały się stany reumatyczne obejmujące jej ręce.

Przeżycie zimy w tych surowych warunkach napełniało grozą. Rozwiązanie problemu, jak zwykle, wziął na siebie i swą rodzinę najmłodszy syn. Jesienią 1967 r. pojechał do Sławkowa i zabrał mamę do siebie. I tak już zostało.

Mama bardzo tęskniła za sławkowskimi sąsiadami, ulicami i innymi krajobrazami , dlatego wiosną wracała w swe rodzinne strony, a jesienią Staszek znowu zabierał ją do Wrocławia. Jednak na początku lat 70. skończyły się wiosenno-jesienne podróże i już na stałe została we Wrocławiu.

Na kilka lat przed śmiercią, u mamy objawiła się choroba Alzheimera. Obsługa jej stała się wówczas bardzo uciążliwa. Prawie wszystkie obowiązki spadały na jego żonę - Janinę, mimo to, do ostatnich chwil życia, zapewnili jej troskliwą opiekę. Mama zmarła w styczniu1985 roku mając 87 lat.

Później Staszek jesienią każdego roku jeździł na grób rodziców do Sławkowa, zabierał z sobą innych członków rodziny oraz organizował opiekę nad grobami rodziców.

Mój brat - Stanisław lubił psy. Nie przypominam sobie okresu, kiedy w jego domu nie byłoby psiego przyjaciela. W drugiej połowie lat 80. ktoś skradł mu ulubionego wilczura. Bardzo to przeżywał. Doszło do tego, że przez cały miesiąc chodził po okolicznych wsiach i miasteczkach i szukał swego ulubieńca. Wreszcie, któregoś dnia ujrzał go na podwórzu wiejskiego budynku przywiązanego do ściany komórki. Nieuczciwy właściciel gospodarstwa tłumaczył się, że znalazł psa na ulicy, więc się nim zaopiekował. Staszek natychmiast zabrał swego Atosa i uszczęśliwiony przywiózł go do domu. Pies był bardzo wyniszczony i schorowany, ale ostatnie dwa miesiące życia spędził pod czułym okiem swych opiekunów.

Staszek był mądrym, wrażliwym i dobrym człowiekiem. Doznawał zadowolenia, gdy z podobną postawą spotykał się u innych osób w swym otoczeniu. Cieszył się szacunkiem i przyjaźnią bardzo wielu ludzi. Jestem przekonany, że, jeśli jego dzieci, wnuki i już dwoje prawnucząt - pójdą wytyczoną przez niego drogą - spotkają na niej dużo dobrych i pięknych przeżyć.

Warszawa grudzień 2012