Kazimierz

Jako trzecie dziecko w rodzinie, na świat przyszedł 4 października 1925 roku. Z opowiadań, mamy wynika, że był dzieckiem pogodnym, spokojnym, nie nastręczał żadnych trudności i dobrze się rozwijał.

Szósty rok życia przyniósł mu niemiłe, a nawet niebezpieczne przygody. W tamtym czasie modne były płaskie, okrągłe gwizdki dla dzieci. Pewnego wieczoru mały Kazik, biegnąc z gwizdkiem w buzi, połknął go niespodziewanie. Przerażenie rodziców było ogromne. nie pomogło pojenie go dużą ilością płyną. Gwizdek nie wyszedł.

Miejscowy lekarz zalecił czekać oraz dokładnie badać wydalony przez niego kał. Gdyby nastąpiły jakieś komplikacje zdrowotne, prawdopodobnie nieunikniona będzie operacja. Na szczęście, ku radości rodziców i życzliwych sąsiadów, gwizdek po trzech tygodniach oczekiwań wydostał się na zewnątrz i zmartwienie się skończyło.

Niedługo potem nastąpiło inne niemiłe zajście - mucha w pełnym locie wpadła mu do ucha i wbiła się tak, że na zewnątrz nie było jej widać. Wtedy rodzice mieszkali już na Krzykawce. Najbliższy laryngolog znajdował się w Dąbrowie Górniczej, do której należało dojechać pociągiem lub autobusem, a mucha w uchu czyniła wielki ból. Zbiegły się sąsiadki i uradziły, że jedynym skutecznym sposobem jej wydostania jest wlewanie do ucha dużej ilości mleka, a więc wlewano. Po blisko dwugodzinnej mlecznej kuracji, owad został wypłukany. Ustąpił ból i płacz u małego pechowca. Opadło napięcie i przerażenie życzliwych sąsiadek.

Z opowiadań starszych wynikało, że Kazik był dzieckiem bardzo urokliwym co wyróżniało go spośród innych dzieci. Gdziekolwiek się pojawił, dorośli, zwłaszcza panie brały go na ręce, zachwycały się jego urodą, całowały, dlatego bardzo bronił się przed obecnością w miejscach, gdzie mogły przebywać nieznane mu kobiety. Doszło do tego, że mama zawiązywała mu na ręce albo na szyi czerwoną wstążeczkę chroniącą podobno od uroków.

Po ukończeniu siedmiu lat rozpoczął naukę szkolną. Początkowo do szkoły chodził pod opieką starszej siostry, gdy jednak skończył osiem lat, mimo że szkoła znajdowała się dość daleko, opieka nie była mu już potrzebna.

Gdy rodzice przeprowadzili się do Sławkowa, miał 10 lat. Chodził do czwartej klasy. Miał bardzo ładne pismo. Wszystkie literki były wyraźne, lekko zaokrąglone. Prawie zawsze używał niebieskiego atramentu. Ten kolor najbardziej pasował do jego pisma, a poniekąd i do jego charakteru. uczył się dobrze i nie było z nim żadnych kłopotów.

Lubiłem oglądać jego zeszyty, zwłaszcza do polskiego, nie tylko dlatego, że wypełniały je równe, niebieskie rządki liter, ale również i dlatego, że miały piękne jasno-żółte okładki. Wtedy kolor zeszytów zależał od tego do której uczęszczało się klasy. I tak na przykład okładki zeszytów dla uczniów od klasy pierwszej do trzeciej były fioletowo-zielone, zdecydowanie mniej atrakcyjne niż te począwszy od klasy czwartej.

Wiosną 1937 roku, Kazik poczuł bóle w prawej nodze. Diagnoza miejscowego lekarza miała dramatyczny wydźwięk: gruźlica kości stawu biodrowego. Musiał przerwać naukę i rozpocząć leczenie. Odwieziono go do szpitala w Krakowie.

Okazało się, że staw jest już nieco zdeformowany i, aby przywrócić mu pierwotny stan, musi być wykonana operacja chirurgiczna. W szpitalu przebywał dwa miesiące. W tym okresie ojciec odwiedzał go dwukrotnie. 50-kilometrową odległość między Sławkowem i Krakowem pokonywał pieszo, gdyż nie stać go było na jazdę koleją.

Po wyleczeniu rany pooperacyjnej, nałożono Kazikowi gips na całą prawą nogę aż do klatki piersiowej. Według zaleceń lekarzy, gipsowy pancerz mógł być zdjęty dopiero po upływie pół roku.

Pod koniec czerwca karetka szpitalna, pod opieką lekarza, odwiozła go do domu, ale po drodze nie obyło się bez silnych wrażeń. Gdy dojechali do Ojcowa, dopadła ich straszliwa burza. Cała przestrzeń dookoła huczała od piorunów. Z nieba nieustannie rozrywanego błyskawicami spływały potoki wody. Samochód musiał zjechać na pobocze, aby przeczekać srogość żywiołów.

Wreszcie ucichły grzmoty i burza ustała, ale karetka nie mogła ruszyć, gdyż droga była zalana i trzeba było czekać aż woda spłynie na boki. Chcąc się nieco rozruszać, pracownik szpitala opiekujący się małym pacjentem, wyszedł na pobliskie wzgórze leśne i nazrywał duży pęk krzewinek jagodowych obficie obsypanych błękitnawymi owockami. Gdy wrócił do samochodu, zielono-granatowy bukiet wręczył Kazikowi. Prawdopodobnie nie domyślał się, jak wielką sprawił mu radość.

Po przybyciu Kazika po tak długiej nieobecności, w domu zapanował niemal świąteczny, uroczysty nastrój. W jakiś niepojęty sposób wzmacniały go jeszcze mokre od deszczu jagodowe krzewinki z ojcowskiego lasu. Każdy starał się okazać Kazikowi jakiś miły gest, coś podarować, aby odczuł, jak wiele dobrego wnosi jego powrót do rodzinnego życia. On natomiast, wzruszony i uszczęśliwiony, zaczął rozdawać jagodowe gałązki, każdemu po kilka.

Po upływie sześciu miesięcy, a więc już zimą 1938 roku, znów Kraków, szpital, zdjęcie gipsu, ale tym razem pobyt w lecznicy nie był długi. Kuracja przyniosła pożądane rezultaty. Kazik mógł znowu wrócić do czynnego życia. Przy wypisie ze szpitala, otrzymał skierowanie na dalsze leczenie do sanatorium dla dzieci w Busku Zdroju w terminie od września do grudnia tego samego roku. Na wyjazd czekał niecierpliwie, gdyż było to coś nowego, co mogło przynieść nieznane, zaskakujące treści.

W dzieciństwie Kazik lubił łowić ryby, często chodził nad rzekę z wędką. Na ogół okoliczności mu nie sprzyjały, ale raz mu się poszczęściło i złowił wielką rybę. A było to tak.

Wieczorem zastawił wędkę na noc. Następnego dnia, wcześnie rano pobiegł nad rzekę na miejsce swego zastawienia. Przyciągnął wędkę i aż krzyknął z zaskoczenia i zachwytu. Na haczyku trzepotał się wielki szczupak. Mógł ważyć nawet dwa kilogramy. Z nieopisaną dumą i radością przyniósł go do domu. Tego dnia obiad był obfity i bardzo smaczny.

Drugą fascynację mojego starszego brata stanowiły książki. Wypełniały mu każdą chwilę wolną od obowiązków szkolnych lub domowych . Najczęściej zaszywał się w jakiś niepozorny kącik i czytał. Czasem przerywał odwracanie kartek i dłuższą chwilę nad czymś się zastanawiał, a potem znów wracał do lektury.

W sierpniu 1938 roku, na kilka dni przed wyjazdem do Buska Zdroju, spotkało go nieszczęście, z którego niemal cudem wyszedł z życiem. Któregoś słonecznego popołudnia, Mama oświadczyła, że wybiera się na naszą działkę i chciałaby, aby Kazik z nią poszedł i pomógł ukopać ziemniaków i nazrywać fasoli. Propozycja bardzo go ucieszyła. Działka oddalona była od domu około dwu kilometrów, postanowił więc pójść do sąsiadów mieszkających po drugiej stronie ulicy i pożyczyć podręczny wózek, aby bez większego wysiłku przywieźć warzywa. Był tak zaaferowany niespodziewanym przedsięwzięciem, że pędem wybiegł z podwórka sąsiadów i nie patrząc na to co dzieje się dookoła, wpadł pod nadjeżdżający dwukonny wóz, na którym znajdowało się kilkanaście drucianych kręgów. Naszą ulicą każdego dnia przejeżdżały dziesiątki konnych zaprzęgów wywożących z niedalekiej fabryki setki ton drutu i innych wyrobów metalowych na rampę kolejową.

Woźnica widząc biegnącego wprost pod koła chłopca, chciał zatrzymać w miejscu konie, ale wóz załadowany dwiema tonami drutu, potoczył się jeszcze kilka metrów. Kazik upadł z rozdzierającym krzykiem. Koń uderzył nogą w jego pośladek. Lepiej nie myśleć co by się stało, gdyby przez niego przetoczyło się koło wozu.

W jednej chwili na miejscu wypadku znalazło się kilkanaście ludzi. Wydobyli spod koni Kazika i przenieśli do domu. Nic nie mówił, nie płakał, tylko leżał i ciężko oddychał. Sąsiadki uspakajały tonącą we łzach mamę, że nic mu nie będzie, ochłonie z przerażenia i wszystko będzie dobrze. i rzeczywiście, gdy już nieco się uspokoił, zapytano go czy nie został potrącony. Odpowiedział, że nic mu się nie stało, nic go nie boli. niedługo potem zasnął i spał do rana.

Następnego dnia był smutny i załamany, ale to nie wzbudziło podejrzeń, przecież po takim wypadku nie może być inaczej. Kazik, jak zwykle, usiadł z książką na podwórku pod ulubionym jesionem i czytał. Popołudniu mama wzięła spodenki, które miał na sobie w czasie wypadku i ze zgrozą ujrzała duże ślady krwi. Pobiegła na podwórze, szybko zerwała z niego dolną część odzieży i z przerażeniem zobaczyła wielką ranę w okolicy biodra.

Do Ośrodka Kasy Chorych było niedaleko. Lekarz, wyrzekając, że karygodne opóźnienie, oczyścił zaropiałą już ranę, zdezynfekował, założył obfite bandaże i wyznaczył czas kolejnej wizyty. Zbliżał się właśnie termin wyjazdu do Buska Zdroju. Lekarz orzekł, że nie należy odkładać podróży, że tam najskuteczniej zajmą się jego zdrowiem.

W sanatorium w przebywał cztery miesiące. Czuł się tam bardzo dobrze. Stan jego zdrowia wyraźnie się poprawił. Uczęszczał do sanatoryjnej szkoły, Zaprzyjaźnił się z wieloma nowymi kolegami i koleżankami, a w jednej nawet, jak się później zwierzał, bardzo się zakochał. Przywiązał się również do miejscowej biblioteki. Największe wrażenie wywarła na nim, jak wielokrotnie wspominał, powieść: "Quo Vadis", a zwłaszcza losy Ligii i Winicjusza.

Wybuch wojny wprowadził w życie Kazimierza zasadnicze zmiany. Nie mógł już kontynuować nauki. Gdy ojca oraz starszego brata - Heńka i siostrę na początku 1940 roku wywieziono na roboty do Niemiec, on został w domu, jako najstarszy z rodzeństwa. Miał wtedy piętnaście lat. Wynikały z tego określone konsekwencje.

Jako najstarszy mężczyzna musiał niejednokrotnie podejmować cięższe domowe prace i trudne zadania. I tak na przykład, późną jesienią 1941 roku, z ciężarem trzydziestu kilogramów żyta na plecach, poszedł w grupie kilku osób do sąsiedniej miejscowości, aby w tamtejszym młynie zboże zamienić na mąkę. Noc była ciemna, padał gęsty śnieg, ale to zwiększało szansę powodzenia podjętego przedsięwzięcia oraz przeświadczenie, że straże niemieckie nie dostrzegą grupy osób z workami na plecach.

Według okupacyjnych zarządzeń ludzie ci łamali prawo dwukrotnie - poruszali się nocą po godzinie policyjnej i przenosili nielegalnie żywność. Karą za takie czyny był "Auschwitz". Wykonanie tego niebezpiecznego zadania ułatwiały silne opady śniegu, wielkie zaspy, nocne ciemności i pustka na drogach poza miastem.

Miejscowość Okradzionów, w którym wbrew okupacyjnemu prawu nocami działał wspomniany młyn, oddalony był od Sławkowa o siedem kilometrów. Kazik, po raz pierwszy w życiu wystawiony na takie trudy, o trzeciej w nocy, bardzo zmęczony, ale szczęśliwy, dotarł do domu.

W lutym 1942 roku ojciec przyjechał z Drezna na dwutygodniowy urlop. Kazik miał już skończone 16 lat, musiał więc podjąć pracę. Ojciec uznał, że będzie najrozsądniej, gdy zabierze go z sobą do pracy w kopalni, w której sam od dwu lat pracował. Doszedł do wniosku , że we dwu razem będzie im łatwiej i lepiej a w razie potrzeby, będzie mógł pomóc synowi. I tak się stało. W marcu wyjechali - ojciec na następne trzy lata, a Kazimierz na długich lat pięć.

Pracowali w tej samej kopalni, ale na różnych poziomach. Ojciec, jako górnik, kopał pod ziemią glinkę porcelanową, a Kazimierz na wierzchu, uczestniczył w przygotowywaniu transportów tejże glinki do zakładów przetwórczych.

Po pracy razem spędzali czas w wielkiej sali sypialnej, w której znajdowało się 60 łóżek. Każdy miał do dyspozycji mały stolik. Ubranie i inne niezbędne rzeczy wszyscy trzymali pod łóżkami.

Na początku października 1942 roku, siedem miesięcy po wyjeździe Kazika, nadszedł list z jego zdjęciem. Dla mamy było to wielkie przeżycie. Siedziała na kanapie pod oknem, wpatrywała się w fotografię i wielokrotnie cicho powtarzała imię : Kazik, Kaziczek, Kazinek, Kaziątko oraz inne jeszcze pełne uczucia słowa, których nie mogłem dosłyszeć. Byłem wtedy chory i leżałem w łóżku w drugim końcu pokoju. Potem, po tych gorących słowach, mama dłuższy czas siedziała w zadumie i milczeniu. Ta scena miała tak wielką siłę oddziaływania, że zapamiętałem ją na zawsze.

Ojciec i Kazimierz rozstali się w połowie 1944 roku. Kazik został w kopalni, a ojca wywieziono do kopania rowów przeciwczołgowych na Wale Pomorskim w rejonie Koszalina.

Działania wojenne na terenie Niemiec w pierwszych miesiącach 1945 roku, przesuwanie się frontów i związane z tym wielkie ruchy ludności sprawiły, że Kazik znalazł się po wojnie w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Podejmował próby nawiązania kontaktów z rodziną w Polsce, ale bez skutku. My także szukaliśmy go za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża, lecz daremnie. Nie wiedzieliśmy nawet czy żyje, ale myśli o tym, że może go nie być, nigdy nie dopuszczaliśmy do siebie.

Aż wreszcie, któregoś majowego wieczoru w 1947 roku, drzwi się otworzyły i ukazał się w nich Kazik w mundurze amerykańskiego żołnierza. Chyba trudno sobie wyobrazić większą radość niż ta, która zapanowała w domu. Przez wiele dni pytaniom o jego powojenne dzieje i długim serdecznym rozmowom nie było końca.

Okazało się, że w lecie 1945 roku, gdy wojna się skończyła, Kazimierz, który wtedy przebywał w zachodnich Niemczech, wyraził zgodę na włączenie go do amerykańskiej kompanii wartowniczej. Głównym zadaniem tych oddziałów była ochrona magazynów, w których znajdowała się żywność, broń lub inne urządzenia niezbędne do wprowadzania nowego ładu w odbitym kraju.

W służbie wojskowej u Amerykanów Kazik miał dobre warunki materialne, ale nie trwało to długo. Dowództwo oddziału, w którym służył, dopuściło się jakichś przewinień, a konsekwencje spadły na całą jednostkę. Kazimierz miał do wyboru - poddać się karze wojskowej lub wystąpić z kompanii i wrócić do kraju. Jasne jest, że wybrał to drugie. I w taki sposób w ciągu kilku dni znalazł się w Polsce.

Sąsiedzi szukali jego towarzystwa, wypytywali, jak wyglądały ostatnie tygodnie Trzeciej Rzeszy i jak się czuł u Amerykanów.

Jego amerykański mundur budził respekt i zainteresowanie. Chętnie się spotykał, opowiadał, nawiązywał kontakty, no i jak dawniej - dużo czytał. Odpoczywał po trudach minionych kilku lat i powoli wrastał w rodzimą rzeczywistość.

Po kilku miesiącach zaczął się rozglądać za pracą, która dałaby mu satysfakcję i jakiś przyzwoity dochód, ale wtedy właśnie poznał dziewczynę, w której zakochał się bez pamięci i co bardzo ważne - z wzajemnością.

Często się spotykali i całe dni spędzali razem. Kazimierz wyglądał, jakby był zaczarowany, szczęśliwy, dotychczas nikt go takim nie widział. Niebawem postanowili połączyć się węzłem małżeńskim. Ślub miał się odbyć bez zbędnej zwłoki. I nagle w tę zapowiedź szczęścia uderzył piorun.

Podobno mama, gdy spotkała się w sklepie ze znajomymi kobietami, a te zaczęły jej gratulować przyszłej synowej, powiedziała, że wolałaby, aby Kazik znalazł sobie inną dziewczynę, która miałaby mieszkanie, bo gdzie oni po ślubie będą mieszkać. Przecież ani Kazimierz, ani jego narzeczona nie mają mieszkania, a nie zanosi się na to, aby byłoby ich stać na wynajęcie dla siebie lokum.

Już na drugi dzień słowa te dotarły do ukochanej Kazimierza i boleśnie ją zraniły. Gdy więc spotkali się wieczorem, oświadczyła , że jest to ich ostatni wspólny wieczór, że zgodnie z życzeniem rodziny, powinien znaleźć sobie kandydatkę na żonę bogatszą, mającą własne mieszkanie.

Nie pomogły gorące prośby, aby zapomniała o krzywdzących słowach, żarliwe przepraszanie i tłumaczenie, że oni sami będą budować gmach swego szczęścia, nie muszą liczyć się z opiniami innych, nawet najbliższych.

Tego wieczoru, a właściwie już nocą, Kazimierz wrócił do domu załamany, zdruzgotany, w najwyższym napięciu nerwowym. Zrobił mamie wielką awanturę. Krzyczał, że nie pozwoli, aby się wtrącała w jego życie, że skrzywdziła ich oboje, że nigdy jej tego nie przebaczy.

Nie mogąc zapanować nad emocjami, zaczął rzucać talerzami oraz innymi naczyniami. Gdy się już zmęczył i nieco ochłonął, wziął koc i poszedł na strych W tym czasie nie było mnie w domu, gdyż przebywałem w szkole w Laskach, całe więc wydarzenie poznałem w późniejszym okresie z opowiadania mamy, dla której było ono również bardzo silnym przeżyciem.

Nie wiadomo czy Kazikowi udało się choć na chwilę zasnąć. Po kilku godzinach, gdy pierwsze ptaki odśpiewały świtanie, zszedł ze strychu, w milczeniu zebrał swoje najbardziej potrzebne rzeczy, a wśród nich - amerykański mundur, zapakował do walizki z którą przyjechał z Niemiec i poszedł na stację kolejową.

Zdążył na pierwszy pociąg jadący do Katowic, a tam, niewiele zastanawiając się nad dalszymi planami, znowu wsiadł do pociągu, który zatrzymał się na najbliższym peronie. I tak pod wieczór znalazł się w wielkiej hali dworcowej we Wrocławiu. Gdy zmęczony, głodny usiadł, zaczął myśleć, co dalej.

Po dłuższej chwili, podszedł do niego uprzejmy, starszy pan i nawiązał rozmowę. Wyjaśnił, iż jest mieszkańcem Wrocławia, zajmuje w nim ważną pozycję i jeśli zaistnieje potrzeba, chętnie pomoże. Kazimierz czuł się w tej chwili bardzo samotny i zagubiony, toteż przypadkowy rozmówca od razu zdobył jego zaufanie. Zwierzył mu się, że przyjechał do Wrocławia z zamiarem znalezienia pracy, mieszkania oraz osiedlenia się w tym mieście.

Starszy pan, promieniując życzliwością, oświadczył, że mieszka niedaleko stąd, ma duże mieszkanie. a rodzina wyjechała na wypoczynek w góry, zaprasza go więc do siebie.

Może się zatrzymać kilka dni, w tym czasie pomoże mu znaleźć pracę, co nie powinno nastręczać trudności, bo miasto potrzebuje młodych obywateli, Pomoże również w znalezieniu pokoju lokatorskiego, co także nie będzie trudne. Teraz zaprasza go do siebie na kolację i wypoczynek.

Kazik uszczęśliwiony, że niespodziewanie znalazł przyjaciela, że przy jego pomocy rozwiąże swoje problemy, z zadowoleniem przyjął zaproszenie. Dom nowego znajomego rzeczywiście był niedaleko. Starszy pan wskazał mu pokój, poczęstował kolacją, w której nie zabrakło również lampki koniaku. Miła pogawędka oddalała wszelkie niepokoje. Nadeszła wreszcie pora położenia się do oczekiwanego snu.

Miły gospodarz oświadczył, że choć pokojów jest kilka, ale brakuje mu pościeli, najlepiej więc będzie, gdy położą się razem. Łoże jest obszerne i wygodne, a więc dobry sen zagwarantowany. Kazik, choć zaskoczony, wyraził zgodę, zwłaszcza, że po przeżyciach ostatniej doby, niemal słaniał się ze zmęczenia.

Gdy zgasło światło, gospodarz dziwnie się zmienił. Jego głos stał się chrapliwy, ruchy niespokojne, niekontrolowane. Swego młodego sąsiada chwytał za ręce, próbował objąć. I wtedy dopiero Kazimierz zrozumiał wszystko.

Wyskoczył z łóżka, w pośpiechu chwycił spodnie i buty, walizkę i w biegu wypadł z mieszkania. Znikło zmęczenie. Będąc już na klatce schodowej, ubrał się zszedł piętro niżej i ciągle w pośpiechu przekroczył próg kamienicy. Dopiero wtedy poczuł się bezpieczny.

Dotychczas nigdy nie zetknął się z ludźmi o odmiennych zainteresowaniach seksualnych. Oczywiście słyszał o nich, zwłaszcza gdy był w armii amerykańskiej, ale jedynie w żartach, męskich dowcipach, a czasem nawet w niezbyt udanych przezwiskach. Nigdy natomiast nie przyszło mu na myśl, że takiego człowieka może spotkać w rzeczywistości.

Znów znalazł się w hali dworcowej. I znów wsiadł do najbliższego pociągu, który spotkał na peronie. Było mu wszystko jedno gdzie go losy zaniosą, byle jechać jak najdalej. Zasnął, gdy tylko ulokował się na ławce wagonu. Rano, gdy pociąg zatrzymał się na stacji końcowej, okazało się, że jest w Dzierżoniowie - miejscowości znajdującej się o ponad sto kilometrów na południowy zachód od Wrocławia w pobliżu Gór Stołowych. Wtedy na pewno jeszcze nie wiedział, że miasto to przyniesie mu stabilizację i stanie się solidną przystanią na całe dalsze życie.

Od kolejarza dowiedział się, że powinien iść do Urzędu Repatriacyjnego, a tam udzielą mu wszechstronnej i kompetentnej informacji oraz zapewnią niezbędną pomoc. Tak też uczynił.

Szkoda, że w odpowiednim czasie nie udało mi się dotrzeć do wiadomości, jak przebiegały pierwsze dni i miesiące w Dzierżoniowie. Ale chyba nie było źle, gdyż w krótkim czasie otrzymał mieszkanie i pracę, dzięki czemu mógł rozpocząć normalne i samodzielne życie.

Nikt go tu nie znał i on nie znał nikogo. Wszystko było nowe, nieznane, zaczynające się, a przez to w jakiś sposób fascynujące, zwłaszcza, że nakładało się na ostatnie trudne przeżycia.

Wtedy jeszcze Dzierżoniów nie był dostatecznie zaludniony i znalezienie pracy nie nastręczało trudności. W urzędzie miejskim zaproponowano mu pracę w zakładzie dostarczającym gaz do mieszkań, czyli popularnie zwanym gazownią. Niebawem, po opanowaniu podstawowych wiadomości w tej dziedzinie, został kierownikiem tejże, jakże ważnej miejskiej instytucji. Na tym stanowisku przepracował ponad trzydzieści lat, czyli aż do pójścia na emeryturę.

Sprawy związane z pracą, konieczność wyposażenia mieszkania w podstawowe urządzenia i sprzęty oraz inne obowiązki wypełniały Kazikowi każdy dzień, ale chyba nie na tyle, aby nie znajdował czasu na nawiązywanie bliższych kontaktów z ludźmi napotykanymi na swej drodze. Niebawem poznał dziewczynę - Leokadię, z którą się zaprzyjaźnił.

Ostatnie lata wojny przebywała na robotach w Niemczech. Po wojnie, również nieco przez przypadek, znalazła się w Dzierżoniowie. Mieli więc wspólne doświadczenia. Pracowała jako kadrowa w Urzędzie Miejskim i ta działalność bardzo jej odpowiadała.

Wkrótce przyjaźń przekształciła się w obustronne pragnienie wspólnego przeżywania nadchodzących dni. Ich ślub odbył się w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 1950 roku. Spośród sławkowskich krewniaków w uroczystości weselnej uczestniczył jedynie Henryk. mieszkał już wtedy w Zgorzelcu i do Dzierżoniowa droga nie była daleka. Poza tym wspomnienia związane z dramatycznym wyjazdem ze Sławkowa były jeszcze zbyt świeże, aby chciało się bez stresu nawiązywać do więzi rodzinnych.

Lodzia pochodziła z Lublińca. Tam zostali jej najbliżsi. Z rodziną utrzymywała bardzo bliskie kontakty. Kazimierz również chętnie przebywał w Lublińcu .

Do Sławkowa przyjechali oboje dopiero w 1952 roku. Wtedy cała rodzina i znajomi poznali ich bliżej. Był to zresztą jedyny ich przyjazd do miejscowości, w której Kazik przyszedł na świat. Sądzę, że duża odległość oraz dość skomplikowana komunikacja między tymi regionami przyczyniła się do niewystarczających kontaktów.

W 1954 roku, w małżeństwie Lodzi i Kazika stało się coś bardzo ważnego - urodziła się córka - Ela, która ich życie napełniła nową, bogatą treścią. Mała Ela nie doczekała się rodzeństwa, toteż cała miłość rodziców oraz wszystkie ich troski i radości na niej się skupiały.

Po wyjeździe Kazimierza do Dzierżoniowa bardzo chciałem go odwiedzić w tym podgórskim zakątku kraju, ale dopóki mieszkałem w Katowicach i miałem obowiązki zawodowe i szkolne - nie było to możliwe. Udało się dopiero w czasie moich studenckich wakacji we wrześniu 1955 roku. Towarzyszyła mi siostra Staszka. Był to nasz jedyny pobyt w Dzierżoniowie.

Lodzi w tym czasie nie było w domu. Z jakichś ważnych powodów musiała wyjechać do Lublińca. Zajmowali dwupokojowe mieszkanie. Niedogodność stanowił jedynie fakt, że zimą trzeba było palić w piecach.

Kazik przyjął nas serdecznie. Dowiedziałem się z zadowoleniem, że zapisał się do liceum ogólnokształcącego dla pracujących. Bardzo chciał zdobyć świadectwo dojrzałości.

Wyznał jednak ze smutkiem, że ma duże trudności z chemią i fizyką. Od skończenia szkoły podstawowej upłynęło już przecież tyle lat i tak wiele się wydarzyło. Ucieszył się, gdy oświadczyłem, że cały nasz niespełna dwudniowy pobyt możemy poświęcić jego problemom w nauce, aby pojął najistotniejsze zasady, a wtedy będzie już coraz lepiej.

Szło mu ciężko. Po kilku tygodniach dowiedziałem się, że nie pokonał trudności, załamał się i przerwał naukę. Jestem przekonany, że gdyby przy nim był ktoś bliski, pomógłby mu w nauce, osiągnąłby upragniony cel - ukoronowany maturą.

W lecie 1956 roku widzieliśmy się kilka razy. Nasze spotkania odbywały się we Wrocławiu u Janiny i Staszka. Trwały wtedy wakacje studenckie, mogłem więc często przyjeżdżać, a Stach po złamaniu nogi, miał założony gips i przez cały czas przebywał w domu. Kazik przyjeżdżał w niedzielę rano i przed wieczorem wracał do Dzierżoniowa. Często przywoził swą dwuletnią córeczkę - Elę . Rozmawialiśmy na rozmaite tematy, sprzeczając się niejednokrotnie.

Później już nie udało się stworzyć podobnego klimatu bliskości. Staszek ukończył studia rolnicze i otrzymał pracę poza Wrocławiem. Zmieniła się również moja sytuacja. W 1958 roku podjąłem pracę w redakcji, która pochłaniała mi dużo czasu.

Kolejny i ostatni raz spotkaliśmy się w październiku 1990 roku podczas pogrzebu naszej siostry Stanisławy, ale wtedy nie było warunków do dłuższych rozmów. Ponadto Kazimierz miał już znaczny ubytek słuchu i nie zdradzał chęci na dłuższe wypowiedzi. Na następne lata zostały tylko listy, wysyłane z rzadka, rozmowy telefoniczne i okolicznościowe kartki z pozdrowieniami i życzeniami świątecznymi, a te, choć są źródłem podstawowych wiadomości, nie sprzyjają nawiązywaniu głębszych więzi między ludźmi.

Kazimierz rozstał się z pracą zawodową i przeszedł na emeryturę, gdy osiągnął wiek 55 lat. Pod koniec działalności zawodowej miał w zakładzie pracy sporo trudności, bowiem wzrastały wymagania dotyczące poziomu kwalifikacji, zwłaszcza w dziedzinie przepisów prawnych, którym nie mógł dotrzymać tempa.

Zaczęły się również nasilać kłopoty zdrowotne, z ulgą więc, kiedy stało się to możliwe, przeszedł na emeryturę. Mógł teraz bez większych ograniczeń oddawać się wzbogacaniu swej osobowości poprzez lekturę prasy, książek i oglądanie programów telewizyjnych.

Mógł też znacznie więcej czasu poświęcić swej rodzinie. Na początku lat 80. córka Lodzi i Kazika - Ela, stworzyła własną rodzinę. Jej mężem został Zdzisław Mazur - pracownik jednej z instytucji państwowych związanej z wymiarem sprawiedliwości. Wkrótce przyszła na świat córka - Iza. I właśnie swej ulubionej wnuczce Kazimierz poświęcał teraz najwięcej czasu. Odprowadzał ją do przedszkola, chodził na spacery.

Z biegiem czasu coraz bardziej dawały o sobie znać schorzenia stawów biodrowych zmniejszające sprawność ruchową. W lecie 2008 roku, kiedy wyszedł przed dom, aby zaczerpnąć nieco powietrza, potrącił go samochód dostawczy. Nie było większych obrażeń ale w wyniku uderzenia w głowę, nastąpiła duża utrata słuchu. Był to silny cios.

Kazik przestał wychodzić na zewnątrz bloku. Niewiadomo czy aparat słuchowy polepszyłby sytuację, ale Kazimierz nie wyraził zgody na zakup tego urządzenia. Głosowe porozumiewanie się z nim stało się trudne. Jedynie skutecznym sposobem jest pisanie przekazywanych słów na kartce, aby mógł je odczytać. Na szczęście wzrok nadal ma znośny. Kontakt z zewnętrznym światem utrzymuje głównie na pośrednictwem telewizji.

Sześć lat temu rodzina znów się powiększyła. Przybyła ukochana prawnuczka - Natalia. Lodzia, choć również nie opuszcza mieszkania i różne dolegliwości zdrowotne nie są jej obce, nadal, jak dawniej wykonuje rozmaite czynności domowe. Ich córka Ela i jej mąż - Zdzisław - mieszkają bardzo blisko, w domach po sąsiedzku, mogą więc spotykać się ze swymi rodzicami codziennie i udzielać im pomocy w każdej potrzebie.

Zbliżając się do końca tego bardzo powierzchownego opisu życia mojego brata, chcę jeszcze parę słów poświęcić cechom jego charakteru, czy sprzyjały aktywności i inicjatywności, czy też spychały w zacisze domowe. Okoliczność druga wydaje się bliższa jego usposobieniu.

Bardzo niechętnie podejmował walkę o swe miejsce na ziemi, nie nastawiał się na maksimum. Zadowalał się osiągnięciami nie wymagającymi twardej, nieustępliwej postawy. Przed większymi trudnościami raczej cofał się na bardziej spokojne pozycje. Nie lubił zmian w codziennym życiu. Cenił domowy spokój i życie rodzinne, a raz przyjęty porządek i ład dawał mu poczucie bezpieczeństwa.

Nie lubił większych podróży, które często niosą nieprzewidywane sytuacje i rozstawanie się z uporządkowaną egzystencją.

Kazik od wczesnego dzieciństwa miał nieprzeciętne poczucie estetyki. Już wcześniej wspominałem, że jego szkolne zeszyty wypełniało pismo równe, spokojne, piękne, aż chciało się na nie patrzeć, czytać zawierające treści. Podobnie było ze szkolnymi rysunkami i kredkowymi malowankami.

Listy, które kiedyś, choć z rzadka, przychodziły od Kazimierza, świadczyły o jego nieprzeciętnej wyobraźni i uzdolnieniach literackich. Cechował je spokojny i przejrzysty styl. Szkoda, że się nie zachowały. Nie sprzyjały temu liczne moje przeprowadzki. Czytając je za każdym razem myślałem, że gdyby był dziennikarzem, miałby duże powodzenie. Ponadto jego listy cechowała niezwykła wrażliwość i serdeczność, która stwarzała atmosferę bliskości i życzliwości wobec autora.

Ogromna szkoda, że życie Kazimierza tak się ułożyło, iż nie miał możności rozwinięcia danego mu poczucia piękna i wrodzonego zmysłu estetycznego. Może cechy te przeniosą się na jego potomków, którym przez całe życie oddawał swe serce.