Ojciec - Stanisław Szczurek

Urodził się 30 kwietnia 1887 roku w Sławkowie. Miał siostrę Teklę starszą od siebie o 20 lat i brata Franciszka, starszego o lat siedem. O życiu i charakterze ojca wspominałem już wielokrotnie we wcześniejszych zapiskach, gdyż jego rola w rodzinie, jako męża i ojca, mimo mało energicznego usposobienia, była doniosła.

Przodkowie, od kilku pokoleń, rodzili się i mieszkali w Sławkowie, jednak jakieś bardziej istotne wieści o nich w przekazie rodzinnym się nie zachowały, gdyż ojciec rzadko się wypowiadał i potrzebie zwierzeń się nigdy nie poddawał, a może wcale jej nie odczuwał. Był bardzo przywiązany do miejscowości, w której przyszedł na świat. Odnosiło się wrażenie, że fakt ten napełniał go dumą, warto więc poświęcić jej kilka zdań.

Sławków to nieduże miasto. W latach 60. XX wieku liczyło 12 tysięcy mieszkańców, leżące na wschodnim krańcu województwa Śląskiego. Jego początki datuje się na wiek trzynasty. Świadczą o tym notki w "kronice" Jana Długosza. Położenie miejscowości w połowie drogi z Krakowa na Śląsk zapewniało jej ważną pozycję handlową w tej części kraju.

Najbardziej charakterystyczną cechą Sławkowa w tych odległych czasach było to, że w jego obrębie powstawały liczne karczmy i zajazdy z miejscami noclegowymi dla gości. Jednym z najstarszych i najpiękniejszych zabytków jest stara drewniana karczma z XVIII wieku, czynna jako Austeria do dziś.

Centrum miasta tworzy rynek o średniowiecznym kształcie z ratuszem pośrodku. Do rynku przylegają proste ulice rozchodzące się we wszystkich kierunkach. Dużą wartość zabytkową mają ruiny zamku biskupów krakowskich pochodzącego z XIII wieku oraz Dwór Biskupi z wieku XVI.

Najstarszym zabytkiem jest kościół parafialny p.w. Podwyższenia Krzyża Świętego i Św. Mikołaja pochodzący z XIII wieku. W następnych stuleciach do głównej jego bryły dobudowywano kolejne, równie zabytkowe części, na przykład w wieku XVI - murowaną dzwonnicę stanowiącą jednocześnie wieżę obronną.

Powróćmy jednak do spraw rodzinnych. Najmłodszy z rodzeństwa - Stasiek - przez cztery lata uczęszczał do miejscowej szkoły, gdzie opanował sztukę pisania i czytania oraz najbardziej podstawowe wiadomości o codziennym życiu. We wczesnej młodości uczył się szewstwa, ale zawodu tego nie polubił i nigdy się nim w sensie zarobkowym nie zajmował.

Wieść rodzinna głosiła, że własnoręcznie wykonał jedną parę bucików, na dar ślubny dla swej młodej żony. Mama opowiadała potem, że podarowane pantofelki były nie tylko piękne, ale również tak wygodne, jak nigdy przedtem ani potem nie miała i chodziła w nich przez wiele lat.

Jak przedstawiały się dzieje Staśka, gdy z młodzieńca stał się mężczyzną, czym się zajmował, czy w jego przeżyciach było więcej zadowolenia czy smutku - nie udało mi się dowiedzieć . Mama - tego okresu życia ojca pewnie również nie znała, bo gdyby było inaczej, wiedzą tą ze swymi dziećmi dzieliłaby się na pewno. Przecież nie na darmo miała wrodzoną potrzebę i prawdziwy talent opowiadania. Oznacza to, że ten etap egzystencji ojca nigdy już nie opuści smugi zapomnienia.

Rodzice spotkali się jesienią 1919 roku. Szkoda, że o okolicznościach towarzyszących ich poznaniu i narzeczeństwie mama nigdy nie wspominała. Jedynie od ludzi postronnych przypadkowo dowiadywałem się, że rodziców połączyła wielka miłość. Ślub wzięli w niedzielę 20 lipca 1920 roku.

Dzień był wietrzny i chłodny. Padał deszcz. Mama, dla której różne zjawiska w przyrodzie miały kształt proroczych znaków, bała się, że takie będzie ich życie. Pierwsze dziecko urodziło się prawie dokładnie dziewięć miesięcy po weselu, a następna czwórka w czasie dziewięciu kolejnych lat.

Wielkie uczucie chyba nie trwało długo. W czasie kiedy zacząłem zapamiętywać świat, chyba już nie było go wcale. Nie zauważyłem, aby ojciec kiedykolwiek na mamę spojrzał czule, serdecznie zagadał, uśmiechnął się. Nigdy nie dotknął nawet jej ręki. Dzieliła ich chłodna odległość i tej niematerialnej bariery żadne z nich nie potrafiło przekroczyć.

Odnosiło się wrażenie, że między rodzicami w przeszłości nastąpiło jakieś dramatyczne wydarzenie, z którym nie potrafili się uporać, odsunąć je na boczny plan i ono zadecydowało o kształcie ich dalszego, wspólnego życia .

Do najbardziej narzucających się cech ojca było jego ciągłe milczenie. Upływał cały dzień, a nawet kilka , a on nie wypowiedział ani jednego słowa. Nie wiadomo, jak sytuacja ta przedstawiała się wcześniej, w pierwszych latach pożycia małżeńskiego, kiedy codzienne trudy nie zdążyły jeszcze zbudować między nimi muru niechęci, ale od kiedy moja świadomość zaczęła obejmować codzienną przestrzeń życiową, milczenie ojca stanowiło istotny element naszej rodzinnej atmosfery.

Najczęściej było tak, że ojciec, kiedy był w domu, siadał w kącie kanapy opierał rękę na stole i w tej pozycji trwał kilka godzin. Mama natomiast, krzątając się przy domowych czynnościach - przygotowywanie posiłków, łatanie odzieży, zimą cerowanie pończoch- cały czas mówiła. Dla niej wszystko było godne uwagi, budzące zadziwienie, godne pochwały lub potępienia.

Opowiadała o spotkaniach z sąsiadkami i co dzieje się w ich domach , co widziała, gdy rano była na rynku w sklepie, o sąsiedzkich kłótniach, jak na przykład ta, która wybuchła, gdy pies państwa Nowackich, zagryzł na ulicy kurę pani Hanikowej, a właściciele buldoga nie przejawiali zamiaru poniesienia kosztów wyrządzonej straty.

Tematów mamie nigdy nie brakowało, gdy wyczerpały się wydarzenia bieżące, przychodził czas na wspomnienia wywoływane z bardziej odległych i bliższych lat. Ojciec słuchał, ale nigdy nie rzekł ani słowa.

Czasem wstawał i chodził od okna do okna. znajdowały się one na dwu przeciwległych ścianach domu. Jedno wychodziło na ulicę, a drugie na podwórze. Przy każdym postał dwie, trzy minuty, a potem ruszał dalej. Tak było przeważnie jesienią i zimą, ponieważ latem najczęściej przebywał poza domem zajęty rozmaitymi pracami zarobkowymi.

Nie oznacza to, że ojciec milczał w każdej sytuacji. Gdy czasem przychodził któryś z jego bliższych znajomych , siadali obok siebie na kanapie i długo gawędzili. Ojciec stawał się wówczas rozmowny, a nawet pozwalał sobie na żartobliwe uwagi. Kiedy jednak sąsiad zamykał drzwi za sobą, znów opuszczał nieprzeniknioną zasłonę milczenia.

Wspomniałem wcześniej, że wyuczonego zawodu szewskiego ojciec nie zaakceptował, ale nie znaczy to, że umiejętności zdobytych w młodości nie wykorzystywał. Przez długie lata, głównie w zimowe dni, naprawiał buty dla całej rodziny. Przybijał zelówki, podkówki na obcasy, naszywał skórzane łatki czyli tak zwane przyszczypki. Dzięki temu zawsze mieliśmy solidne buty, choć przeważnie połatane, ale ciepłe i nie przepuszczające wody.

Swych dzieci ojciec nie bił ani nie karał w inny sposób. Mimo to baliśmy się go okropnie, wystarczyło, że zmarszczył brwi lub popatrzył groźnie, a już stawało się wszystko według jego uznania.

Chyba nie zdarzyło się, aby ktoś z nas podszedł do ojca, zapytał o coś lub opowiedział o swych problemach, a już nie daj Boże- wyraził jakąś krytyczną uwagę. Podobnej myśli nikt nawet nie dopuszczał do siebie. Prawdopodobnie wynikało to z jego milczącej natury oraz niemożności nawiązania dialogu z najbliższym otoczeniem.

Mama, jako osoba spontaniczna, nieraz na nas krzyczała, mocno szturchnęła, a nawet nie żałowała klapsów, ale na nas dzieciach nie robiło to większego wrażenia. Często kłóciliśmy się z nią, broniąc swych racji. Wzajemne gniewy i żale szybko mijały. Natomiast od ojca dzielił nas chłodny dystans.

Do ważnych cech określających postawę ojca należała jego bardzo charakterystyczna religijność. Jej zakres i kształt ustalał według własnych potrzeb, a pewnie i możliwości. Do kościoła nie chodził, chyba jedynie raz, a może dwa razy w roku - na Pasterkę i przed Świętami Wielkanocnymi, kiedy nabożeństwa trwały do późnych godzin nocnych.

Zawsze rano i wieczorem klękał przy łóżku i wpatrzony w obraz Chrystusa Ukrzyżowanego, odmawiał, jak się wtedy mówiło - pacierz. Nawet, gdy się rano bardzo śpieszył do pracy, choć kilka minut poświęcał modlitwie. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek odstąpił od tej zasady.

W wielkim poście, w każdą niedzielę ojciec brał śpiewnik kościelny i śpiewał wielkopostne pieśni, a wśród nich: "Gorzkie żale". Pomagała mu mama i cała rodzina.

Podobnie było w okresie Świąt Bożego Narodzenia, z tą różnicą, że wtedy śpiewało się kolędy, natomiast prawie w każdą niedzielę rano przez cały rok ojciec śpiewał pieśń maryjną ze bioru: godzinki. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, jak to się stało, że znał melodie do tak wielu tekstów przeznaczonych do śpiewania. Gdzie i kiedy się ich nauczył? Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi.

W kwietniu 1940 roku został wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec. Pracował w kopalni glinki porcelanowej, a po pracy mieszkał w 60-osobowej sali wraz z innymi robotnikami. Miał tam jedynie własne łóżko i mały stolik. Nie sądzę więc, aby w tych warunkach mógł kontynuować swe nabożne rytuały.

Gdy po zakończonej wojnie wrócił do domu, ja wyjechałem do szkoły w Laskach, a następnie do pracy na Śląsk. W rodzinnym domu nie przebywałem dłużej niż kilka dni. Nie wiem więc, czy udało mu się wrócić do swych świątecznych śpiewów. Myślę jednak, że po tak długiej przerwie i wielorakich zmianach społecznych, stało się to niemożliwe. Całe swe życie religijne prawdopodobnie przeniósł do swego zamkniętego wnętrza .

Od czasu, jak sięgam pamięcią, ojciec miał krótki wzrok. Książkę trzymał blisko oczu. Może dlatego nie czytał gazet, bo w nich zawsze był mały druk. Chętnie natomiast sięgał po książki mające pismo powiększone. Do takich należały najczęściej wydawnictwa o treści religijnej oraz coroczne kalendarze bardzo urozmaicone tematycznie. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek założył okulary .

Mama opowiadała, że ojciec, gdy miał 20 lat, wyskoczył z pędzącego pociągu, upadł i głową uderzył o twardą powierzchnię ziemi. Od tego czasu cierpiał na znaczną krótkowzroczność. Wątpliwości budzi jednak fakt, że ta niesprawność wzrokowa wystąpiła później u mnie i mojego młodszego brata, a nie zdarza się, aby mechaniczne uszkodzenia narządów przenosiły się na potomków.

Latem 1932 roku, kiedy ojciec pracował jeszcze w fabryce kotłów w Porębie koło Zawiercia, doszło do wydarzenia , które wstrząsnęło jego życiem i mogło mieć tragiczne skutki dla naszej rodziny.

Jak każdej soboty, ojciec podążał do domu na niedzielny wypoczynek. Na leśnej drodze spotkał młodego mężczyznę, który zapytał o drogę do miejscowości o nazwie Bukowno. Ojciec oświadczył, że właśnie idzie w tym kierunku , chętnie więc zaprowadzi nieznajomego wędrowca.

Napotkany mężczyzna zachowywał się bardzo poprawnie i do ojca odnosił się z wielką uprzejmością, zwracając się do niego: "Panie starszy". Ojciec od razu wyczuł w nim dobrego człowieka, a ponieważ wieś Krzykawka - cel jego drogi - była bliżej, zaprosił swego nowego współpodróżnego na krótki odpoczynek, z zapewnieniem, że później wskaże mu najbliższą drogę.

Po smacznej wieczerzy, gdy księżyc wysrebrzył całą okolicę, gość postanowił udać się w dalszą podróż. Wyszli razem. Ojciec zamierzał odprowadzić go niedaleko za wieś i wskazać mu najbliższą drogę, aby po nocy nie zabłądził.

Po przejściu paruset metrów, gdy zanurzyli się w kamienistym wąwozie noszącym nazwę: Boża męka , mężczyzna zatrzymał się i twardym tonem oświadczył: - Od tej chwili będziesz wykonywał moje polecenia. Nie radzę się sprzeciwiać. Idziemy tam! - Tu wskazał ręką na czerniejący w oddali las. I ruszył przed siebie.

W świetle księżyca ojciec zobaczy, że przyjazna dotychczas twarz obcego zmieniła się nie do poznania. Biła z niej złość, nienawiść i okrucieństwo. Wrażenie było tak silne, że ojciec na moment stracił wszelką zdolność myślenia, a grunt zapadł się pod jego stopami. Ruszył we wskazanym kierunku.

Jednak ocknął się natychmiast i pojął, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Nagle doznał wrażenia jakby krzyknęła w nim władcza moc: Ratuj się, nie idź!

Po kolejnych kilku krokach powiedział, że chce zapalić papierosa. Sięgnął do kieszeni po paczkę z tytoniem i bibułkę, którą upuścił na ziemię. Pochylił się więc i podniósł kartonik, a wraz z nim dyskretnie nieduży kamień i z całej siły uderzył w głowę napastnika. Ten zatrzymał się i znieruchomiał, ojciec natomiast zaczął uciekać, jak tylko mógł najprędzej.

Serce waliło, jak młot, krew pulsowała w skroniach, ale biegł. Po trzech, czterech minutach spojrzał za siebie. Mężczyzna stał w pozycji, w jakiej go zostawił. Nie zmniejszał tempa ucieczki.

Przerażenie dodawało sił. Wreszcie, z bólem rozrywającym głowę i klatkę piersiową, wpadł do domu i zaryglował drzwi. Zlany potem, usiadł i dopiero wtedy poczuł się uratowany. Nieraz przyznawał , że po tym traumatycznym doświadczeniu ubyło mu dużo ufności do ludzi.

Najwięcej trosk i niepewności u ojca budził ciągły brak stałej pracy, niepokój o utrzymanie licznej rodziny, nieumiejętność poruszania się w świecie, w którym przyszło mu żyć. Począwszy od 1935 roku aż do wybuchu wojny, nie miał stałego zatrudnienia. Sezonową, mało płatną pracę otrzymywał jedynie latem , przeważnie przy budowie dróg lub w pobliskich kamieniołomach.

Jego największe marzenie - stałe źródło zatrudnienia - spełniło się dopiero po zakończeniu wojny, gdy w kwietniu 1945 roku ponownie uruchomiono w Sławkowie fabrykę wyrobów metalowych , a on otrzymał w niej stanowisko wagowego. Nie była to praca trudna, choć bardzo odpowiedzialna. Do niego należało ważenie na kilkunastotonowej wadze pojazdów wywożących z zakładu wyprodukowany towar i sporządzanie dla kierownictwa zakładu codziennych raportów.

Comiesięczne wynagrodzenie, choć niewysokie, zapewniało byt materialny na stosunkowo dobrym poziome, zwłaszcza , że wymagania i przyzwyczajenia nie były wygórowane. Dzieci dorastały i wkraczały na drogę samodzielności, a mama miała własną rentę inwalidzką. Odeszły wreszcie troski o codzienną egzystencję. Rodzice wkrótce zmienili mieszkanie na większe i lepiej wyposażone. Stabilizacja materialna wywierała dodatni wpływ na polepszenie atmosfery życia domowego.

W grudniu 1956 roku, ojciec, przechodząc na emeryturę, otrzymał z dyrekcji fabryki dyplom uznania, w pięknej, płóciennej oprawie. Na białym, kredowym papierze, ozdobnym drukiem wypisane były podziękowania za zasługi dla rozwoju zakładu. Ojca rozpierała duma. Poczuł się ważny i doceniony. Dotychczas nikt i nigdy nie dziękował mu za pracę.

Teraz cały czas miał dla siebie. Czuł się spełniony. Każdego dnia, długie godziny siedział przy radiu. Dawniej nie pojawiało się ono nawet w marzeniach. Uważał je za wspaniały dar i najlepszego przyjaciela , który dawał odpowiedzi na rozmaite pytania, zapełniał czas piękną muzyką, zaspokajał potrzebę bliskości ze światem.

W takiej atmosferze powoli stał się niemal cud. Ojciec przerwał milczenie, zaczął mówić. Gdy przyjeżdżałem do domu, rozpoczynał rozmowę, domagał się wyjaśnień różnych zjawisk występujących w przyrodzie, na przykład - z czego zbudowany jest księżyc, jak to się dzieje, że świeci, co powoduje, że każdego roku jest lato i zima, wiosna i jesień, jak wytłumaczyć, że głęboko pod ziemią znajduje się węgiel, dlaczego przez tysiące lat płyną rzeki i nigdy nie brakuje w nich wody. Moich wyjaśnień słuchał niemal z zapartym tchem.

Budził się wówczas we mnie smutek i refleksja, dlaczego nie dane mu było żyć w lepszych , bardziej przyjaznych czasach, w których otrzymałby wykształcenie, nie zabijałaby go troska o codzienny byt, miałby więcej radości życia. Mógłby wówczas odgrywać ważne i odpowiedzialne role społeczne.

Miał ku temu odpowiednie predyspozycje. Był cierpliwy, pracowity, ciekawy otaczającego świata. Niestety, drogi jemu przeznaczone należały do bardzo wyboistych.

Po powrocie z Niemiec zimą1945 roku już nigdzie ani raz nie wyjechał z Sławkowa. Tu czuł się najlepiej. Wyjątkiem był wyjazd w 1956 roku do Krakowa, gdzie przez trzy tygodnie przebywał w szpitalu na oddziale okulistycznym. Nie krył radości, gdy którejś niedzieli odwiedziłem go wraz z siostrą Staszką. Opowiadał o stosowanych zabiegach leczniczych. Interesował się również moją nauką w Uniwersytecie Warszawskim. Przedtem nigdy się to nie zdarzało.

Pod koniec października 1964 roku otrzymałem telefoniczną wiadomość, że ojciec jest chory. Jeszcze tego samego dnia wykupiłem bilet na pociąg. W domu dowiedziałem się, że na skutek wylewu do mózgu, ma sparaliżowaną lewą część ciała, oraz stracił słuch i zdolność mówienia. Kontakt z nim stał się bardzo trudny.

Mama opowiadała, że choroba nastąpiła nagle, bez żadnych wcześniejszych oznak. Wezwany lekarz wypisał skierowanie do szpitala, gdy jednak ojciec zorientował się, że chcą go zabrać z domu, wybuchnął gwałtownym płaczem, nie pozwolił się dotknąć. Jasne się stało, że sprzeciwianie się woli chorego może mu bardzo zaszkodzić.

Po kilku tygodniach stan zdrowia ojca znacznie się poprawił. Nie odzyskał słuchu, ale powoli zaczął wstawać, poruszać się po mieszkaniu. Mama i siostra otoczyły go troskliwą opieką. Znalazły sposób porozumiewania się z ojcem oraz spełniania jego oczekiwań.

Niebawem ustalił się zwyczaj, że siadał na krześle przy oknie i patrzył na przechodzących ludzi, przejeżdżające wozy konne i samochody oraz na placyk po drugiej stronie ulicy, gdzie często bawiły się dzieci.

Innym razem domagał się, by przenieść jego krzesło do drugiego pokoju. Patrzył wówczas na podwórze oraz rozciągający się za nim ogród porosły drzewami. I tak, zatopiony resztkami widzenia, a pewnie również myślami i sercem w barwnym świecie za szybą, spędzał całe godziny.

Mijały tygodnie, miesiące. Nadszedł sobotni dzień 12 listopada 1966 roku. Wieczorem miałem być na koncercie w filharmonii. Bilety zakupiłem znacznie wcześniej, gdyż występowała katowicka orkiestra symfoniczna, którą polubiłem w czasie, kiedy jeszcze mieszkałem na Śląsku.

Gdy o umówionej godzinie, do mojej redakcji przyszedł Andrzej - przyjaciel od lat studenckich, zaproponował, abyśmy darowali sobie filharmonię i poszli przejść się po ulicach stolicy. " Wieczór taki ciepły - powiedział - może tej jesieni już się nie powtórzy, a ja dzień miałem wyjątkowo trudny, chętnie odetchnąłbym świeżym powietrzem". Oczywiście się zgodziłem.

Po chwili byliśmy na ulicy. Nie mieliśmy żadnych planów - po prostu iść przed siebie, omijając jedynie najbardziej hałaśliwe miejsca. Andrzej, jako dziennikarz, specjalizował się w polityce międzynarodowej. Szczególnie interesowały go burzliwe dzieje krajów Bliskiego Wschodu. Rozmowa na ten temat pochłonęła nas całkowicie.

Nagle... pełne zaskoczenie, zdziwienie. Staliśmy przed bramą Cmentarza Powązkowskiego. Natrętne pytanie, jak to się stało, że znaleźliśmy się na krańcu miasta, nie znajdowało odpowiedzi. Dookoła ciemność, nigdzie śladu człowieka.

Wtem kolejny, jeszcze silniejszy wstrząs. Cmentarną ciszę rozerwał dźwięk kościelnego dzwonu. Okna świątyni były nadal ciemne. Nie zdarzyło się nic co mogłoby naprowadzić na ślad ludzkiego działania, tylko głos dzwonu niósł się daleko. Po kilku minutach zamilkł. Wieczorna, nieprzenikniona cisza znowu nakryła całą okolicę.

Stojąc przed zamkniętą bramą, każdy ze swymi myślami, milczeliśmy także. Nie potrafiliśmy nazwać zjawiska, którego staliśmy się świadkami. Andrzej spojrzał na zegarek - dochodziła godzina dziewiętnasta.

W drodze powrotnej próbowaliśmy wrócić do spraw międzynarodowych, ale rozmowa się nie kleiła. Myślami ciągle byliśmy przy kościele pod wezwaniem Karola Boromeusza na Powązkach.

Następnego dnia rano otrzymałem depeszę: "Ojciec nie żyje". Gdy po kilku godzinach otworzyłem drzwi rodzinnego domu, dowiedziałem się, że zmarł poprzedniego dnia wieczorem, przed godziną dziewiętnastą.

Pogrzeb nie odbiegał od miejscowej tradycji. Po krótkim nabożeństwie w kościele, w drodze na cmentarz zmarłemu towarzyszyła liczna grupa współmieszkańców Sławkowa. Śpiewali pieśni żałobne, a wśród nich: "U drzwi Twoich stoję Panie". Padał mokry śnieg. Może dlatego uczestniczący w pogrzebie po krótkiej ceremonii szybko się rozeszli. Przy grobie na dłużej zostali tylko najbliżsi.

Mój młodszy brat - Staszek, cichym głosem, powiedział: "Życie miał ciężkie, ale jesień pogodną". Zabrzmiało to, jak ostatnie pożegnanie. Wkrótce gęsty puch lecący z góry czystą bielą nakrył świeży grób.

Po śmierci ojca siostra Stanisława przeniosła się do Zakopanego, a mama wyjechała do Wrocławia i tam, u swego najmłodszego syna mieszkała do końca swych dni. I tak rozpadł się rodzinny dom, który został jedynie w sercu i pamięci oraz, jako widoczny ślad, pośród szumiących na wietrze drzew, na sławkowskim cmentarzu.

Sierpień 2013