Józefa

Urodziła się we wsi Krzykawka (pow. Olkusz) 13 grudnia 1897 roku. Rodzice zastanawiali się czy nie nadać jej imienia: Łucja, bo takie sobie przyniosła, ale z jakiejś przyczyny obrali jej za patrona Józefa. Może w ich rozumieniu miał większe zasługi dla świętości niż mało znana Łucja.

O dzieciństwie małej Jóźki - tak od najwcześniejszych lat ją nazywano - nie zachowały się żadne istotniejsze przekazy. Wiadomo jedynie, że nie uczęszczała do szkoły, gdyż, jak już wspomniałem na innym miejscu - nauka szkolna w Polsce pod zaborem rosyjskim była płatna. W rodzinie Franciszka Kopczyka tylko jedno z dzieci, najstarsze- Władysław - chodził do szkoły. Od niego wszystkie pozostałe dzieci uczyły się pisania, czytania i podstawowych rachunków. Jóźka poznała więc pismo, ale jedynie drukowane. Dzięki temu w późniejszym życiu miała dostęp do książek, zwłaszcza gazet, które chętnie zawsze czytała.

Od małości, jak większość dzieci w tamtym czasie, pomagała w pracach domowych - karmieniu gęsi i kur, utrzymywaniu porządku w obejściu, w zajęciach kuchennych. Pora letnia wiązała się dla dzieci ze zwiększonymi obowiązkami wynikającymi z bliskości lasu, a więc zbieraniem jagód i malin, orzechów, żołędzi i grzybów. Las dostarczał także drewna na opał, rozmaitych ziół leczniczych i ściółki dla zwierząt.

Do ważnych zadań należała opieka nad dziećmi. Dorośli zajęci pracą decydującą o egzystencji rodziny nie mogli zbyt wiele czasu poświęcić swym małoletnim potomkom. Starsze dzieci opiekowały się młodszymi. I tak, rok za rokiem płynęły lata.

Jóźka z natury była aktywna, źle się czuła w atmosferze bierności.

Od wczesnych lat cechowała ją silna osobowość. Nie poddawała się sytuacjom, które nie przystawały do cech jej charakteru. Postawa ta w późniejszym życiu często stawała się źródłem wielu trudnych przeżyć. W poczuciu odpowiedzialności nie tylko za siebie, wcześnie zaczęła podejmować zadania niejednokrotnie przerastające jej wiek i osobiste doświadczenia. Może dlatego spotykało ją wiele przygód groźnych dla życia. O niektórych postaram się opowiedzieć, ponieważ wyraźnie naświetlają one sylwetkę psychofizyczną naszej bohaterki.

* * * Zima na przełomie lat 1914-1915 była wyjątkowo mroźna i śnieżna. Od sześciu miesięcy trwała I wojna światowa. Z każdym miesiącem zwiększały się trudności codziennego życia. Brakowało żywności. Jej ceny nieustannie szły w górę. Znacznie tańsza była natomiast w zaborze austrowęgierskim, toteż Polacy z zaboru rosyjskiego, w niewielkich grupach nocami przekraczali granicę i zaopatrywali się głównie w zboże.

Krzykawka leżała o kilkanaście kilometrów od granicy, toteż jej niezamożni mieszkańcy wyprawiali się na austriacką stronę. Wśród nich często znajdowała się Jóźka. Miała wówczas 17 lat. Była zdrowa i silna i choć serce nieraz mocno biło ze strachu, uczestniczyła w nocnych "wycieczkach ".

Jedna z nich się nie powiodła. Kiedy wracali ze zbożem na plecach zaczęło już świtać. Dostrzegł ich na granicy austriacki strażnik i uzbrojony w metalową laskę, pobiegł w kierunku Polaków. Ci natomiast, zagrożeni śmiertelnym niebezpieczeństwem, pozrzucali z ramion worki i zaczęli uciekać, jednak głęboki śnieg utrudniał ruchy.

Żandarm dopędził ich i zaczął okładać żelaznym prętem. Jóźka otrzymała cios w głowę. Upadła na śnieg. Na chwilę straciła przytomność. Gdy się ocknęła , żandarma już nie było. Wokoło poniewierały się podziurawione worki, a rozsypane zboże mieszało się ze śniegiem. Kilka osób poranionych leżało na ziemi, inni stali rozbici, okaleczeni.

Pomogli jej wstać. Nie mogła tu zostać. Zebrała wszystkie siły, pokonała rozrywający czaszkę ból i wraz z innymi przeszła przez granicę. Niedaleko mieszkała dalsza krewna, Jóźka doszła do jej chaty. Przyjęto ją ze współczuciem i otoczono troskliwą opieką.

Po tygodniu leczenia rana na głowie zaczęła się zmniejszać. Mogła już o własnych siłach wrócić do domu. Tak zakończyły się jej nocne wyprawy po zboże dla rodziny, tylko wielka blizna na głowie, ukrywana pod gęstwą kasztanowych włosów została na całe życie.

* * * Wieś Krzykawka różniła się tym od innych, że na jej terenie, od niepamiętnych czasów, był autentyczny dwór szlachecki należący do panów Boguckich. W okresie letnim znajdowało w nim pracę wielu niezamożnych mieszkańców wsi. Jóźka przez całe lato pracowała na dworskich polach. Plewienie buraków i ziemniaków, okopywanie warzyw, zbiór siana, a potem zboża, zrywanie owoców wymagało dużego wysiłku. Aby uniknąć największej spiekoty, pracę rozpoczynano o piątej rano.

Rodzinie Franciszka Kopczyka żyło się ciężko. Zaspokojenie podstawowych potrzeb dostarczało wielu trosk i codziennych trudności. Ponadto trwała wojna światowa i niemal cała Europa nastawiona była przede wszystkim na zaopatrzenie wielomilionowych armii, toteż głód i ubóstwo zaglądały do większości domów.

Jóźka marzyła, że gdy otrzyma pierwszą zapłatę, zrzuci połataną odzież, kupi sobie porządne buty i kolorową sukienkę. Gdy więc po miesiącu pracy otrzymała pieniądze, chciała przystąpić do spełnienia swych pragnień, ale wtedy mama orzekła, że pieniądze powinna przekazać na wydatki domowe. Jednak córka tym razem powiedziała kategoryczne: "nie".

Była stanowcza. Dość miała donaszania połatanej odzieży po starszych siostrach. Doszło do kłótni. Nie ustąpiła. Oświadczyła, że wyprowadzi się z domu i zacznie żyć na własną rękę.

Umyśliła, że wyjedzie do ciotki mieszkającej w Sosnowcu, zatrzyma się przez tydzień, może dwa, a potem znajdzie pracę, na początek, choćby jako pomoc domowa. Najważniejsze, żeby jakoś zacząć, a potem pójdzie coraz lepiej. Tak postąpiło kilka znajomych jej dziewczyn i wyszły na ludzi.

Następnego rana spakowała swoje drobiazgi, pieniądze włożyła do uszytej własnoręcznie torebki i ruszyła na stację kolejową .

Pociąg pędził, huczał, gwizdał, wszystko było takie nowe, podniecające, wspaniałe.

Na drugiej stacji przysiadł się do niej młody, bardzo elegancki mężczyzna. Nawiązała się miła rozmowa. Kulturalny pan interesował się, dokąd jedzie, i jakie ma plany. Opowiedziała mu, że zamierza kupić sobie kilka najpotrzebniejszych rzeczy i poznać miasto, zatrzyma się u cioci.

Uprzejmy pasażer - Roman, bo tak się przedstawił, obiecał ułatwić zakupy i zwiedzanie. Nowo upieczonej podróżniczce, jadącej pierwszy raz pociągiem, bardzo to imponowało toteż obdarzyła go pełnym zaufaniem, zwłaszcza, że zapewniał, iż nigdy dotychczas nie widział tak pięknej dziewczyny i byłby szczęśliwy, gdyby mogli spotykać się częściej.

Wiedziała, że urodą wyróżnia się spośród innych dziewcząt. Niedawno pani ze dworu zapytała, co robi, że ma tak białą i delikatną cerę, czy kąpie się w mleku? A może ma jakieś nieznane, leśnie zioła dające tak świeży wygląd? Nikt jednak, tak bezpośrednio i wprost nie powiedział jej, że jest piękna.

Po wyjściu z dworca, zaproponował, że odprowadzi ją pod dom cioci. Chętnie się zgodziła. Kiedy przybyli na miejsce, zaprosiła go do mieszkania swej starszej krewnej, uradowana, że niebawem wspólnie wyjdą na przechadzkę po mieście.

Wkrótce ciocia dowiedziała się, że Roman to bliski znajomy jej siostrzenicy, a przyjechali wspólnie, aby poczynić nieco zakupów na rozpoczynające się lato. Przyjęła ich ze zwykłą sobie życzliwością.

Po miłej pogawędce ciocia i Jóźka wyszły do kuchni, aby przygotować posiłek. Romana zostawiono w pokoju samego, by mógł odpocząć po podróży. Po niedługiej chwili zajrzał do kuchni i uprzejmie zapytał, czy może skorzystać z toalety. Jego prośba nie wzbudziła żadnych podejrzeń, gdy jednak po upływie kilkunastu minut gość się nie zjawiał panie zaczęły się niepokoić co mogło się stać. Jóźka wróciła do pokoju i wtedy... zauważyła , że torebka z pieniędzmi, którą zostawiła na komodzie w pokoju wraz z innymi swoimi rzeczami, jest pusta.

Dwa tygodnie gościny u cioci szybko minęły i Jóźka, bogatsza o nowe doświadczenia i uboższa o łzy, wróciła do rodzinnego domu. Znów, jak dawniej, zaczęła wydeptywać drogi i dróżki wiodące na dworskie pola i łąki.

* * *

Piękna, letnia noc całej okolicy hojnie rozdawała srebrny pył pełni księżyca. Było tak jasno, że nawet niewielkie przedmioty widać było z daleka niemal jak w czasie dnia. W taki pełen uroku wieczór odwiedziła Jóźkę przyjaciółka mieszkająca na końcu wsi. Dziewczyny zagadały się co nieco i nawet nie zauważyły, że godzina stała się późna, dochodziła północ. Jóźka postanowiła, że odprowadzi koleżankę przynajmniej za dworski mur, zwłaszcza że do przechadzki zachęcała niezwykła księżycowa jasność.

Wieś dzieliła się na dwie części, jedna nazywała się Krzykawka, druga - Krzykawa. Oddzielały je od siebie obszerne zabudowania dworskie. Od wiejskiej ulicy posiadłości dworskie odgradzał wysoki na ponad dwa metry mur. Prowadzące do wnętrza dwie bramy na noc zamykano. Po przeciwnej stronie drogi rozciągały się dworskie łąki łagodnie wznoszące się ku górze, aż do drogi ciągnącej się wzdłuż ciemnej ściany lasu.

Na początku drugiej części wsi, przyjaciółki pożegnały się i Jóźka zaczęła beztrosko wracać do domu. Kiedy znalazła się w połowie dworskiego ogrodzenia, spojrzała na rozległe łąki i niemal struchlała z przerażenia. Od lasu z olbrzymią prędkością biegł ku niej nienaturalnie duży, czarny pies. Nie było żadnych szans ucieczki lub jakiegokolwiek schronienia. Niewyobrażalny strach dodał jej tyle sił, że w jednej chwili wdrapała się na dworski mur i aby nie spaść - położyła się na jego powierzchni.

W tym właśnie momencie dobiegł pies i z ogromną gwałtownością zaczął rzucać się na wszystkie strony i skakać na mur. Jóźka leżała nieprzytomna ze strachu i rozpaczliwie modliła się, błagając Opatrzność o ratunek. Na dole pies biegał z coraz większą wściekłością, usiłując wskoczyć na szczyt muru. Przez cały czas nie wydał z siebie ani jednego dźwięku, co dodatkowo potęgowało grozę chwili. Przez głowę przeleciała jej myśl, że to szatan, który przybrał postać zwierzęcia, i tym bardziej żarliwie szeptała modlitwy.

Aż wreszcie czarny potwór odwrócił się i szybko zaczął biec na górzyste łąki. Józefa ujrzała, że drogą pod lasem idzie jakiś mężczyzna. Pies z całym impetem rzucił się ku niemu. Gdy już oddalił się na znaczną odległość, zsunęła się z muru i co sił zaczęła biec w kierunki zabudowań. Po kilku minutach, niemal padając ze zmęczenia, dotarła do pierwszego domostwa. Wreszcie mogła zatrzymać się i odpocząć. Oparła się o drewniany płot i dłuższy czas z trudem chwytała powietrze. Gdy nieco ochłonęła, powoli ruszyła ku rodzinnemu domowi.

Tej nocy nie mogła zasnąć. Dramatyczne przeżycia nie chciały odejść i na długo zostały w jej psychice. Nawet po wielu latach, gdy opowiadała o strasznym wydarzeniu na dworskim murze, przeżywała je na nowo z wielką siłą.

* * * Ojciec Jóźki pracował w kopalni rudy cynkowej w sąsiedniej miejscowości - Bolesławiu, ale płaca nie wystarczała na utrzymanie dziesięcioosobowej rodziny. Zbiory z trzyhektarowego gospodarstwa rolnego również nie zaspokajały potrzeb. Spośród pięciu córek, trzy osiągnęły optymalny wiek do zamążpójścia. Takie było oczekiwanie rodziców, a tymczasem sprawa nie przedstawiała się różowo. Mizerna sytuacja materialna panien nie przyciągała kandydatów na mężów. Ponadto setki tysięcy młodych Polaków zmobilizowano do armii walczących ze sobą państw zaborczych. Fakt ten negatywnie wpływał na stosunki społeczne w Polsce.

Przyszło lato 1917 roku. Jóźka miała niespełna 20 lat. Upatrzył ją sobie, a nawet bardzo się w niej rozmiłował, młodzieniec z sąsiedniej wsi - Grzegorz Kulawik. Niestety, Jóźka nie mogła znaleźć w sobie ani odrobiny uczuć wzajemnych, ale pod naciskiem otoczenia, a zarazem chcąc poprawić sytuację materialną rodziny, wyraziła zgodę na małżeństwo. Nie zmieniało to jednak faktu, że myśl o nim sprawiała jej bolesne doznania.

Spotykała się z Grzegorzem, ale bez przekonania i radości. Nawet jego nazwisko - Kulawik - objawiało się rozczarowaniem.

- Nie trzeba się przejmować, tak jest najczęściej - mówili sąsiedzi - Gdy zamieszkacie razem, przyzwyczaicie się do siebie, potem przyjdą dzieci, a wraz z nimi nowe problemy, nie będzie czasu ani ochoty na rozmyślania. Zobaczysz, będzie dobrze. -

Czas szybko płynął. W parafialnym kościele w Bolesławiu przez trzy niedziele ogłaszano zapowiedzi. Nadszedł dzień ślubu.

Wojenna sytuacja nie sprzyjała większym uroczystościom, na wesele naproszono więc jedynie najbliższych sąsiadów. Jak było w zwyczaju, przynieśli różne produkty żywnościowe - mleko, sery, masło, ciasta.

Ślub miał się odbyć we wczesnych godzinach popołudniowych. Tego dnia Jóźka, zrezygnowana i smutna, wstała zanim świt rozpłynął się w słonecznym poranku. Niby pogodziła się z tym, że za kilka godzin w jej życiu dokonają się nieodwracalne zmiany, a jednak dręczył ją jakiś dziwny, nasilający się niepokój.

Na skrzyni z odzieżą leżała biała suknia. Gdy w pewnej chwili na nią spojrzała - nagle, jakby coś pękło, niemal krzyknęła: "nie". Narastało to w niej od dawna, ale teraz dojrzało ostatecznie i wybuchło z całą mocą.

I tak, jak stała, w zwykłym, domowym stroju wybiegła na zewnątrz, najpierw do sadu, potem za ogrodzenie, a jeszcze potem na najbliższe pola i ciągle dalej i dalej. Zatrzymała się dopiero, gdy była daleko od domu, wśród wysokich zbóż. Zmęczona, zadyszana położyła się na miedzy i tak została na wiele godzin.

W jednej chwili Jej myśli znalazły się daleko od tego co się stało. Poczuła się tak, jakby wcześniej nie było ślubnych planów, przygotowań, perswazji i nagabywań rodziny oraz sąsiadów, i przede wszystkim ... niechcianego Grzegorza. Nie odczuwała głodu ani pragnienia, a wszystkie członki jej ciała wypełniała jakaś nieznana dotychczas cisza, łagodna ulga i spokój.

Gdy przedwieczorne cienie zaczęły obejmować pola, wstała i, nieco odrętwiała, jakby po przebyciu męczącej drogi, wróciła do rodzinnego domu. Jej czyn w miejscowej społeczności wywołał niemałe wzburzenie, sprzeczne oceny i osądy. A jakie? Odpowiedź na to pytanie każdy musi znaleźć w swoim sercu i umyśle, zależności od własnych doświadczeń i przekonań.

* * * *

Wiosną 1918 roku Jóźka podjęła pracę w kopalni cynku i ołowiu w Bolesławiu, na stanowisku korbowego. Nie było to zajęcie na niewieście ręce, ale z braku mężczyzn, zatrudniano kobiety.

Cykl wydobywczy zaczynał się w sztolniach na dole. Górnicy ukopaną rudę ładowali do blaszanych pojemników przyczepionych do liny wyciągowej. Drugi jej koniec łączył się z wałem korbowym na górze szybu . Pracownik przy wale, kręcąc korbą, wyciągał pojemnik na wierzch. Tutaj inny pracownik wyładowywał rudę i pusty pojemnik tą samą drogą wędrował na dół kopalni.

Praca była ciężka. Waga napełnionego pojemnika przekraczała 50 kilogramów. Po dziesięciu godzinach wyciągania rudy ręce omdlewały ze zmęczenia. Do tego należy jeszcze doliczyć dojście do Bolesławia - siedem kilometrów w jedną stronę.

Po czternastu miesiącach takiego obciążenia fizycznego, Jóźka rozstała się z kopalnią, gdyż nastąpiło trwałe osłabienie mięśni brzusznych i obniżenie jelit. Objawiało się to między innymi bólami dolnej części brzucha. Z tego tytułu, po II wojnie światowej otrzymywała rentę inwalidzką.

* * *

Na początku 1920 roku przyszła miłość. Jóźka poznała starszego o dziesięć lat kawalera pochodzącego z sąsiedniego miasteczka . Sławków miał dużo sklepów oraz innych placówek ułatwiających codzienne życie. Łączyły go dobre drogi z sąsiednimi miastami. Jego mieszkańcy cieszyli się opinią gospodarnych i zamożnych obywateli, co sprawiało, że przynależność do tej społeczności w jakimś sensie również zwiększała atrakcyjność nowego narzeczonego.

Nie należał do mężczyzn zbyt przystojnych, a i nazwisko - Stanisław Szczurek - też nie wzbudzało nadmiaru estetycznych skojarzeń, zwłaszcza, że na tym punkcie Jóźkę cechowała szczególna wrażliwość, ale w Staśku było coś, co przyciągało z wielką siłą. Spotykali się prawie codziennie na lesistej nadrzecznej górze pomiędzy dwiema miejscowościami ich pochodzenia.

Trwała wojna z - Rosją bolszewicką, wielka niepewność jutra, toteż małżeństwa lepiej było nie odwlekać. Ślub odbył się w sławkowskim kościele 20 lipca 1920 roku. Niedługo po uroczystości weselnej wprowadzili się do mieszkania wynajętego od bliskich znajomych znajdującego się niedaleko domu, w którym pan młody po raz pierwszy ujrzał boży świat.

Sytuacja materialna małżeństwa nie należała do najlepszych, ale niedostatek nie dokuczał. Stanisław pracował w kopalni, jako górnik, przy wydobyciu węgla. W spadku po nieżyjącej matce otrzymał niewielką działkę, z której mieli własne warzywa, co znacznie zmniejszało koszty utrzymania.

W kwietniu następnego roku urodziło się pierwsze dziecko - Stasia, a później, z dużą regularnością, co dwa i pół roku , "pani akuszerka przynosiła kolejne dzieci". Powtarzało się to pięciokrotnie. I tak, z dziewczyny odważnej, szukającej nieustannie własnych dróg, Jóźka przekształciła się w mamę, zatroskaną od świtu do nocy każdego dnia o godny byt swej rodziny.

* * *

Skoro doszliśmy do dzieci, nadszedł czas, aby opowiedzieć o wydarzeniu, które przyniósł jeden z majowych dni w 1940 roku. Kilka tygodni wcześniej, siostra Staszka, starszy brat Heniek i ojciec zostali wywiezieni na roboty do Niemiec. Na wieści od nich czekaliśmy niecierpliwie, aż wreszcie listonosz zapukał do drzwi i przyniósł list od Henryka. Kazik szybko rozciął kopertę i zaczął na głos czytać: "Kochana Matko"... I tu znów mała dygresja.

Przedtem, my dzieci, gdziekolwiek wyjeżdżaliśmy, zaczynaliśmy listy od słów: "Kochani Rodzice". ta forma stosowana była powszechnie i nie budziła zastrzeżeń. Teraz, gdy ojciec wyjechał, sytuacja się zmieniła. Heniek, pisząc list, miał problem, nie wiedział, jak zacząć. Prawdopodobnie u któregoś ze swych starszych kolegów poznanych w Niemczech podpatrzył, jak on sobie radzi i jego rozwiązanie przyjął za swoje. Nie wiedział, jak zrani najbliższą, kochającą go osobę. - Nie jestem matką, tylko mamą, mówiła z rozżaleniem . - Nie zgadzam się, aby ktoś z was tak się do mnie odzywał. Matka brzmi obco, a ja kocham swojej dzieci i chcę, aby one także mnie kochały. -

Pewnie, gdyby potrafiła swe myśli określić w kategoriach ogólnych, powiedziałaby, że matka to określenie o charakterze społecznym i literackim. Nie ma w nim czynnika uczuciowego, budzi dystans, a na takie więzi nie ma miejsca w jej sercu.

Jeszcze tego samego dnia podyktowała Kazikowi list do Henryka, w którym dała upust swemu rozgoryczeniu. Pomogło. Od tego czasu, do końca życia, pisał: " Kochana Mamo". Pozostałe dzieci pisały tak samo. A zatem, jeśli to było tak ważne - to niech i w naszych zapiskach zostanie kochaną mamą.

* * *

Życie łatwe, beztroskie nie było jej pisane. Pod koniec lat dwudziestych cały świat ogarnął wielki kryzys. Na społeczeństwie polskim położył się szczególnie ciężkim brzemieniem. Padały zakłady pracy. Gwałtownie rosło bezrobocie. Ojciec często przynosił do domu bladożółtą kartkę z napisem: "W wyniku redukcji, z dniem... Kopalnia węglowa, w której pracował dłuższy czas, została zatopiona przez niemiecki koncern właścicielski.

Następowało mozolne poszukiwanie jakiejkolwiek pracy, upokarzające prośby, beznadziejne wyczekiwania. W tych poszukiwaniach często uczestniczyła mama, jako że była bardziej otwarta i odważna, łatwiej docierała do ludzi. Ojcu z natury biernemu, a może bardziej ambitnemu, zgoda na upokarzające prośby przychodziła bardzo trudno. Sytuację pogarszał fakt, że należał do osób ze znaczną krótkowzrocznością.

Wiosną 1929 roku otrzymał pracę w fabryce kotłów parowych w porębie koło Zawiercia. Jej odległość od Sławkowa przekraczała 30 kilometrów, toteż skorzystał z zakwaterowania w przyfabrycznym hotelu robotniczym i do swej rodziny przychodził jedynie na niedzielę. W tym okresie mama z dziećmi przeniosła się do ojcowskiego domu na wsi Krzykawka. Dzięki temu nie musiała opłacać komornego i miała wokół siebie bliskich ludzi.

Codzienne kłopoty nie kończyły się na trudnościach materialnych. Niemało trosk budziły częste choroby. Jako dzieci, byliśmy mało odporni na rozmaite dolegliwości, infekcje atakujące gardło, uszy czy żołądek. Nie było wtedy antybiotyków i schorzenia ciągnęły się tygodniami, a nawet miesiącami. Stawały się źródłem wielu cierpień mamy. Nieprzespane noce, niespokojne dni, niszczące resztki nadziei, odbierały radość i zdrowie, jednak nie narzekała. Ze dwojoną energią, ale i godnością, pokonywała udręki, jakie przynosiły upływające dni i lata. W tę niełaskawość losu wpisywała się również moja utrata wzroku.

* **

Wstrząsającym przeżyciem stała się wielka awantura, która rozgorzała między rodzicami jesienią 1932 roku. Byłem jeszcze za mały, by ją zapamiętać, ale jej przebieg poznałem z opowiadania mamy. Nawet po wielu latach wieczór ten wspominała z bólem i odrazą, a jednocześnie ze szczyptą satysfakcji, "że się nie poddała".

Tu wypada przypomnieć, że ojciec przez cały tydzień przebywał w obrębie swego zakładu pracy, a do domu przychodził tylko na niedzielę, aby następnego dnia rano znów wyruszyć w drogę do dalekiej Poręby.

Tym razem w sobotni wieczór nie przybył sam. Towarzyszyła mu pani w średnim wieku z tobołkiem na plecach. Gdy tylko weszli do izby, ojciec, z wylewną serdecznością, zaczął ją zapraszać, aby się rozgościła, wskazał miejsce na złożenie bagażu, zachęcał, by czuła się swobodnie. Zapewnił, że żona zaraz poda kolację, która po tak wyczerpującej drodze doda sił.

Mama stała przy kuchni i całej tej krzątaninie przyglądała się najpierw z zaskoczeniem, później niepokojem, a następnie oburzeniem. Ojciec niczego nie wyjaśniał, ani raz nie zwrócił się do żony, jakby jej wcale nie zauważył .Prezentowanie gościnności pana domu pochłaniało go całkowicie.

Wreszcie nie wytrzymała, chwyciła miotłę z kąta i rzuciła się na kobietę z okrzykiem: masz kolację, najedz się...

Zaskoczona podróżniczka, po pierwszym uderzeniu pękiem brzozowych witek, chwyciła swój pakunek i przerażona wypadła do sieni, a stamtąd na drogę i pędem rzuciła się do ucieczki. Mama biegła za nią jeszcze kilkanaście metrów, po czym, zadyszana wróciła do mieszkania.

Ledwie jednak przekroczyła próg, niemal nieprzytomny z gniewu ojciec chwycił ją za włosy, zaczął szarpać i bić. Powstał ogólny wrzask. Krzyczały dzieci, mama, ojciec. Przybiegły trzy najbliższe sąsiadki i również krzycząc, zaczęły interweniować. Poszły dopiero, gdy najgorętsze emocje zaczęły zwolna opadać i przyjaciel sen wziął wszystkich w swe władanie.

W czasie następnego pobytu w domu, ojciec opowiedział, jaki był początek tego niezwykle przykrego zajścia. Otóż, gdy podążał na niedzielny, domowy wypoczynek, w lesie spotka kobietę, którą już wcześniej poznaliśmy. Wymienili pozdrowienia. Nawiązała się rozmowa. Okazało się, że idą w tym samym kierunku, więc zaproponował, aby dalszą drogę przebyli razem. Będzie bezpieczniej i szybciej . Gdy on już dochodził do celu, pani miała jeszcze przed sobą pięć kilometrów. Zaprosił ją więc, aby nieco wypoczęła , zjadła posiłek i ruszyła w dalszą drogę, a ponieważ zapadł już wieczór, zamierzał odprowadzić ją do jej wsi. Nie przyszło mu na myśl, że pojawią się przeszkody. Cel miał szlachetny, chciał pomóc samotnej kobiecie w bezpiecznym dotarciu do domu. Mamie nigdy nie przebaczył, że zamiar ten, w sposób niegodny, udaremniła.

* * *

Wiosną 1935 roku fabryka kotłów w Porębie została zlikwidowana. Ojciec znowu stracił pracę. Na wsi nie miał szans znalezienia jakiegokolwiek zajęcia. Konieczna więc stała się kolejna przeprowadzka do Sławkowa. W wynajętym mieszkaniu brakowało prądu, ale za to opłata czynszowa była niska. Dla całej rodziny, a dla mamy, szczególnie mocno odczuwającej ciężar odpowiedzialności, nastały trudne czasy.

W okresie letnim, ojciec, jako bezrobotny, otrzymywał dorywcze, źle opłacane prace sezonowe, przeważnie przy budowie lokalnych dróg. Jesienią i zimą korzystał z pomocy społecznej. Bezrobotni dostawali z gminy mąkę, cukier, kaszę, fasolę i inne artykuły żywnościowe. Latem należało je częściowo odrobić. Ponadto przyjmował rozmaite prywatne zlecenia na przykład - koszenie trawy w ogrodach i na łąkach, przygotowywanie wykopów pod fundamenty budowanych domów. Tak było aż do wybuchu wojny.

Mama natomiast, poza prowadzeniem gospodarstwa domowego, wzięła na swe barki większość prac związanych z uprawą 40-arowej działki. Czasem, zwłaszcza latem, wynajmowała się do prac polowych, przeważnie do wykopywania ziemniaków i innych warzyw.

* * *

W naszej rodzinie mama pod każdym względem miała pozycję dominującą. Dotyczyło to również wychowania dzieci. Do niej należało nagradzanie za dobre uczynki i karanie za zachowanie naganne. W obydwu wypadkach najczęściej znajdowało to wyraz w postaci werbalnej, ale i tak skuteczność oddziaływania osiągała pełnię.

Nie wolno było kłamać, używać brzydkich słów, krzywdzić słabszych, przywłaszczać sobie cudzych rzeczy. Do podstawowych nakazów należało wykonywanie poleceń rodziców oraz szanowanie ludzi starszych. Złem było bezmyślne niszczenie roślin, dokuczanie zwierzętom i picie alkoholu . Nikomu z nas nie przychodziło nawet na myśl, że którąś z tych zasad można złamać. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że kanony wpojone nam w dzieciństwie nadały kształt moralny całemu naszemu życiu.

W lecie 1937 roku przez dwa miesiące przebywałem na leczeniu oczu w szpitalu w Sosnowcu. Była to moja pierwsza tak długa rozłąka z rodzinnym domem i pogodzenie się z nią przychodziło mi bardzo trudno. Mama, chcąc zmniejszyć moje cierpienia, w każdą niedzielę, pokonując odległość 20 kilometrów w jedną stronę, pieszo przychodziła do szpitala. Po spotkaniu ze mną wędrowała do swej siostry mieszkającej w tym mieście, aby następnego dnia znów na piechotę wrócić do domu. Nie wyobrażałem sobie, że mogłaby nie przyjść do szpitala i nie spędzić ze mną kilku niedzielnych godzin, ale moi dorośli współpacjenci podziwiali ją za hart ducha, poświęcenie i trud, jakim okupowała spotkania z dziewięcioletnim synem.

Wobec nas dzieci, ale i w stosunku do innych ludzi, mama była porywcza, łatwo popadała w gniew, ale długo w tym stanie nie wytrzymywała. Szybko zapominała o groźbach, jakie zapowiadała w chwilach zdenerwowania.

Podziwiałem jej umiejętność prawidłowej oceny rozmaitych zjawisk i trafność przewidywania konsekwencji, jakie mogą wyniknąć z faktów, zwłaszcza tych, których nie akceptowała. Była kobietą niewykształconą, a mimo to, dzięki swej mądrości, wynikającej z doświadczeń życiowych, potrafiła zapobiegać wielu niechcianym, często szkodliwym wydarzeniom.

Lubiła śpiewać i znała dużo piosenek. Ta cecha wyróżniała ją spośród innych znanych mi osób. Gdy znajdowała się w dobrym nastroju śpiewała piosenki pogodne, radosne. W chwilach przygnębienia - melodie smutne melancholijne. Po śpiewie można było poznać co w danych czasie kryje się w jej sercu. Śpiewała, kiedy krzątała się przy kuchni czy sprzątała mieszkanie. Mama miała wielkie zdolności muzyczne, wystarczyło, że raz usłyszała jakąś melodię, a już stawała się jej własnością.

Kiedy było jej bardzo źle, nuciła pieśń opartą na utworze Jana Kochanowskiego: "Kto się w opiekę odda Panu swemu". Oczywiście nie wiedziała, że napisał ją genialny poeta, bo prawdopodobnie o Kochanowskim nigdy nie słyszała, ale ta pieśń w chwilach najcięższych towarzyszyła jej przez całe życie. Najgorsze było wówczas, gdy nie śpiewała wcale. To był znak, że mgła goryczy i cierpienia zasnuwa cały jej horyzont.

* * *

II wojna światowa rozpoczęła się pierwszego września 1939 roku, a już cztery dni później wojska niemieckie zajęły Sławków i najbliższe okolice. Na okupowanym terenie sytuacja żywnościowa z każdym miesiącem stawała się coraz gorsza. System kart żywnościowych dyskryminował ludność polską. Zagadnienie to przedstawiłem przy nakreśleniu sylwetki Staszka, toteż nie będę wracał do tego tematu. Chcę jedynie przypomnieć, że rodzice mieli działkę, która odgrywała ważną rolę w naszym wyżywieniu .

Warunki bytowe ludności pogorszyły się dramatycznie na początku lata 1942 roku, gdy do Sławkowa przesiedlono kilkaset niemieckich rodzin z rumuńskiej Besarabii. Polakom odebrano wówczas ziemię wraz z dojrzewającymi plonami, całe gospodarstwa ze zwierzętami hodowlanymi, maszynami i innymi narzędziami pracy na roli. Przekazano je zakarpackim przybyszom. W czasie jednego dnia setki względnie zamożnych przedtem rodzin polskich stały się zbiorowiskiem nędzarzy. W taki też sposób utraciliśmy swoją działkę.

Kilka tygodni przedtem władze niemieckie, w ramach akcji eksterminacyjnej, wywiozły żydowskich mieszkańców na zagładę do Auschwitz. Do zwolnionych w ten sposób mieszkań przeniesiono rodziny polskie, a w ich domach, oczywiście najlepszych w mieście, ulokowano rumuńskich Niemców.

Mama poczuwająca się do odpowiedzialności za przetrwanie rodziny, chwytała się różnych sposobów, aby zapewnić jej egzystencję. Były wśród nich bardzo ryzykowne i niebezpieczne.

W pierwszym roku osadzenia besarabskich Niemców, gdy zboża dojrzały i stały już powiązane, niektórzy ludzie najbardziej zdeterminowani, nocami wychodzili na pola, zabierali snopy i na plecach przenosili je do swych domów. Było to możliwe tylko dlatego, że niemieccy przesiedleńcy bardzo bali się "Jędrusiów", tak nazywali polskich partyzantów ukrytych w okolicznych lasach i dlatego po zmierzchu nie opuszczali swych świeżo nabytych domostw.

Do nocnych ciułaczy należała również mama. Wychodziła trzy albo cztery razy. Za każdym wyjściem przynosiła dwa snopy. Trudno sobie wyobrazić, jak je udźwignęła i jak przymocowała do siebie, ale faktem jest, że ciężar ten pokonywała. Na drugi dzień rano rozkładała na podwórku koc, układała na nim zboże, uderzała wałkiem do ciasta w kłosy i ziarno spadało na koc. Zdobyła w ten sposób prawie trzydzieści kilogramów żyta, które po zmieleniu na żarnach u dalszych naszych krewnych, dawało mąkę na chleb. Chyba nie trzeba uzasadniać, jak wiele strachu musiała przemóc, bo przecież wracając ze snopami na plecach, w każdej chwili mogła natknąć się na niemieckie patrole.

* * *

Po zakończeniu wojny sytuacja materialna rodziny ustabilizowała się na stosunkowo dobrym poziomie. Ojciec został zatrudniony w miejscowej fabryce wyrobów metalowych i nieprzerwanie pracował aż do emerytury. Mama otrzymała własną rentę. W domu, poza rodzicami, została tylko siostra Staszka ze swą małoletnią córką - Helenką. Zmieniono mieszkanie na większe i bardziej nowoczesne. Nareszcie troski materialne po tylu latach opuściły ten utrudzony dom.

Po śmierci ojca w 1966 roku i wyprowadzeniu się Stanisławy mama została sama. Miała już70 lat. Było jej coraz ciężej. Rozwijała się choroba reumatyczna dłoni, co utrudniało wykonywanie domowych prac, zwłaszcza, że wodę trzeba było przynosić ze studni, a także palić w piecach.

Najmłodszy syn - Staszek i jego żona - Janina zaproponowali, aby mama przeniosła się do ich domu we Wrocławiu. Początkowo wyjeżdżała tam tylko na zimę, na lato natomiast wracała do Sławkowa. Rozstanie się z tym wszystkim, czym żyła dotychczas, przychodziło jej bardzo trudno, jednak po kilku latach okresowych podróży, we Wrocławiu, otoczona serdeczną i troskliwą opieką, znalazła swą ostatnią przystań .

Do końca życia jej twarz zachowała urodę, a cała postać emanowała niezwykłą szlachetnością.

Zmarła 8 stycznia 1985 roku. Groby obojga rodziców - Józefy i Stanisława - znajdują się obok siebie na cmentarzu w Sławkowie.

Warszawa maj 2013