Rodzina i ja

Józef Szczurek

Często, zwłaszcza podczas rodzinnych spotkań w większym gronie, po wyczerpaniu tematów wynikających z wydarzeń minionych dni, zaczynają się wspomnienia o sprawach, które już przebrzmiały, ale w nas nadal trwają, a także o ludziach bliskich, którzy ciągle żyją w naszych sercach.

W czasie jednego z takich spotkań, ktoś westchnąwszy, powiedział nieśmiało - jaka szkoda, że tych naszych wspomnieniowych refleksji nikt nie utrwalił na piśmie, aby je zatrzymać dla naszych dzieci, wnuków... zabrzmiało to, jak skarga z nutą beznadziei, a jednocześnie pragnienie ogarniające uczestników spotkania. Myśl ta później wracała do mnie aż zmieniła się w przekonanie, że to właśnie ja powinienem nadać jej kształt strumienia łączącego marzenia i trudy ojców, dzieci, wnuków, aby uczucie więzi dawało im radość i siłę.

Spełniając zatem oczekiwania najbliższych, a także własne poczucie odpowiedzialności, podejmuję próbę przedstawienia, oczywiście w wielkim skrócie, losów i krętych dróg członków rodziny, zwłaszcza tych, którzy odeszli już w niebieskie zaświaty. Opowiedzieć mogę niewiele, bo tak się składało, że kiedy był na to najlepszy czas, nie mówiło się o nich często lub wcale. Do takiej sytuacji przyczynił się również fakt, że krewniacy rozrzuceni byli na dużej części kraju, co nie sprzyjało w spotykaniu i wzajemnemu się poznawaniu, a także nieustający natłok spraw wynikających z budowania własnych zrębów bytowania, które wówczas wydawały się najważniejsze. Mam jednak nadzieję, że z pozbieranych okruchów przeżyć, smutków i radości naszych najbliższych uda mi się stworzyć żywą i gorącą tkankę, na której w sercach czytających będą wyrastały dobre, serdeczne i krzepiące uczucia wzbogacające nasze życie.

Dziadkowie

Zacznę od ojca mamy - Franciszka Kopczyka.

Na wsi nazywali go Kopczyk Suka, ponieważ prawie zawsze i wszędzie chodził z psem, a o jego dzieciach mówiło się, na przykład: Władek od Kopczyka Suki albo Julka od Kopczyka Suki.

Z wczesnego dzieciństwa pamiętam wygląd dziadka, sposób jego poruszania się i najczęstsze zajęcia. Siedział i chodził zawsze wyprostowany, jak żołnierz na warcie. Gdy zmarł, miałem nieco ponad sześć lat, ale jego sylwetka mocno utkwiła mi w pamięci.

Miał żółtawo-siwe wąsy. do czytania zakładał okulary, a czytał dużo i to niemal do ostatnich tygodni życia. z jego zamiłowaniem do lektury wiąże się wydarzenie, o którym z przejęciem opowiadał. Kiedy miał 62 a może 63 lata, w swym parafialnym kościele w Bolesławiu przystąpił do wielkanocnej spowiedzi. Mówiąc o swych niedoskonałościach, wyznał, że czytał broszurę przysłaną mu przez Świadków Jehowy. Tym oświadczeniem bardzo rozgniewał spowiednika. Oburzony ksiądz wygłosił mowę, która rozpoczynała się od słów:

-Starcze, słychać już łoskot ziemi walącej się na twój grób, a ty jeszcze czytasz takie książki! - Nie wiem czy po tej spowiedzi ukląkł jeszcze kiedy przed konfesjonałem, za to jestem pewny, że forma potępienia go za surowo zakazane książki sprawiła mu dużą przykrość.

Pod koniec życia dziadek Miał dość mocno osłabiony słuch. Nam dzieciom, strugał z drewna zabawki - ptaszki, ludziki, zajączki i sarenki. Struganki te sprawiały nam wielką radość, bo innych zabawek nie mieliśmy. Do niego także należało robienie mioteł z brzozowych witek dla całej rodziny.

Mieszkał razem ze swą córką, czyli moją ciotką Marianną, jej mężem i trójką dzieci w jednej dużej izbie. Z drugiej strony tego domu była mniejsza izba, w której mieszkała moja rodzina toteż często przebywaliśmy w pomieszczeniu u dziadka.

Ciotka Marianna należała do ludzi bardzo gościnnych toteż w jej mieszkaniu często wieczorami schodzili się młodzi sąsiedzi i było gwarno i wesoło. Dziadek zażywał tabakę, którą przechowywał w brązowym elipsowatym pojemniczku, na wieczku którego znajdował się piękny, złoty wzorek. Nam dzieciom także nieraz dawał po szczypcie tabaki i wtedy rozlegało się powszechne kichanie.

W mojej pamięci - miałem wtedy pięć a może cztery lata, a dziadek był jeszcze dość sprawny- zachował się wyrazisty obraz. Wczesnojesienne słońce przeświecało przez lekko zachmurzone niebo. U jakichś dalszych sąsiadów, dziadek leżał na słomianym dachu na stodole, oczywiście na drabinie i naprawiał poszycie. Obok stodoły rosła wysoka grusza . Miała już złotawe liście. Pod tym drzewem znalazłem dużą, piękną czerwoną gruszkę. Byłem olśniony i uszczęśliwiony. Szybko pobiegłem do domu, aby pokazać ją mojemu rodzeństwu. Kiedy czasem myślę o dziadku, we wspomnieniach widzę go na poszarzałym, słomianym dachu stodoły na tle ogromnej, rozłożystej gruszy.

Na wiosnę 1934 roku, dziadek zachorował. Przez całe lato leżał, nie opuszczał mieszkania. Miał nowotwór żołądka. Wiedział, że zbliża się jego kres. Bardzo cierpiał. Nie mógł pogodzić się z tym, że musi się rozstać z pięknem świata. Gdy był sam w izbie, prosił, aby zasłonić okna, by mógł nie patrzeć na rozświetlony słońcem świat. Na jego prośbę, moi starsi bracia - 9-letni Kazik i 11-letni Heniek, przynajmniej co drugi dzień chodzili do pobliskiego lasu, zrywali gałęzie drzew - dębów, jaworów, brzóz i całe pęki przynosili dziadkowi, a on z wielkim rozczuleniem i miłością przytulał liście do twarzy i piersi, rozkoszował się ich świeżością i zielenią, z lubością wchłaniał ich zapach. I tak nakryty świeżymi gałęziami drzew, bez słowa, leżał całymi godzinami. Zmarł którejś październikowej nocy w 1934 roku. Miał 68 lat.

* * *

Franciszek i Anna, ich dzieci i wnuki

Żona dziadka Franciszka - babcia Anna, zmarła młodo, gdy miała 48 lat, na czerwonkę. Słyszałem o niej jedynie z opowiadania mamy. Była pogodna, wyróżniająca się świeżością , delikatnością i bielą cery, zapobiegliwa, dbająca o dzieci, a rodzina była liczna.

Dziadkowie, od pokoleń, mieszkali na wsi Krzykawka, w gminie Bolesław. Miejscowość ta znajduje się kilka kilometrów na zachód od Olkusza. W Bolesławiu była jedna z największych W kraju, kopalnia cynku i huta wytapiająca ten metal. W tej kopalni przez długie lata pracował mój dziadek Franciszek. Codziennie dochodził do pracy - osiem kilometrów, niezależnie od pogody i pory roku.

Niejednokrotnie, gdy spadł świeży śnieg i zasypał wszelkie dróżki dziadek w drodze do pracy, w dużej części biegnącej przez las, błądził całymi godzinami, zanim wyszedł na bezleśną przestrzeń. A trzeba pamiętać, że do pracy wychodził koło piątej rano, a więc, gdy jeszcze panowały nocne ciemności. Wtedy uważano, że to błądzenie jest sprawą ducha leśnego, który wodził go po lesie. W dawniejszych czasach bardzo wiele wydarzeń i zjawisk przypisywano różnym zjawom leśnym polnym, rzecznym, które towarzyszyły ludziom we dnie i nocy.

Anna i Franciszek - mieli dwanaścioro dzieci, ale czworo zmarło we wczesnym w dzieciństwie. Oto imiona dzieci, które dożyły dorosłości, począwszy od najstarszego: Władysław, Julia, Marianna, Józefa/moja mama/, Franciszek, Anna, Waleria, Józef.

Władysław, jako spadkobierca całego majątku, został na gospodarstwie na Krzykawce. Jak pamiętam z dzieciństwa jego żona była kobietą o wyróżniającej się urodzie. Mieli dwie córki - Antoninę i Janinę. Hodowali krowy, świnie i sporo drobiu. Gospodarstwo rolne było głównym źródłem ich utrzymania. Powodziło im się dobrze. Jak się później zorientowałem, z resztą rodzeństwa nie utrzymywał bliższych a może nawet żadnych stosunków, ale nigdy się nie mówiło, jakie były tego przyczyny. Można się chyba domyślać, że u ich podstaw tkwiły sprawy majątkowe.

Julia i Anna, po wyjściu zamąż, mieszkały w Sosnowcu, Julia - Balińska- w dzielnicy Milowice, a Anna - Sygnarowska - w Grodźcu. Ich mężowie mieli stałą pracę w przemyśle metalowym toteż ich stopa materialna była stosunkowo dobra.

Julia miała czworo dzieci - Edmunda, Bogdana, Irenę i Henryka - wszystkie urodziły się pomiędzy rokiem 1923 - 1930. Mieszkali w tak zwanym familoku czyli dwupiętrowym bloku, wybudowanym przez hutę Milowice, w której pracował Walenty Baliński.

Zajmowali dwuizbowe mieszkanie składające się z dużej kuchni, w której koncentrowało się całe ich życie oraz pokoju będącego pomieszczeniem reprezentacyjnym i sypialnym. Na klatce schodowej każdego piętra był kran z bieżącą wodą, natomiast toaleta znajdowała się w odrębnym budynku składającego się z kilkunastu kabin, przyporządkowanych do poszczególnych mieszkań .

Na ścianie w kuchni zawsze wisiała klatka z kanarkami śpiewającymi od wczesnego rana. Te miłe ptaszki były ulubieńcami pana domu i poświęcał im cały wolny czas. W okresie przedwojennym często ich odwiedzaliśmy i wiedzieliśmy o sobie prawie wszystko. Oczywiście nie korzystaliśmy z komunikacji kolejowej ani autobusowej, bo bilety kosztowały sporo pieniędzy toteż odległość pomiędzy Sławkowem a Sosnowcem, pokonywaliśmy pieszo.

Anna Sygnarowska - miała dwu synów. Starszy - Kazik , urodził się w 1931 roku, a młodszy - Mietek - w 1939. Jej mąż piastował jakieś intratne stanowisko i ich materialną sytuację można określić, jako dobrą.

Będąc u nich w 1937 roku, po raz pierwszy słuchałem radia. Nie było to radio lampowe, lecz kryształkowe, trzeba było założyć słuchawki na uszy, ale mnie jawiło się, jako coś najwspanialszego. Wieczorem starałem się jak najszybciej iść do łóżka i słuchałem do końca programu.

W następnym roku byliśmy u cioci Hani we troje: mama, mój młodszy brat - Staszek i ja. Gdy odchodziliśmy, wujek sprawił nam wielką niespodziankę- wręczył mi klatkę, w niej trzy gołąbki- para rodzicielska i śliczne jeszcze nieopierzone pisklę. Wujek był zapalonym gołębiarzem. W gołębniku na strychu miał dziesiątki ptaków.

Gdy po kilkugodzinnej pieszej podróży przybyliśmy do domu, Starszy brat - Heniek zagarnął gołębie dla siebie. Karmił je, gładził po skrzydełkach a małemu gołąbkowi wkładał do dziobka co maił najlepszego. Niestety, dorosłe gołębie, pewnie dlatego, że zmieniło się miejsce ich pobytu, przestały się opiekować pisklęciem i w czasie drugiej nocy przebywania u nas, rozstało się ze światem.

O naszych gołębiach dowiedział się dalszy sąsiad - hodowca rasowych gołębi. Zaproponował mamie znaczną sumę pieniędzy i nasze kochane pocztowce przeszły do jego gołębnika. Jednak nie cieszył się nimi długo. Kiedyś przez przypadek wypuścił je na dach gołębnika. Nie upłynęło pięć minut, a gołąbki z wielką szybkością mknęły na Śląsk, do pierwszego swego właściciela, od którego zakupił je wujek z Grodźca.

Ciotka Marianna- Jachimek - mieszkała, najpierw na Krzykawce, a od 1936 roku , w Sławkowie. Jej mąż pochodzący z jakiejś podkrakowskiej wsi, pracował w fabryce znajdującej się na obrzeżach Olkusza i do domu przychodził jedynie na niedzielę, może dlatego nie utkwił i bardziej wyraziście w pamięci. Pamiętam jedynie, że z jakichś przyczyn nie był lubiany i ceniony w rodzinie. Mieli troje dzieci - Emilię, Władysława i Aleksandra urodzonych pomiędzy 1927 a 1933 rokiem

Marianna miała bardzo towarzyskie usposobienie. Izba, w której na Krzykawce mieszkała z rodziną była obszerna, mogła mieć więcej niż 30 metrów kwadratowych powierzchni. W jesienne i zimowe wieczory schodzili się do niej młodzi sąsiedzi i zawsze panował wesoły nastrój.

Urządzali różne zabawy i gry towarzyskie, nie zawsze zbyt eleganckie, na przykład- zabawa w salonowca. Polegała a tym, że ktoś się lokował w pozycji półleżącej, na łóżku twarzą wtuloną w poduszkę, a uczestnicy gry podchodzili i uderzali go w nieco wypiętą część ciała poniżej pleców. Zadaniem leżącego było odgadnięcie kto uderzył. Mógł się podnieść dopiero wtedy, gdy odpowiedź była trafna.

U ciotki Marianny przez całe dnie i wieczory przebywał młodszy od niej mężczyzna- Antoni - z dalszego sąsiedztwa. On właśnie był głównym pomysłodawcą i wodzirejem zabaw. Nie podejmował żadnej pracy ani na roli, ani w fabryce. Za to znał mnóstwo śmiesznych dykteryjek, dwuznacznych żarcików i dowcipnych piosenek. Było widoczne na każdym kroku, że ciotka bardzo mu sprzyja. Tak było przez całe lata. Nie przychodził tylko wtedy, gdy mąż Marianny przebywał w domu. Już wtedy zastanawiałem się nieraz dlaczego Antoni całe dni spędza u cioci. Wszyscy dorośli pracowali, mieli obowiązki, a Antka nikt nigdy nie widział przy jakiejkolwiek robocie. Sytuacja nie uległa zmianie również wtedy, gdy rodzina Marianny przeprowadziła się do Sławkowa. Dopiero, gdy wybuchła wojna, wizyty Antka u ciotki stawały się coraz rzadsze i z biegiem czasu całkowicie ustały.

W czasie niemieckiej okupacji mąż ciotki Marianny został wywieziony na roboty do Niemiec. Pracował w zakładzie przemysłowym w pobliżu Drezna. Do domu przyjeżdżał na kilka dni w roku. Na Mariannę spadała odpowiedzialność za życie rodziny, co w czasie wojny, przy głodowych kartkach żywnościowych, było bardzo trudne.

Pod koniec stycznia 1945 roku, gdy Armia Czerwona w swym marszu na Berlin, przesunęła się na zachód, ciotka Marianna, chcąc zapewnić podstawowe warunki życia dzieciom, zaczęła handlować. Jeździła na Śląsk i stamtąd przywoziła różne rzeczy, które sprzedawała w Sławkowie i okolicy. Któregoś lutowego dnia, gdy stała na przystanku tramwajowym w Bogucicach, a było dużo ludzi i nie wszyscy mieścili się na wysepce, potrącił ją pędzący z dużą prędkością wojskowy samochód radziecki. Po dwu dniach pobytu w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności, zmarła. Warunki były jeszcze bardzo nieustabilizowane. Nie mogło być mowy o przywiezieniu jej ciała do Sławkowa. Pogrzebano ją gdzieś na Śląsku.

Walerianna - Przybylska- należała do najmłodszych dzieci Anny i Franciszka Kopczyków. Po wyjściu zamąż, wraz z mężem, wyemigrowała do Francji . Tam rodziły się ich dzieci - Gienia, Natalia i Janek. Na świat przyszły w latach 1928 - 1932. W połowie lat trzydziestych wrócili do Polski i osiedlili się w Żyrardowie. Mąż Walerii - Jan Przybylski, z zawodu był włókiennikiem toteż znalazł pracę w miejscowym przemyśle, Później, gdy dzieci dorosły, ciotka Walerianna także podjęła pracę w włókiennictwie i ich stopa życiowa była zadowalająca

Bracia Franciszek i Józef Kopczykowie wzięli sobie za żony dwie siostry, Franek- Janinę, a Józek - Franciszkę. Mieszkali w jednym domu we wsi Krze, koło Bolesławia. Obaj mieli po dwoje dzieci. Ich żony odziedziczyły po kawałku ziemi i zajmowały się jej uprawą. Franciszek urodził się w 1900 roku, a jego brat był o cztery lata młodszy.

Franek pracował w fabryce drutu i gwoździ w Sławkowie. Przedsiębiorstwo to zatrudniało około trzech tysięcy osób z kilku bliższych miejscowości. Robotnicy wykwalifikowani - ślusarze, tokarze, i różni inni mechanicy pracowali przy maszynach, natomiast robotnicy, którzy nie mieli określonych kwalifikacji, "robili na placu" czyli wykonywali najcięższe czynności, jak na przykład - ładowanie drucianych bel na wozy transportowe.

Franciszek nie miał żadnych kwalifikacji, należał do tych, którzy wykonywali prace placowe. Nie miał zbyt dobrego zdrowia i jego organizm nie wytrzymał obciążeń fizycznych. Któregoś dnia przy podnoszeniu bel metalowych nastąpiło zerwanie i opuszczenie jelit. Zawieziono go do szpitala w Krakowie. Po operacji przebywał dwa tygodnie w szpitalu, a następnie wypisano go do domu z zaleceniem, że nie może podnosić ciężarów.

Gdy minął termin zwolnienia lekarskiego, wrócił do pracy w fabryce. Nie pomogło zalecenie lekarzy. Wysłano go do tej samej pracy, którą wykonywał przed operacją . Przy pierwszym podniesieniu drucianego koła , powtórnie zerwały się jelita. Zmarł w drodze do szpitala w Krakowie. Działo się to jesienią 1937 roku.

Najmłodszy z rodzeństwa - Józef -nie miał żadnego stałego zajęcia. Chwytał się rozmaitych dorywczych prac. Należał do rezerwy wojskowej. Co trzy lata wysyłano go na tak zwane "manewry" czyli ćwiczenia wojskowe trwające około dwu miesięcy.

W sierpniu 1939 roku został zmobilizowany i po wybuchu wojny uczestniczył w walkach w kampanii wrześniowej. Dostał się do niewoli niemieckiej i przez cały okres okupacji przebywał w obozie jenieckim. Do kraju powrócił latem 1945 r. wkrótce jednak, wyniszczony niewolą, zachorował na gruźlicę i po niespełna dwu latach odszedł ze świata.

I tak się stało, że obie siostry - jak na nie mówiono: Janka i Franka , krótko cieszyły się życiem małżeńskim, zostały wdowami. Krótko też miały po dwoje dzieci. Jedno dziecko Janki i dziecko Franki - zginęły, w styczniu w 1945 roku podczas walk frontowych. Dzieci Bawiły się przed domem i tam zabił je pocisk artyleryjski. Dużo upłynęło czasu , zanim obie matki otrząsnęły się z dramatu. Jednak warunki życiowe nie pozwalały na zbytu długie przeżywanie smutku. Na nie spadła odpowiedzialność za wychowanie dzieci i za egzystencję rodziny. Jak się po latach okazało, z zadań tych wywiązały się bardzo dobrze.

Drugi mój dziadek, ze strony ojca - Wojciech Szczurek - Zmarł w 1929 r. Urodził się około 1840 roku. Mama niechętnie o nim opowiadała, ponieważ, jak wielokrotnie podkreślała, był bardzo trudny we współżyciu i pod koniec życia mocno jej dokuczył . Zmarł, gdy miał około 90 lat.

Jego brat nazywał się: Pietrzyk i jego dzieci i wnuki takie nazwisko właśnie nosiły. Dla sąsiadów obydwu braci była to zagadka, którą często i chętnie roztrząsano, ale nikt nie wiedział, skąd się wzięła różnica.

Ojciec kiedyś wyjaśnił , że dziadek Wojciech miał czterech braci i wszyscy poszli do Powstania Styczniowego. Trzech braci zginęło w walkach, natomiast jeden przeżył. Władze rosyjskie zesłały go na Syberię. Po paru latach uciekł z zesłania i przyjechał do Sławkowa pod zmienionym nazwiskiem . Dzięki temu nie został rozpoznany i powtórnie wysłany na Sybir.

Żona dziadka Wojciecha czyli moja babcia - Zofia- zmarła wcześnie. Ojciec, zgodnie ze swą milczącą naturą, nigdy o niej ani słowa nie powiedział. Natomiast mama, gdy wyszła zamąż, teściowa już nie żyła, nie znała jej więc i nic o jej życiu powiedzieć nie mogła.

Dziadkowie z pokolenia na pokolenie mieszkali w Sławkowie. Mieli kilka hektarów ziemi i gospodarstwo to stanowiło główne źródło utrzymania. Ich dom składał się z dwu obszernych izb i dużej sieni. Do domu mieszkalnego przylegała obora, w której było miejsce na dwie lub trzy krowy. nad oborą znajdowało się obszerne pomieszczenie , w którym przechowywano siano i inną karmę dla zwierząt.

Ojciec miał siostrę i brata. Siostra - Tekla - urodziła się w 1867 roku, a brat - Franciszek - w roku 1880. Ojciec był o 20 lat młodszy od swej siostry i o 7 lat młodszy od brata.

Franciszek nie założył własnej rodziny. Mieszkał w Będzinie, jak to się potocznie określa - w trójkącie małżeńskim. W jego przybranej rodzinie, była pani domu, jej mąż i adoptowana córka Iwona. Franciszek był ukochanym pani domu, faktycznie głównym gospodarzem, gdyż, według oceny mojego brata- Heńka, który w Będzinie przebywał często, nieraz przez kilka tygodni - w realiach codziennego życia mąż się niewiele liczył. Niejednokrotnie dochodziło między obydwoma mężczyznami do konfliktu, mającego nawet formę rękoczynu, ale pani potrafiła jakoś wszystko załagodzić i tak żyli przez dziesiątki lat.

Pracowali we własnym gospodarstwie rolnym i to było ich podstawowe źródło utrzymania. Sprzedawali duże ilości mleka i jego przetworów. Wszyscy troje mieli jakieś schorzenia objawiające się otwieraniem krwawiących wybroczyn na nogach. Z wiekiem choroba się nasilała. Wujek Franciszek zmarł w marcu 1945 roku. Ojciec, który kilka dni wcześniej wrócił z wojennej tułaczki, brał udział w jego pogrzebie.

Ciotka Tekla mieszkała w domu odziedziczonym po rodzicach. Wcześnie wyszła zamąż. jej wybrańcem został Jan Kamionika - pracownik kolei. Miał duże wynagrodzenie , mogli więc żyć na stosukowo wysokiej stopie. urodziła trzy córki - Julilę, Zofię i Eleonorę. Wszystkie mieszkały w Sławkowie. Miały po niewielkim kawałku ziemi i zbierały głównie ziemniaki, warzywa i rośliny strączkowe.

Mąż Julii - najstarszej z rodzeństwa - Ludwik Rzońca, pracował w hucie szkła w Ząbkowicach i codziennie dojeżdżał pociągiem do pracy. Wybudowali duży, budzący podziw sąsiadów, dom z obszernym podwórzem. Mieli trzech synów - Wincentego, Bogdana i Ludwika. Wszyscy trzej urodzili się w latach 1923 - 1930. Gdy dorośli, Wincenty i jego żona pracowali w tej samej hucie szkła, z którą przez ponad 40 lat związany był ojciec, a najmłodszy - Ludwik został maszynistą kolejowym.

Pod koniec lat 60. tak się złożyło, że Julia i jej mąż prawie w tym samym czasie zachorowali. Leżeli długie miesiące. Julia zmarła pierwsza. Ich dom stał przy jednej z głównych ulic odchodzących od rynku. Tą ulicą przechodziła liczna, pogrzebowa grupa ludzi odprowadzających Julię na miejsce wiecznego spoczynku. Ciężko chory Ludwik leżał przy oknie i patrzył na przesuwający się powoli i kondukt żałobny. I to był ostatni obraz w jego życiu. Trzy dni później Ludwik spoczął w grobie obok swej żony.

Druga córka Tekli Kamionkowej - Zofia, miała opinię świetnej gospodyni i troskliwej matki. Od młodych lat borykała się ze znacznym niedosłuchem. Jej mąż - Feliks Jasica, pracował w miejscowej fabryce drutu i gwoździ.

Mieli dwie córki i dwu synów. Krystyna urodziła się w 1927 r. Niedługo potem przyszli na świat Jan i Witold. Gdy urodziła się najmłodsza - Halinka, jej siostra ukończyła już 16 lat i swą małą siostrzyczką wcale nie była zachwycona. Trzy lata później wyszła zamąż i opuściła dom rodzinny. Moja rodzina najbardziej i najdłużej była związana z najmłodszą córką Zofii - Haliną.

Ich ojciec - Feliks- miał nietypowy nieszczęśliwy wypadek. W 1967 r. wypożyczył od sąsiadów konia, chcąc wykonać jakąś pracę na swej działce. Nie zachował niezbędnej ostrożności i koń kopnął go głowę. Rana okazała się bardzo niebezpieczna. Mimo natychmiastowej pomocy, zmarł w drodze do szpitala.

Mąż Eleonory - Eugeniusz Wilk także pracował w miejscowej fabryce. był bardzo cenionym fachowcem , zgubiła go jednak polityka. Należał do Polskiej Partii Socjalistycznej.

W którąś z niedziel w lecie 1947 roku, przebywał w gronie przyjaciół na majówce w lasku na obrzeżach Sławkowa. Wypili pewnie nieco za dużo. W drodze powrotnej zobaczyli, że jakiś pijany mężczyzna leży na trawie. Eugeniusz popatrzył i głośno powiedział:- Jak człowiek to go podnieście i zaprowadźcie do domu, a jak komunista, zrzućcie go do rowu i zostawcie. Gdy następnego dnia rano przyszedł do fabryki, w portierni wręczono mu pismo, z którego niezbicie wynikało, że jest dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Na terenie Sławkowa żadnego zajęcia nie znalazł. Pracę otrzymał dopiero w wytwórni sprzętu komunikacyjnego w Trzebini i codziennie musiał dojeżdżać kilkadziesiąt kilometrów.

Leonka, bo tak na nią mówiono, miała opinię miejscowej piękności. Na zabawach najczęściej ją wybierano na królową balu. Przez całe dnie przebywał w ich domu przystojny mężczyzna- syn jednego z najbogatszych obywateli miasta - Roman. W związku z tym między Eleonorą i jej mężem dochodziło do ostrych konfliktów. Trzeba dodać, że Eugeniusz Wilk pracował na trzy zmiany.

Mieli dwoje dzieci. Wiesław urodził się w 1932r., gdy Eleonora miała 18 lat, a córka - Halina- cztery lata później. Wiesław w bardzo młodym wieku , chyba w 1950 r., wyjechał do Mielca i tam pracował w wytwórni samolotów i , jak jego ojciec, zdobył wysokie kwalifikacje. Eleonora była naszą najbliższą sąsiadką i często wieczorami przychodziła do nas na pogawędkę z mamą. Te spotkania miały dla nas ogromnie duże znaczenie. w czasie okupacji Leonka miała dostęp do mocno utajnionego radia i słuchała audycji z Londynu nadawanych w polskim języku przez BBC. Zasłyszanymi wiadomościami w czasie wieczornych wizyt dzieliła się z nami. Dzięki temu na bieżąco wiedzieliśmy co dzieje się w polityce i a frontach na wschodzie i Zachodzie. To było niezmiernie ważne, gdyż dawało wiarę, że przeżyjemy wojnę i hitlerowskie Niemcy zostaną pokonane.

I tak zbliżyliśmy się do końca tego bardzo skrótowego opowiadania. Dopóki mieszkałem w Sławkowie, wiedzieliśmy o sobie prawie wszystko, gdy jednak w 1945 r. wyjechałem do Lasek, a potem do pracy i szkoły w Katowicach, a jeszcze potem do Warszawy na studia - moje kontakty z krewnymi w Sławkowie i w innych miastach prawie zupełnie zanikły . Dowiadywałem się o nich jedynie z opowiadań mamy, gdy przyjeżdżałem na kilka dni do Sławkowa. Kiedy jej zabrakło, moja wiedza o dalszych krewnych całkowicie zanikła. Oni także, zajęci pracą zawodową i wszelką inną działalnością, która wydawała się najważniejsza, nie znajdowali czasu, a może i ochoty, na pielęgnowanie więzi rodzinnych.

Warszawa październik 2011