Historia

Pamiętamy Redaktorze - Andrzej Szymański

Stan wojenny 1982 roku. Straciłem pracę. Byłem fotoreporterem w Krajowej Agencji Wydawniczej i za bardzo zaangażowałem się wcześniej w „Solidarność” w czasie 16-miesięcznego karnawału tego związkowego ruchu. Bez pracy, po kartki na podstawowe artykuły stałem w kolejce w urzędzie Dzielnicy Wola. Jak żyć, panie generale Jaruzelski? I wtedy dostałem cynk od koleżanki ze studiów. Powiedziała: Idź do Związku Niewidomych na Konwiktorską. Tam jest dobry klimat dla wyrzucanych dziennikarzy.

Poszedłem. Przyjął mnie jakiś facet koło pięćdziesiątki z gęstą czupryną. Nawet nie zadawał wielu pytań i zatrudnił na pół etatu. Nazywał się Józef Szczurek. Dla mnie to była ręka podana topielcowi. Nie miałem wtedy pojęcia, jak się zachować, obcując z ludźmi niewidomymi. Zapytał mnie, czy poza robieniem zdjęć, potrafię napisać jakiś tekst. Potrzebowali w redakcji „Pochodni” multiinstrumentalisty, czyli gościa od fotografii i piszącego dziennikarza. Wysłano mnie na pierwszy reportaż do Kazimierza Dolnego nad Wisłą. Odbywały się tam bodaj mistrzostwa Polski niewidomych w szachach. Nie miałem pojęcia o tej dyscyplinie sportu, ale coś tam skleciłem. Redaktor pochwalił mnie i zaufał.

W pierwszej połowie lat 80. nie miał on łatwego okresu w swym życiu, ale w redakcji jakby odrywał się od bieżących kłopotów. Czytałem (zresztą nie tylko ja) mu teksty artykułów różnych naszych autorów, korespondentów. Coś tam poprawiał, ale niewiele.

Mój azyl u niewidomych miał być krótki, ale rozciągnął się na ćwierć wieku. Duża w tym zasługa Pana Józefa, jego spokoju, życzliwego podejścia do ludzi i ich problemów. Nigdy nie odmówił mi zgody na bezpłatny urlop, który pod koniec lat 80. wykorzystywałem na robotę fizyczną w Szwecji czy na Krecie. Po powrocie zachęcał mnie, abym się podzielił wrażeniami z tych podróży. I dzieliłem się.

Nie przypominam sobie jakiegoś konfliktu z Panem Redaktorem. Miał on swoiste, zwolnione poczucie humoru. Śmiał się nawet ze swoich potknięć związanych z niepełnosprawnością. Któregoś lata byliśmy w gronie wszystkich redaktorów wydawnictw związkowych w Muszynie. Biegałem po okolicznych trasach, bo takie miałem hobby. Po 25-kilometrowej trasie z Muszyny do Żegiestowa i z powrotem napotkałem spacerującego Redaktora. – Co pan tak dyszy?– zapytał mnie. – Bo się zmęczyłem, biegnąc w ten upał – odpowiedziałem. – Czy nie lepiej przy kawie i koniaczku pogawędzić z gronem redaktorów? – zapytał. Nie wiem, co odpowiedziałem , ale pogadaliśmy.

Kiedy już przestał pracować jako naczelny w „Pochodni”, nieustanie coś pisał do miesięcznika. Nie było roku, by w dniu moich imienin nie zadzwonił, nie złożył życzeń i by nie pogawędził o życiu, o swych synach. Każdego marca, w jego imieniny, odwiedzaliśmy Redaktora w domu, mniejszą lub większą gromadą. W tym roku spotkaliśmy się 9 kwietnia. Nie wiedzieliśmy, że po raz ostatni.