ROZMOWA MIESIĄCA

Ze Stanisławem Kotowskim rozmawia Józef Szczurek

Źródło: Publikacja własna "WiM"

J.S. - Od ponad czterech lat, w każdym numerze "Wiedzy i Myśli" zamieszczana jest bardzo ciekawa pozycja: Rozmowa miesiąca, w której przedstawiane są poglądy, zamiłowania, praca i zainteresowania osób chcących podzielić się z czytelnikami swymi doświadczeniami. Cykl ten cieszy się wielkim powodzeniem i oby istniał jak najdłużej. Dotychczas jednak nie było bezpośredniego spotkania z inicjatorem "rozmów", redaktorem naczelnym pisma - Stanisławem Kotowskim, a przecież, jako wybitny działacz społeczny, dziennikarz i tyflolog, ma bardzo wiele do powiedzenia na rozmaite tematy. Jest więc celowe, aby podzielił się z czytelnikami swoimi spostrzeżeniami, odczuciami i poglądami. Postanowiłem więc zmienić tę sytuację i umożliwić mu wypowiedź w konwencji, która już zdążyła się na dobre zadomowić we wspomnianym cyklu publicystycznym. A zatem witaj Staszku, jestem przekonany, że Twoje odpowiedzi na postawione pytania skłonią wielu czytelników do nowych przemyśleń, refleksji i wniosków.

S.K. - Witam redaktora Józefa Szczurka i Czytelników mojego miesięcznika w nieco odmiennej roli. Znalazłem się jakby z drugiej strony biurka. To nie ja będę pytał, lecz będę pytany. Jeżeli Czytelnicy zechcą zastanowić się nad moimi wypowiedziami, będę zadowolony. Od 1958 r. tkwię po uszy w środowisku niewidomych i słabowidzących. Najpierw była to spółdzielnia niewidomych w Białymstoku, potem zakład rehabilitacji niewidomych w Chorzowie i wreszcie PZN. Prowadziłem też zajęcia ze studentami Wyższej Szkoły Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Były też inne środowiskowe organizacje - Stowarzyszenie Sportu i Turystyki Niewidomych i Słabowidzących "Cross" oraz Fundacja Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt". Organizowałem Forum Osób Niepełnosprawnych. Pracowałem w Radzie Konsultacyjnej Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych i w komisjach powoływanych przez PFRON. Nagromadziło się więc sporo doświadczeń i przemyśleń. Chętnie się nimi podzielę z Czytelnikami "WiM", a fakt, że rozmowę tę przeprowadzi redaktor Józef Szczurek jest dla mnie dodatkowym powodem do zadowolenia.

J.S. - Najpierw zamierzałem poprosić Cię o podanie kilku najważniejszych wydarzeń z Twojego życia. Jednak w porę przypomniałem sobie, iż w cyklu: "Cele rehabilitacji", publikowanym w "Wiedzy i Myśli" od lipca 2010 do lipca 2011 znajduje się przedstawiona bardzo interesująco Twoja biografia, z której każdy może wyciągnąć dla siebie istotne wnioski. Nie ma więc sensu omawiać jej na nowo. Aby jednak choć trochę nawiązać do Twej wczesnej młodości, powiedz nam, jak to się stało, że w ciągu czterech lat uzupełniłeś program szkoły podstawowej, ukończyłeś liceum ogólnokształcące i roczny kurs masażu w Krakowie. Takim tempem nauki chyba dotychczas nikt nie może się poszczycić. Warto zastanowić się, jaka idea, jakie motywy leżały u podstaw tego przedsięwzięcia?

S.K. - Na ten temat również sporo pisałem w cyklu "Cele rehabilitacji". Osoby zainteresowane mogą znaleźć te informacje w "Wiedzy i Myśli" z okresu, który podałeś. Obawiam się, że nie uniknę powtórek. Jednak pytasz o motywy dużego wysiłku, który podjąłem w celu uzupełnienia, a raczej zdobycia wykształcenia, bo uzupełniać nie było czego. Dodam jednak, że w tych czterech latach zmieściły się również ponad trzy lata pracy przy warsztacie w białostockiej spółdzielni niewidomych. Pytasz o motywację. Otóż motywacja jest zawsze bardzo ważna, a im większy wysiłek jest niezbędny, tym musi być silniejsza. W moim przypadku była bardzo mocna. Miałem trzy siostry i wszystkie się uczyły. Ja mogłem tylko obserwować kończenie przez nie kolejnych klas i kolejnych szkół. Dla mnie nie było to dostępne, a przynajmniej byłem przekonany, że nie jest i przekonane o tym było moje otoczenie. Siostry kolejno, jedna po drugiej, kończyły szkołę podstawową, następnie liceum i w końcu najstarsza podjęła studia wyższe. Dwie pozostałe, również ukończyły studia wyższe, ale to było już później. A więc siostry się uczyły, przychodziły do nich koleżanki, przychodzili koledzy, rozmawiali o sprawach, o których pojęcia nie miałem - jakieś iksy, jakieś alfy, jakieś trygonometrie - same niezrozumiałe pojęcia. No i młodzi ludzie, przed którymi świat stał otworem. Przede mną, według ówczesnej mojej wiedzy, świat ten miał drzwi zatrzaśnięte i zamknięte na siedem spustów. Bardzo mnie to bolało. Marzyłem o swoich szkolnych sukcesach, których nigdy nie miało być. Dowiedziałem się z radia, że niewidomi w Polsce pracują i uczą się, ale długo w to uwierzyć nie mogłem - wiadomo, komunistyczna propaganda. Kiedy jednak miałem dość beznadziei, życia bez przyszłości i z nędzną teraźniejszością, postanowiłem sprawdzić tę komunistyczną propagandę. 11 maja 1958 r., z duszą na ramieniu, wystartowałem sprawdzać prawdomówność komunistów. 13 maja stanąłem przed prezesem białostockiego okręgu PZN i prezesem białostockiej spółdzielni niewidomych Panem Józefem Stroińskim. Po długich wyjaśnieniach, dociekliwych i podchwytliwych pytaniach, a także sprawdzeniu mojej wiarygodności na komisariacie Milicji Obywatelskiej Pan Prezes Stroiński oświadczył, że przyjmie mnie do pracy w dziale metalowym spółdzielni, pod warunkiem, że będę się uczyć. Żądanie to jednak nie było czynnikiem motywującym. Zmotywowany byłem już od dawna, ale nic z tej motywacji nie wynikało. Żądanie Pana Prezesa było natomiast potwierdzeniem, że komunistyczna propaganda, tym razem, mówiła prawdę. Powstała więc realna możliwość realizacji moich marzeń. Jak jednak realizować marzenia o wykształceniu, kiedy ma się 19 i pół roku, świadectwo ukończenia drugiej klasy szkoły powszechnej oraz widzi się tyle, co nic. Jeżeli więc marzenie to zostałoby rozłożone na czas, jaki należało przewidzieć na jego realizację, trzeba by mieć tego czasu bardzo dużo. Ja go nie miałem i byłem bardzo niecierpliwy, spragniony wiedzy oraz chęci dorównania siostrom i nie tylko im.

J.S. - Jak rozpocząłeś realizację warunku prezesa Stroińskiego?

S.K. - Chińczycy mówią, że nawet najdłuższą drogę należy zacząć od postawienia pierwszego kroku. Moim "pierwszym krokiem" było włączenie się do grupy uczących się pisma punktowego. Było to niezbędne, jeżeli miałem uczyć się czegokolwiek innego, bo zwykłe pismo nie było dla mnie dostępne. Załapałem się więc w połowie maja na kurs, który trwał już od października. Nie miało to znaczenia, bo opanowanie liter, znaków interpunkcyjnych, sposobów pisania cyfr i liczb nie należy do zadań trudnych. Dotyczy to jednak wyłącznie pisania. Czytanie to jednak inna sprawa. Jest to bardzo trudne, wymaga czasu i mnóstwa ćwiczeń. Ja tego czasu nie miałem, bo już w dniu 15 maja podjąłem pracę. Praca pochłaniała większość mojego czasu, a poza tym jej charakter powodował, że ręce były podrapane, pokaleczone i skóra na palcach robiła się gruba. Wytwarzałem wówczas zamknięcia pałąkowe do butelek. Praca ta wymagała dużego, fizycznego wysiłku, a drut i szklane, poszczerbione korki kaleczyły ręce, przede wszystkim opuszki palców. Nauczyłem się jednak pisać. Mogłem więc robić notatki, a że z ich czytaniem miałem problemy... A kto ich nie ma? Trochę wyczuwałem, trochę się domyślałem, trochę pamiętałem i jakoś szło, i było coraz lepiej.

J.S. - To był właściwy krok. Dwie klasy szkoły podstawowej i prawie 20 lat - nie najlepsza pozycja startowa w samodzielne życie. Jakie więc były następne kroki?

S.K. - Rzeczywiście, trudno było zaczynać naukę w klasie trzeciej szkoły podstawowej. Postanowiłem uporządkować wiadomości z różnych dziedzin życia, zdobyte w toku kilku lat wielogodzinnego słuchania Pierwszego Programu Polskiego Radia. Mieliśmy tylko głośnik radiofonii przewodowej, zwany kołchoźnikiem lub toczką, który odbierał wyłącznie ten program, więc nic innego słuchać nie mogłem. Ale i tak nagromadziłem sporo luźnych wiadomości, które porównywałem, myślałem o nich, wyciągałem wnioski. Teraz ułatwiły mi one samodzielne przerobienie klas piątej i szóstej. Wynajmowałem lektorki, płaciłem i czytałem przy ich pomocy podręczniki. Dziewczyny tłumaczyły mi również zadania matematyczne, z którymi zresztą nie miałem problemów, tłumaczyły chemię i fizykę. Najgorsze było to, że brakowało czasu. Osiem godzin dziennie pracowałem, a w soboty po sześć godzin. Łatwiejsze czytania, tj. lektur szkolnych, organizowałem w ten sposób, że lektorka przychodziła do baraku, w którym pracowałem, siadała na koszu z gotowymi wyrobami i czytała. W hali pracowało kilkanaście przyrządów do wytwarzania zamknięć, a każdy stukał, głośnik radiowy grał i ludzie rozmawiali, a ja słuchałem lektorki. Teraz mogę tylko wyrazić uznanie dla dziewczyn, które godziły się w takich warunkach czytać i podziękować koleżankom i kolegom, z którymi pracowałem, za to że godzili się do tego hałasu wprowadzić jeszcze głośne czytanie. Piszę o tym w związku z poziomem mojej motywacji. Nic nie mogło mnie powstrzymać i nie powstrzymało.

J.S. - Nie wyglądało to dobrze.

S.K. - Nie, ale najtrudniejszy był kolejny krok. Przerobiłem klasę piątą i szóstą, zdałem egzaminy i zostałem przyjęty do klasy siódmej, czyli ostatniej klasy szkoły podstawowej. Regularną naukę więc podjąłem we wrześniu 1958 r. w szkole wieczorowej dla pracujących. Ukończyłem ją w czerwcu następnego roku. I teraz nastąpił ten najtrudniejszy krok.

J.S. - No, ciekawe, jaki był ten krok.

S.K. - Postanowiłem w wakacje samodzielnie przerobić klasę ósmą, czyli pierwszą licealną i iść od razu do dziewiątej. Dyrektor szkoły nie chciał mnie jednak do niej przyjąć. Jacyś niewidomi (wiem jacy) dali się wcześniej poznać z nie najlepszej strony. W tej sytuacji zdawanie egzaminów jako eksternista wyglądało na przedsięwzięcie karkołomne i całkiem niewykonalne. Pan Prezes Stroiński znalazł na to radę. Napisał moją prośbę do kuratora okręgu szkolnego o wyrażenie zgody na zdawanie egzaminów z klasy ósmej w tej szkole, w której mnie nie chcieli przyjąć. Były inne możliwości, tj. inna szkoła, która nie robiła żadnych trudności, nawet dyrektorka tej szkoły namawiała mnie, żeby u niej podjąć naukę. Ale dyrektor, Pan Grochowski trafił na mnie, czyli na twardego zawodnika. Postanowiłem uczyć się właśnie tam, gdzie mnie nie chcieli. Uczyłem się znowu całe wakacje, m.in. w warunkach, o których już mówiłem, lałem wodę na głowę i uczyłem się do późnej nocy. Nie miałem przy tym pewności, czy to się na coś przyda. Pan kurator Łojko zgodził się, ale dopiero gdzieś pod koniec sierpnia. Zgoda jednak była i dyrektor Grochowski nie miał innego wyjścia, jak tylko zorganizować mi egzaminy. Były to chyba jedyne egzaminu w moim życiu, a zdawałem ich pewnie ponad setkę, kiedy bałem się niesamowicie. Ze strachu nie mogłem trafiać rysikiem w kratki tabliczki, tak mi się ręce trzęsły. Przygotowanie się do tych egzaminów wymagało, nie tylko silnej motywacji, ale również odporności na stres.

J.S. - Cóż, chyba tylko tak mogłeś w czterech latach tyle dokonać. Interesuje mnie również fakt, że ciągle wspominasz pomoc prezesa Józefa Stroińskiego.

S.K. - Nie może być inaczej. Bez jego pomocy nie mógłbym pracować, nie mógłbym ruszyć z miejsca. Pan Stroiński pomógł mi na początku i pomagał w dalszych moich poczynaniach.

S.K. - Dobrze, że potrafisz to docenić, bo nie zawsze tak się to dzieje. Mów jednak dalej.

S.K. - Trudne było i to, że w wakacje musiałem pracować po osiem godzin dziennie, a w sobotę sześć godzin. W ciągu roku szkolnego niewidomi uczący się korzystali ze skróconego czasu pracy w dniach, w których chodzili do szkoły, pracowali po sześć godzin. Natomiast w wakacje nie było podstaw prawnych, żeby spółdzielnia przyznała mi taką zniżkę wymiaru pracy. Dodam, że kiedy już zostałem uczniem tego liceum, nikt mi wstrętów żadnych nie robił. Ukończyłem klasę dziewiątą i dziesiątą i postanowiłem znowu przyśpieszyć, tj. skończyć szkołę średnią w Krakowie i jednocześnie zdobyć zawód w szkole masażu leczniczego. Udało się i w czerwcu 1962 r. otrzymałem świadectwo maturalne i dyplom masażysty. Oczywiście, nie obeszło się bez problemów i bez pomocy Pana Józefa Stroińskiego.

J.S. - To i w Krakowie Ci pomagał?

S.K. - Tak, a pomoc ta polegała na przełamaniu oporów pani dyrektor szkoły masażu, która nie chciała wyrazić zgody na moją naukę w dwóch szkołach jednocześnie. Ale udało się i obie szkoły ukończyłem bez żadnych problemów. W lipcu zdałem egzaminy na studia i w październiku rozpocząłem je na Uniwersytecie Jagiellońskim, na Wydziale Fizoloficzno-Historycznym, kierunek psychologia.

J.S. - Co oprócz pomocy prezesa Stroińskiego umożliwiło Ci podejmowanie takich wysiłków i pokonywanie trudności?

S.K. - Właśnie dokonałem tego, czego jak twierdzisz, chyba nikt nie dokonał. Nie wiem, może jednak dokonał również ktoś inny, kto miał tak silną motywację. Myślę, że bez silnej motywacji, bez wytrwałości, bez konsekwencji i uporu w dążeniu do celu nie jest to możliwe. Łatwo człowiek może uciec w bezpłodne marzycielstwo. Jeżeli jednak jest silna motywacja i wytrwałość, wręcz upór, można wiele osiągnąć. Jednak wielu ludziom brakuje motywacji i wytrwałości. Mnie nie zabrakło ani motywacji, ani wytrwałości i się udało. Kiedy koledzy i znajomi pytali, czy chce mi się tak dużo uczyć i pracować, odpowiadałem, że mi się nie chce, ale ja chcę. I właśnie silna motywacja umożliwia robienie czegoś, na co nie zawsze ma się ochotę, ale jest to potrzebne do osiągnięcia celu.

J.S. - A studia, czy też były trudności, opory?

S.K. - Były, ale nie wiedziałem o tym. Byłem pierwszym niewidomym studentem na UJ na tym kierunku. Kierownictwo katedry miało poważne wątpliwości, czy sobie poradzę. Sprawa była konsultowana ze wszystkimi pracownikami zatrudnionymi w katedrze psychologii i ze studentami piątego roku. Konsultacje te wypadły dla mnie korzystnie, ale o tym dowiedziałem się dopiero kiedy byłem na trzecim roku. Żeby zakończyć sprawę nauki dodam, że studia ukończyłem w 1967 r., już bez żadnych przyśpieszeń, z wynikiem bardzo dobrym.

J.S. - Na studiach więc nie miałeś żadnych trudności?

S.K. - No, tego nie mogę powiedzieć. Nie było łatwo. Oczywiście, jak wszyscy niewidomi, w wielkim wymiarze musiałem korzystać z pomocy koleżanek i kolegów. Nie było wtedy komputerów, skanerów ani literatury w wersji elektronicznej. Ktoś obliczył, że do egzaminu końcowego z psychologii ogólnej było do przeczytania 8500 stron lektur. Jak jednak wspomniałem, koleżanki i koledzy chętnie pomagali. Nie oznacza to, że zawsze była ta pomoc wtedy, kiedy była potrzebna i w takim wymiarze, jaki był niezbędny. Zawsze trzeba było się dostosowywać do osób, które pomagały, czasami trudno było zegrać tę pomoc - w jednym czasie dwie albo i trzy osoby dysponowały czasem i chęciami, a w innym nie było nikogo. To jednak się jakoś docierało. Moi pomocnicy uzgadniali ze mną i między sobą czas oraz partie literatury. Gorzej było z miejscem do nauki. Mieszkałem w domu studenta "Żaczek". W tamtych czasach były żeńskie i męskie domy studenta, a wzajemne odwiedziny były ściśle limitowane i ograniczone do czterech dni w tygodniu po cztery godziny, od szesnastej do dwudziestej. I to dopiero był problem. W dwóch pierwszych latach studiów musiałem spotykać się z moimi pomagierami, którymi były w większości dziewczyny w najróżniejszych miejscach. W Bibliotece Jagiellońskiej udostępniano mi pokoje przeznaczone do pracy naukowców, oczywiście, jeżeli były wolne. Literaturę czytaliśmy: w wolnych salach wykładowych, na korytarzach Collegium Novum, na Plantach, na dworcu, w Ogrodzie Botanicznym i na cmentarzu, w zależności od pogody i od tego, co akurat było dostępne. Wykorzystywaliśmy też godziny odwiedzin w DS.

J.S. - No, tego to chyba niewidomi obecnie studiujący nie zrozumieją.

S.K. - Teraz jest zupełnie inaczej, ale i moje trudności lokalowe nie trwały całe pięć lat studiów. Los mój radykalnie się poprawił po wybudowaniu DS dla dziewcząt "Jadwiga" przy ul. Piastowskiej. Opiekunem tego domu została pani docent Lidia Geppertowa, a ja uzyskałem wolny wstęp do tego domu. Mogłem tam wchodzić o każdej porze dnia i nocy. Bywało, że wypraszano wszystkich chłopców z holu, a ja w tym czasie dopiero przychodziłem na nocną naukę. Było to krępujące, ale wygodne. Obecnie niepełnosprawni studenci nawet może nie uwierzą, że tak mogło być. Może nawet i wówczas nie wszędzie tak było, ale w Krakowie... Kraków to miasto, które bardzo ceni tradycję. A teraz - biura pełnomocników ds. studentów niepełnosprawnych, koedukacja w domach studentów, komputery, skanery, internet. A ja chyba pierwszy na moim roku miałem magnetofon. Był on marki "Melodia" i ważył 20 kilogramów.

J.S. - Przejdźmy teraz do innych zagadnień.

S.K. - Jeszcze dodam, że nauki nie zakończyłem na studiach. Raz jeszcze udał mi się sprint w tej dziedzinie. Otóż w październiku 1978 r. rozpocząłem poszukiwanie promotora pracy doktorskiej, a w lipcu 1979 r. odbyła się jej obrona na Uniwersytecie Śląskim. Oczywiście, nie uczęszczałem na studia doktoranckie. Pracowałem samodzielnie, a kiedy już miałem koncepcję pracy, zrobione badania i napisane 90 procent tekstu, zacząłem szukać promotora. Mało kto chce mnie chwalić, więc pochwalę się sam. Praca doktorska napisana pod kierunkiem naukowym prof. dr hab. Lucyny Frąckiewicz, została wyróżniona przez Ministerstwo Pracy, Płac i Spraw Socjalnych drugą nagrodą w konkursie najlepszych prac magisterskich i doktorskich w kraju, a ja otrzymałem 7 tysięcy złotych. Były to stare pieniądze, których wartość obecnie trudno sobie wyobrazić. Było to jednak więcej niż moje dwumiesięczne zarobki na stanowisku kierownika okręgu PZN.

J.S. -. Nie możemy jakoś skończyć tego tematu. Ale powiedz jeszcze, czy miałeś jakieś wsparcie ludzi bliskich i przyjaciół.

S.K. - Otóż z osób bliskich żadna nie mieszkała w Białymstoku. Nie mogłem więc korzystać z pomocy najbliższych. Na początku nie miałem też w Białymstoku żadnych przyjaciół. Korzystałem natomiast z wielkiej, wszechstronnej, nieocenionej pomocy Pana Józefa Stroińskiego, no i z instytucjonalnej pomocy spółdzielni, w której pracowałem. Jak już wspomniałem, spółdzielnia osobom uczącym się obniżała w ciągu roku szkolnego w dni, w których odbywała się nauka w szkole, wymiar czasu pracy z ośmiu do sześciu godzin, przyznawała płatne urlopy na egzaminy, przyznawała zapomogi i dotacje na zakup sprzętu rehabilitacyjnego. Pomoc PZN-u nie ograniczyła się tylko do tych kilku lat w okresie pracy w białostockiej spółdzielni. Bardzo wysoko cenię sobie udział w obozach sportowo-rehabilitacyjnych organizowanych przez ZG PZN w okresach wakacyjnych. Były to czterotygodniowe obozy. Uczestniczyłem w czterech takich obozach. Była tam możliwość uprawiania sportu, wymiany doświadczeń i poglądów, zdobycia wielu informacji, spotkania z władzami PZN-u. Do dzisiaj utrzymuję stosunki koleżeńskie i przyjacielskie z niektórymi uczestnikami tych obozów. Uważam, że była to bardzo cenna pomoc. PZN pomagał mi przez cały okres studiów. Była to skromna pomoc, ale bardzo przydatna - parę złotych stypendium lektorskiego, papier brajlowski za darmo, ufundowanie maszyny do pisania i magnetofonu przez PZN wspólnie z białostocką spółdzielnią. PZN załatwił również z odpowiednimi władzami stypendia lektorskie dla wszystkich niewidomych studentów wypłacane przez uczelnie, na których studiowali. Była to wielka pomoc, a przyznawane przez Związek zapomogi czy stypendia były tylko uzupełnieniem. Bez pomocy Związku, a w pierwszej kolejności, bez pomocy jego przedstawiciela, prezesa Józefa Stroińskiego, pewnie niewiele bym w życiu osiągnął, a z całą pewnością, przyszłoby mi to trudniej. Dodam, że w okresie studiów i bezpośrednio po ich zakończeniu pomocy i rad udzielał mi kierownik Działu Rehabilitacji w ZG PZN pan Adolf Szyszko. Pomagał mi załatwiać praktyki w ośrodkach szkolno-wychowawczych dla niewidomych, w których przeprowadzałem badania do pracy magisterskiej. Odbyłem trzy takie praktyki - po jednej w Krakowie, we Wrocławiu oraz w Laskach Warszawskich. Po studiach w Laskach praktykowałem jeszcze mechaniczną obróbkę metali - obsługiwałem tokarki uniwersalne i rewolwerowe, prasy balansowe i mimośrodowe, wiertarki i gwinciarki. Pan Adolf Szyszko pomógł mi również załatwić pracę w chorzowskim zakładzie rehabilitacji niewidomych. Nawiasem mówiąc, miałem już załatwioną pracę w podobnym zakładzie w Bydgoszczy, ale p. Adolf Szyszko uważał, że bardziej jestem potrzebny w Chorzowie. Poza tym w Bydgoszczy dyrekcja chciała mnie zatrudnić, a w Chorzowie kierownictwo zakładu słuchać o tym nie chciało. Była więc dodatkowa motywacja, żeby starać się o pracę tam, gdzie mnie nie chcieli.

S.K. - To byłeś od młodości rogaty. Widzę jednak, że nie tylko pomoc prezesa Stroińskiego wspominasz z wdzięcznością, ale i pomoc PZN-u.

S.K. - PZN odegrał bardzo ważną rolę w moim życiu i wiele mi pomógł. Dlatego bardzo boli mnie, że obecnie niewidomi nie mogą liczyć na pomoc Związku w podobnym wymiarze i zakresie, z jakiej ja korzystałem, że stowarzyszenie nasze przeżywa tak głęboki kryzys, z którego wyjścia nie widać i może nawet nikt tego wyjścia nie szuka.

J.S. - Omówiliśmy już zagadnienia dotyczące Twojej nauki, motywacji i działalności publicystycznej. To jednak nie wszystko, o czym warto porozmawiać.

S.K. - Rozmawiajmy zatem.

J.S. - Masaż leczniczy to dobry zawód dla niewidomych. Pozwala na dużą samodzielność w pracy, zaspokaja potrzebę pomagania bliźnim, stwarza możliwość szerokich kontaktów z ludźmi. Dlaczego więc, po ukończeniu kursu masażu, nie podjąłeś pracy w służbie zdrowia?

S.K. - Dobry jesteś. Przecież Ty również jesteś masażystą i porzuciłeś ten zawód dla dziennikarstwa. Ja podjąłem pracę jako masażysta. Zostałem zatrudniony w Miejskim Przedsiębiorstwie Przyrodo-Leczniczym Kraków-Swoszowice. Pracowałem tam jednak tylko dwa miesiące i 5 dni. Mogłem podjąć tę pracę dopiero po zdaniu egzaminów na UJ i musiałem ją zakończyć przed rozpoczęciem roku akademickiego. Później w Chorzowie pracowałem na pół etatu jako masażysta przez kilka miesięcy. Kiedy jednak zostałem zastępcą dyrektora do spraw rehabilitacji w chorzowskim zakładzie, musiałem zrezygnować z dodatkowej pracy. Nie było na to już czasu. Praca masażysty ma rzeczywiście wiele dobrych stron i jest bardzo dobra dla niewidomych. Ja jednak miałem inne plany, a kurs masażu ukończyłem tak tylko na wszelki wypadek. W Białymstoku Spółdzielnia bardzo pomagała niewidomym, którzy chcieli się uczyć. Nie oznacza to jednak, że wszyscy spółdzielcy doceniali wysiłki zdobywających wiedzę. Mnie od rozpoczęcia nauki w klasie siódmej nazywali studentem, a kiedy poszedłem do szkoły średniej i zamierzałem uczyć się dalej, zapewniali, że miejsce przy warsztacie szczotkarskim będzie na mnie czekało. Pracy dla niewidomych z wyższym wykształceniem nie było tyle, żeby każdy mógł ją otrzymać bez trudu. Chciałem więc zabezpieczyć się przed tym "warsztatem szczotkarskim". Nie miałem nic przeciwko pracy przy warsztacie, ale była to już kwestia ambicji - pokażę wam i sobie, że nie wrócę do szczotek.

J.S. - Czym kierowałeś się, wybierając jako przedmiot studiów w Uniwersytecie Jagiellońskim psychologię. Czy już wtedy miałeś określoną koncepcję na życie?

S.K. - Nie, nawet nie miałem zamiaru studiować psychologii. Jak już wspomniałem, o pracę po studiach łatwo nie było. Usiłowałem więc zorientować się, jaki kierunek studiów może być najbardziej przydatny. Na ten temat rozmawiałem z wieloma osobami, m.in. panią mgr Klawe (psycholog zatrudnioną wówczas w biurze ZG PZN) i z dyrektorem Henrykiem Ruszczycem. Kiedy powiedziałem panu dyrektorowi, że zamierzam studiować ekonomię, zastanowił się i zapytał, gdzie zamierzam pracować po tej ekonomii. Nie wiedziałem. Powiedział więc, że po żadnym kierunku nie ma gwarancji pracy, ale można studiować coś bardziej interesującego niż ekonomia. Zgodziłem się z tą opinią i wybrałem psychologię. Nie potrafię teraz powiedzieć, czy był to dobry wybór, czy może ekonomia albo jakiś inny kierunek byłby lepszy. Nie ma co teraz rozważać, co byłoby korzystniejsze. Skończyłem studia psychologiczne i zdobytą wiedzę starałem się i staram się jakoś wykorzystywać.

J.S. Od kilkudziesięciu lat, obok pracy zawodowej, dużo czasu i energii poświęcasz pracy społecznej. Z czego wynika to zaangażowanie? Kiedy i jak narodziła się Twoja pasja społecznikowska?

S.K. - W działalność społeczną starałem się włączyć już w czasie pracy w białostockiej spółdzielni. Zostałem opiekunem jednego z kół, którego nazwy nie ma potrzeby tu wymieniać. Wówczas była taka funkcja - opiekun koła z ramienia zarządu okręgu. Niewiele jednak tam zdziałałem, a raczej nic zgoła. Pojechałem do tego koła, żeby się zorientować w warunkach jego działalności. W rozmowie z przewodniczącym koła okazało się, że chce on mieć magnetofon. Wówczas na rynku były dwie marki magnetofonów - "Melodia" i chyba "Wilga", nie pamiętam. Zapytałem więc, który z tych magnetofonów chciałby mieć pan przewodniczący. Odpowiedział, że taki na słowa, a nie na melodie, bo on chce nagrywać rozmówców w urzędach. No i wtedy popełniłem fatalny błąd. Chciałem mu wytłumaczyć, że obydwa te magnetofony służą do nagrywania muzyki i słów. Pan przewodniczący obraził się na mnie, wyzwał od młodych i głupich, co to chcą uczyć go, człowieka doświadczonego. Kupiłem dla jego dzieci jakieś książeczki i kwiaty dla żony, no i przeprosiłem. Jakoś się udało, ale i na tym koniec. Zresztą funkcja opiekuna koła generalnie się nie sprawdziła i została zlikwidowana. Tak na serio w pracę społeczną zacząłem się angażować w czasie studiów. Na uczelni włączyłem się w organizację klubów dyskusyjnych i zostałem kierownikiem jednego z nich. W PZN zaangażowałem się w pracę Okręgowej Sekcji Młodzieży Uczącej się w Krakowie i przez jakiś czas byłem jej przewodniczącym. Organizowaliśmy spotkania z ciekawymi ludźmi, wieczorki taneczne, pokazy pisma punktowego itp. Pamiętam, że stoisko PZN-u na Rynku w Krakowie, w czasie Dni Oświaty, Książki i Prasy, cieszyło się dużym zainteresowaniem. Przesiedziałem wiele godzin za stolikiem, pokazywałem, tłumaczyłem, wyjaśniałem. Podobnie postępowali inni niewidomi studenci. Zostałem też członkiem zarządu Krajowej Sekcji Młodzieży Uczącej się. To były początki mojej pracy społecznej. Potem tak się składało, że praca społeczna w znacznej mierze wiązała się z pracą zawodową, była jej rozszerzeniem, uzupełnieniem, wpływała na ukierunkowanie pracy zawodowej, a doświadczenia z pracy zawodowej wykorzystywane były w działalności społecznej. I nie jest prawdą, że wykonywanie pracy społecznej było kosztem pracy zawodowej. Tak też bywało, ale nie zawsze i nie w moim przypadku. Tak samo nie jest prawdą, że działalność taka zawsze wiązała się z jakimiś korzyściami materialnymi. Tak oczywiście również bywało i bywa, ale nie było to regułą.

J.S. - Jakie społeczne funkcje pełniłeś?

S.K. - Po studiach, w okresie aktywności zawodowej i po jej zakończeniu, społecznie pracowałem w różnych komisjach, radach i sekcjach, w zarządzie okręgu i w Zarządzie Głównym PZN, w "Crossie", w Polskim Forum Osób Niepełnosprawnych, w Fundacji "Trakt" oraz w Radzie Konsultacyjnej przy Pełnomocniku Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych i pewnie to nie wszystko. Do najwyższych funkcji, które pełniłem można zaliczyć: udział w pracach Prezydium Zarządu Okręgu PZN w Chorzowie i Prezydium ZG PZN przez trzy kadencje, w tym dwie kadencje jako skarbnik, funkcję wiceprzewodniczącego Zarządu Głównego Stowarzyszenia Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki Niewidomych i Słabowidzących "Cross" oraz funkcję wiceprzewodniczącego Zarządu Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt".

J.S. - Funkcje we władzach można różnie pełnić. Czy Twoja działalność ograniczała się do udziału w posiedzeniach tych gremiów?

S.K. - To prawda, że można różnie, ale ja: - opracowywałem programy działania, wystąpienia do władz, referaty i koreferaty, statuty, regulaminy, instrukcje i inne dokumenty, - uczyłem brajla, radziłem, przekonywałem i w ogóle, robiłem to, co było potrzebne. Zawsze wolałem prace konkretne, takie które mogłem wykonać sam, bez angażowania zespołów ludzkich, dyskusji, głosowań, uchwał, protokołów itp. Praca ta zawsze dawała mi satysfakcję i daje ją nadal.

J.S. - W dawniejszych czasach praca społeczna w dużej mierze była podstawą działalności PZN, jak ta sprawa powinna się kształtować w w dzisiejszej polskiej rzeczywistości?

S.K. - Myślę, że rola działalności społecznej nie wyczerpała się, że działalność ta nadal jest i będzie potrzebna. Obawiam się jednak, że należy inaczej ją rozumieć. W środowisku naszym przyjęło się tak jakoś, że działaczem jest ten, kto pełni funkcję z wyboru - w zarządzie koła, w zarządzie okręgu, w komisji rewizyjnej, może w sekcjach. Nie jest to właściwe rozumienie tej roli. Oczywiście, taka praca jest również potrzebna, ale chyba nie jest najważniejsza. Istnieje wiele konkretnych prac, które trzeba wykonywać na rzecz niewidomych i słabowidzących, a najczęściej nie ma pieniędzy na ich opłacanie. Wielu członków PZN-u i innych stowarzyszeń, a także działaczy fundacji, może indywidualnie uczyć brajla, pomagać rozwiązywać problemy komputerowe, osoby słabowidzące mogą pomagać niewidomym jako przewodnicy. Ja miałbym bardzo poważne trudności z komputerem, a raczej z jego numerami, jakie mi wycina od czasu do czasu, gdyby nie Gustaw Żbikowski. Jest on osobą całkowicie niewidomą, ale ma smykałkę w tym kierunku. Pewnie gdyby nie Gustaw, "WiM" nie mogłaby się ukazywać tak regularnie. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że Gustaw bez rozgłosu udziela mi pomocy, która umożliwia regularne wydawanie czasopisma. Dodam, że tylko w bardzo trudnych przypadkach muszę szukać pomocy fachowców, mniej poważne i średnio poważne problemy rozwiązuje Gustaw. Dałem ten przykład po to, żeby wykazać znaczenie takiej konkretnej pracy. Kiedyś słyszałem rozmowę o jednym z działaczy Głównej Komisji Rewizyjnej. Był on członkiem tej komisji przez pewnie ze trzydzieści lat. Pytanie - co on robił w GKR przez tyle lat? Odpowiedź - jak to co, był. Uważam, że poustawianie krzeseł i stolików na imprezę w kole, pozmywanie talerzyków i filiżanek po imprezie, parzenie i podawanie kawy jest wartościową pracą społeczną, bardziej przydatną niż tylko "bycie" w GKR przez kilkadziesiąt lat. Oczywiście, nie dotyczy to tylko GKR. Podobnie może być z "byciem" członkiem Zarządu Głównego, czy nawet w jego Prezydium.

J.S. - Nie cenisz zbyt wysoko funkcji z wyboru?

S.K. - Tak powiedzieć nie można. Jeszcze raz podkreślam, że w stowarzyszeniach ważny jest udział w zarządzaniu, w pracach ich organów decyzyjnych i kontrolnych, ale najważniejsze z punktu widzenia przeciętnego członka są prace konkretne, wymierne, które zaspokajają ważne jego potrzeby. Dlatego uważam, że należy organizować przede wszystkim te konkretne prace i można to robić społecznie. Taki organizator i koordynator wzajemnej pomocy będzie wykonywał bardzo ważne zadanie na rzecz wielu osób. Połączenie jego wysiłków z zaangażowaniem innych osób wykonujących niepozorne, ale bardzo potrzebne prace, będzie miało pozytywny wpływ na ocenę całego stowarzyszenia. Tak rozumiem pracę społeczną i uważam, że w takim rozumieniu ma ona sens i przyszłość.

J.S. - Tak kwestię tę ustawiasz?

S.K. - Tak, ale muszę zauważyć, że od dawna istnieją pewne okoliczności, które zamazują jasny obraz działacza. Przez wiele lat były to lektoraty społeczne. Nie kwestionuję potrzeby tej formy pomocy niewidomym działaczom. Niestety, jak wiele innych form pomocy i ta idea została u nas wypaczona. Pomoc lektorską PZN przyznawał nie tylko niewidomym, ale również słabowidzącym, którzy jej nie potrzebowali. Przez wiele lat zajmowałem się lektoratami społecznymi i zawodowymi oraz stypendiami lektorskimi. Opracowywałem regulaminy i w pewnym stopniu kontrolowałem wykorzystywanie tej pomocy. Formą kontroli były przede wszystkim sprawozdania, w których należało podawać nazwiska lektorów. Znalazłem w nich i taki kwiatek, że jeden przewodniczący zarządu koła, który pobierał lektorat społeczny, był zatrudniony jako lektor przewodniczącego zarządu sąsiedniego koła. Podobne nadużycia występowały również w przypadku lektoratów zawodowych. Przez wiele lat walczyłem o wprowadzenie do odpowiednich regulaminów uzależnienia wysokości lektoratów i stypendiów lektorskich od stanu wzroku. Miałem nawet pewne sukcesy w tej dziedzinie, ale zawsze spotykało się to z wielką krytyką działaczy. Bywało, że trzeba było wycofywać już uchwalone regulacje tych zagadnień. Piszę o tym dlatego, że lektoraty społeczne niejednokrotnie traktowane były jako forma wynagrodzenia za działalność społeczną. Było to niekorzystne, bo niekiedy powodowało konflikty na tym tle.

J.S. - To chyba już przeszłość?

S.K. - Teraz nie ma lektoratów, ale pojawiła się możliwość zatrudniania na etatach np. przewodniczących kół czy innych działaczy. Jak można wyczytać w rocznych sprawozdaniach PZN-u, Związek zatrudnia około 1100 pracowników na około 900 etatach przeliczeniowych, w tym ponad 350 osób z dysfunkcją wzroku. Nastąpiło dalsze rozmycie pojęcia "działacz społeczny". Poza tym można przypuszczać, że nie zawsze zatrudniane są osoby, które posiadają odpowiednie kwalifikacje. Dotyczy to przede wszystkim osób z wyboru. Mówię o trudnym problemie. Jeżeli jest możliwość zatrudnienia pracowników, w tym niewidomych czy z innymi niepełnosprawnościami, to dlaczego tego nie robić. Z drugiej strony, wszystkich działaczy pewnie nie da się zatrudnić, a to może prowadzić do nieporozumień, do zazdrości i konfliktów. Może to jednak tylko są moje przesadne obawy. Nie mam możliwości obserwowania tego zjawiska, więc mogę błędnie je oceniać.

J.S. Dlaczego redagujesz i wydajesz miesięcznik "Wiedza i Myśl"nie mając z tej działalności żadnej satysfakcji materialnej? Jakie motywy kierują Twoją działalnością?

S.K. - Moja praca redakcyjna ma dość długą historię. Pierwszym czasopismem, które redagowałem był "Biuletyn Informacyjny". Redagowałem go od września 1997 r. do grudnia 2004 r. i pobierałem wynagrodzenie za tę pracę. Był to miesięcznik. Po jego zlikwidowaniu w grudniu 2004 r. miałem przerwę 4 miesiące, ale już w maju 2005 r. zaczął się ukazywać "Biuletyn Informacyjny Trakt". Zredagowałem 43 numery tego miesięcznika, w tym 31 numerów bez honorarium, a za 12 numerów otrzymałem wynagrodzenie. Dodam, że przestałem redagować "BIT" w grudniu 2008 r., to jest wówczas, kiedy były zapewnione pieniądze na jego wydawanie na 2009 r. Od stycznia 2009 r. redaguję "Wiedzę i Myśl". Miesięcznik ten wychodzi bardzo regularnie - do ukazania się tej informacji zredagowałem i wydałem 68 numerów. Za prace redakcyjne oraz za własne publikacje nie pobieram honorarium, tak samo zresztą jak pozostałe osoby, które zamieszczają swoje teksty na łamach mojego miesięcznika.

J.S. - Bez wątpienia jest to duża praca, wymaga wiedzy, zaangażowania, systematyczności, umiejętności no i pomocy osoby widzącej. Dlaczego poświęcasz tyle czasu i wysiłku tej pracy?

S.K. - Uważam, że prasa środowiskowa ma wielką rolę do spełnienia. Jej zadaniem jest propagowanie rehabilitacji, zwalczanie schematów myślowych i stereotypów osób niewidomych, informowanie o ważnych wydarzeniach, o nowych rodzajach sprzętu rehabilitacyjnego, przekonywanie, że utrata wzroku nie jest końcem świata.

J.S. - Rzeczywiście są to ważne cele. Opowiedz czytelnikom, jak je realizujesz.

S.K. - W mojej publicystyce dominuje troska o takie przedstawianie spraw środowiskowych, żeby zmuszać do zastanowienia, do samodzielnych ocen, do przeciwstawiania się postawom roszczeniowym, mitom na nasz temat, błędnym ocenom, wyobrażeniom niewidomych i przypisywaniu im uogólnionych cech negatywnych oraz równie uogólnionych cech pozytywnych. Staram się też propagować rzeczywistą działalność społeczną przez publikowanie sylwetek osób, które wniosły liczący się wkład w rozwój ruchu niewidomych w Polsce oraz zamieszczanie krytycznych publikacji, w tym satyrycznych, poświęconych pseudodziałaczom. Dużo uwagi poświęcam wyjaśnianiu, że osoby słabowidzące to nie niewidomi. Słabowidzący są, według mojego rozumienia, osobami widzącymi, które gorzej widzą, a nie niewidomymi z resztkami wzroku, nie niewidomymi trochę widzącymi, nie są też praktycznie niewidomymi ani podobnie. Zachowują się oni jak ludzie widzący, myślą i czują jak ludzie widzący, dlatego moim zdaniem, nie należy nazywać ich niewidomymi. Oczywiście, myślę tu o osobach, które czytają zwykły druk, poznają ludzi na ulicy i posługują się wzrokiem przy wykonywaniu różnych czynności. Życie niewidomych jest bez porównania trudniejsze niż osób słabowidzących, dlatego im należy więcej pomagać itp. Poglądy te nie spotykają się z życzliwym przyjęciem przez słabowidzących, ale uważam, że propaguję słuszne poglądy, i że w tym przedmiocie prasa środowiskowa ma wiele do zrobienia, że taka jest jej misja. Dodam, że na łamach "WiM" zamieszczam również publikacje, które nie są zgodne z moimi poglądami, gdyż tylko swobodna wymiana poglądów i opinii może kształtować obiektywną wiedzę na temat naszego środowiska i na temat nas samych. Stary Kocur natrząsa się na przykład z "Pochodni", jeżeli publikuje bez komentarza fałszywe poglądy osób niewidomych i widzących, które nie mają pojęcia, o czym mówią. Uważam, że jest to szkodliwe.

J.S. - Zyskujesz uznanie takimi publikacjami?

S.K. - Nie jest tak dobrze. Rola naszej prasy nie należy do najłatwiejszych. Działacze na ogół nie lubią nawet cienia krytyki, a niewidomi i słabowidzący, w wielu przypadkach, nie lubią prawdy o sobie. Chcieliby, żeby popierać ich wypaczone poglądy na temat niepełnosprawności, tj., żeby pisać, iż są zdolni do wszystkiego, jeżeli chodzi o zatrudnienie, że mogą być pracownikami nawet lepszymi od pracowników widzących. Z drugiej strony chcą, żeby propagować obraz niewidomego, który w zasadzie nic nie może i ma wielkie trudności i ograniczenia, to jeśli chodzi o uprawnienia, dotacje i wszelką pomoc. Oczywiście, nie dotyczy to wszystkich, ale wielu. Uważam jednak, że misja naszej prasy polega też na tym, żeby propagować prawdę na temat osób z uszkodzonym wzrokiem.

J.S. - Czy teraz możesz bez przeszkód publikować tego rodzaju poglądy?

S.K. - Poglądy tak, ale gorzej jest z informacjami. Poważną trudność stanowi dostęp do informacji. W Polskim Związku Niewidomych niemal wszystko jest tajne, poufne i nienadające się do tego, żeby o tym pisać. Stąd niewidomi i słabowidzący bardzo mało wiedzą, a przez to mało rozumieją i nie identyfikują się ze swoim Związkiem. Tendencja do tajności, niestety, nie jest tylko przywarą PZN-u. Inne stowarzyszenia i fundacje działające w naszym środowisku również "rzetelnie" dbają, żeby niewidomi wiedzieli o ich działalności tylko tyle i tylko to, co ich władze uznają za stosowne.

J.S. - Prasa i inne środki przekazu pełnią bardzo poważną rolę informacyjną, kontrolną i opiniotwórczą. Uznawane są za czwartą władzę. A prasa naszego środowiska?

S.K. - Niestety, nie dotyczy to naszej środowiskowej prasy. Nie pełni ona funkcji kontrolnych, nie patrzy władzom na ręce i nie tworzy obiektywnych, a jednocześnie zróżnicowanych, opinii na temat władz jako całości, poszczególnych ich członków, podejmowanych decyzji i zaniechań. Lukę tę staram się wypełniać wydając "WiM", ale mam ograniczone możliwości, przede wszystkim z powodu braku dostępu do informacji. Obrady Sejmu RP są całkowicie jawne. Nie rozumiem, dlaczego obrady Zarządu Głównego i jego Prezydium nie mogłyby również być jawne. Oczywiście, zawsze mogą być sprawy, które nie powinny być publicznie omawiane. Sejm tylko tworzy prawo, a to nie wymaga tajności. ZG PZN, a zwłaszcza jego Prezydium, zmuszone są podejmować decyzję natury gospodarczej, kadrowej, taktycznej i strategicznej wynikającej z bezpośredniego zarządzania, a nie wyłącznie przez tworzenie aktów prawnych regulujących kierowanie Związkiem. Jest więc pewna trudność, ale zawsze można się umówić, że coś musi być tajne i nie należy o tym pisać. Tymczasem, u nas wszystko jest tajne, nawet obrady zjazdu.Na dowód prawdziwości tego twierdzenia przypomnę, że Prezydium ZG PZN odmówiło mi akredytacji w czasie obrad Krajowego Zjazdu Delegatów PZN w kwietniu 2012 r. Trudno, tak jest i żadna siła obecnie tego nie zmieni.

J.S. - To pesymistyczny wniosek.

S.K. - Co zrobić, skoro taka jest nasza rzeczywistość. Gdyby taka praktyka była spowodowana wyłącznie awersją do informacji przewodniczącego, dyrektora czy innych kilku osób znaczących, można by starać się to zmienić. Niestety, awersję tę odczuwają niemal wszyscy działacze, na wszystkich szczeblach zarządzania Związkiem oraz innymi stowarzyszeniami i fundacjami. Tego zwalczyć się nie da, a przynajmniej nie w czasie dającym się przewidzieć.

J.S. - Mimo tej pesymistycznej oceny nie poddajesz się i wydajesz "WiM". Dlaczego?

S.K. - Uważam, że należy robić to co można, a nie tylko martwić się tym, czego robić nie można. Tak jest z naszą prasą i tak jest z niepełnosprawnością. Też nie można ciągle rozpatrywać tego, co zostało utracone. Trzeba skupiać się na tym, co pozostało, co jest możliwe. Taka jest podstawa rehabilitacji. To samo dotyczy działalności społecznej, w tym przypadku publicystycznej.

J.S. - Kto i jak pomaga Ci w redagowaniu czasopisma?

S.K. - Wszystkie prace związane z redagowaniem, pisaniem tekstów, korektą i rozpowszechnianiem wykonywane są bez wynagrodzenia, całkowicie społecznie. Jest to duże czasopismo, zawiera kilka, a często kilkanaście działów - od 120 do ponad dwustu znormalizowanych stron maszynopisu. Część publikacji stanowią przedruki, ale tekstów własnych też jest sporo. Jest kilka osób, które piszą artykuły, wyszukują informacje, opracowują. To dzięki współpracy tych osób czasopismo jest bogatsze, bardziej wszechstronne i różnorodne. Niestety, nie wszystkich współpracowników mogę wymienić. Większość z nich pisze pod pseudonimami, ale Jerzego Ogonowskiego wymienić mogę. Na niego zawsze liczyć można, systematycznie pisze cykl "Drogi i bezdroża niewidomych" i inne artykuły. Na Ciebie również można liczyć. Z pewnością można Cię poprosić o napisanie trudniejszego artykułu i prośba ta będzie spełniona.To samo dotyczy Marii Marchwickiej oraz Zbigniewa Niesiołowskiego. Wielki wkład wnosi moja żona. Gdyby nie ona, nie podjąłbym się tej pracy. To ona robi korektę, wyszukuję błędy i niedoróbki stylistyczne i w rozmieszczeniu tekstu itp. Jest to duża praca, która wymaga czasu i systematyczności. Bez tego nie byłoby czasopisma. Dodam, że żona jest surowym recenzentem moich tekstów. Czasami wynikają z tego zabawne konflikty. Ja, np. trudzę się, żeby udziwniać teksty Starego Kocura, a żona chciałaby doprowadzać je do kultury, poprawiać, zmieniać, żeby stały się poprawne pod każdym względem. W rezultacie bezinteresownego zaangażowania kilkunastu osób, "Wiedza i Myśl" dociera do około tysiąca dwustu czytelników.

J.S. - Czy obok radości tworzenia nie spotykają Cię rozczarowania i daremne oczekiwania?

S.K. - Lubię tę pracę i uważam, że jest ona ważna ze względów rehabilitacyjnych, informacyjnych, organizacyjnych i społecznych dla naszego środowiska. Dla mnie jest ważne, że jest to praca całkowicie społeczna i mogę ją wykonywać w znacznej mierze samodzielnie. Pomoc innych osób jest bezcenna, ale nad całością panuję niepodzielnie. Oczywiście, że od czasu do czasu nachodzą mnie wątpliwości. Czasami wydaje się mi, że praca ta nie ma sensu, że nie jest nikomu potrzebna. Mało tego, myślę, że przez wielu jest źle odbierana, zwłaszcza moje publikacje. Wielu uznaje je za szkodliwe rozrabiactwo, mącenie, które do niczego dobrego nie prowadzi. Jestem nawet z tego powodu skazany przez środowiska PZN-owskiej władzy na ostracyzm. Mimo to myślę, że w dłuższej perspektywie może okazać się przydatna. Jeżeli nawet nie będzie miała wpływu na bieg spraw w naszym środowisku, mam nadzieję, że pozostanie jako świadectwo, że nie wszyscy stali się obojętni na sprawy ogólne.

J.S. - A niewidomi i słabowidzący czytelnicy?

S.K. - Z tym jest różnie. Osoby z uszkodzonym wzrokiem nie różnią się od innych ludzi. Warto jednak zauważyć, że niektóre osoby w naszym środowisku są bardzo drażliwe, czułe na punkcie własnej wiedzy i mądrości. Niektórzy nie mogą pogodzić się z różnicą zdań w przypadkach, w których oni są jedną ze stron. Oczywiście, uznają konieczność pluralizmu poglądów, ale tylko wówczas, kiedy ich to nie dotyczy. Niekiedy prowadzi to do konfliktów i odmowy współpracy. Bywa, że i stosunki koleżeńskie są z tego powodu zrywane. Cóż, trzeba się jakoś pocieszać i uzasadniać wielki wkład pracy w redagowanie "Wiedzy i Myśli".

J.S. Dziennikarstwo w ogromnej mierze opiera się na polemice. Jak Twoim zdaniem powinna wyglądać dyskusja o problemach stymulujących życie społeczne? Dlaczego nie ma jej w Związku, jakie są tego konsekwencje?

S.K. - Swobodna wymiana myśli i opinii, uzasadnianie swoich poglądów, polemika z oponentami ma wielki wpływ na jakość życia organizacyjnego, państwowego i społecznego. Nie do przecenienia jest funkcja kontrolna prasy. Bez tego nie da się w długiej perspektywie unikać błędów. Władza ma to do siebie, że skupia pochlebców, przytakiwaczy, zauszników, wielbicieli i wszelkiej maści karierowiczów. Najlepszym przykładem, do czego prowadzi jednomyślność przy podejmowaniu decyzji, były lata dziewięćdziesiąte do 1998 r. Nie było wówczas publicznej dyskusji, polemik, ścierania się poglądów, przekonywania do własnych projektów, argumentowania, uzasadniania, analiz i syntezy. Rezultaty były tak fatalne, że niewielu chce o tym pamiętać. Niestety, obecnie jest podobnie, a raczej jeszcze gorzej pod tym względem.

J.S. - W PZN i w innych stowarzyszeniach istnieją komisje rewizyjne.

S.K. - Na ogół nie pełnią one funkcji kontrolnych w należyty sposób. Bardzo szybko stają się częścią władzy wykonawczej i popierają wszystko, co zarządy wymyślą. Kilka osób, członków komisji rewizyjnych czy członków prezydiów zarządów łatwo skorumpować, przekupić wyjazdem na atrakcyjną wycieczkę, na międzynarodowe spotkanie o charakterze turystycznym, jakimś dobrem materialnym, uznaniem, odznaczeniem, pochwałą. Skorumpować nie można natomiast wszystkich członków stowarzyszenia. Jest ich zbyt dużo, żeby było to możliwe, a jeżeli nawet by się to udało, to bardzo dobrze. Oznaczałoby, że stowarzyszenie jest atrakcyjne dla wszystkich lub przynajmniej dla zdecydowanej większości członków. Żeby jednak członkowie mogli oceniać, rozumieć bieg spraw, wiedzieć, co jest możliwe, a co nie, co zależy od władz stowarzyszenia, a co jest poza ich możliwościami, musi istnieć chociaż częściowo niezależna prasa, która ma możliwości informowania również o tym, co nie jest korzystne dla władz. Prasa musi też mieć możliwości krytycznego pisania o poszczególnych członkach władz, o ich roli, aktywności, poglądach, głosowaniach itd. Niestety, od dawna, a może nawet od zawsze, w PZN prasa nie mogła tego robić, nie mogła pisać o poszczególnych członkach władz, tj. chwalić mogła do woli, ale krytykować nie. W rezultacie członkowie Plenum ZG PZN nie wiedzą, jakie poglądy mają poszczególni członkowie Prezydium ZG PZN, jakie zajmują stanowisko w różnych sprawach, co popierają, a czemu się przeciwstawiają, jakie konkretne działania podejmują. Nie wiedzą tego również delegaci na zjazdy. A jeżeli nie wiedzą, że pan X przysypiał w czasie zebrań, pani Y przeszkadzała w pracy głupimi uwagami, a pan Z wszystko i zawsze popierał, nie mogą podejmować prawidłowych decyzji przy wyborach. Brak rzetelnych informacji prowadzi też do tego, że władze Związku i cały Związek stały się bardzo dalekie, odległe od zwykłych członków, którzy przestają się interesować własnym stowarzyszeniem.

J.S. - ale tak chyba łatwiej rządzić?

S.K. - Może i łatwiej rządzić, ale i z całą pewnością łatwiej popełniać błędy i to przez bardzo długi czas tak, jak to było w latach dziewięćdziesiątych. Jak już wspomniałem, nigdy w PZN nie było pełnej jawności. Czasami prasa miała większą swobodę, czasami śrubę przykręcano jej do oporu. Tak było w latach dziewięćdziesiątych i tak jest obecnie. I nie jest to kwestia dobrej woli redaktorów związkowych czasopism. Ja również nie mogłem pisać o wszystkim, kiedy redagowałem "Biuletyn Informacyjny". Każda krytyczna uwaga dotycząca osób znaczących albo firm, którymi kierowały te osoby, a nawet cień takiej krytycznej uwagi, wywoływały pretensje, awantury na posiedzeniach Zarządu Głównego albo jego Prezydium. Jest to kwestia systemu, a nie ludzi. Prasa zależy od władz PZN, a więc władze te nie dopuszczą, żeby głosiła nieodpowiadające im poglądy, publikowała krytyczne oceny, niewygodne wnioski, przekazywała informacje, których ich zdaniem, nie powinny znać szeregowi członkowie. Niestety, "jednomyślność" zabija wszelką myśl, zabija inicjatywę i ogranicza zdrowy rozsądek, krytyczne myślenie i wszelką samodzielność. Jak się jednak wydaje, celem władz PZN-u jest właśnie taka jednomyślność.

J.S. - Tak, funkcje kontrolne prasy są bardzo ważne, ale chyba jej rola nie ogranicza się do kontroli?

S.K. - Już mówiłem o rehabilitacyjnej roli prasy. Ta rola jest niezmiernie ważna i chyba nie najlepiej realizowana przez większość czasopism środowiskowych. Prasa ma też ważną funkcję propagującą nowe metody działania, organizację interesujących imprez, upowszechniania pomysłów itd. Prasa powinna organizować dyskusję na trudne tematy - dziedziczenie ślepoty, postawy roszczeniowe, negatywne oceny ludzi widzących albo takie oceny osób niewidomych, wstyd z powodu niepełnosprawności, szkodliwość niektórych uprawnień, tyflocentryzm itp. To jednak wymaga zaangażowania, pracy, jej planowania, wyszukiwania osób, które mają coś interesującego do przekazania i zechcą to przekazać. Władzom PZN-u jednak nie zależy na jakości prasy wydawanej przez Związek. Wystarczy, że prasa nie publikuje kłopotliwych dla nich informacji i ocen, nie zgłasza trudnych problemów, nie domaga się działań. W takich warunkach łatwo redakcji uznać tę komfortową sytuację, te "wartości" i nie wysilać się wbrew własnym interesom. Mało tego, redakcja nic albo prawie nic zrobić nie może, żeby zmienić ten stan. Jeżeli dążyłaby do zmian, przestałaby redagować związkowe czasopismo. Dodam, że redagując "Biuletym Informacyjny", "Biuletyn Informacyjny Trakt" i teraz "Wiedzę i Myśl" zawsze starałem się zachęcać czytelników do zabierania głosu na ważne środowiskowe, rehabilitacyjne i inne problemy. No i muszę przyznać, że jak dotąd, nie mogę pochwalić się wielkimi sukcesami w tej dziedzinie.

J.S. Czytelnicy przy różnych okazjach podkreślają, że masz świetne pióro, talent dziennikarski, choć nie studiowałeś ani dziennikarstwa, ani polonistyki. Kiedy i jak kształtowały się Twoje umiejętności publicystyczne.

S.K. - Miło mi słyszeć tego rodzaju pochwały. Nie będę popisywał się skromnością i twierdził, że nie są one uzasadnione. Uważam, że jestem jednym z lepszych publicystów w naszym środowisku. Kiedyś na początku redagowania i wydawania "Wiedzy i Myśli", na liście dyskusyjnej poinformowałem, że można ją prenumerować. Ktoś z uczestników listy wyraził pogląd, że powinienem dokładnie omówić to czasopismo, a nie tylko poinformować o jego powstaniu. Na to inny uczestnik listy odpowiedział, że jeżeli jakieś czasopismo środowiskowe warto czytać, to jest właśnie redagowane przeze mnie. Pytasz, kiedy i jak kształtowały się moje umiejętności publicystyczne. Otóż chyba to nie one się kształtowały. Moja praca zawodowa i działalność społeczna wymagała opracowywania programów nauczania i programów działania, programów kursów rehabilitacyjnych, regulaminów, statutów, opinii i wniosków. Nikt chyba w całym kraju nie musiał napisać i nie napisał tylu wystąpień do władz w różnych sprawach, ile ja napisałem. Wiadomo, że najważniejsze jest ćwiczenie, a ja tych ćwiczeń miałem znacznie więcej niż chciałem mieć. Pracując w chorzowskim zakładzie rehabilitacji musiałem publikować artykuły dotyczące rehabilitacji. Musiałem też pomagać pisać takie artykuły innym pracownikom. Było to niezbędne do ocen, do awansu, do mianowania. Później pojawiły się ekspertyzy i artykuły o charakterze popularnonaukowym. Czystą publicystykę środowiskową rozpocząłem na łamach "Pochodni". Ty byłeś wówczas jej redaktorem naczelnym. Pamiętam pierwszy artykuł, który wysłałem do "Pochodni". Napisałem króciutki list do Ciebie. Szanowny Panie Redaktorze! Wysyłam artykuł, jeżeli uzna Pan, że jest coś wart, proszę umieścić go w "Pochodni", jeżeli nie - w koszu. Artykuł, którego tytułu nie pamiętam został umieszczony w "Pochodni", a nie w koszu. I tak to się zaczęło.

J.S. - Czy praca dziennikarska, której od wielu lat najbardziej się oddajesz, przynosi Ci satysfakcję i zadowolenie, a jednocześnie czy nie nachodzi Cię czasem zwątpienie, rozczarowanie. Jeśli tak jest, to jakie są jego źródła?

S.K. - Już mówiłem, że miewam wątpliwości. Mówiłem też o ich przyczynach. Mam wątpliwości, czy moja praca wpływa pozytywnie na poglądy osób z uszkodzonym wzrokiem. Raczej mam pewność, że działacze różnych szczebli są odporni na moje argumenty oraz na poglądy innych autorów publikujących na łamach "WiM". Wątpliwości te nie napawają optymizmem i nie dodają chęci do pracy.

J.S. - Mimo to pracujesz, redagujesz, publikujesz. Dlaczego?

S.K. - Wątpliwości wątpliwościami, ale generalnie uważam, że praca ta jest potrzebna, no i ją lubię. Oprócz prac redakcyjnych, dużo piszę własnych tekstów. Problemów jest wiele, więc bez trudu znajduję tematy publikacji.

J.S. - Jakie publikacje sprawiają Ci trudności, a jakie lubisz.

S.K. - Najtrudniejsze dla mnie są te satyryczne podpisywane Stary Kocur. Tu już czasami wydawało się mi, że nie potrafię napisać coś mądrego i dowcipnie. Jak na razie udaje się i ciągle jest felieton. Czy jest on mądry i dowcipny, to inna sprawa. Wiem natomiast, że felietony te doprowadzają do pasji niektóre osoby. Gdyby jeszcze wpływały na ich sposób myślenia o PZN-ie - byłbym bardzo zadowolony. Inni zaczynają czytać "WiM" od felietonu Starego Kocura, chociaż zamieszczany jest on bliżej końca czasopisma. Lubię pisać cykle artykułów. Pierwszym takim cyklem był "Jak być powinno w rehabilitacji". Publikowałem go na łamach "Pochodni". W miesięczniku tym publikowałem również kolejny cykl "Pomyślmy i porozmawiajmy" oraz następny - "Tak albo inaczej". Zawsze starałem się zachęcać czy nawet prowokować czytelników do myślenia, do odrzucania utartych poglądów, schematów i stereotypów. Wskazują na te zamiary chociażby ich tytuły. W "Życiu naprzeciw" publikowałem cykl "Podpowiadamy, odpowiadamy", w "Biuletynie Informacyjnym - "Refleksje" w "Biuletynie Informacyjnym Trakt" - "Co ludzie wiedzą o nas? Co my wiemy o sobie?" i "Z całą powagą", w "WiM" - "Cele rehabilitacji", "Ze słownika rehabilitacyjnego" oraz "Mruczę i prycham". Może znalazłyby się jeszcze jakieś cykle, których nie podpisuję imieniem i nazwiskiem, ale właśnie dlatego nie będę o nich mówić. Oprócz cykli piszę, zwłaszcza przez ostatnie 15 lat, dużo artykułów na poszczególne tematy rehabilitacyjne, społeczne, psychologiczne. Nie potrafię powiedzieć, ile napisałem artykułów podpisanych imieniem i nazwiskiem, inicjałami czy pseudonimami. Jest tego naprawdę bardzo dużo. Dodam, że wydałem dwie pozycje książkowe: "O naszych sprawach pomyślmy i porozmawiajmy" oraz "Przewodnik po problematyce osób niewidomych i słabowidzących". Mam napisaną kolejną książkę - "Cele rehabilitacji". Szukam możliwości jej wydania. Wracając do czasopism, które redaguję, staram się wciągać czytelników do dyskusji, do ich współtworzenia. W "Biuletynie Informacyjnym" był to np. "Stały konkurs Biuletynu", w "BIT" - "Czytelnicy pytają, my odpowiadamy", a w "WiM" - dział "Fakty, poglądy, opinie i polemiki". Jestem zadowolony, jeżeli otrzymuję pytania, wypowiedzi, polemiczne artykuły. Jak jednak już wspomniałem, nie mam wielkich osiągnięć w tej dziedzinie.

J.S. - Co jest tego przyczyną?

S.K. - Nie wiem, ale redagowanie czasopisma dla niewidomych nie jest łatwym zadaniem. Problemem jest nie tylko stosunek do prasy władz PZN-u i innych stowarzyszeń, które łatwo się oburzają i podejmują kontratak. Oburzają się też osoby, z których poglądami się nie zgadzamy. Mało tego, że się oburzają, ale jeszcze się obrażają i to nawet całkiem prywatnie. Moje poglądy np. na "ślepe krowy" i pochodne, tj. wystawy i teatry w ciemnościach wywołały takie reakcje. Nawet sądem byłem straszony przez osobę, której wykazałem niekonsekwencję. Dodam, że nie podałem jej nazwiska. Gdybym to uczynił, pewnie awantura byłaby jeszcze większa i sprawa trafiłaby do sądu. Oczywiście, oskarżenie nie byłoby skuteczne, ale sam fakt świadczy o wielkiej drażliwości niektórych osób. Podobnych przypadków miałem więcej, które spowodowały całkiem prywatną obrazę i gniew.

J.S. - Wiem coś o takich reakcjach.

S.K. - Musisz wiedzieć, przecież tyle lat redagowałeś "Pochodnię". Myślę, że te przesadne i nieadekwatne do sytuacji reakcje wynikają właśnie z przewrażliwienia niektórych na punkcie własnej osoby, własnej niepełnosprawności, może z kompleksów. Każdy chce być ważny, imponować w swoim otoczeniu, wśród najbliższych. Jeżeli ktoś podważa jego poglądy, kwestionuje celowość działania czy znaczenie pomysłu dla niewidomych, powinno to wywołać dyskusję, argumenty, polemikę. Tymczasem niekiedy zamiast tego, wywołuje obrazę, gniew i agresję. Oczywiście, uwagi te dotyczą niektórych, a nie wszystkich, ale ci "niektórzy" potrafią rozpowszechniać niepochlebne opinie na temat swoich oponentów. Podkreślam opinie na temat oponentów, a nie głoszonych przez nich poglądów. Poglądy można oceniać, krytykować, odrzucać. Czym innym jest jednak obraza na ich autora. Drugim problemem prasy środowiskowej są naciski na zamieszczanie na jej łamach publikacji o charakterze ogólnym. Od lat uważam, że nie jest to celowe, a ostatnio e-Kiosk ugruntował mój pogląd w tej sprawie. "De Facto" udostępnia osobom niewidomym i słabowidzącym już ponad 50 tytułów prasy ogólnodostępnej. Niewidomi mogą czytać do woli i nie mają najmniejszych szans, żeby przeczytać nawet połowę tego, co jest udostępniane. Tekstów dotyczących osób niewidomych i słabowidzących, w porównaniu z tymi ogólnymi, jest bardzo mało. Dlatego w czasopismach, które redagowałem i w tym, które redaguję niemal nie pojawiają się teksty o charakterze ogólnym. Oczywiście, wyjątkiem są publikacje o charakterze prawnym, które dotyczą wszystkich osób niepełnosprawnych, w tym niewidomych i słabowidzących. Takie przyjąłem zasady i trzymam się ich konsekwentnie, a raczej staram się ich trzymać, ale nie zawsze mi się to udaje. Spowodowało to, że dwie czy trzy osoby obraziły się i zaprzestały publikowania w moim miesięczniku. Uważam jednak, że możliwości niewidomych i słabowidzących korzystania z publikacji ogólnych są bez porównania większe, niż z tych dotyczących tyfloproblematyki, problemów organizacyjnych, samorządności, działalności stowarzyszeń i instytucji działających w naszym środowisku. Oprócz tych ponadpięćdziesięciu tytułów prasowych udostępnianych w e-Kiosku, istnieje radio i telewizja, przy czym radio jest w stu procentach dla nas dostępne. Niezależnie od różnych uwarunkowań, uważam że moja praca jest potrzebna, dlatego redagowanie miesięcznika i pisanie artykułów daje mi dużo zadowolenia. Oczywiście, wolałbym, żeby ktoś zechciał płacić mi za to, ale skoro nie chce...

J.S. - W Zarządzie Głównym PZN pracowałeś w bardzo trudnym okresie. Na pewno niejednokrotnie myślałeś, czy w tym czasie można było zrobić dla dobra niewidomych coś więcej, aby Związek w nowych warunkach politycznych mógł działać bardziej skutecznie, rozwijać się i nadal służyć inwalidom wzroku. Jakie są Twoje przemyślenia w tej mierze?

S.K. - Myślę, że pytasz o funkcję społeczną, czyli o skarbnika, a nie o pracę etatową. Rzeczywiście, był to niezmiernie trudny okres. W czerwcu 1998 r. podjęliśmy się kierowania Związkiem, któremu groziło bankructwo i było to bardzo realne zagrożenie.

J.S. - Jak doszło do zmiany kierownictwa Polskiego Związku Niewidomych?

S.K. - Jak już wspomniałem, PZN przeżywał bardzo trudny okres. Chyba nigdy wcześniej nie było aż tak trudnego. Trudności te potęgował fakt, że powstały one całkowicie z winy władz Związku. Za chwilę powiem coś więcej o tych trudnościach. Teraz odpowiem na Twoje pytanie. Otóż Zarząd Główny na plenarnym, zamkniętym posiedzeniu w maju 1998 r. podjął ostrą krytykę swojego Prezydium, a w szczególności przewodniczącego ZG PZN za doprowadzenie Związku do ruiny. W rezultacie przewodniczący Tadeusz Madzia zrezygnował z pełnionej funkcji i z członkostwa w PZN. W tej sytuacji Zarząd Główny postanowił zwołać nadzwyczajny zjazd delegatów. Zjazd zebrał się pod koniec czerwca 1998 r. i odbył się w dwóch częściach. W pierwszej części wszyscy członkowie Prezydium ZG złożyli rezygnację z pełnionych funkcji i wybrany został Sylwester Peryt na funkcję przewodniczącego ZG PZN oraz trzech wiceprzewodniczących. Zaraz też zebrał się Zarząd Główny i powołał Józefa Mendrunia na funkcję sekretarza generalnego oraz powołał go na dyrektora Związku. Mnie natomiast ZG powierzył funkcję skarbnika. Druga część Zjazdu - programowa, odbyła się w grudniu 1998 r. Wtedy Zjazd przyjął program ratowania Związku.

J.S. - Powiedz teraz coś więcej o sytuacji Związku, w jakiej przejęło go nowe Prezydium.

S.K. - Sytuacja ta była naprawdę niezmiernie trudna i złożona. PZN był niewypłacalny, ciążyły na nim wielomilionowe długi i jeszcze większe zobowiązania wynikające z udzielonych poręczeń różnym podmiotom, które niekiedy nie miały nic wspólnego z niewidomymi. Wielką trudność stanowiły również nierozliczone, a raczej niedostatecznie udokumentowane rozliczenia kwot, które PZN otrzymywał z PFRON-u w latach 1992-1996. Odrębnym zagadnieniem było rozliczenie zadań finansowanych ze środków publicznych w 1997 r. W tym przypadku nie chodziło jedynie o udokumentowanie dofinansowywanych zadań. Pieniądze zostały przeznaczone na inne cele niż określały to umowy z Funduszem i może z innymi donatorami. Niewidomi nie mogli otrzymać dotacji na zakup sprzętu rehabilitacyjnego, stypendiów lektorskich, lektoratów społecznych i zawodowych, ponieważ pieniądze, które Związek otrzymał na ten cel zostały wydane na finansowanie obłędnej działalności gospodarczej. Nawiasem mówiąc, tylko dzięki temu, zbuntował się Zarząd Główny i zamknął okres upojnej działalności pseudogospodarczej. Stało się tak dlatego, że Zarząd Główny składał się z przewodniczących zarządów okręgów i innych działaczy okręgowych. To u nich niewidomi upominali się wypłaty przysługujących im i przyznanych form pomocy. Spowodowało to, że nie mogli już udawać, że nic nie wiedzą, że to ci tam w Warszawie, że nie oni decydują. No i upadło najwspanialsze w dziejach PZN-u Prezydium ZG PZN wraz z jego superwspaniałym przewodniczącym. Do tego stowarzyszenie nasze utraciło wiarygodność. Każde nasze pojawienie się w siedzibie PFRON-u czy Ministerstwie Zdrowia wywoływało uśmieszki i jawne docinki. Niekiedy wyliczano nam "nasze" grzechy, które popełniły poprzednie władze. O sprawach tych pisałem niejednokrotnie. Nie będę więc dłużej zatrzymywał się nad nimi. Dodam tylko, że fakt uratowania PZN-u przed upadkiem graniczy z cudem. Udało się dzięki uporowi, wytrwałej pracy, niemal nadludzkim wysiłkom i wyrzeczeniom. I z tego możemy być dumni.

J.S. - Przypomnij najważniejsze długi i zobowiązania. Nie pamiętam poszczególnych pozycji długów, ale ich łączna suma wyniosła ponad pięć milionów złotych, z czego około 4 miliony 400 tysięcy złotych udało się spłacić. Reszta pozostała w spadku nowym władzom. Na tę kwotę złożyły się dochody ze sprzedaży składników majątkowych, głównie udziałów w spółkach, w wysokości ponad dwa i pół miliona zł. Reszta pochodziła z wynajmu pomieszczeń biurowych i produkcyjnych, z wpłat sponsorów i z zysków niektórych spółek. Warto dodać, że te dochody były również wcześniej, ale były trwonione, albo zasilały niektóre spółki. Istotne jest i to, że kolosalne zadłużenie powstało w latach dobrych dla Związku, w latach, w których otrzymywał znaczne dotacje. Spłacanie tych długów natomiast następowało w okresie bardzo trudnym, w okresie, w którym żadne zadania nie były finansowane w całości, a tylko dofinansowywane. Zobowiązania z tytułu różnych poręczeń wyniosły chyba ze 40 milionów złotych. Tylko poręczenie wobec AmerBanku opiewało na 9 milionów 300 tysięcy marek niemieckich, z procentami do siedemnastu milionów marek, czyli grubo ponad 30 milionów złotych. Z PFRON-em trzeba było dokumentacyjnie rozliczyć, o ile dobrze pamiętam, 29 milionów złotych.

J.S. - Jak Twoim zdaniem mogło dojść do takiej sytuacji? Kto jest temu najbardziej winien?

S.K. - Oczywiście, najbardziej winien jest ten, kto miał najwięcej władzy, czyli Tadeusz Madzia. W drugiej kolejności wymieniłbym pozostałych członków Prezydium ZG PZN i przewodniczącego Głównej Komisji Rewizyjnej Mariana Ostojewskiego. Gdybyśmy jednak ograniczyli się do tej listy winnych, oznaczałoby to, że niewiele zrozumieliśmy z tego, co się wydarzyło. Nie można zapominać o winie wszystkich członków ZG PZN, a pamiętamy, że byli to przedstawiciele wszystkich okręgów, po dwóch z każdego okręgu - przewodniczący zarządu okręgu i przedstawiciel wybrany przez okręgowy zjazd delegatów. To oni sprawowali najwyższą władzę między zjazdami, to oni mieli możliwości decyzyjne i kontrolne, to oni popierali z całej duszy wszystkie propozycje przewodniczącego ZG PZN i to oni nie chcieli nic wiedzieć o nieprawidłowościach, o błędach, o ryzykownych i głupich decyzjach, a nawet o nadużyciach. I gdyby kryzys nie rozlał się na okręgi w 1997 roku, gdyby okręgi miały pieniądze na wypłatę pomocy, o której już pisałem, Zarząd Główny nie podjąłby działań zmierzających do uzdrowienia sytuacji.

J.S. - Czy naprawdę wszyscy członkowie ZG popierali tę politykę?

S.K. - Oficjalnie niemal wszyscy, nieoficjalnie niewielu. W kuluarach można było usłyszeć prawdziwe oceny i opinie. Na zebraniach same pochwały. W tym miejscu należy powiedzieć, że tylko jeden członek ZG PZN zwracał uwagę na zagrożenia, na grożący upadek, na nieprawidłowości. Był to Zdzisław Kamiński. Później, znacznie później, walkę ze złem podjął Sylwester Peryt. Zrezygnował on z funkcji sekretarza generalnego i wystosował list do wszystkich członków ZG PZN, w którym wykazał większość nieprawidłowości. Dodać należy, że list ten, oficjalnie, nie wywarł najmniejszego wrażenia na członkach ZG PZN. W rozmowach indywidualnych mówili o wielkim zagrożeniu, o błędach, a oficjalnie nadal popierali przewodniczącego i głosowali tak, jak on chciał. W czasie plenarnych posiedzeń ZG PZN organizowano spotkania towarzyskie, "imprezy integracyjne", rozmowy kuluarowe. I w kuluarach mówiono: "Tytanik tonie, a goście się bawią". Nie spisała się również Główna Komisja Rewizyjna, jej prezydium i przewodniczący, który uczestniczył we wszystkich posiedzeniach Zarządu Głównego i jego Prezydium. Powinien więc wiedzieć, co się dzieje. GKR powinna też kontrolować działalność władz decyzyjnych i kontrolowała. Nic jednak z tego nie wynikało. Przewodniczący GKR zabierał głos i mówił, że prezes ma rację. Tak więc nie sprawdziły się władze decyzyjne Związku i nie sprawdziły się władze kontrolne. I to było przyczyną kryzysu.

J.S. - A zwykli członkowie?

S.K. - Niestety, większość członków Związku nie rozumie, jaka odpowiedzialność ciąży na ich przedstawicielach. Wielu gotowych jest twierdzić i twierdzi, że za wszystko odpowiadają pracownicy biura ZG PZN, co jest nonsensem. Ponieważ jednak takie poglądy przeważają w naszym środowisku, osoby które zawiodły, które odpowiadają za wielki kryzys PZN-u, niejednokrotnie cieszą się w swoich okręgach wielkim mirem i są niezastąpione. Tak jest np. w Okręgu Kujawsko-Pomorskim i w Okręgu Lubelskim.

J.S. - Jak dalej potoczyły się sprawy?

S.K. - Związek udało się uratować. Zdecydowana większość długów została spłacona i PZN został uwolniony od zdecydowanej większości zobowiązań wynikających z nieodpowiedzialnie udzielanych poręczeń. Niestety, osoby, które angażowały się w te wysiłki zostały negatywnie ocenione w marcu 2004 r. Oczywiście, że zawsze niemal wszystko można zrobić lepiej, szybciej, w optymalnym czasie. Trzeba jednak uwzględnić, że działaliśmy pod straszliwą presją. Nawet pieniędzy nie można było przyjmować na konto, bo komornik czuwał i od razu zgarniał wszystko, co się pojawiło. Groziło nam odcięcie od świata, bo telefony nie były opłacane, utonięcie w śmieciach, bo firma je wywożąca nie była opłacana. Tak samo zagrożona była dostawa ciepłej i zimnej wody, dostawy energii cieplnej i prądu. Nie było nawet pieniędzy na zakup papieru maszynowego. Robiliśmy różne sztuczki, żeby uniknąć przejęcia przez komornika wszystkich pieniędzy, jakie udało się pozyskać, np. z czynszu czy dofinansowań. Nie będę opisywał tych poczynań, bo jakiś kodeks mógłby mieć zastrzeżenia. W takich warunkach nie trudno było o błędy i nie udało się ich uniknąć. Można powiedzieć, że błędy popełniliśmy przy sprzedaży pałacyku w Lubczy i spółki "Dianina" w Ostrowcu Świętokrzyskim. Błędy te zostały wykorzystane przeciwko nam.

J.S. - To wszystko?

S.K. - Nie. To jednak nie wszystkie problemy, z jakimi musieliśmy się borykać. Ówczesne Prezydium ZG nie było monolitem. Istniały w jego łonie silne tendencje do ryzykownych przedsięwzięć. Wyłaniało się kolejno kilka projektów inwestycji przy Konwiktorskiej 9 i 7, z projektem wyburzenia gmachu Biblioteki Centralnej. Na szczęście większość członków Prezydium podchodziło bardzo sceptycznie do tych projektów i nie doszło do ich realizacji. Wywoływały one jednak napięcia i wzajemne pretensje, co nie ułatwiało działania na rzecz członków PZN-u ani tych, których celem było jego ratowanie przed upadkiem. Zwróć uwagę na fakt, że nawet teraz, po kilkunastu latach, nie używam nazwisk osób, które skłonne były do nadmiernego ryzyka. Jest to rodzaj samocenzury. Nie chcę bowiem mieć zbędnych kłopotów, a ponieważ jest to już historia, mogę sobie na to pozwolić. I tu dochodzę do pewnych, szkodliwych praktyk obowiązujących w naszym Związku. Otóż nikt oficjalnie nie wiedział, kto usiłuje lansować te ryzykowne inwestycje, a kto się im przeciwstawia. Tego można było dowiedzieć się tylko z poufnych rozmów, czyli bez możliwości konfrontowania informacji, gdyż najczęściej były one poufne i każdy, kto je przekazywał, czynił to tak, żeby wypaść korzystniej. A więc nie było wiedzy na ten temat. Była za to wiara, a ta jest zawsze bardzo subiektywna. Dam jeden tylko przykład. Prezydium ZG PZN rozpatrywało sprawę zadłużenia wobec banku w Ostrowcu Świętokrzyskim. Zadłużenie wynosiło kilkaset tysięcy złotych, a wyniknęło z poręczenia kredytów, chyba spółce PZN-u - nie pamiętam. Otóż poręczenie to zostało udzielone z pominięciem wymogów wynikających ze sławetnego artykułu 80 Kodeksu Cywilnego, czyli nie było udzielone notarialnie. PZN od lat starał się o likwidację tego artykułu, gdyż w jakimś sensie ubezwłasnowolniał on niewidomych. Zdaniem władz Związku i wielu niewidomych, niewidomy powinien odpowiadać za to, co podpisuje na równi z innymi ludźmi. Najwyżsi przedstawiciele PZN-u podpisali to poręczenie, ale nie w formie aktu notarialnego. Była więc podstawa do jego unieważnienia. Czy jednak była? Z jednej strony mieliśmy kilkaset tysięcy złotych, a z drugiej godność niewidomych, równość wobec prawa, możliwość wyrażania woli i jej potwierdzanie własnoręcznym podpisem. Były też starania o wyeliminowanie tego artykułu 80 z Kodeksu. W czasie obrad toczyła się merytoryczna i emocjonalna dyskusja. Padały różne argumenty. Wreszcie Prezydium pięcioma głosami przeciwko jednemu postanowiło wykorzystać postanowienia artykułu osiemdziesiątego i uniknąć konieczności spłaty tego zobowiązania. Tylko ja byłem przeciwny, a popierał moje stanowisko mec. Władysław Gołąb, który nie był członkiem Prezydium i nie głosował, był radcą prawnym ZG PZN. Celowo przytoczyłem ten przykład. Po pierwsze dlatego, że wcale nie jestem pewien, że to ja miałem rację. Skoro istniało takie prawo to może należało z niego korzystać. Wówczas jednak zająłem inne stanowisko, niż pozostali członkowie Prezydium. Uważałem, że wiarygodność i godność niewidomych jest więcej warta od kilkuset tysięcy złotych. Przegrałem i bank ich nie otrzymał, ale nikt oficjalnie nie wiedział o tym sporze. Na plenarnym posiedzeniu ZG PZN moje argumenty przyczyniły się do uratowania przed sprzedażą ośrodka w Muszynie. Znowu nie wiem, czy dobrze się stało, czy źle. Sentymenty zwyciężyły ekonomię. Nie wiem, czy ośrodek ten jest nam potrzebny, raczej nie. Tak czy owak, odegrałem liczącą się rolę w jego ratowaniu i mało kto o tym wie. Powiem o jeszcze jednej sprawie, przy rozwiązywaniu której również zaważyły moje argumenty. Otóż powstał projekt powołania fundacji, która miała budować osiedle dla samotnych niewidomych. Na osiedlu tym miały być mieszkania i zapewniona opieka. Wydawałoby się, że dobra sprawa. Niestety, osiedle to miało być "integracyjne". Osoby widzące, które jakoś zasłużyły się dla instytucji działających na rzecz niewidomych, miały otrzymywać działki pod budowę własnych domów. A osiedle to planowano wybudować w Piasecznie, na dwóch działkach PZN-u o powierzchni około jednego hektara. Działki te PZN miał przekazać fundacji nieodpłatnie. Moim zdaniem, w pomyśle tym tkwił grzech wrodzony, który mógł prowadzić do nadużyć. Kosztem własności PZN-u miały być uwłaszczane jakieś nieokreślone osoby zasłużone dla niewidomych. Między innymi dzięki moim argumentom projekt upadł. I tu już nie mam wątpliwości, że była to słuszna decyzja, ale o tym też środowiskowa prasa szeroko nie pisała. Prezydium ZG PZN wówczas i wcześniej, a także obecnie, czyli zawsze - traktowane było jako monolit, z którego wyłaniał się tylko przewodniczący i sekretarz generalny, ale ten ostatni to raczej z powodu zatrudnienia na stanowisku dyrektora generalnego. A mówię o tym dlatego, że przy ocenie działalności i przy wyborach delegaci nie wiedzą, kto jaką rolę spełnił w dobrych działaniach i w złych. Mówiłem już o tym wcześniej. Podkreślam to obecnie dlatego, że chcę powiedzieć kilka zdań na temat nieudzielenia absolutorium w 2004 r. całemu Prezydium przez Krajowy Zjazd Delegatów.

J.S. - Tak, było to wydarzenie bez precedensu w naszym środowisku.

S.K. - Właśnie nasuwa się pytanie, jak do tego doszło, co zaważyło, dlaczego Zjazd podjął tak radykalną decyzję. Otóż o wymienionych poczynaniach delegaci nie wiedzieli, a nawet jeżeli coś wiedzieli, to niedokładnie. Nie wiedzieli również o wielu innych dobrych i złych działaniach poszczególnych osób z Prezydium, którym odmówili absolutorium. Jak już wspomniałem, nie dało się uniknąć błędów, a raczej może by się udało, ale myśmy nie potrafili ich uniknąć. Załatwiliśmy dobrze sto spraw, a dwie źle. GKR, o dziwo, działała bardzo aktywnie. Wykryła te błędy i wyolbrzymiła je. I takie było jej prawo, a może raczej obowiązek. ZG PZN powołał zespół w składzie Ryszard Cebula, Piotr Dudek i Piotr Łożyński, no i ci panowie doszli do wniosku, że dopuszczono się wielkich nadużyć, że były to sprawy prokuratorskie. Oczywiście, były to błędy, ale nie przestępstwa. Jeżeli ktoś dał się oszukać to nie oznacza, że jest oszustem. ZG PZN zawiesił przewodniczącego ZG PZN Sylwestra Peryta w pełnieniu tej funkcji. ZG nie miał prawa odwołać przewodniczącego z pełnionej funkcji. Mógł tylko zawiesić i wnieść do Zjazdu o odwołanie. No i sprawą tą zajął się Zjazd w marcu 2004 r. Nie będę wyjaśniać, dlaczego tak się stało, ale nikt z członków ustępującego Prezydium ZG nie stanął w obronie przewodniczącego i Zjazd go odwołał. Nie mogę wypowiadać się za wszystkich byłych członków Prezydium. Mógłbym uzasadniać swoje stanowisko w tej sprawie. Nie ma to już obecnie sensu. Mówię o tym dlatego, żeby pokazać przyczyny, dla których większość delegatów opowiedziała się za odmową udzielenia absolutorium wszystkim członkom ustępującego Prezydium. Jak już wiemy, na skutek działań GKR powstała komisja do spraw zbadania błędnych decyzji. Powstała też opozycja. I słusznie. To jest prawo i obowiązek członków ZG i delegatów na Zjazd. Zawieszony przewodniczący ZG PZN miał dość liczną grupę zwolenników. Kiedy członkowie ustępującego Prezydium ZG nie stanęli w jego obronie, członkowie odwołanego przewodniczącego połączyli siły z opozycją i to wystarczyło do nieudzielenia absolutorium wszystkim członkom ustępującego Prezydium. Chciałbym w tym miejscu wyraźnie powiedzieć, że zrozumiałe jest, iż delegaci, którzy uważali, że członkowie ustępującego prezydium dopuścili się poważnych nieprawidłowości, może nadużyć, głosowali przeciwko nim. Takie postępowanie jest słuszne, uzasadnione i zrozumiałe. Gorzej jest z tą drugą grupą osób, które z sympatii do odwołanego przewodniczącego głosowały przeciwko wszystkim członkom ustępującego Prezydium ZG PZN. Ich intencji nie mogę uznać za czyste, uczciwe.

J.S. - Rzeczywiście, mechanizmy demokratyczne nie zawsze działają sprawnie, rzetelnie, ale są one i tak lepsze od dyktatury.

S.K. - To oczywiste, że takie są uroki demokracji. Niestety, ta nasza demokracja nie była i nie jest pełna. Nie może być i nie ma demokratycznych mechanizmów sprawowania jakiejkolwiek władzy bez rzetelnej informacji, bez niezależnych środków przekazu, bez kontroli opinii społecznej. A tego wszystkiego nie było i nie ma w PZN-nie. Dlatego podobne błędy jak te, które popełniono w latach dziewięćdziesiątych, mogą się powtórzyć w przyszłości. Obecnie również Prezydium ZG PZN stanowi monolit i utajnia wszystko, co tego wymaga i wszystko, co tego nie wymaga. Dodam jeszcze, że w okresie, w którym staraliśmy się ratować PZN przed upadkiem, tj. w latach od końca czerwca 1998 do marca 2004 z jawnością i demokracją też nie było dobrze. Było znacznie lepiej niż obecnie, ale daleko nam było do pełni jawności. Takie są tradycje PZN-u, taka jest wola członków władz i może nawet członków stowarzyszenia. Starałem się na łamach "Biuletynu Informacyjnego" przeciwstawiać zachowania ówczesnych członków ZG PZN porównując je z wcześniejszymi, tj. z tymi z lat dziewięćdziesiątych, kiedy to ZG przyjmował wszystko bez zastrzeżeń, co mu proponował ówczesny przewodniczący. Przełykał nawet tak bzdurne tłumaczenia, że konwertory wynalezione w USA muszą być produkowane w Polsce przez niewidomych, bo w Ameryce Żydzi mają silne wpływy w przemyśle paliwowym i nie dopuścili do wdrożenia tego wynalazku do produkcji. A prawda była taka, że ten wynalazek do niczego się nie nadawał. Odrzucili go amerykańscy specjaliści i odrzucili go polscy specjaliści. Nie uzyskał wymaganych atestów i nie mógł być produkowany. ZG PZN jednak akceptował wszystko bez zastrzeżeń - handel węglem i długami kopalnianymi, produkcję podeszew do butów, handel drewnem z Białorusią, tworzenie spółek, których powstało aż 17, w tym nonsensowne Centrum Gospodarcze i Integra. W latach, kiedy byłem członkiem Prezydium tak nie było. Zarząd Główny analizował wszystkie poczynania Prezydium, domagał się wyjaśnień, dodatkowych analiz i opinii, wyliczeń, dowodów itd. Było to bardzo niedogodne dla Prezydium i dla pracowników biura ZG PZN, ale było słuszne, uzasadnione i prawidłowe. Dlatego na łamach "Biuletynu Informacyjnego" podkreślałem z zadowoleniem, że ZG PZN przestał być bezwolną maszynką do głosowania i zaczął pełnić swoją rolę, tę rolę, do pełnienia której został powołany. Moje starania jednak były tylko kroplą potrzeb w tej dziedzinie. Nawet ja nie mogłem im poświęcić należytej uwagi. Były ważniejsze sprawy, od których zależało być albo nie być PZN-u. Na nich trzeba było się skupiać i starać się unikać konfliktów, o ile to tylko było możliwe. Niestety, pisanie o ludziach, o ich błędach zawsze powoduje konflikty. Chwalić można do woli, krytykować nie i to niezależnie od tego, jak uzasadniona jest ta krytyka. Na zakończenie rozważań różnych aspektów pracy społecznej, muszę dodać, że nie mam cech działacza populisty, nie mam charyzmy, która umożliwia łatwe przekonywanie ludzi, zjednywanie zwolenników, uzyskiwanie akceptacji i poparcia swoich propozycji. Jeżeli ktoś ma taką charyzmę, może przekonać niemal wszystkich do wszystkiego, np. do konwertorów. Ja takich zdolności nie posiadam. Dlatego wolę pracę konkretną, którą mogę wykonywać niemal samodzielnie, np. redagowanie czasopisma.

J.S. - Jeszcze chciałbym porozmawiać o Twoich sprawach bardziej osobistych, które dla Ciebie są ważne. Interesują mnie też Twoje opinie dotyczące zagadnień, które są ważne dla niewidomych. Na tym zakończymy nasze rozmowy w październiku.