ROZMOWA Z REDAKTOREM JÓZEFEM SZCZURKIEM

Rozmawia Stanisław Kotowski

S.K. - Jesteś osobą całkowicie niewidomą. Kilkadziesiąt lat pracowałeś na stanowisku redaktora naczelnego "Pochodni", doskonale znasz nasze środowisko, masz bogate doświadczenia i przemyślenia. Z pewnością zainteresują one naszych Czytelników. Najpierw opowiedz, w jaki sposób zdobyłeś wykształcenie, do jakich szkół uczęszczałeś? Jak sobie radziłeś z opanowaniem materiału w szkole i na studiach, jakie techniki stosowałeś, z czyjej pomocy korzystałeś? Studia dziennikarskie (podobnie zresztą jak każde inne) bez możliwości korzystania z techniki komputerowej, mowy syntetycznej, dostępu do Internetu, bez możliwości skanowania i całkowicie samodzielnej pracy z tekstem, nie były przecież łatwym zadaniem.

J.S. - Moja nauka miała różne formy i trwała dość długo, bo z przerwami aż 25 lat. Urodziłem się w Sławkowie - miejscowości leżącej na wschodnich krańcach województwa górnośląskiego - i tam we wrześniu 1935 roku zacząłem uczęszczać do szkoły powszechnej. Miałem dość dużą krótkowzroczność. Siedziałem w pierwszej ławce, ale i tak nie widziałem liter ani cyfr na tablicy, a jedynie białe linie znaczków. Gdy trzeba było coś przepisać, co dwie lub trzy minuty podchodziłem do tablicy, czytałem kilka wyrazów lub liczb, wracałem na swoje miejsce i wpisywałem przeczytany tekst do zeszytu. Uczyłem się dobrze. Byłem jednym z kilkorga uczniów, którzy mieli w zeszytach najwięcej czerwonych znaków, czyli ocen bardzo dobrych.

S.K. - Byłeś więc uczniem słabowidzącym. Od kiedy stałeś się niewidomym i co było tego przyczyną?

J.S. - Pod koniec czerwca 1937 roku, a więc po dwóch latach nauki, zaczął mi się pogarszać wzrok w lewym oku. Lekarz podstawowej opieki medycznej skierował mnie do przychodni okulistycznej w Dąbrowie Górniczej. Tam okulista stwierdził, że lewe oko może być trudne do uratowania, ale z prawym nie powinno być problemów. Przepisał mi krople do oczu, które należało zapuszczać codziennie rano i wieczorem przez trzy tygodnie. Trwały wakacje. Całe dnie spędzałem na półkoloniach, w lipcowym słońcu, biorąc udział w intensywnych zabawach ruchowych i kąpielach w rzece. Któregoś dnia wróciłem do domu, prawie nic nie widząc. Już nazajutrz znalazłem się w przychodni okulistycznej w Sosnowcu. Okulistka po wnikliwym badaniu stwierdziła, że krople, których używałem, mogły przynieść dobry skutek, gdybym przez cały czas kuracji leżał w zaciemnionym pokoju. Lekarz, który o tym nie powiedział, dopuścił się poważnego zaniedbania. Okulistka skierowała mnie do szpitala. Dwumiesięczna bolesna kuracja, seria zastrzyków w gałkę oczną nie dały oczekiwanych rezultatów. Diagnoza zabrzmiała jak wyrok: obuoczne odklejenie siatkówki. Wtedy jeszcze medycyna nie radziła sobie z tą chorobą.

S.K. - Rozumiem, że przerwałeś naukę w dotychczasowej szkole. Wówczas niewidomi nie uczęszczali do szkół ogólnodostępnych. Czy tak? J.S - Tak, ordynator oddziału okulistycznego szpitala w Sosnowcu napisał list do zakładu w Laskach, w którym poinformował o mojej sytuacji i prosił o przyjęcie mnie do szkoły. I tak jesienią 1938 roku zasiadłem w ławce trzeciej klasy laskowskiej szkoły. Już po dwóch tygodniach sprawnie posługiwałem się brajlem. Pod koniec czerwca następnego roku, zaopatrzony w dwa grube tomy brajlowskie zawierające opowiadania o zwierzętach, przyjechałem na wakacje do rodzinnego domu. Nie wiedziałem, że potrwają one ponad sześć lat. W drugiej połowie sierpnia 1939 roku przyszło z Lasek pismo, powiadamiające, że przyjazd do szkoły jest wstrzymany ze względu na niejasną sytuację w państwie i należy czekać na następną wiadomość. Całą okupację przebywałem w domu rodzinnym. Mój młodszy o dwa lata brat Stanisław czytał mi sporo książek, choć nie było to łatwe, gdyż na początku okupacji Niemcy wydali bardzo surowe zarządzenie nakazujące oddanie w punkcie żandarmerii wszystkich książek w języku polskim. Niezastosowanie się do polecenia obłożone było karą śmierci. Książek nie oddaliśmy, ale trzeba je było zamurować w skrytce pod ziemią. Wymienialiśmy się nimi z sąsiadami na zasadzie wypożyczeń odbywało się to w głębokiej konspiracji. Wiosną 1941 roku niemiecki burmistrz Sławkowa zawiadomił nas, że planuje rozpoczęcie starań o umieszczenie mnie w szkole dla niewidomych w Kemlitz, ale rodzice nie wyrazili zgody na mój wyjazd, gdyż obawiali się że mogę zginąć w czasie alianckich bombardowań niemieckich miast. W lipcu 1945 roku otrzymałem pismo z Lasek, że szkoła rusza od września i mogę przyjechać, aby kontynuować naukę. Po dramatach i beznadziejności egzystencji w czasie wojny wiadomość ta była dla mnie wielką radością. Włączono mnie do piątej klasy. Prawie wszyscy jej uczniowie, w liczbie dwunastu, mieli okupacyjną przerwę w nauce i byli przerośnięci. Szkołę podstawową, z bardzo dobrymi wynikami, ukończyłem w 1948 roku, ale nie opuściłem zakładu, gdyż przyjęto mnie na roczny kurs masażu leczniczego, który zorganizowano dla ponaddwudziestoosobowej grupy niewidomych. W czerwcu 1949 roku wyjechałem z Lasek z dyplomem masażysty. Dwa miesiące później otrzymałem pracę w przychodni lekarskiej w Bytomiu, a po roku przeniosłem się do szpitala w Katowicach. .

S.K. - Podjąłeś pracę, ale przecież nie był to koniec Twojej nauki. J.S - Nie, już od września rozpocząłem naukę w ósmej klasie Liceum Ogólnokształcącego dla Pracujących im. Adama Mickiewicza w Katowicach. Klasa miała 30 uczniów. Nauka odbywała się w godzinach popołudniowych, po pięć lekcji dziennie. Środy, soboty i niedziele były wolne od zajęć przeznaczano je na lekturę oraz naukę własną. W szkole tej byłem pierwszym niewidomym uczniem, ale ani nauczyciele, ani uczniowie nie wyróżniali mnie w żaden sposób. Znalazłem wśród nich wielu przyjaciół i serdeczne więzi utrzymywały się przez długie lata po ukończeniu szkoły. W szpitalu miałem pokój służbowy i fakt ten sprzyjał nauce zespołowej. W dni wolne od nauki szkolnej w moim pokoju zbierali się koledzy po cztery lub pięć osób - czytaliśmy książki, rozwiązywaliśmy zadania z matematyki i fizyki, omawialiśmy różne inne zagadnienia. Należałem do najlepszych uczniów w klasie, toteż w większości przedmiotów mogłem moim kolegom dużo pomóc. Oni natomiast służyli mi pomocą we wszystkich sprawach, w których potrzebny był wzrok. Taki układ przetrwał aż do egzaminu dojrzałości. Dopiero po maturze rozjechaliśmy się do różnych miast i uczelni. W czerwcu 1953 roku, a więc, gdy kończyłem dziesiątą klasę, Wojewódzka Rada Związków Zawodowych w Katowicach zorganizowała wielką imprezę kulturalną dla przodowników pracy i nauki. Brali w niej udział najlepsi uczniowie ze wszystkich szkół średnich dla pracujących z całego województwa, po dwu z każdej klasy, w sumie ponad pięćset osób. Uroczystość odbywała się w największej sali Biblioteki Śląskiej w Katowicach (obecnie jeden z gmachów Uniwersytetu Śląskiego). Katowickie liceum im. Adama Mickiewicza reprezentował mój kolega i ja. Referat wstępny wygłosił przewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych Wiktor Kłosiewicz - w tamtym okresie działacz popularny w całym kraju. Dłuższy fragment jego wystąpienia poświęcony był moim osiągnięciom w pracy zawodowej i nauce. Referujący stawiał mnie za wzór dla innych. W następnych częściach uroczystości były występy artystów - poezja, muzyka - a potem wielki bal. Każdy uczestnik otrzymał pamiątkową nagrodę. Mnie dostało się piękne, trzytomowe wydanie poezji Juliana Tuwima. Imprezie tej sporo miejsca poświęciły katowickie gazety. Jednym z prasowych bohaterów uroczystości stałem się ja, a także moja szkoła i szpital, w którym pracowałem. Na świadectwie maturalnym miałem wszystkie oceny bardzo dobre, z wyjątkiem matematyki, z której otrzymałem stopień dostateczny. Moja nauka w szkole średniej opierała się na notatkach brajlowskich i na nauce zespołowej, obejmującej najczęściej obowiązkowe lektury i naukę podręcznikową, zwłaszcza z dziedziny historii, biologii i geografii. Wszystkie prace domowe pisałem na maszynie czarnodrukowej, gdyż technikę pisania opanowałem w czasie pobytu w Laskach. łMoje wypracowania z polskiego profesor często odczytywał w klasie na głos, uznając je za bardzo dobre. Nic zatem dziwnego, że rada pedagogiczna szkoły popierała moje plany podjęcia studiów na wydziale dziennikarstwa. Na egzamin na Uniwersytecie Warszawskim w lipcu 1954 roku przyjechałem z własną maszyną do pisania. Podczas egzaminu dostałem oddzielny pokój, aby moja maszyna w nie przeszkadzała innym kandydatom na studia. Było ich 2000, a miejsc tylko sto, zatem rywalizacja ogromna. Asystenci ogłosili trzy tematy. Wybrałem temat związany z twórczością Juliusza Słowackiego. Mieliśmy cztery godziny na wykonanie zadania. Swoją pracę oddałem po trzech godzinach. Po dwóch dniach zatrzymał mnie na korytarzu uczelni asystent wydziału dziennikarskiego i oświadczył, że z pracy pisemnej otrzymałem ocenę dobrą i zostałem przyjęty na studia. Odniosłem wrażenie, że faktem tym był niezmiernie poruszony i zaskoczony. Rozpierało mnie szczęście, że dostałem się na studia dziennikarskie, które w moich życiowych planach zajmowały poczesne miejsce.

S.K. - A więc nastąpiła kolejna istotna zmiana w Twoim życiu. Na podstawie dotychczasowych osiągnięć szkolnych można przewidywać, że i na uniwersytecie radziłeś sobie z nauką. Z własnych doświadczeń wiem, że poważne problemy mogą mieć zupełnie inny charakter. Jak udało Ci się wejść w nowe środowisko?

J.S. - Cieszyłem się i nie przypuszczałem, że zanim uda mi się zrealizować moje plany, czeka mnie wiele przykrości i trudności. W latach pięćdziesiątych na wyższych uczelniach, a może tylko na Uniwersytecie Warszawskim, istniał zwyczaj, że studenci pierwszego roku rozpoczynali naukę pierwszego września, a więc o miesiąc wcześniej, aby mieć czas na oswojenie się z wymaganiami i warunkami w nowej uczelnianej sytuacji oraz na bezstresowe załatwienie wszystkich spraw. Tak więc pierwszego wrześniowego dnia zjawiłem się w dziekanacie Wydziału Dziennikarskiego UW, aby odebrać skierowanie upoważniające mnie do mieszkania w domu studenta. Jakież było moje zaskoczenie, gdy urzędniczka powiedziała, że nie ma dla mnie skierowania, ponieważ mieszkanie ma mi zapewnić Polski Związek Niewidomych. Nie pomogło tłumaczenie, że Związek nie zajmuje się takimi sprawami, że ma zupełnie inne cele. Urzędniczka była niewzruszona. Wzburzony odszedłem od okienka, nie wiedząc, co robić. I podjąłem decyzję - jadę do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego. Na szczęście nie było to daleko od uniwersytetu. W ministerstwie przedstawiłem swoją dramatyczną sytuację. Osoba zajmująca się sprawami studenckimi bez wahania podniosła słuchawkę telefonu. Po krótkiej wymianie zdań z przedstawicielką dziekanatu dziennikarstwa powiedziała: Miejsce w akademiku ma pan załatwione. Tym razem dostałem skierowanie bez dyskusji. Wkrótce miało się okazać, że moja radość nie może być pełna. Akademik, w którym miałem zamieszkać, nie dość, że znajdował się daleko od uczelni, to był jeszcze w trakcie budowy. Aby dojść do prowizorycznych drzwi, należało przejść przez dłuższą kładkę bez poręczy nad wykopami, w których układano rozmaite rury i przewody. W łazienkach była już woda, ale tylko zimna. Stołówka nie miała szans pojawienia się nawet w marzeniach sennych. Widzący studenci radzili sobie, ale mnie wszystko przerażało. Do tego ogromne przestrzenie, długie kręte ulice i rozległe place utrudniające orientację… Nie poznałem jeszcze żadnych kolegów, musiałem więc liczyć wyłącznie na siebie. Zaczęła mnie nachodzić myśl, żeby rzucić to wszystko i wrócić do Katowic - miasta, które miało normalne ulice, bez gruzu, kładek i wykopów, oraz mnóstwo sklepów i barów, ale się nie poddałem. Po kilku dniach udręki postanowiłem zwrócić się do władz uniwersytetu o pomoc. Wiedziałem jednak, że po skardze na uczelnię w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego szanse na zrozumienie moich problemów są nikłe. Postanowiłem więc pójść do uczelnianego Komitetu PZPR, w którego egzekutywie zasiadali studenci oraz pracownicy UW, i przedstawić swoją sytuację. Nie byłem członkiem partii, należałem natomiast do Związku Młodzieży Polskiej, ale tych aspektów sprawy w ogóle nie brałem pod uwagę. Najważniejsze było to, że postawiono mnie w bardzo trudnej sytuacji, zagrażającej kontynuowaniu rozpoczętych studiów. W komitecie uczelnianym moje problemy potraktowano ze zrozumieniem i życzliwością. Obiecano rychłą pomoc. Interwencja okazała się skuteczna. Wkrótce wezwano mnie do dziekanatu dziennikarstwa i poinformowano, iż rektorat Uniwersytetu Warszawskiego zwrócił się do rektoratu Politechniki Warszawskiej z prośbą o wypożyczenie jednego pokoju w akademiku tej uczelni mieszczącym się na pl. Narutowicza. Wtedy był to największy i najlepiej zagospodarowany dom studenta w Warszawie. Miał nie tylko dużą stołówkę, ale i własny sklep spożywczy, bar mleczny, czytelnie, pokoje gościnne, a nawet basen pływacki. Władze politechniki wyraziły zgodę i oddały do użytku Uniwersytetu pięcioosobowy pokój na okres jednego roku. Przeniosłem się niezwłocznie wraz z trzema innymi studentami, którym z różnych przyczyn zależało na zamieszkaniu w innej dzielnicy miasta. Od tego czasu skończyły się moje problemy mieszkaniowe. Po roku wróciłem do akademika uniwersyteckiego, ale wtedy istniały tam już normalne warunki egzystencji.

S.K. - Cóż, przydałby się wówczas pełnomocnik rektora do spraw studentów niepełnosprawnych…

J.S. - Instytucja taka wówczas nie istniała. Problemy związane z nauką i funkcjonowaniem na uczelni trzeba było rozwiązywać we własnym zakresie.

S.K. - Ty je rozwiązałeś. A jak radziłeś sobie z nauką?

J.S. - W czasie studiów starałem się osiągać dobre wyniki, aby jak najwięcej się nauczyć, a jednocześnie udowodnić, że nie widząc, można pokonać liczne bariery. Miałem dobre warunki materialne, ponieważ oprócz stypendium, od 1956 roku otrzymywałem jako niewidomy zasiłek lektorski, wypłacany z kasy państwowej, tylko niewiele mniejszy od stypendium studenckiego, a na ostatnim roku studiów, jako jeden z dwóch studentów na roku, otrzymywałem stypendium naukowe.

S.K. - Stypendium naukowe to duże wyróżnienie. Co oprócz zdolności i pracowitości umożliwiało Ci pokonywanie licznych trudności i osiąganie tak znakomitych wyników w nauce?

J.S. - Myślę, że najważniejsze są tu dobre stosunki z koleżankami i kolegami. Miałem wśród nich serdecznych przyjaciół, na których w każdej sytuacji mogłem liczyć. Zawsze uważałem i nadal tak myślę, że jeśli niewidomy chce się cieszyć uznaniem otoczenia - korzystać z pomocy innych - musi im coś z siebie dawać, a nie tylko brać. Jeżeli ktoś chce się bez przerwy "wieszać" na innych, nie znajdzie aprobaty i przyjaźni, otoczenie będzie go unikać.

S.K. - Na jaki temat napisałeś pracę magisterską?

J.S. - Temat mojej pracy brzmiał: "Artystyczne i ideowe wartości twórczości Jerzego Andrzejewskiego". Pisarz był bardzo zainteresowany tematem, więc spotkałem się z nim na długą rozmowę. Moim promotorem został wybitny krytyk literacki - Andrzej Kijowski. Pierwszą wersję pracy magisterskiej poddał tak głębokiej krytyce, że wolałem napisać ją od nowa niż nanosić poprawki. Druga wersja została oceniona pozytywnie. Egzamin magisterski zdałem w czerwcu 1960 roku z ogólnym wynikiem "dobry".

S.K. - Fakt, że pierwsza wersja Twojej pracy magisterskiej została poddana takiej krytyce, świadczy chyba o tym, że nie miałeś taryfy ulgowej?

J.S. - Myślę, że nie. Bardzo się starałem, żeby z niej nie korzystać. Uważam, że stosowanie taryfy ulgowej i korzystanie z niej jest bardzo szkodliwe dla niewidomego ucznia, studenta, pracownika i w ogóle dla człowieka. Szczególnie jest to szkodliwe w okresie, kiedy kształtuje się osobowość, tj. w przypadku dzieci i młodzieży.

S.K. - Jakie metody nauki stosowałeś? Kto Ci pomagał?

J.S. - W czasie studiów przede wszystkim liczyłem na siebie. Podstawą nauki było pismo Braille'a. Bez niego nie mógłbym ukończyć studiów, a potem przez długie lata pracować jako dziennikarz. Moja nauka w szkole średniej, a także studia uniwersyteckie opierały się na notatkach brajlowskich, które służyły nie tylko mnie, ale również widzącym przyjaciołom, gdyż zwłaszcza podczas sesji egzaminacyjnych uczyliśmy się w kilkuosobowych zespołach, a moje zapiski okazywały się najdokładniejsze. Nie muszę chyba dodawać, że wtedy dla niewidomych studentów nie było podręczników w brajlu ani na taśmie, bo magnetofony stały się popularne dopiero w latach sześćdziesiątych. Dlatego notatki z wykładów i zajęć seminaryjnych były podstawą nauki i warunkiem dorównania studentom widzącym, dla których stały otworem biblioteki i czytelnie. O komputerach nawet w najśmielszych marzeniach nikomu w Polsce się nie śniło.

S.K. - Na napisaniu i obronie pracy magisterskiej zakończyła się Twoja przygoda z nauką. Potem zaczęła się praca, o której marzyłeś. Czy tak?

J.S. - Niezupełnie. Po podjęciu pracy w redakcji "Pochodni" nie zerwałem z nauką, choć nie miała ona już systematycznego charakteru. Przez kilka lat uczęszczałem na wykłady dotyczące dziennikarstwa, wygłaszane przez wybitnych publicystów i naukowców w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, oraz na wykłady z zakresu ekonomii i socjologii w Stołecznym Ośrodku Naukowym. Starałem się również, aby w domowej biblioteczce nie brakowało nowości wydawniczych dotyczących języka polskiego, prasoznawstwa, stylistyki i innych dziedzin nauki związanych z moim zawodem. Z bliskich kontaktów z Wydziałem Dziennikarskim Uniwersytetu Warszawskiego w 1977 roku wynikła decyzja o przystąpieniu do pisania pracy doktorskiej. Jej tematem miała być, zgodnie z sugestią dziekana wydziału prof. Haliny Słomkowskiej, publicystyczna i naukowa działalność dr. Włodzimierza Dolańskiego. Zagadnienie to bardzo mnie zafrapowało i z entuzjazmem zabrałem się do pracy. Zacząłem zbierać materiały. Uczęszczałem na seminaria i sesje doktoranckie organizowane w Warszawie i innych miastach. Jednak po roku pracy musiałem się wycofać z tych ambitnych planów. Nie zdołałem pogodzić obowiązków zawodowych, naukowych i rodzinnych, Zabrakło mi pieniędzy na opłacanie lektorów, a trzeba wiedzieć, że artykuły dr. Dolańskiego rozsiane są po bardzo licznych czasopismach, i nie tylko w języku polskim. Gdybym wtedy miał komputer, mógł skanować prace publicystyczne, gromadzić je na twardym dysku, samodzielnie pracować nad tekstem, mój doktorat przybrałby zupełnie inne kształty.

S.K. - Tak, nie zawsze doceniamy możliwości, jakie tworzy nam współczesna informatyka, technika i technologia. Co jeszcze chciałbyś powiedzieć naszym Czytelnikom na tematy związane z kształceniem się na poziomie wyższym?

J.S. - Temat swej nauki chciałbym zakończyć fragmentem nadesłanego kilka lat temu do redakcji "Pochodni" listu koleżanki ze studiów - red. Miry Jagodowskiej, która poszukiwała mojego adresu: "W 1958 roku ukończyłam Wydział Dziennikarski na Uniwersytecie Warszawskim. Przez cztery lata studiów naszym kolegą w grupie był Józek Szczurek - niewidomy. Zawsze zadbany, pogodny, życzliwy, bardzo samodzielny, koleżeński. Kiedy chcieliśmy iść na wagary do Łazienek, on zostawał na wykładzie. Wiedzieliśmy, że na niego możemy liczyć, że przekaże nam temat wykładu bezbłędnie, rzeczowo, w sposób doskonały. Pisał brajlem. Miał takie blaszane okładki, w które wkładał zeszyt, rzecz prosta, pisał głośniej niż pozostali studenci. Pewnego razu na wykładzie z historii literatury powszechnej, kiedy tak "stukał", profesor (nazwiska nie wymienię) przerwał swój monolog i dosyć głośno powiedział:- Czy Pan długo będzie jeszcze strugał te ołówki? Zamarliśmy! Józek oczywiście przestał notować. Na przerwie podeszliśmy do profesora i sprawę wyjaśniliśmy. Ten podszedł do Józka i serdecznie go przeprosił".

S.K. - Myślę, że Twoje zmagania i osiągnięte wyniki świadczą o wytrwałości, uporze w dążeniu do celu, umiejętności współżycia w grupie i mogą stanowić wzór nie tylko dla młodych osób z uszkodzonym wzrokiem.

S.K. - Uczęszczałeś do różnego rodzaju szkół. Wprawdzie było to dosyć dawno, ale na pewno masz wyrobiony pogląd, jaki typ szkół jest dla niewidomych korzystniejszy. Są zwolennicy nauczania specjalnego oraz zwolennicy integracji. Z pewnością oba systemy mają wady i zalety. W którym, Twoim zdaniem, niewidomi uczniowie mają dogodniejsze warunki uczenia się, a w którym występuje więcej ograniczeń?

J.S. - Najlepiej byłoby, aby dzieci niewidome i słabowidzące w czasie nauki mogły mieszkać w swych rodzinach i uczęszczać do szkoły razem z dziećmi widzącymi, przy czym szkoła ta powinna im zapewnić dobre i efektywne warunki nauki. Pedagodzy powinni mieć kwalifikacje niezbędne do pracy z uczniami niepełnosprawnymi. To byłaby sytuacja optymalna. Dopóki jednak taki system w naszej oświacie nie zostanie stworzony - a na to w najbliższych latach się nie zanosi - dzieci niewidome i słabowidzące na poziomie szkoły podstawowej powinny uczyć się w szkołach specjalnych. Te placówki bowiem, opierając się na teoretycznie i praktycznie sprawdzonych metodach, zapewniają właściwe wykształcenie, bezstresową naukę oraz zdobycie umiejętności rehabilitacyjnych niezbędnych w codziennym życiu. Zdobyte umiejętności, opanowanie bezwzrokowych metod oraz technik alternatywnych, np. posługiwania się komputerem przy pomocy mowy syntetycznej lub programów powiększających oraz umiejętności korzystania z map tyflologicznych, rysunków, planów itd. stanowi podstawę dalszej nauki. Kolejne szczeble wiedzy niewidomi i słabowidzący uczniowie powinni zdobywać razem ze swymi widzącymi rówieśnikami. Takie rozwiązanie najbardziej sprzyja rozwojowi intelektualnemu i społecznemu młodzieży niepełnosprawnej. W średnich szkołach specjalnych powinni się znaleźć jedynie uczniowie, którzy oprócz niepełnosprawności wzrokowej mają dodatkowe schorzenia, uniemożliwiające lub w dużej mierze utrudniające im pobieranie nauki razem z młodzieżą widzącą.

S.K. - Nie sądzisz, że powyższa propozycja powoduje konflikt między wymogami - że tak powiem - ogólnorozwojowymi i dydaktycznymi? Małe dzieci powinny wychowywać się w rodzinach, gdzie mają najlepsze warunki do wszechstronnego rozwoju, a przede wszystkim rozwoju uczuciowości i kształtowania więzi rodzinnych. Według Twojej propozycji młodsze dzieci powinny uczęszczać do szkół specjalnych, co wiąże się z pobytem w internacie, a starsze dzieci i młodzież powinny się uczyć w szkołach ogólnodostępnych. Czy dostrzegasz sprzeczność potrzeb ogólnorozwojowych z rehabilitacyjnymi i dydaktycznymi? Jeżeli tak, czy mimo to uważasz, że takie rozwiązanie jest korzystniejsze?

J.S. Tak, nadal jestem o tym przekonany. Dziecko uczęszczające do szkoły ogólnodostępnej ma bliższe więzi rodzinne, ale nie oznacza to, że otrzymuje lepsze warunki do rozwoju, przeciwnie - w większości dziedzin życia warunki te są niekorzystne. W szkole specjalnej uczeń nie jest traktowany ulgowo. Uczestniczy w spacerach, zabawach i grach ruchowych na świeżym powietrzu, w obowiązkowym wychowaniu fizycznym i zajęciach na basenie pływackim, rytmice, ma do wyboru różne koła zainteresowań, uczy się tańca, śpiewu, a gdy ma odpowiednie uzdolnienia - również muzyki. Szeroki wachlarz zajęć umożliwia ogólny rozwój intelektualny, osobowościowy i fizyczny. Tego wszystkiego oraz specjalnych metod i technik najczęściej nie ma w domu rodzinnym. Odwrotnie, niewidomego dziecka nie dopuszcza się do żadnych czynności, wyręcza się go we wszelkich obowiązkach w gospodarstwie domowym w obawie, aby nie wyrządziło sobie krzywdy. Niewidome dziecko przeważnie nie bierze udziału w żadnych zajęciach umożliwiających rozwój fizyczny. Wszystko to sprawia, że wyrasta na człowieka niesamodzielnego, nieumiejącego sobie radzić w sytuacjach nieprzewidzianych, niezadowolonego z siebie i otoczenia. W szkole specjalnej dziecko poznaje sposoby uczenia się oparte na metodach pozawzrokowych, dzięki czemu może dalej zdobywać wiedzę razem z widzącymi. Rozważając to zagadnienie, należy także wziąć pod uwagę fakt, że istnieją obiektywne okoliczności sprzyjające częstym kontaktom ucznia przebywającego w internacie z domem rodzinnym. Szkoły specjalne znajdują się w większości dużych miast, a więc ległości. Może przyjeżdżać do rodziny nie tylko na ferie letnie i zimowe, ale już na większe święta związane z dłuższą przerwą w nauce, a nawet na poszczególne weekendy. To także umożliwia utrzymanie bliskich więzi rodzinnych. Mam też nadzieję, że dyrekcje szkół starają się zatrudniać jako wychowawców internatowych ludzi z odpowiednimi kwalifikacjami, o dużej kulturze osobistej i wrażliwości, odnoszących się do dzieci z serdecznością, troską i opiekuńczością. Teraz jest to możliwe bardziej niż kiedykolwiek przedtem, gdyż trudności ze znalezieniem satysfakcjonującej pracy sprzyjają skompletowaniu dobrej kadry pedagogicznej. Poza wszystkim należy zauważyć, że w codziennym życiu nie jesteśmy skazani na przymus wyboru: dom czy internat. Istnieje tu sporo różnych rozwiązań. Nierzadko zdarza się, że rodzice mają dobre kontakty z miejscową szkołą - z dyrekcją oraz nauczycielami - i wszelkie poczynania uzgadniają na bieżąco. Mogą także zapewnić swemu dziecku niezbędną pomoc w nauce i wtedy rozłąka nie jest potrzebna. Częste jest też dowożenie dzieci do szkoły specjalnej bez korzystania z internatu.

S.K. - No i ostatnie pytanie z tej serii: jak oceniasz powoływanie w Polsce szkół średnich dla niewidomych i słabowidzących, a szczególnie szkół ogólnokształcących? Pamiętam, że kiedyś, chyba w 1996 roku, na posiedzeniu prezydium ZG PZN wyraziłem opinię, że jest to niewłaściwe postępowanie. Ówczesny przewodniczący ZG PZN nie mógł uwierzyć, że można kwestionować tworzenie warunków do zdobywania wykształcenia przez niewidomych, nawet kosztem obniżenia jego jakości. Nie muszę dodawać, że prezydium ZG PZN poparło stanowisko prezesa, a nie moje, bo zawsze popierało to, co pan przewodniczący uważał za słuszne.

J.S. - Tak się złożyło, że nie miałem okazji rozmawiać na te tematy z pedagogami z ośrodków szkolno-wychowawczych dla niewidomych, być może więc w moich zapatrywaniach na tę sprawę nie udaje mi się uwzględnić wszystkich aspektów zagadnienia. Opierając się jednak na własnych doświadczeniach i racjonalnym myśleniu, jestem przekonany - jak już zresztą wcześniej zaznaczyłem - że średnie ogólnokształcące szkoły specjalne powinny być zarezerwowane dla niewidomych i słabowidzących uczniów mających dodatkowe schorzenia uniemożliwiające im naukę w ogólnodostępnych placówkach szkolnych, aby i oni, mimo dodatkowych niepełnosprawności, mieli szanse zdobycia wykształcenia. Natomiast przyjmowanie do takich szkół niewidomych, którzy są w stanie uczyć się razem z widzącymi w ogólnodostępnych liceach, nie ma uzasadnienia, gdyż odbiera im się możliwość integracji społecznej mającej decydujący wpływ na ich dalsze losy. Nie do zaakceptowania jest też przyjmowanie uczniów pełnosprawnych do szkół średnich dla niewidomych. Jest to jakieś pokrętne, nieprzekonujące pojmowanie integracji. Nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie, dlaczego pieniądze - przecież ograniczone - przeznaczone na oświatę uczniów niewidomych i słabowidzących mają być wydawane na kształcenie młodzieży pełnosprawnej. Nasuwa się tylko jedna odpowiedź: że przy podejmowaniu takiej decyzji brano pod uwagę wyłącznie interesy nauczycieli, którzy dążą do sztucznego powiększania zespołów uczniowskich, gdyż to gwarantuje im stałość pracy. Myślę, że tego rodzaju praktyki nie będą miały długiego żywota i nasze szkolnictwo się z nich wycofa.

S.K. - Gdy mówimy o możliwościach zdobywania wykształcenia, poruszmy też temat pracy zawodowej niewidomych. Wspomniałeś już, że otrzymałeś pracę zgodną z wyuczonym zawodem, jako masażysta. Powiedz o niej coś więcej - czy byłeś z niej zadowolony, czy coś sprawiało Ci trudności?

J.S. - W sierpniu 1949 roku podjąłem pracę w charakterze masażysty w przychodni lekarskiej w Bytomiu. Moje zawodowe obowiązki zostały podzielone na dwie części. Przed południem odwiedzałem pacjentów leżących i wykonywałem masaż w ich mieszkaniach. Z przychodni otrzymywałem adresy chorych miejsca te były rozrzucone po całym mieście. Dotarcie do nich nie było łatwe, gdyż dawniej w szkole dla niewidomych nie uczono zasad samodzielnego poruszania się po mieście. Nie miałem białej laski, dopiero po kilku miesiącach kupiłem zwykłą laskę i pomalowałem ją białą farbą. Zanim jednak doszedłem do tego, musiałem pokonać wiele trudności i zmierzyć się z wieloma niebezpieczeństwami. W godzinach popołudniowych przyjmowałem pacjentów w dziale fizykoterapeutycznym przychodni. Po roku przeniosłem się do szpitala w Katowicach. Tu nie miałem już pracy terenowej i wszystkie zabiegi wykonywałem przed południem, mogłem więc rozpocząć naukę w liceum dla pracujących. Po pięciu latach pracy w lecznictwie zrezygnowałem z niej i rozpocząłem studia na Uniwersytecie Warszawskim. Pacjenci bardzo przeżywali moje odejście. Byłem zatrudniony na oddziale neurologicznym dla kobiet i dzieci. Spośród ponad trzydziestoosobowego zespołu pracowniczego ja każdego dnia przebywałem z nimi najdłużej. Chorzy mieli do mnie zaufanie. Powierzali mi tajemnice, mówili o swych przeżyciach przykrych i radosnych, o których nie śmieliby rozmawiać z pielęgniarkami, a tym bardziej z lekarzami. Chcąc im pomóc, często omawiałem ich problemy z ordynatorem oddziału. Sporo czasu poświęcałem na rozmowy i przebywanie z dziećmi. Gdy niekiedy nie mogłem spełnić ich oczekiwań, były bardzo smutne i rozżalone. W tej sytuacji mnie także nie było łatwo rozstać się z nimi, ale nowa droga wzywała bez możliwości sprzeciwu. Uważam, że masaż leczniczy jest dobrym zawodem dla niewidomych. Praca nie należy do lekkich, ale daje dużo zadowolenia. Świadomość, że pomaga się chorym, nie tylko w sferze fizycznej, ale i psychicznej, jest dużo warta. Poza tym pracuje się z ludźmi, co również ma znaczenie nie tylko zawodowe, ale również rehabilitacyjne i ogólnorozwojowe.

S.K. - Jak wiemy, mimo wielkich nakładów na wspomaganie zatrudnienia osób niepełnosprawnych, refundacji znacznej części ich wynagrodzeń, obowiązkowych kwot zatrudnienia i innych regulacji prawnych, odsetek pracujących niewidomych nie wzrasta przeciwnie, jest coraz mniejszy. Jakie, Twoim zdaniem, są tego przyczyny? Czy widzisz możliwości przezwyciężenia kryzysu w zatrudnieniu polskich niewidomych? Co należy robić, żeby je zwiększyć, zwłaszcza w przypadku całkowicie niewidomych?

J.S. - Zatrudnienie niewidomych należy niewątpliwie do najtrudniejszych zadań w problematyce niepełnosprawności. Po przełomie politycznym powstała sytuacja, w której nie ma żadnej instytucji czy organizacji w praktyce pomagającej niewidomym w znalezieniu pracy. Od lat organizuje się mnóstwo rozmaitych kursów uczących, jak się przygotować do rozmów kwalifikacyjnych z szefem przedsiębiorstwa, w którym chcielibyśmy pracować, ale efekty tych szkoleń są znikome. Przynoszą one jedynie korzyści materialne organizatorom takich szkoleń. W swych staraniach o pracę niewidomy zostaje całkowicie osamotniony. Podaję kilka warunków, których spełnienie - w moim przekonaniu - ułatwiałoby znalezienie satysfakcjonującej pracy. 1. Dobre przygotowanie do wykonywania obowiązków zawodowych i wyższy od przeciętnego poziom wykształcenia ogólnego, gdyż sprzyja to nawiązywaniu bliskich więzi z otoczeniem. 2. Inicjatywność, wiara w siebie i w ludzką życzliwość oraz odwaga w podejmowaniu decyzji. 3. Dobre zrehabilitowanie, samodzielność w poruszaniu się i wykonywaniu codziennych czynności, aby skutkami swojej niepełnosprawności nie obciążać współpracowników. 4. Unikanie konfliktów, nieobrażanie się o byle co, poczucie humoru oraz pogodne postrzeganie świata, tak by swym optymizmem i życzliwością dzielić się z innymi. Przy takim nastawieniu stosunki między ludźmi stają się milsze, a w cieple wszystkie problemy są łatwiejsze do rozwiązania. W większości krajów zachodnich, na przykład w Wielkiej Brytanii, Francji, Szwajcarii, Hiszpanii, od dziesiątków lat istnieją organizacje niewidomych, które praktycznie i wszechstronnie pomagają w znalezieniu pracy. Gdyby u nas powstało takie stowarzyszenie, wzrosłyby szanse pozytywnych zmian na rynku zatrudnienia. Mogłoby ono utworzyć stronę internetową poświęconą w całości zatrudnieniu niewidomych. Na stronie powinny być eksponowane informacje i reportaże związane z pracą, pozytywne przykłady i doświadczenia, rozmowy z kierownikami i właścicielami przedsiębiorstw oraz przedstawicielami władz mającymi wpływ na sytuację ludzi niepełnosprawnych. Zdajemy sobie sprawę z ciągle rosnącej roli Internetu w naszym życiu, ale dotychczas tej szansy nie wykorzystujemy. Dopóki będą panowały stagnacja (trwająca już wiele lat) oraz atmosfera niemożności na rynku pracy dla niewidomych i słabowidzących, oczekiwania na pozytywne zmiany będą daremne.

S.K. - Poruszyłeś wiele ważnych problemów. Nie wspomniałeś jednak o uwarunkowaniach prawnych, o zwiększonych obowiązkach pracodawców zatrudniających niepełnosprawnych pracowników i o uprawnieniach tych pracowników, których inni nie mają. Czy, Twoim zdaniem, nie wpływa to ograniczająco na możliwości zawodowe niewidomych?

J.S. - Masz na myśli ustawowo skrócony o godzinę dziennie czas pracy osób niepełnosprawnych i zwiększoną długość ich urlopu? W moim odczuciu jest to przepis krzywdzący i dyskryminujący niewidomych i słabowidzących pod względem społecznym, ekonomicznym i po prostu ludzkim. Nie tylko utrudnia im otrzymanie pracy zarobkowej, ale sprawia, że muszą czuć się inni, niejako napiętnowani. Trudno mi sobie nawet wyobrazić, jak czułbym się wobec współpracowników i zwierzchników, gdybym w majestacie prawa opuszczał miejsce pracy wcześniej niż moi widzący koledzy. To negatywne wyróżnienie ze względu na kalectwo sprawiałoby mi przykrość. Moja przynależność do zespołu pracowniczego zostałaby bowiem narażona na szwank, nawet gdyby o tym głośno nie mówiono. Nie mogę pojąć, dlaczego ten przepis jest przez wielu uznawany za przywilej. Nie wiem, kto i dlaczego go wymyślił i wprowadził w życie, wiem natomiast, że jest to jeszcze jedna forma dyskryminacji niewidomych.

S.K. - Czytałeś może w majowym wydaniu "Wiedzy i Myśli" o badaniach wydajności pracy niewidomych pracowników w województwie warmińsko-mazurskim? Prezes elbląskiej spółdzielni niewidomych Jerzy Wilk stwierdził nawet, że wynosi ona 30 procent wydajności pracowników pełnosprawnych. Jak oceniasz tego rodzaju wypowiedzi? Jasne jest, że wydajność niewidomych musi być niższa już tylko z tytułu skróconego czasu pracy o co najmniej 20 procent. Czy jednak jest aż tak niska? A jeżeli tak, czy można wymagać, żeby pracodawcy zatrudniali niewydajnych pracowników?

J.S. - Opinie głoszone przez Jerzego Wilka i jemu podobnych bardzo mi się nie podobają. Odnoszę wrażenie, że brzydko od nich zalatuje tendencyjnym zafałszowaniem. Przez ponad 50 lat niewidomi pracowali z powodzeniem w różnych instytucjach, byli wysoko cenieni i nie słyszało się o znikomej wydajności, aż tu nagle - tylko 30 proc. w porównaniu z osobami widzącymi. Nie mam do tej opinii za grosz zaufania. Czytałem w majowej "Wiedzy i Myśli" Twój artykuł zatytułowany "Wydajność pracy niewidomych i słabowidzących" i pod każdym względem mi odpowiadał. Podpisuję się pod nim z pełnym przekonaniem. Uważam, że zawarte w nim twierdzenia, myśli i żądania są słuszne, społecznie i ekonomicznie uzasadnione. Dobrze byłoby, gdyby głos na ten temat zabrali jeszcze inni działacze gospodarczy związani z naszym środowiskiem. Sprawy tej w wydaniu Jerzego Wilka nie powinno się zostawić bez echa, bo może to przynieść niepowetowaną szkodę niewidomym i słabowidzącym.

S.K. - Na zakończenie tematów związanych z przygotowaniem do życia i pracy zawodowej proponuję zastanowić się nad pewną zaskakującą praktyką i jej uzasadnieniem. Mam tu na myśli diametralnie odmienne traktowanie niepełnosprawnych dzieci i młodzieży niż niepełnosprawnych osób dorosłych. Jak wiadomo, niepełnosprawni pracownicy korzystają z taryfy ulgowej w zatrudnieniu, pracują krócej niż inni i łatwiej mogą korzystać z różnego rodzaju zwolnień. Tymczasem dzieci i młodzież takich możliwości nie mają. Od niepełnosprawnych uczniów, w tym niewidomych, wymaga się - a przynajmniej należy wymagać - tyle samo, co od pozostałych uczniów. Nie powinni oni być z niczego zwalniani, nic nie powinno być krótsze. Bezwzrokowe metody uczenia się np. są bardziej czasochłonne, ale niewidomi uczniowie mają do opanowania ten sam materiał. Jest jeszcze gorzej - muszą uczęszczać na dodatkowe zajęcia o charakterze rehabilitacyjnym. Czy nie uważasz, że coś tu jest nie tak?

J.S. - Dobrze, że niewidomi uczniowie mają takie same obowiązki jak dzieci widzące. Tutaj na szczęście, jak dotąd, nic nie zostało zepsute i nie są potrzebne zmiany. Można i należy się zastanowić, jak likwidować anomalie występujące w odniesieniu do dorosłych niewidomych. Uważam że wszyscy niewidomi i słabowidzący, niezależnie od wieku, powinni mieć takie same prawa i obowiązki jak pełnosprawni obywatele, trzeba natomiast szukać sposobów udzielania im pomocy, aby te obowiązki mogli z powodzeniem wykonywać. W Niemczech na przykład już od dziesiątków lat wszyscy niewidomi - niezależnie od tego, czy pracują zawodowo, czy nie - otrzymują rentę wyrównawczą, aby mogli pokrywać dodatkowe koszty wynikające z braku wzroku. Nie są natomiast zwalniani z żadnych obowiązków dotyczących innych obywateli. Takie rozwiązanie jest najlepsze. Może i u nas kiedyś do tego dojdzie. Starania idące w tym kierunku były wielokrotnie podejmowane, ale bez pożądanych rezultatów.

S.K. - Wielka część Twojej pracy w "Pochodni" przypadła na czas PRL-u, a to wiązało się z cenzurą zewnętrzną. We wszystkich, albo prawie wszystkich, zebraniach Zarządu Głównego i jego Prezydium uczestniczył przedstawiciel Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Towarzysz Zdzisław Mordzak "Pochodnię" czytał od deski do deski. Powiedz, czy była to najbardziej surowa cenzura? A może niektórzy władcy PZN-u potrafili wprowadzić jeszcze bardziej efektywną kontrolę prasy? W pytaniu tym kryje się mój pogląd, że tak właśnie było, ale w okresie tym nie miałem bezpośredniego wglądu w podobne sprawy. Mogę więc się mylić.

J.S. - Sylwetka Zdzisława Mordzaka w ustnej historii Związku została mocno przerysowana. To prawda, że "Pochodnię" czytał sumiennie, ale wynikało to głównie z tego, że miał silne zamiłowania prasoznawcze. Chciał studiować dziennikarstwo, ale nie dostał się na ten wydział, poszedł więc na historię, jednak zainteresowania czasopiśmiennictwem zostały. Początkowo niektóre publikacje w "Pochodni" panu Mordzakowi nie odpowiadały. Kiedy jednak zamówiłem u niego kilka artykułów na tematy ogólnospołeczne i gdy zorientował się, że stałym współpracownikiem redakcji jest naczelny redaktor miesięcznika "Nowe Drogi" (teoretyczny organ prasowy Komitetu Centralnego PZPR) - Karol Janowski- "Pochodnię" uznał za bardzo dobre czasopismo, czemu dał publicznie wyraz na zjeździe korespondentów w Łodzi w grudniu 1978 roku.

S.K. - Czyli nie taki diabeł straszny i można go ugłaskać. A jak wyglądała sprawa z wewnętrzną cenzurą?

J.S. - Masz rację, że wewnętrzna cenzura związkowa była bardziej dotkliwa niż zewnętrzna. Jako przykład niech posłuży fakt, że w 1977 roku, prezydium Zarządu Głównego PZN, za artykuł o wychowaniu młodzieży, który się nie podobał, postanowiło ukarać redaktora naczelnego, czyli mnie, naganą z wpisaniem do akt, a redaktorkę artykułu - zwykłą naganą. Wtedy wtrącił się Zdzisław Mordzak i zauważył, że nie ma co przesadzać z karami, warto natomiast przyjrzeć się dokładniej krytycznemu artykułowi i wyciągnąć z niego pozytywne wnioski. W wyniku tej interwencji otrzymałem tylko ustną naganę, a autorka - ustne upomnienie.

S.K. - Ale przecież działalność towarzysza Mordzaka nie ograniczała się do czytania "Pochodni". Czy więc naprawdę jego mieszanie się w nasze sprawy jest przesadnie oceniane?

J.S. - Prawdą jest, że uczestniczył we wszystkich zebraniach plenarnych Zarządu Głównego i często krytykował jego działalność, był więc bardzo nielubiany. Pewnie tym należy tłumaczyć fakt, że w lutym 1979 roku, pani Halina Lubicz z Zielonej Góry podczas jednego z zebrań bardzo ostro wystąpiła przeciw niemu, stwierdzając, że nie ma prawa wtrącania się w sprawy niewidomych, gdyż oni nie są dziećmi i sami wiedzą najlepiej, jak należy rozwiązywać swe problemy. Po tym publicznym skarceniu, Zdzisław Mordzak, po niespełna trzyletniej współpracy z PZN, zerwał kontakty ze Związkiem i już ani razu nie pojawił się na zebraniu jego władz, a pracownik wyznaczony w Komitecie Centralnym Partii na jego miejsce, nie wykazywał zainteresowania problematyką niewidomych i na żadne zebrania nie przychodził.

S.K. - W "Pochodni" pracowałeś przez 45 lat, w tym przez 36lat byłeś jej naczelnym redaktorem. Można więc powiedzieć, że całe Twoje życie zawodowe było najściślej związane z tym czasopismem. Z pewnością była to wielka przygoda, gdyż uczestniczyłeś w najważniejszych wydarzeniach naszego środowiska. Czy Ty również uważasz, że ta praca może być wielką przygodą?

J.S. - Pytanie to zawiera bardzo wiele treści i gdybym chciał na nie wyczerpująco odpowiedzieć, powstałby pewnie obszerny artykuł, postaram się zatem ująć ją bardzo skrótowo. Praca na stanowisku redaktora w czasopiśmie dla niewidomych, gdy traktuje się ją rzetelnie, stwarza ogromne i wszechstronne możliwości, a ja oddawałem jej prawie wszystkie swe siły i uczucia. Po raz pierwszy o służbie dziennikarskiej dla niewidomych pomyślałem, gdy byłem jeszcze uczniem w szkole laskowskiej i czytałem pierwszy numer "Pochodni", który wyszedł we wrześniu 1948 roku. Od tego czasu myśl ta nie opuszczała mnie i cel ten miałem na widoku, idąc na studia dziennikarskie.

S.K. - Jak więc trafiłeś do pracy w "Pochodni"?

J.S. - Już na początku pierwszego semestru, prezes Leon Wrzosek poprosił mnie do siebie i po krótkiej rozmowie oświadczył, że Związek czeka na mnie, gdyż potrzebni są wykształceni niewidomi na odpowiedzialnych stanowiskach. Abym mógł się do tych zadań przygotować jak najlepiej, od tego czasu zapraszano mnie na zebrania plenarne Zarządu Głównego i ważniejsze konferencje krajowe na prawach aktywnego uczestnika. Gdy więc ukończyłem studia, miałem już dobre rozeznanie w problematyce niewidomych, a że jednocześnie w czasie studiów co roku odbywałem dwumiesięczne wakacyjne praktyki w codziennej prasie katowickiej - mogłem od razu zająć w redakcji stanowisko kierownicze.

S.K. - Wróćmy do tego, co daje praca w środowiskowej prasie. S.J. - Dzięki pracy w "Pochodni", mogłem przez cały czas rozmawiać z Czytelnikami, wskazywać, według moich ocen, najważniejsze prawdy i kierunki w sferze spraw niewidomych, kultury i problemów związanych z codziennym życiem, dzielić się z nimi swymi przemyśleniami i doświadczeniami, a to dla mnie znaczyło i nadal znaczy bardzo dużo. Poznałem dziesiątki, a nawet setki ludzi, niewidomych i widzących, mądrych, szlachetnych i ideowych, a z wieloma się przyjaźniłem. Sprzyjały temu narady korespondentów, zjazdy i konferencje, spotkania z czytelnikami, wizyty w redakcji. Ich poglądy, fascynacje i pragnienia przekazywałem poprzez wywiady i artykuły szerszemu ogółowi, a to przyczyniało się do budowania jedności i pomostów między ludźmi. Spotkania te nie ograniczały się jedynie do Polski. Począwszy od połowy lat 60. co dwa lata organizowane były międzynarodowe konferencje redaktorów prasy dla niewidomych w państwach socjalistycznych, za każdym razem w innym kraju, w Polsce dwa razy - w latach 1974 i 1986. Dzięki temu powstawały możliwości nawiązywania bliskich kontaktów z wieloma ludźmi w całej Środkowej i Wschodniej Europie, a nawet w tak odległych krajach, jak Uzbekistan czy Azerbejdżan. Poznałem nie tylko ludzi, ale i kulturę, obyczaje, osiągnięcia i problemy tych krajów oraz ich zabytki. Międzynarodowe konferencje dziennikarzy trwały przeważnie około tygodnia i miały na celu wymianę doświadczeń zawodowych i społecznych oraz nawiązywanie więzi przyjacielskich. Porozumiewaliśmy się za pośrednictwem tłumaczy oraz języka rosyjskiego, jednak najczęściej rozmowy między przedstawicielami narodów słowiańskich nie wymagały tłumaczenia.

S.K. - Rzeczywiście, również wysoko oceniam narady korespondentów środowiskowej prasy. Uczestniczyłem w dwóch czy trzech takich spotkaniach. Tak samo, te międzynarodowe narady przyczyniały się do poszerzania wiedzy o życiu niewidomych w różnych krajach oraz o sposobach rozwiązywania środowiskowych problemów. Uczestniczyłem w jednym z takich spotkań w Polsce i w jednym w Bułgarii. To były ważne inspiracje. Do czego Cię one inspirowały, jakie stawiałeś sobie cele?

J.S. - Zawsze u podstaw wszelkich moich poczynań leżało pragnienie pomagania ludziom. Praca w "Pochodni" bardzo temu sprzyjała. Czytelnicy, mając ogromne zaufanie do redakcji, prosili o pomoc w rozmaitych trudnych sprawach. Występowaliśmy więc z interwencjami do rad narodowych różnych szczebli, zakładów pracy, urzędów kwaterunkowych i placówek służby zdrowia. Rezultaty najczęściej były pozytywne. Dzięki temu udało się załatwić wiele spraw, które wcześniej wydawały się nie do pokonania. Na początku lat 60. wprowadziłem do "Pochodni" rubrykę ogłoszeń, ułatwiającą czytelnikom nawiązywanie kontaktów przyjacielskich, która szybko zamieniła się w matrymonialną. Dzięki niej, W ciągu około 50 lat, połączyły się setki małżeństw. Otrzymywaliśmy dużo listów dziękczynnych za umożliwienie spotkań, które zmieniały życie, czyniły je szczęśliwym.

S.K. - A więc, Twoim zdaniem, praca redaktora w takim czasopiśmie jak "Pochodnia" nie powinna polegać jedynie na przekazywaniu informacji i zamieszczaniu artykułów problemowych. Co jeszcze chciałbyś o niej powiedzieć?

J.S. - Przedstawiłem tylko kilka kierunków działania, oprócz wydawania czasopisma, a i tak wypowiedź moja jest dosyć obszerna. Gdybym pracował na innym stanowisku, nawet najbardziej odpowiedzialnym, ale poza redakcją "Pochodni", nigdy nie miałbym tak wiele możliwości służenia innym ludziom. Nie uczyniłbym zadość sprawiedliwości, gdybym nie dodał, że to wszystko nie byłoby możliwe bez pomocy pracowników widzących, którzy mnie wspierali we wszelkich działaniach, okazywali serdeczność, zrozumienie i przyjaźń, jak na przykład pani Grażyna Wojtkiewicz, która w "Pochodni" przepracowała 45 lat. Takim ludziom należy się serdeczna wdzięczność.

S.K. - Czy jednak praca na stanowisku redaktora naczelnego "Pochodni" nie miała żadnych poważnych mankamentów, nie powodowała trudności, które odbierały jej znaczną część uroku? Czy Twoja praca w "Pochodni" nie była okresem zmagania się z wybujałym poczuciem godności własnej naszych działaczy. Mam tu na myśli ich niezmierną wrażliwość na najmniejszą krytykę. Według mojej oceny, dotyczy to w równej mierze działaczy szczebla podstawowego (kół), szczebla średniego, czyli okręgów i osób pełniących najwyższe funkcje w naszej organizacji. Oczywiście, jak zawsze i jak wszędzie, były i tu jakieś wyjątki. Były to jednak właśnie wyjątki. Generalną cechą naszych działaczy była i jest nadwrażliwość na krytykę, a nawet tylko na odmienne zdanie. Czy zgadzasz się z tą opinią? Jak scharakteryzowałbyś postawy naszych działaczy i jaki wpływ, Twoim zdaniem, postawy te mają na stan środowiskowej informacji?

J.S. - W moim odczuciu, umiejętność wymiany zdań w naszym środowisku poniosła całkowitą klęskę. Dotychczas nie nauczyliśmy się mądrego, racjonalnego, życzliwego polemizowania. Moim zdaniem, u podstaw tego przykrego zjawiska leżą kompleksy wynikające ze ślepoty, brak zrozumienia na czym polega dyskusja, nadwrażliwość na punkcie swej ważności, brak szacunku dla drugiego człowieka.

S.K. - Czy mógłbyś twierdzenia te uzasadnić.

J.S. - Proszę bardzo. Człowiek, który stracił wzrok, a nie został dostatecznie zrehabilitowany, nie tylko w sensie fizycznym, ale i psychicznym, czuje się stale zagrożony, nastawiony na obronę, a jak wiadomo, najlepszą obroną jest atak. Gdy więc ktoś wytknie mu błąd lub niewłaściwy kierunek działania - reaguje agresją, zadaje cios, niszczy, ponieważ na inną reakcję nie pozwala mu brak poczucia własnej wartości, co najczęściej jest rezultatem kalectwa. Umiejętność dyskutowania polega na jasnym przedstawieniu swych poglądów i uzasadnieniu ich przekonującymi argumentami. Jeżeli ktoś nie zgadza się z przedstawionym stanowiskiem, powinien zaprezentować własne przekonania i również oprzeć je na przemyślanych argumentach, bez obrzucania błotem oponenta. I to jest podstawa uczciwej, racjonalnej dyskusji. W naszym środowisku dotychczas tak się nie dzieje. Kogoś, kto ma inne zdanie, inne widzenie rzeczywistości, traktuje się jak wroga i podejmuje się wysiłki, aby usunąć go z przestrzeni publicznej. Zacietrzewienie nie pozwala dostrzec w jego myśleniu pozytywnych aspektów sprawy. Życzliwe traktowanie polemisty wymaga nieco wysiłku intelektualnego i mocno zahacza o etykę, kulturę osobistą i chrześcijańską postawę opartą na miłości bliźniego. Bardzo pomaga też choćby mała nutka poczucia humoru i zdolność krytycznego spojrzenia na siebie.

S.K. - Trudno nie zgodzić się z Twoją oceną, chociaż może w niektórych szczegółach, jest ona zbyt ostra. Od diagnozy ważniejsza jest jednak prognoza. Czy uważasz, że sytuacja jest beznadziejna?

J.S. - Jestem optymistą i wierzę, że w miarę podnoszenia się poziomu wiedzy i kultury niewidomych i słabowidzących, skuteczniejszej ich rehabilitacji, wzrostu szacunku dla drugiego człowieka - sprawa wymiany myśli i poglądów znajdzie właściwe miejsce w naszym życiu społecznym i osobistym. Skoro ludzie widzący potrafią na łamach prasy polemizować kulturalnie, opierając się na faktach i argumentach, zamiast stosowania bolesnych ciosów, dlaczego i w naszym środowisku nie miałoby dojść do takiego stanu. Oby to stało się jak najprędzej, bo wtedy nie tylko będzie nam łatwiej żyć, rozumieć się i wzajemnie szanować, ale wszelkie działania będą przynosiły lepsze rezultaty.

S.K. - Oby Twój optymizm okazał się uzasadniony i oby jak najszybciej nastąpiły zmiany, które przewidujesz. Teraz powiedz nam jeszcze, kiedy podjąłeś pracę w "Pochodni" i kiedy przeszedłeś na emeryturę?

J.S. - Z "Pochodnią" miałem bliskie kontakty przez całe studia. Od czasu do czasu spotykałem się z panią Jadwigą Stańczakową, która wówczas kierowała pracą redakcji oraz szefem oddziału wydawniczego Zarządu Głównego PZN - red. Janem Marynowskim. Pisałem artykuły dotyczące głównie niewidomej młodzieży uczącej się w szkołach średnich i wyższych oraz o problemach, z jakimi boryka się ta grupa inwalidów wzroku. Próg redakcji, jako jej pracownik, przekroczyłem 1 sierpnia 1958 roku. Studia dziennikarskie ukończyłem miesiąc wcześniej, choć egzamin magisterski zdałem dopiero dwa lata później.

S.K. - Jak sobie radziłeś na stanowisku redaktora naczelnego? S.J. - Jak już wcześniej wspomniałem, od razu zostałem szefem redakcji. Do pomocy, a głównie do czytania i adiustowania tekstów przychodzących do redakcji, miałem osobę widzącą. Narzędzi pracy naówczas nie było wiele. Tabliczka brajlowska i czarnodrukowa maszyna do pisania musiały mi wystarczyć. Magnetofon - "Melodię" dostałem dopiero pod koniec 1962 roku. Od razu ostro zabrałem się do pracy, między innymi - do wprowadzania merytorycznych zmian w "Pochodni", mając oczywiście na uwadze zwiększenie atrakcyjności czasopisma. Zależało mi na wprowadzeniu nowych rubryk poszerzających stronę informacyjną, publicystyczną i reportażową. Od początku duży nacisk położyłem na spotkania z czytelnikami w terenie, wizyty w zakładach pracy, w kołach i okręgach PZN. W celu zwiększenia aktualności czasopisma, z miesięcznika przekształcono je na dwutygodnik. W tej częstotliwości wychodziło przez ponad siedem lat, czyli do uruchomienia "Pochodni" w wydaniu czarnodrukowym. W miarę rozrastania się zadań "Pochodni", zwiększał się zespół pracowniczy redakcji. Pod koniec 1970 r. było już sześcioro dziennikarzy na etatach.

S.K. - Czy oprócz zakresu zadań przewidzianych dla szefa redakcji pełniłeś jakieś inne funkcje?

J.S. - Moja praca nie ograniczała się do redagowania "Pochodni". Na początku 1962 roku powierzono i dodatkową funkcję: koordynowanie działalności wszystkich czasopism wydawanych przez Związek, w tym również redakcji książkowej. Z tego tytułu do niej należały sprawy organizacyjne całego działu wydawniczego, finansowe i personalne. Za tę działalność nie otrzymywałem wynagrodzenia, była to więc praca społeczna.

S.K. - Była to ważna i, jak znam życie, niełatwa funkcja. Dlaczego właśnie Tobie powierzono koordynację całej działalności wydawniczej i dlaczego wyraziłeś na to zgodę.

J.S. - Odpowiedź nie jest trudna. Redaktorzy kierujący poszczególnymi redakcjami nie należeli do ludzi ustępliwych. Cechowała ich wyrazista osobowość, toteż często dochodziło do rozmaitych spięć. W tym zespole tylko ja miałem opinię umiejącego łagodzić konflikty, likwidować ogniska zapalne. Tak współpracownicy, jak i zwierzchnicy w ZG PZN mieli do mnie zaufanie, a ja starałem się nie zawiesć. Udawało mi się to przez dwadzieścia kilka lat. Z funkcji koordynatora zrezygnowałem dopiero w 1985 roku. Wtedy te zadania przeszły na dyrektora Zakładu Wydawnictw i Nagrań Związku.

S.K. - Nie powiedziałeś jeszcze, kiedy zakończyłeś pracę w redakcji "Pochodni".

J.S. - Na stanowisku redaktora naczelnego "Pochodni" pracowałem do połowy roku 1994, czyli przez 36 lat, aż do osiągnięcia wieku emerytalnego. Jednak w redakcji zostałem jeszcze do 2003 r., zajmując się adiustowaniem tekstów, pisaniem artykułów, odpisywaniem na listy czytelników i rozmaitymi innymi bieżącymi sprawami wydawniczymi.

S.K. - Powiedz jeszcze naszym Czytelnikom, jak widzisz rolę i zadania prasy środowiskowej? Jakie cele powinna spełniać, jakie treści prezentować?

J.S. - Jestem przekonany, że nasza prasa powinna służyć niewidomym, słabowidzącym i innym ludziom, którzy tą tematyką się interesują. W tej okołostutysięcznej grupie osób z uszkodzonym wzrokiem istnieje mnóstwo problemów domagających się publicznego przedstawiania i dyskutowania. Są to sprawy dotyczące zatrudnienia, pracy społecznej, zagadnień kultury i twórczego w niej udziału, stosunków międzyludzkich, sukcesów i porażek. Potrzebne jest ukazywanie sylwetek ludzi niepełnosprawnych, którzy, dzięki swej aktywności, wiedzy i kulturze, mają duże osiągnięcia, mogliby więc i powinni dzielić się z czytelnikami swymi doświadczeniami i przemyśleniami. Czasopismo tylko wtedy może dobrze spełniać swą społeczną i kulturotwórczą rolę, jeśli jest żywe, oparte na konkretach, dostatecznie mocno zakorzenione w glebie, na której rodzą się i wzrastają myśli, aspiracje, pragnienia i uczucia jego czytelników. Kiedy miałem wpływ na naszą prasę, takie cele były w dużej mierze osiągane. Żeby się o tym przekonać - wystarczyłoby sięgnąć do "Pochodni" z lat 60. czy 70. Taka prasa, która jednoczy, zacieśnia więzi społeczne, budzi bliskość, jest nadal potrzebna. Czasem podejmowane są próby lansowania opinii, że niewidomi i słabowidzący nie chcą czytać artykułów związanych z problematyką środowiskową, ale przecież nikt ich do tego nie zmusza. Jest ogromnie dużo publikacji o tematyce ogólnej - w radiu, telewizji, w internecie i tam właśnie należy po nie sięgać. Natomiast czytelnicy, którzy chcieliby wiedzieć co się dzieje w środowisku, także powinni mieć takie możliwości, ale mgławicowa informacja i ogólniki do tego nie prowadzą.

S.K. - Od kilkudziesięciu lat interesujesz się ruchem niewidomych w Polsce. Jakie są, Twoim zdaniem, najważniejsze osiągnięcia tego ruchu w okresie powojennym. Dlaczego uważasz je za najważniejsze?

J.S. - Sprawami niewidomych zacząłem się interesować wcześnie, bo jeszcze kiedy przebywałem w szkole w Laskach. Na lekcjach, które dziś nazwalibyśmy wychowawczymi, nauczyciel od czasu do czasu rozmawiał z nami o pracy i nauce niewidomych, o uwarunkowaniach, jakie istnieją pomiędzy wiedzą, aktywnością i uczciwością jednostki, a możliwością godnego życia. Czasem opowiadał o działalności Henryka Ruszczyca na rzecz ogółu inwalidów, o jego współpracy z Ministerstwem Pracy i Opieki Społecznej mającej na celu polepszenie życia niewidomych w Polsce. Począwszy od pierwszego numeru "Pochodni" czytałem to czasopismo regularnie i za jego pośrednictwem miałem bliską łączność ze środowiskiem, jego problemami i osiągnięciami. Tak było aż do momentu, kiedy podjąłem studia i nawiązałem już bezpośrednie bliskie więzi z Polskim Związkiem Niewidomych. Po wojnie w sprawach niewidomych działo się bardzo dużo i wymienienie ważnych wydarzeń zajęłoby zbyt wiele miejsca, toteż postaram się uwypuklić jedynie kilka kierunków, które miały decydujący wpływ na naszą dzisiejszą sytuację. Najbardziej uogólniający wniosek jest taki, że dopiero po roku 1945 udało nam się wyrwać z dziewiętnastowiecznej nędzy i ciemnoty i, wykorzystując sprzyjające warunki społeczne, wejść na tory normalnego życia. Do najistotniejszych osiągnięć zaliczam powstanie spółdzielni niewidomych oraz te wszystkie działania, które dały tysiącom niewidomych pracę zarobkową, utorowały drogi do pracy w służbie zdrowia i innych zawodach umysłowych. Dzięki temu niewidomi i słabowidzący mogli realizować swoje plany i marzenia, zakładać rodziny, otrzymywać mieszkania, kupować domowe urządzenia mechaniczne i elektroniczne, mogli wreszcie dopracować się własnych rent i emerytur. Warto przypomnieć, że w wyniku starań władz PZN, w połowie lat 60. władze państwowe podjęły decyzje o przyznaniu niewidomym pracującym w zawodach umysłowych dodatku lektorskiego na opłacenie niezbędnej pomocy osób widzących. Akt ten znacznie poszerzył inwalidom wzroku dostęp do zatrudnienia w szkołach, wyższych uczelniach, w instytucjach prawniczych oraz administracji państwowej i spółdzielczej. Dużym osiągnięciem naszego środowiska była rządowa uchwała z roku 1982 przyznająca niewidomym i słabowidzącym rentę po przepracowaniu pięciu lat. Liczące się znaczenie dla pozytywnego rozwoju naszych spraw miało wybudowanie przy ulicy Konwiktorskiej w Warszawie dwóch budynków przeznaczonych na potrzeby niewidomych. Umożliwiło to uruchomienie na szeroką skalę działalności wydawniczej i bibliotekarskiej - drukowanie w brajlu, druku zwykłym powiększonym i nagrywanie na kasetach magnetofonowych książek, podręczników szkolnych i czasopism. Działania te umożliwiły olbrzymi rozwój intelektualny i kulturalny dziesiątkom tysięcy inwalidów wzroku. Mówiąc o osiągnięciach, nie można pominąć szkolnictwa dla niewidomych dzieci i młodzieży. W całym kraju działa kilkanaście ośrodków szkolno-wychowawczych, a to pozwala na zapewnienie nauki wszystkim dzieciom niewidomym i niedowidzącym, również tym, które mają dodatkowe schorzenia. Wszystkie te placówki zajmują się fachowym doradztwem dla rodziców małych dzieci niepełnosprawnych.

S.K. - A jakie były największe porażki środowiska?

J.S. - Zastanawiając się nad największymi porażkami naszego środowiska, dochodzę do przekonania, że należy do nich zaprzepaszczenie całego dorobku spółdzielni niewidomych. Przez 40 lat, wielkim wysiłkiem najbardziej energicznych i dalekowzrocznych działaczy i przy dużych kosztach, zbudowano kilkadziesiąt budynków produkcyjnych, socjalnych i kulturalnych. Prawie wszystko to teraz zostało sprzedane, przeważnie za przysłowiowe grosze, czyli bezpowrotnie zmarnowane. Nie było żadnej koncepcji ani chęci i troski, żeby uratować, zachować te dobra dla niewidomych. Ta porażka ma wymiar nie tylko gospodarczy, rzuca się głębokim, wielowarstwowym cieniem na całe środowisko, obnaża jego słabość oraz niedojrzałość ideową i społeczną. To smutne podsumowanie działalności naszych spółdzielni, a raczej brak koncepcji i woli walki środowiska. Żeby więc nie zostać z tak przykrym wnioskiem, powiedz, jakie masz na swym koncie wydania książkowe? Bo przecież nie ograniczałeś się jedynie do prac redakcyjnych i publicystyki uprawianej w prasie środowiskowej.

J.S. - Pierwsze zadanie tego rodzaju powierzono mi 47 lat temu. Jesienią 1963 roku odbył się w Warszawie IV Krajowy Zjazd Delegatów PZN. Władze Związku postanowiły wydać z tej okazji kilkudziesięciostronicową broszurę informującą o rozwoju spraw niewidomych w Polsce. Zatytułowano ją :"Poznajcie nas lepiej". Wykonanie zadania, co było naturalne, powierzono mnie. W skład zespołu roboczego, poza mną, wchodzili jeszcze redaktorzy - graficzny i techniczny. Treść wydawnictwa otwierał wiersz Władysława Broniewskiego: "Niewidomy". Omawiane były takie zagadnienia, jak: konieczność i zasady rehabilitacji inwalidów wzroku, zatrudnienie niewidomych, wypoczynek i lecznictwo, współpraca Związku z analogicznymi organizacjami za granicą, problemy szkolnictwa specjalnego. Zamieszczono również adresy i telefony spółdzielni niewidomych, okręgów PZN, szkół specjalnych oraz innych instytucji. Teksty artykułów uzupełniło kilkadziesiąt fotografii ilustrujących działalność niewidomych. Broszura wydana w nakładzie 3000 egzemplarzy, trafiła do rad narodowych wszystkich szczebli, przychodni i szpitali okulistycznych oraz innych placówek i organizacji mających istotny wpływ na życie społeczne. Może nieco za bardzo rozgadałem się na ten temat, ale było to moje pierwsze przedsięwzięcie tego typu i chcąc, aby wypadło jak najlepiej, poświęciłem mu dużo czasu, starań i energii. Zdobyłem przy tym sporo doświadczeń, które później bardzo mi się przydały. Pierwsza prawdziwa książka pod moją redakcją ukazała się na początku lat 70. W tamtym czasie, prawie każdego roku w "Pochodni" ogłaszane były konkursy na różne tematy. Czytelnicy lubili tę formę aktywności kulturalnej i chętnie uczestniczyli w konkursowych imprezach, zwłaszcza, że i nagrody - pieniężne i rzeczowe - stanowiły skuteczny doping. W 1973 roku tytuł konkursu brzmiał: "Poczucie własnej wartości". Temat ten doskonale wpisał się w zainteresowania i osobiste przeżycia czytelników, pamiętam, że zasugerował go mgr Adolf Szyszko. Nadeszło kilkadziesiąt bardzo ciekawych prac. Uczestnicy konkursu szczerze opowiadali w nich o swych dramatach związanych z utratą wzroku i jak potem z pełnym samozaparcia mozołem poszukiwali nowego miejsca w społeczeństwie, jakie musieli znosić upokorzenia i pokonywać przeszkody, aby na nowo odzyskać ludzką godność. Z nadesłanych prac wybrałem ponad dwadzieścia najlepszych, udoskonaliłem je stylistycznie i opracowałem redakcyjnie, napisałem wstęp i nadałem im formę książkową. Wtedy nawiązałem kontakt z kierownictwem wydawnictwa "Iskry" w Warszawie i zaniosłem projektowaną książkę. Od razu przyjęto ją do druku. Dziś już nie pamiętam dokładnie, jaki chciałem jej dać tytuł, zdaje mi się, że brzmiał on: "A jednak zwycięstwo", ale pani prowadząca w wydawnictwie książkę, uparła się, aby zatytułować ją - "Ciemność przezwyciężona" i do końca nie ustąpiła. Ta ciemność bardzo mocno wpisywała się w tradycyjne widzenie sprawy. I tak już zostało. Książka wyszła w nakładzie 5400 egzemplarzy i na początku 1974 roku rozesłana została do księgarni. Cieszyła się dużą poczytnością. Po kilku miesiącach znikła z księgarskich półek. Przed kilkoma tygodniami mój syn wypatrzył "Ciemność przezwyciężoną" na "Allegro" w internecie. Kupiłem ją natychmiast. Kierownictwo stowarzyszenia "Larix" w Warszawie zgodziło się wydać książkę w kodzie Czytaka. Cieszę się, że prawie po czterdziestu latach znowu stała się dostępna dla niewidomych i słabowidzących. W 2001 roku wyszła moja praca monograficzna pt.: "Ręce, które widzą". Jest to historia jednej z warszawskich spółdzielni: "Nowa Praca Niewidomych" od początku jej istnienia, czyli od 1956 do dwutysięcznego roku. Ukazane są dzieje zakładu oraz ludzi, którzy go tworzyli, oddawali mu swoje serca i umysły. W Polsce powojennej istniało ponad trzydzieści spółdzielni niewidomych, miały swoje wzloty i upadki, ale ani jedna, poza "Nową Pracą" nie zadbała o utrwalenie swej historii. Kto za lat trzydzieści lub pięćdziesiąt będzie wiedział o ich istnieniu, a przecież stanowiły one bardzo ważny etap w dziejach niewidomych w naszym kraju. Tak więc "Ręce, które widzą" będą jedynym śladem minionych dziejów. Książka wyszła w druku zwykłym, i kodzie Czytaka. Zawiera również kilkadziesiąt ilustracji. W jej końcowej części znajdują się notki biograficzne ludzi, którzy na kartach dzieła wystąpili i to jest dodatkowa wartość tej niezwykłej monografii. Latem 1996 roku, Zarząd Główny PZN, chcąc uczcić 50. rocznicę utworzenia ogólnokrajowej organizacji - Związku Pracowników Niewidomych RP - zorganizował w Jachrance koło Warszawy tygodniową naradę dla starszych działaczy, którzy nie tylko pamiętali minione wydarzenia, ale aktywnie uczestniczyli w tworzeniu godnych warunków życia niewidomych w Polsce. Ich wypowiedzi obejmujące najważniejsze nurty działalności dla dobra ludzi, którzy muszą żyć bez światła, stanowią kanwę książki: "Historia na żywo". Praca wyszła w druku w 2008 roku. Szkoda, że do tej pory nie została wydana w formie dźwiękowej, ale może stanie się to w niedługim czasie. Starałem się ukazać w niej nie tylko fakty stanowiące fundament naszych osiągnięć, ale i satysfakcje, nadzieję i pragnienia uczestników narady. Wielu spośród nich odeszło już na drugi brzeg. W naszej literaturze tyflologicznej drugiej książki o podobnym charakterze nie udało mi się znaleźć. Myślę, że jest to ważna pozycja w historii ruchu niewidomych w Polsce. W latach 2009 - 2010 wyszły dwa wydania książkowe pod moją redakcją, pierwsze - "Oni torowali drogi", drugie - "Widzący niewidomym". Pierwszą książkę wydał Zarząd Główny PZN, natomiast drugą - Zarząd Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt". Obydwie pozycje mają podobny charakter. W książce: "Oni torowali drogi" znajduje się jedenaście esejów biograficznych wybitnych ludzi, którzy rozwijali działalność służącą sprawie niewidomych na przestrzeni 150 lat. Są tam przedstawione sylwetki między innymi: ks. Jakuba Falkowskiego - twórcy pierwszych szkół dla dzieci niesłyszących i niewidomych w Polsce, Józefa Buczkowskiego - twórcy ośrodka rehabilitacji w Bydgoszczy, Modesta Sękowskiego - wybitnego niewidomego działacza w skali ogólnopolskiej i innych zasłużonych pionierów. W książce drugiej - również znajduje się kilkanaście sylwetek, ale wyłącznie ludzi widzących, na przykład - Wandy Szuman z Torunia - twórczyni koncepcji rehabilitacji niepełnosprawnych poprzez sztukę, Marii Urbanowej - założycielki szkoły masażu w Krakowie i długoletniej jej dyrektorki, ojca Brunona Pawłowicza - krajowego duszpasterza niewidomych i kilkunastu innych osób. Pierwsza pozycja wyszła w druku zwykłym, powiększonym, natomiast druga w druku powiększonym i na płytach CD, ale może w krótkim czasie przeniesione zostaną również na nośniki elektroniczne, a wtedy byłyby dostępne dla wielotysięcznej grupy posiadaczy odtwarzaczy w formatach Daisy, MP3 lub Czytaka.

S.K. - Wszystko, o czym dotąd mówiliśmy, są to sprawy dużej wagi. Życie jednak składa się również ze spraw mniejszych, ale również bardzo ważnych. Powiedz nam, jakie prace domowe wykonujesz lub wykonywałeś?

S.K. - Kiedy mieszkałem w Katowicach, a potem w akademiku w Warszawie, sam prowadziłem swe gospodarstwo domowe. Obiady przeważnie jadłem w stołówkach lub w barach mlecznych, ale kolacje najczęściej przyrządzałem samodzielnie. Miałem więc dostatecznie dużo okazji nauczenia się robienia rozmaitych twarożków na słodko i ostro, sałatek warzywnych, potraw z jajek. Potem, gdy założyłem rodzinę, moje poczucie odpowiedzialności i dążenie, aby nie być dla nikogo uciążliwy, a tym bardziej zależny, zmuszały mnie do czynnego uczestniczenia w pracach domowych. Teraz, gdy już prawie od dziesięciu lat jestem na emeryturze, moje obowiązki domowe znacznie wzrosły i to nie dlatego, że zaistniał jakiś przymus, lecz znowu zadziałało poczucie odpowiedzialności. Członkowie mojej rodziny pracują, przychodzą do domu późnym popołudniem, zmęczeni. Staram się więc, aby czekała na nich jakaś gorąca strawa. Są to proste, niezbyt pracochłonne posiłki, jakieś zupy lub dania z ziemniaków, makaronu, ryżu, kaszy, czyli takie, jak chyba każdy potrafi przyrządzić. Nasza kuchnia jest porządnie wyposażona. Wszelkie czynności ułatwiają takie urządzenia, jak: mikrofalówka, krajalnica, zamrażarka i lodówka, zmywarka do naczyń, opiekacze do grzanek i inne. Nie nauczyłem się natomiast smażenia kotletów, placków i naleśników, czyli tego wszystkiego co wymaga odwracania na rozgrzanym tłuszczu. Te zajęcia zostawiam dla żony lub dzieci.

S.K. - Wychowałeś i wykształciłeś córkę oraz dwóch synów. Czy brak wzroku bardzo przeszkadzał Ci w pełnieniu roli męża i ojca?

J.S. - Starałem się, aby moje obowiązki rodzinne nie cierpiały z powodu braku wzroku. Z dziećmi miałem i nadal mam bardzo bliskie i serdeczne więzi. Kiedy były małe, nie dopuszczałem, aby przenosiły się na nie jakieś napięcia i obciążały ich psychikę, zresztą tak jest do dzisiaj. Wychodziłem z nimi na spacery, razem robiliśmy zakupy, bardzo to lubiły. Gdy osiągnęły osiem, dziesięć lat, niejednokrotnie wyjeżdżałem z nimi, bez widzącego przewodnika na wypoczynek, ale tylko tam, gdzie dobrze znałem teren i samodzielnie mogłem sobie radzić, tak na przykład było w ośrodku PZN w Muszynie.

S.K. - Na koniec powiedz o swoich zainteresowaniach, czym się zajmujesz w czasie wolnym, co sprawia Ci zadowolenie, czym chciałbyś się zajmować, ale brak wzroku Ci to uniemożliwia?

J.S. - Bardzo trudno u mnie odróżnić czas wolny od pracy. Dużo czasu spędzam przy komputerze - dużo piszę, czytam artykuły prasowe, listy, publikacje z internetu. Przynajmniej półtorej godziny dziennie poświęcam na czytanie książek, najczęściej kodowanych na Czytaku lub w formacie MP3. Ściągam je sobie z internetowej strony Biblioteki Centralnej PZN. Książki odgrywają w moim życiu bardzo ważną rolę. Nie intereswuje mnie literatura kryminalna i fantastyczna. Unikam też pozycji, w których jest dużo krwi, wojennych rzezi i fascynacji okrucieństwem. Radiu także poświęcam nieco czasu. Dawniej, kiedy byłem sprawny fizycznie, często wyjeżdżałem poza Warszawę, przeważnie w góry. Jednak teraz, już od dziesięciu lat, ze względu na schorzenia stawów biodrowych, musiałem z tych zamiłowań zrezygnować, a jedyny kontakt z przyrodą - ze śpiewem ptaków i chórami żab, świeżością krzewów i drzew, wiatrem i słońcem - zapewnia mi wyjazd wraz z żoną na naszą działkę pod Warszawą.

S.K. - Dziękuję za poświęcony czas i podzielenie się z naszymi Czytelnikami Twoimi doświadczeniami, spostrzeżeniami i przemyśleniami. Myślę, że dały one sporo do myślenia polskim niewidomym i słabowidzącym. Życzę Ci zdrowia i dalszych sukcesów w działalności publicystycznej. Sobie i Tobie życzę, żeby Twoimi przemyśleniami zainteresowali się również działacze społeczni naszego środowiska. Stanisław Kotowski Wiedza i Myśl - maj, czerwiec, lipiec, sierpień 2010