Niektóre publikacje

Rozmowa z redaktorem naczelnym "Pochodni"

-Wanda Krzemińska: Panie Józefie, na co dzień znamy szefa przede wszystkim z wymagań zawodowych i powściągliwego sposobu bycia. Jest pan człowiekiem raczej milczącym, o sobie nie lubi pan mówić. Poznajmy się więc lepiej; będę pytała o różne sprawy. Na przykład ...o szkolne wypracowania. Jakie były?

Józef Szczurek:

- Dobre, a nawet bardzo dobre. Nauczyciele często odczytywali je głośno, otrzymywałem pochwały. Nie pamiętam już tematów- oczywiście prócz pracy maturalnej. Oceniono ją na piątkę. Pisałem o Żeromskim, szczególnie o "Przedwiośniu".

-Ja także, choć moja matura odbyła się sporo lat przed wojną. Temat nieśmiertelny! Czy pan jako chłopiec myślał, że w przyszłości będzie pan dziennikarzem?

- Pamiętam, że kiedyś w Laskach, w grudniowy wieczór czytałem "Pochodnię". I przyszło mi na myśl, jaka to musi być ciekawa praca: redagować czasopismo. Z Lasek pojechałem do Katowic. Pracowałem i uczyłem się w szkole średniej. A kiedy ją skończyłem, jak każdy maturzysta, musiałem pomyśleć o wyborze zawodu. Moi nauczyciele sugerowali, że powinienem pójść na studia dziennikarskie: szybko się zdecydowałem, bo ten kierunek mnie interesował. Wtedy dla inwalidów wzroku nie było jeszcze tak wielu możliwości jak teraz. W szkole średniej byłem pierwszym niewidomym w Katowicach, który uczył się i jakoś torował drogę innym. Na wydziale dziennikarskim w Warszawie również byłem pierwszy.

-Czy się pan sam utrzymywał w szkole średniej?

- Zostałem masażystą po ukończeniu specjalistycznego kursu w Laskach; pracowałem w służbie zdrowia, a po południu uczyłem się.

- Czy pamięta pan swój pierwszy materiał dziennikarski?

-Artykuł w prasie brajlowskiej poublikowałem w roku 1954. A było to tak. Kiedy rozpocząłem studia, ówczesna redaktorka "Pochodni", Jadwiga Stańczakowa zaproponowała mi współpracę. W listopadzie wspomnianego roku odbyła się narada- chyba pierwsza- korespondentów "Pochodni". Napisałem z niej sprawozdanie. Wydrukowano. Potem już od czasu do czasu publikowałem coś w naszym piśmie. Wakacje spędzałem na praktyce w "Dzienniku Zachodnim". Katowickie- to moje rodzinne województwo. Znałem dobrze samo miasto i okolice, a to było ważne, bo wówczas nie gwarantowano przewodników, ani zasiłków lektorskich, tak, że musiałem sobie radzić sam. Jak każdy student, dostawałem zadanie i trzeba się było z niego wywiązać. Pierwszy większy reportaż był z Jastrzębia - Zdroju. Dzisiaj jest to wielkie zagłębie węgla kamiennego, ale wtedy kopalniane plany dopiero się rodziły. Było to uzdrowisko. Szef mi powiedział: "Zanim rozwalą tę piękną miejscowość, trzeba o niej napisać". Pojechałem, porozmawiałem z lekarzami, pracownikami, pacjentami.

- Proszę się przyznać, panie Józefie, czy pan się denerwował? Przecież wtedy jeszcze nie używano magnetofonów...

- Trochę się denerwowałem, ale jednocześnie ogarniała mnie ciekawość- jak to będzie. Chciałem zdobyć jak najlepszy materiał. Wszystko notowałem brajlem, potem posługiwałem się maszyną czarnodrukową.

- Czy studia panu odpowiadały, oceniał je pan jako ciekawe?

-Bardzo mi się podobały. Mieliśmy szczęście do dobrych wykładowców ze wszystkich humanistycznych przedmiotów. Potrafili nam przekazać nie tylko dużo wiadomości, ale i wzbudzić zainteresowanie: niejako zmuszali człowieka do myślenia, do głębszej refleksji. Zajęcia z publicystyki prowadził Cat- Mackiewicz- wiele od niego skorzystaliśmy.

- Czy pan jako człowiek młody, i pierwszy- przecierający w tym zawodzie szlaki dla niewidomych, uważał, że te studia są męczące?

- Ja tak tego nie odczuwałem, gdyż bardzo lubiłem się uczyć, poznawać nowe dziedziny. Dla mnie studia były łatwiejsze niż szkoła średnia, bo w liceum przychodziłem na naukę już zmęczony wyczerpującą pracą. Tu miałem stypendium, a na ostatnim roku, jako jeden z dwóch studentów- nawet naukowe. W szkole należałem do najlepszych uczniów, podobnie zresztą było i na studiach. Początkowo u profesorów odczuwało się pewne zaniepokojenie, czy sobie poradzę- program był obszerny. Tak jak w liceum i tu nie mogłem zawieść zaufania, a tym samym przekreślić drogi dla innych. Więc uczyłem się. Wszystkie wykłady dość dokładnie notowałem; moje notatki przydawały się nie tylko mnie. W związku z tym właśnie mam pewne wspomnienie. Literatury polskiej uczył nas profesor Wolpe. Był właśnie wykład z epoki oświecenia, a ja zawsze pilnie notowałem brajlem na cieniutkich kartkach zeszytowych, żeby było jak najciszej. Po jakichś diesięciu minutach profesor mówi: "Czy wyście się uparli, żeby na moim wykładzie temperować ołówki?" Konsternacja kolegów. Mówią: "Pisz dalej!" Ale ja przestałem notować. Po skończonym wykładzie profesor podszedł do mnie. Przeprosił. "Wie pan- ja zorientowałem się dopiero jak już powiedziałem...Naturalnie- proszę pisać!"

- Czy ma pan jakieś ciekawe wspomnienie z egzaminów?

Tak, nawet parę. Na przykład... Wspomniany już profesor Wolpe egzaminował sam, ale także jego asystentki. Jedna z nich była straszną piłą, nie można było u niej dostać więcej niż trójkę. I właśnie jej wybór padł na mnie. Byłem bardzo niezadowolony. Ale cóż robić- idę. W tej samej sali był profesor. Zobaczył mnie i oświadczył: "Tego studenta biorę dla siebie...Chcę z nim podyskutować..." Długo rozmawialiśmy, sprzeczaliśmy się na niektóre tematy, ale wyszedłem z piątką.

- Przejdźmy do redagowania "Pochodni". Jak to się stało, że został pan naczelnym?

- Pracę rozpocząłem w sierpniu 1958 roku. Nie był ten początek łatwy. Przyszedłem i od razu mi powiedziano, że jestem szefem redakcji. Wtedy obowiązywała inna struktura: był jeden naczelny dla wszystkich czaspopism, ale raczej w zakresie administracyjnym, każdy zaś redaktor odpowiadał za swoje pismo. Większych jednak trudności, dzięki praktykom w "Dzienniku Zachodnim" nie miałem. Zespołu wprawdzie nie było- pracowałem przy pomocy lektorki, ale dawałem sobie radę. Starałem się zachowywać jak najwięcej miejsca na oryginalne artykuły, aby niewidomi mogli pisać o swoim życiu i problemach. Redakcja zaczęła się z czasem rozwijać, aż doszła do dzisiejszego stanu. Były momenty różne- trudne i czasem zabawne, ale i wiele wzruszających. Szczególnie, gdy ludzie pisali, że dzięki "Pochodni" otwarła się przed nimi jakaś droga, że zrozumieli, jakie mogą być przed nimi możliwości, że to, co przeczytali, zdopingowało ich do podjęcia nowej pracy, nawiązania przyjaźni. Takich listów otrzymywaliśmy i dotąd otrzymujey bardzo dużo.

- A teraz proszę opowiedzieć o jakimś ważnym wydarzeniu za granica; musiał pan przecież wytępować jako dziennikarz...

- Było tak wiele razy. Po prostu dlatego, że od końca lat sześćdziesiątych organizuje się w krajach socjalisttcznych mniej więcej co dwa lata spotkania redaktorów naczelnych organów prasowych Związków. Brałem w nich udział w różnych krajach: w ZSRR, NRD, Czechosłowacji, Bułgarii. W Polsce narada miała miejsce w 1975 roku. Pytała pani o ważne wydarzenie. Było i takie. W Moskwie, w 1980 roku. Kiedy przyjechaliśmy, byli juz wszyscy przedstawiciele krajów socjalistycznych. Podchodzi do mnie jeden z organizatorów i mowi, że ja zaczynam! "Dostaliście chyba program, to o tym wiecie..." A myśmy nie dostali. "Prowadzicie cały pierwszy dzień oraz dyskusję..." Musiałem w ciągu paru minut zmobilizować się wewnętrznie i wszystko było w porządku. Nawiązujac jeszcze do pytania o zagraniczne kontakty powiem, że dwa lata temu był u nas pewien docent z Pragi, który pisał pracę habilitacyjną na wydziale dziennikarskim praskiego uniwersytetu: porównywał czasopisma dla niewidomych w całej Europie. Otóż na pierwszym miejscu znalazło się czasopismo szwajcarskie, na drugim zaś "Pochodnia". Tak pod względem treści, czyli rozmaitości zagadnień, jak i formy.

-Co uważa pan za najważniejsze w Zawodzie dziennikarza? Zakładam, że dziennikarz jest człowiekiem uczciwym i wykształconym. Czy musi być utalentowany?

Tak. Warsztatu dziennikarskiego można się nauczyć, ale gdy się ma zamiłowanie do tej pracy i szerokie zainteresowania; wtedy dopiero jest to dziennikarstwo dobre. Trzeba mieć umiejętność precyzyjnego przedstawienia swoich myśli na papierze. Jakie cechy powinien mieć dobry dziennikarz? Po pierwsze- nie może być zarozumiały- to znaczy z tytułu swojego zawodu musi być przyjacielem swoich czytelników. Służyć im radą i pomocą nie tylko w tym, co pisze, ale i robi; w telefonach, spotkaniach, odpowiedziach na listy. Czytelnicy liczą na niego, ufają mu: o tym zawsze należy pamiętać. Po drugie: musi mieć rozległe zainteresowania- orientować się w wielu ważnych dziedzinach, poza tymi, które zna szczególnie dobrze. Po trzecie: ciągle się dokształcać, czytać, aby zdobywać wiadomości, ale i po to, by na lepszych wzorach doskonalić swój warsztat. Po czwarte: powinien być wyrozumiały dla ludzi, ich słabostek, niedomagań, powikłanych często dróg życiowych.

- Pytanie z kolei "prywatne", dotyczące psychiki- czy pana irytuje krytyka?

- Nie.

- Naprawdę nie?

-Nie. Rozróżniam krytykę uczciwą i krytykę napastliwą, tendencyjną. Ta pierwsza- jestem o tym przekonany- każdemu człowiekowi, w każdym zawodzie- pomaga. Pozwala spojrzeć raz jeszcze na jakąś sprawę, na swoje postępowanie. I wtedy albo uznam racje tego człowieka, albo nie uznam. Na przykład mogę uważać, że krytykujący nie ma racji, bo nie jest dobrze zorientowany w zagadnieniu lub nie wie o całym mnóstwie uwarunkowań, w których muszę się poruszać. Uznając zaś jego racje powinienem postąpić tak, jak w danym przypadku jest to możliwe i najlepsze. Naprawdę- krytyka uczciwa zawsze mi była pomocna i nie wyprowadzała mnie z równowagi. Denerwuje zaś trochę krytyka złośliwa. Najczęściej wiem, jakie są jej źródła i wtedy też staram się zrozumieć, dlaczego ten człowiek działa na szkodę bliźniego. Bywa- że z zawiści.

- Co pragnąłby pan zmienić w "Pochodni"? Czy ma pan w związku z czasopismem jakieś utajone marzenia?

- Mam. Dotyczą one bardzo prostej sprawy: aby "Pochodnia" była lepiej wykorzystywana. Dotychczas wysiłek naszego zespołu jest w znacznym stopniu nie doceniany. Po prostu dlatego, że jest bardzo niski nakład- 4500 egzemplarzy. Mówię tak nie dlatego, że tym pismem kieruję. Ludzie piszący do "Pochodni"- współpracownicy terenowi, dziennikarze, korespondenci- dają z siebie wiele wysiłku intelektualnego i organizacyjnego. Chciałoby się, aby pismo docierało do jak największej liczby ludzi. Niestety, w zarządach okręgów PZN i w zarządach kół po prostu nie dostrzega się spraw kultury. I dlatego mało się robi, żeby spopularyzować nie tylko "Pochodnię", ale w ogóle nasze czasopisma. Wagę przywiązuje się do spraw materialnych, słusznie zresztą, ale również potrzebna jest kultura, ten pokarm dla ducha i umysłu. Panuje opinia, że "Pochodnia" w czarnym druku spóźnia się i stąd ów mały tylko krąg czytelników. Na pewno ma to swoje znaczenie. Na szczęście od stycznia zaczniemy już drukować w Warszawie. I według harmonogramu numer będzie wychodzić w pierwszej dekadzie miesiąca. Mam nadzieję, że poprawi to stan czytelnictwa.

- Czy uważa pan, że osobowość szefa ma decydujący wpływ na charakter pisma?

- Na pewno ma duże znaczenie, bo wpływa na dobór kierunków działania i tematów. To przecież ja na ogół przygotowuję plan każdego numeru...

- Ale nie wymaga pan "grzeczności" od zespołu. To znaczy: "Robisz i piszesz, jak ja powiem..."

- Ależ nie, absolutnie nie! Wie pani o tym dobrze. Przede wszystkim od każdego człowieka wymagam uczciwości w pracy. Aby to, co robi, robił porządnie. Chodzi mi o to, aby każdy starał się widzieć w zagadnieniu złożoność elementów, a nie tak, jak piszący pragnąłby to przedstawić. Po drugie- nie chciałbym nigdy, aby ktoś pisał niezgodnie ze swoim przekonaniem, po to tylko, by zyskać moją aprobatę. Życie jest ciągłym wyborem i trzeba czasem wybrać mniejsze zło zamiast większego, ale to mie znaczy, że można sobie pozwolić na stronnicze traktowanie ludzi i problemów.

Pochodnia grudzień1983