tytuł Widzący niewidomym
podtytuł Bezinteresowni, zaangażowani, oddani.
redaktor Józef Szczurek
isbn 978-83-927172-8-7
Wydawnictwo Fundacja Polskich Niewidomych i Słabowidzących „Trakt” Warszawa 2009
Liczba stron 119
Logo „Traktu” i nazwa: Fundacja Polskich Niewidomych i Słabowidzących „Trakt”
Publikacja dofinansowana ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych
Logo PFRON-u
Strona redakcyjna
Projekt graficzny Agnieszka Stachyra
Korekta Jadwiga Mendruń
Skład i łamanie Agnieszka Stachyra
Druk P.H.U. „Impuls” Lublin 2009 ul. Hetmańska 12/36 20-533 Lublin
www.phuimpuls.pl
e-mail: impuls@phuimpuls.pl
www.trakt.org.pl

Nasi przyjaciele. Józef Mendruń

Czym zasłużyli sobie na takie miano? Bo byli z nami, niewidomymi, niemal przez całe swe życie, pomagali, służyli, i zwykle – kochali. Po tych kilku prostych słowach nietrudno odgadnąć, że chodzi tu o ludzi widzących, którzy w historii ruchu niewidomych w Polsce na przestrzeni długich lat pracowali dla dobra tej grupy niepełnosprawnych i wraz z nimi poszukiwali najlepszych rozwiązań w sferze ekonomicznej, społecznej i kulturalnej, tworzyli dobra materialne i duchowe, z których teraz korzystamy, czerpiemy siły, aby pokonywać piętrzące się przeszkody i własne słabości. Były ich i nadal są w całym kraju dziesiątki, pewnie i setki. Niektórzy już odeszli na drugi brzeg, ale nadal słyszymy ich rozważne słowa, podziwiamy heroizm i zapał działania, czujemy ciepło ich rąk i serc. W pełni więc zasłużyli sobie na naszą wdzięczną pamięć, uznanie i szacunek oraz stałe i godne miejsce w „panteonie” historii.

Temu właśnie celowi ma służyć podjęta przez Zarząd Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących „Trakt” inicjatywa zapoczątkowania serii wydawniczej, ukazującej sylwetki ludzi widzących, którzy przez długie lata – często przez całe życie – pracowali zawodowo lub społecznie dla dobra niewidomych w Polsce. W pierwszym zeszycie uwzględniliśmy działaczy, którzy już odeszli, ale ich praca zostawiła trwały ślad ważny dla naszego codziennego bytowania. Zadanie jest ambitne, ale i trudne, nie tylko ze względu na zdobycie koniecznych środków finansowych. Nie mniejszym problemem okazuje się znalezienie chętnych, którzy chcieliby podjąć się trudu autorskiego, koniecznego do napisania szkicu biograficznego. Coraz mniej jest ludzi pamiętających nawet, wydawałoby się, niezbyt dawne czasy a jednocześnie chcących i umiejących podjąć twórczy wysiłek. Należy ufać, że pierwszy krok na nowej drodze działalności wydawniczej Fundacji doprowadzi do osiągnięć, które będą miały wymiar nie tylko środowiskowy, ale także ogólnospołeczny. Już zaczęliśmy starania zmierzające do skompletowania i wydania drugiego zeszytu szkiców biograficznych osób widzących. Tym razem będą to także ludzie żyjący, aktywni, kreujący nasze wczoraj i dziś w różnych dziedzinach życia.

W niniejszej publikacji znajduje się osiem większych prac biograficznych ludzi widzących, zasłużonych dla sprawy niewidomych i pięć sylwetek widzących pracowników Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych w najwcześniejszym okresie jego istnienia, przedstawionych – ze względu na jednorodność formy – w jednym eseju biograficznym. Zamierzenia były bardziej ambitne, ale krótki czas wykonania zadania, nie pozwolił na pełne zrealizowanie wcześniejszych planów. Jednak doświadczenia zdobyte na tym etapie działania będą bardzo pomocne w realizacji kolejnych celów tego typu.

Warto podkreślić, że w środowisku inwalidów wzroku pracują dziesiątki ludzi widzących, którzy całe swe życie zawodowe związali z niewidomymi i słabowidzącymi. Główny cel, jaki stawia sobie nasza Fundacja to ukazanie ich szlachetnych wysiłków, codziennych zmagań i trudów, które zamieniają się na osiągnięcia i radość osób niepełnosprawnych. Publikowaniu szkiców biograficznych przyświecają jeszcze inne względy. Od ludzi tych możemy i powinniśmy uczyć się, jak cenić pracę, przyjaźń, dobroć, wierność i inne wartości sprawiające, że nasze życie staje się lepsze i piękniejsze, a wszystko, co chcieli nam przekazać – przyjąć jako cenny dar ich serc i umysłów.

Mówiąc o działalności wydawniczej utrwalającej sylwetki ludzi zasłużonych dla sprawy niewidomych w Polsce, warto przypomnieć, że w naszym społeczeństwie od wielu lat nasila się tendencja publikowania biografii jednostek wybitnych we wszystkich dziedzinach ludzkiej aktywności i ten kierunek ma charakter dominujący. Każdego roku dziesiątki tego rodzaju książek opuszczają domy wydawnicze w całym kraju. Na tym tle środowisko niewidomych ma ogromne zaniedbania. Budzi się uzasadniona nadzieja, że akcja podjęta przez naszą Fundację stan ten zmieni na lepsze.

Na koniec warto zauważyć, że w „Pochodni”, od początku jej istnienia, przywiązywano dużą wagę do publikowania artykułów omawiających działalność i osiągnięcia niewidomych oraz ludzi widzących związanych przez swą działalność ze środowiskiem. Dzięki temu czasopismo stało się kopalnią wiedzy o ludziach, którzy przez dziesiątki lat tworzyli nieprzemijające wartości w sferze materialnej i duchowej, z której my teraz możemy czerpać jak z obfitego źródła.

Chciałoby się, aby książka ta podbiła serca i umysły dużej liczby czytelników oraz aby marzenia i pragnienia przedstawianych bohaterów uznali za bliskie, własne. Chciałoby się również, aby publikacja stała się zaczynem nowej w naszych warunkach, twórczej działalności, która będzie ożywiała wyobraźnię, uszlachetniała charaktery, wzbogacała codzienne życie, a jednocześnie przyczyniała się do pobudzania inicjatyw zmierzających do przywracania naszej zbiorowej pamięci ludzi zasłużonych dla sprawy niewidomych w Polsce.

Występując z wnioskiem do PFRON o dofinansowanie naszej inicjatywy, pisaliśmy między innymi: Publikacja ukaże sylwetki kilkunastu widzących osób, które w różnych społecznych i politycznych warunkach, na przestrzeni XIX i XX wieku, kierowały się jedną wspólną zasadą – pomagajmy osobom, które z różnych powodów pomocy takiej potrzebują. W sytuacji swoistego pogubienia się części współczesnego społeczeństwa, zwłaszcza młodzieży, poznanie sylwetek widzących osób, które poświęciły swoje zawodowe – a często i rodzinne –życie pracy na rzecz niewidomych i słabowidzących, poznanie motywacji, jaka ludźmi tymi powodowała oraz wyników, do jakich działalność ich prowadziła, dostrzeżenie, że mimo obiektywnych okoliczności, nieporównanie trudniejszych niż dzisiejsze, ludzie inspirowani różnymi postawami ideowymi (niezależnie od charakteru i źródła tej idei) osiągali sukcesy godne podziwu, zwłaszcza dzisiaj, kiedy techniczne, prawne i społeczne możliwości są nieporównanie większe – być może skłoni czytelnika do refleksji oraz znalezienia celu i sensu własnej życiowej drogi.

Mamy nadzieję, że oddawana do rąk czytelników publikacja spełni zakładane cele i będzie pożyteczną i inspirującą lekturą.

Widzący pionierzy Grażyna Wojtkiewicz

Bez nich prawdopodobnie nie byłoby osiągnięć, którymi mogą się dziś szczycić polscy niewidomi i ich organizacja. To oni wraz z najwybitniejszymi działaczami niewidomymi w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego wieku tworzyli jej podwaliny, nakreślali obecny kształt i wyznaczali najważniejsze cele. Działali w najtrudniejszym, bo początkowym okresie kształtowania się Polskiego Związku Niewidomych, kiedy wszystko się kształtowało i kiedy z konieczności dziejowej obowiązywały zupełnie inne priorytety. Ich najważniejszym i jedynym celem była jak najlepsza służba człowiekowi niewidomemu, który bez pomocy swojej organizacji nie odnalazłby godnego miejsca w życiu. Poniżej przedstawię sylwetki pięciu wybitnych widzących działaczy Polskiego Związku Niewidomych, których dokonania miały istotny wpływ na dzisiejszy kształt tej organizacji.

Przyjaciel niewidomych

Zygmunt Jursz (1922-1968)

Na takie miano w pełni zasłużył Zygmunt Jursz, długoletni dyrektor Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych, który pracę dla środowiska rozpoczął w 1950 roku, jeszcze przed oficjalnym powołaniem tej organizacji, i która trwała nieprzerwanie aż 18 lat.

Przyszedł tu jako młody, zaledwie 28-letni człowiek, i już od pierwszych dni swojej nowej pracy pomagał tworzyć zręby Związku u boku jego pierwszego prezesa, majora Leona Wrzoska. Początkowo zatrudniono go na stanowisku kierownika działu organizacyjnego, by w późniejszym okresie, w uznaniu jego pracowitości i zdolności, powierzyć mu stanowisko dyrektora całego Związku. I choć z dzisiejszej perspektywy jego młodzieńcze życie zapisało się niezbyt chlubną kartą, gdyż jako oficer ówczesnej Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej położył duże zasługi w tak zwanym umacnianiu władzy ludowej w naszym kraju, to w pełni się zrehabilitował swoją późniejszą działalnością na rzecz środowiska niewidomych.

Ci, którzy go znali, zapamiętali go jako pracownika o nieprzeciętnej osobowości, niezwykle zdolnego, błyskotliwego, z dużym poczuciem humoru, skorego do pomocy innym i optymistycznie nastawionego do życia. Był człowiekiem rzeczowym, potrafiącym jasno i precyzyjnie określać cele i potem konsekwentnie je realizować. Dlatego położył ogromne zasługi w dziele kształtowania całej struktury Polskiego Związku Niewidomych, jej placówek terenowych, a następnie ich organizacyjnym umacnianiu i kształceniu przyszłych działaczy.

Uczestniczył we wszystkich ważnych dla tej organizacji wydarzeniach – budowie i wyposażaniu siedziby Centralnego Ośrodka Niewidomych (bo tak się wówczas nazywały biura dzisiejszego Zarządu Głównego w Warszawie przy ulicy Konwiktorskiej). Czuwał nad rozwojem ośrodka wczasowego w Muszynie, dużo serca włożył w zorganizowanie Ośrodka Rehabilitacji Niewidomych w Chorzowie, a także w budowę i wyposażenie szkoły muzycznej dla dzieci niewidomych w Krakowie. W dużej mierze, dzięki jego uporowi i pracowitości powstała bardzo nowoczesna na ówczesne czasy placówka, z basenem, umożliwiającym kształtowanie fizycznej sprawności jej uczniów.

Wszystkie te placówki działają do dziś i warto pamiętać, iż w tworzeniu podwalin pod ich istnienie aktywnie uczestniczył również Zygmunt Jursz. Inne ważne pole jego działalności, to starania u władz państwowych o ulgi i przywileje dla niewidomych, a także tworzenie mądrych, prorozwojowych programów działania tej ważnej dla nich organizacji – Polskiego Związku Niewidomych. Ponieważ z racji swych zawodowych obowiązków często przebywał w tak zwanym terenie, miał licznych przyjaciół wśród niewidomych w całej Polsce. Dlatego jego śmierć była dla nich ogromnym zaskoczeniem.

Zmarł nagle, 1 sierpnia 1968 roku, po niespełna dwudniowym pobycie w szpitalu, w wieku zaledwie 46 lat. Mógł jeszcze tyle dobrego zdziałać. Oprócz nieutulonych w żalu najbliższych członków rodziny – żony i córki – pozostawił poczucie głębokiej straty w sercach niewidomych, z którymi zetknął go los. Zgodnie z wolą rodziny pochowany został na warszawskim cmentarzu na Wawrzyszewie. Jego pogrzeb był manifestacją szacunku, przyjaźni i oddania niewidomych, którzy licznie zjechali do stolicy z całej Polski, by pożegnać przyjaciela. Byli też przedstawiciele władz państwowych i spółdzielczości niewidomych.

Środowisko niewidomych nie zapomniało o swoim długoletnim dyrektorze także po jego śmierci. We wrześniu 1969 roku prezydium Zarządu Głównego powołało komitet, który zajął się zbieraniem pieniędzy na ufundowanie nagrobka dla Zygmunta Jursza. Na jego czele stanął ówczesny sekretarz generalny Związku Włodzimierz Kopydłowski. Zebrano 15 tysięcy 290 złotych od dziewięciu spółdzielni niewidomych, jedenastu okręgów i darczyńców indywidualnych. Dokładnie 1 sierpnia 1970 roku, w drugą rocznicę śmierci dyrektora Jursza, na jego mogile stanął lastrykowy nagrobek z napisem: „Nieodżałowanemu przyjacielowi – niewidomi i współtowarzysze pracy”.

Znali go wszyscy. Czesław Radej (1902-1974)

Czesław Radej urodził się w 1902 roku na Lubelszczyźnie. Tam też aż do wybuchu II wojny światowej był urzędnikiem w spółdzielczych instytucjach rolniczych. W czasie okupacji uczestniczył w lewicowym ruchu podziemnym, między innymi działał w Fabrycznym Komitecie Polskiej Partii Robotniczej przy Spółdzielczej Grupie Technicznej w Warszawie oraz w Komitecie Pomocy Jeńcom Radzieckim. Po wyzwoleniu zatrudnił się w państwowym aparacie kontroli gospodarki.

Do Polskiego Związku Niewidomych trafił w 1951 roku, tuż po powołaniu tej organizacji. Na I Zjeździe Delegatów PZN powołano go do prezydium Zarządu Głównego i powierzono funkcję skarbnika. Z tej racji był najbliższym współpracownikiem pierwszego przewodniczącego Zarządu Głównego, majora Leona Wrzoska.

Czesław Radej był człowiekiem niezwykle pracowitym, gospodarnym i zapobiegliwym. I to te cechy sprawiły, iż w powojennym, trudnym dla naszego kraju okresie gospodarczym, budżet Związku miał się dobrze, a w kasie z roku na rok przybywało pieniędzy. Dzięki temu w późniejszych czasach można było za nie wybudować i wyposażyć gmach przy ulicy Konwiktorskiej w Warszawie, będący do dziś siedzibą władz Polskiego Związku Niewidomych. Przez wiele lat Radej był też członkiem Głównej Komisji Rewizyjnej Związku. Na tym polu starał się usprawnić aparat finansowy tej organizacji. Ci, którzy go znali, zapamiętali go jako skromnego, serdecznego człowieka, z największą troską dbającego o rozwój wojewódzkich placówek Związku.

Drugą, poza PZN, domeną zainteresowań Czesława Radeja była praca społeczna w Zjednoczonym Związku Rencistów, Emerytów i Inwalidów.

Był też członkiem prezydium Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej, gdzie pełnił odpowiedzialną funkcję w komisji rewizyjnej tej organizacji.

Za te i inne dokonania Czesław Radej otrzymał wiele odznaczeń, między innymi: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski i złotą Honorową Odznakę PZN.

Zmarł 10 października 1974 roku. Oprócz najbliższej rodziny żegnały go też rzesze niewidomych, których wdzięczność zaskarbił sobie jako prawdziwy społecznik, o wielkim i wrażliwym sercu, człowiek prawy i dobry, którego życie może służyć za wzór innym.

Pułkownik Stanisław Pietrzyk (ok.1895-1965)

Kiedy jako skromna, nieśmiała 19-letnia dziewczyna rozpoczęłam swoją pierwszą pracę w redakcji „Pochodni” – czasopiśmie Polskiego Związku Niewidomych – w niezmierne zażenowanie wprawiał mnie pewien starszy, siwy pan, o nienagannych manierach, który przy każdym powitaniu z namaszczeniem całował mnie w rękę. Sądziłam, że mnie, młodej dziewczynie, aż takie atencje się nie należą. On sądził inaczej – przedwojenna kindersztuba nakazywała mu z szacunkiem traktować każdą kobietę, niezależnie od wieku.

Mowa tu o Stanisławie Pietrzyku, długoletnim doświadczonym żołnierzu, pułkowniku Wojska Polskiego w stanie spoczynku. Do Polskiego Związku Niewidomych przyszedł w październiku 1954 roku. Wcześniej był pracownikiem ówczesnego Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, gdzie zajmował się rehabilitacją inwalidów. Człowiek z takim doświadczeniem był jak najbardziej pożądany w tak młodej organizacji, jaką wówczas był Polski Związek Niewidomych, organizacji, która dopiero się kształtowała.

Stanisław Pietrzyk znakomicie odnalazł się w tym środowisku i pozostał tu na długie lata, aż do swojej śmierci.

Powierzono mu stanowisko starszego instruktora do spraw produktywizacji niewidomych, bo praca była dla nich najważniejsza. Kolejne jego obowiązki to praca w dziale prezydialno-organizacyjnym Związku, najpierw na stanowisku starszego instruktora organizacyjnego, a następnie kierownika. Z tej racji zjeździł cały kraj, pomagając w organizowaniu biur w terenie. Najważniejszym celem tych podróży było nauczanie przewodniczących powiatowych kół PZN, jak tworzyć podstawową dokumentację koła oraz w jaki sposób współpracować z przedstawicielami władzy terenowej, a także jakie stosować formy działalności, aby ich praca przynosiła obfite owoce.

Przez wszystkie lata swej pracy, większą część urlopu poświęcał również sprawie niewidomych i to tych, którzy na pomoc najbardziej oczekiwali. Na własny koszt jeździł po wsiach i miasteczkach i wyszukiwał niewidomych. Nawiązywał kontakty z sołtysami, proboszczami parafii, przewodniczącymi gmin i od nich dowiadywał się, gdzie mieszkają ludzie. którzy stracili wzrok. Odwiedzał ich w mieszkaniach, rozmawiał z nimi i członkami rodzin, namawiał, by wstąpili do Związku, a tam otrzymają niezbędną pomoc. Ta osobista akcja pułkownika Pietrzyka okazała się bardzo skuteczna. W swych letnich wędrówkach przemieszczał się pociągami, autobusami, a bardzo często na piechotę.

Był człowiekiem pogodnym, aktywnym, nie poddającym się zmęczeniu, niezwykle życzliwym dla innych i zawsze chętny do pomocy. Ci, którzy go znali, pamiętają jego wyprostowaną, prawdziwie żołnierską postawę, wspomniane już nienaganne maniery i tubalny, donośny głos. W czasie swej kilkunastoletniej pracy w Związku doskonale poznał problematykę inwalidów wzroku i pracę wszystkich terenowych związkowych placówek.

W załatwianie każdej sprawy angażował całą swą wiedzę i serce, dlatego na trwałe wpisał się w pamięć wielu niewidomych, z którymi przyszło mu pracować. W natłoku ludzkich spraw nie miał czasu zadbać o swoje zdrowie. Z czasem dało o sobie znać jego schorowane serce, które przyczyniło się do jego śmierci. Zmarł 8 listopada 1965 roku w Warszawie. Na bródnowskim cmentarzu, gdzie pochowano go cztery dni później, oprócz najbliższej rodziny żegnali go również przedstawiciele władz Polskiego Związku Niewidomych – ówczesny prezes Stanisław Madej i członek Zarządu Głównego major Leon Wrzosek, a także wdzięczni niewidomi.

Warto jeszcze dodać, iż za swoją służbę ojczyźnie otrzymał liczne wysokie odznaczenia bojowe i cywilne, między innymi: Krzyż Niepodległości z Mieczami, Krzyż Oficerski Orderu Polonia Restituta, dwukrotnie Krzyż Walecznych, a także wiele innych odznaczeń – polskich, rumuńskich i francuskich.

Człowiek prawy. Czesław Żyhoniuk (1921-2009)

Do Polskiego Związku Niewidomych trafił w 1955 roku, za prezesury majora Leona Wrzoska, po trudnych osobistych przeżyciach, związanych z ponad pięcioletnim pobytem w więzieniu. Mowa tu o Czesławie Żyhoniuku – długoletnim kierowniku działu gospodarczego Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych, a następnie dyrektorze całego Związku.

Urodził się w 1921 roku na Podlasiu. W czasie okupacji walczył w szeregach Armii Krajowej. Następnie wstąpił do wojska i został skierowany do szkoły oficerskiej, gdzie dosłużył się stopnia kapitana. Zajmował się tam transportem samochodowym. Tę dobrze zapowiadającą się karierę przerwało aresztowanie. Trafił do więzienia za udział w akcjach AK. Wyszedł z niego po pięcioipółletniej odsiadce, po śmierci Stalina i tak zwanej odwilży w naszym kraju. Zaraz potem podjął pracę we wspomnianym już dziale gospodarczym, a zatrudnił go major Leon Wrzosek – ideowy komunista, który jednak, jak świadczy cała jego późniejsza historia, nie bał się otaczać ludźmi o całkiem innych niż on ideowych przekonaniach i zgromadził w Związku wielu takich życiowych odszczepieńców. A warto wiedzieć, iż w tamtych czasach było to z jego strony nie lada odwagą.

Jako szef działu gospodarczego, a następnie dyrektor do spraw administracyjnych Czesław Żyhoniuk nadzorował majątek Związku na terenie całego kraju. Czynnie uczestniczył w budowie gmachu Biblioteki Centralnej w Warszawie oraz rozbudowie ośrodka wypoczynkowo-rehabilitacyjnego w Muszynie. Był człowiekiem odpowiedzialnym, rzetelnym, uczciwym i niezwykle oszczędnym, dość kostycznym w stosunkach międzyludzkich. O mienie Związku dbał jak o swoje własne. Pamiętam wiele takich scenek, kiedy jako młoda redaktorka „Pochodni”, często musiałam kontaktować się z panem Czesławem po to choćby, by wymienić zużyty już długopis. Robił to bardzo niechętnie, starając się najpierw go naprawić.

Oprócz dbałości o majątek Czesław Żyhoniuk skonstruował też kilka niezwykle istotnych pomocy rehabilitacyjnych, gdzie przydały się takie cechy jego charakteru, jak precyzja i dokładność. Można powiedzieć, iż poprzez swoje prace przyczynił się do lepszej orientacji niewidomych. Otóż na zlecenie Zarządu Głównego wykonał według wzorców angielskich plastyczny model całego budynku PZN przy ulicy Konwiktorskiej, a także kilka modeli najbliższych tras, po których poruszali się niewidomi. Były to trzy miniatury ulic i domów, znajdujących się w okolicach Starego Miasta w Warszawie. Wszystkie te prace przyczyniły się do rozwoju nauki orientacji przestrzennej niewidomych.

W 1983 roku Czesław Żyhoniuk przeszedł na emeryturę, ale jeszcze przez kilka lat pracował społecznie na rzecz środowiska.

Był przewodniczącym Komisji do odbioru psów przewodników, to on odpowiadał za egzaminy ludzi i psów, decydował w dużej mierze, kto psa otrzyma, kto jest do tego przygotowany. Żyhoniuk był wybitny specjalistą w tej dziedzinie. Cieszył się uznaniem przełożonych i otrzymujących psy. Niepokoiły go i napełniały smutkiem kierunki zmian dokonujące się w PZN po przełomie 1990 roku. Podczas spotkania ze starszymi działaczami Związku w 1996 roku, mówił:

„W dawniejszych latach Zarząd Główny miał zupełnie inne nastawienie do niewidomych, główny cel to służyć im, działanie dla ich dobra. Później ta idea gdzieś się zagubiła. Służebne nastawienie się zmieniało w różny sposób, a w ostatnim okresie to nawet odnosiło się wrażenie, że niewidomi są jedynie po to, żeby Zarząd Główny czuł się dobrze, żeby okręgi miały meble, maszyny, komputery, lokale i były jak najlepiej urządzone, a o niewidomych jakoś się zapominało”. Prywatnie lubił grać w szachy, zajmował się pszczelarstwem i uprawą ogródka. Zmarł 7 czerwca 2009 roku i został pochowany na cmentarzu przy parafii Św. Zofii w Warszawie.

Naukowiec Ewa Grodecka (1904-1973)

„Żyjemy w czasach, które przyjęły zasadę, że każda działalność praktyczna musi opierać się na podbudowie naukowej” – pisała w roku 1957 dr Ewa Grodecka. I to ją właśnie należy uważać za prekursorkę i inicjatorkę podbudowania nauką działalności praktycznej Polskiego Związku Niewidomych. Jej też zawdzięczamy jedyne jak dotąd dzieło „Historia niewidomych polskich w zarysie”, traktujące o najdawniejszych latach kształtowania się ruchu niewidomych w naszym kraju.

Dr Ewa Grodecka urodziła się 15 lutego 1904 roku w Warszawie, w inteligenckiej rodzinie o patriotycznych tradycjach. Jej ojciec, z wykształcenia przyrodnik, pracował jako nauczyciel, a także redaktor. Matka Ewy była z wykształcenia pianistką, lecz zawodowo interesowała się oświatą, zwłaszcza dorosłych. W tej dziedzinie opracowała i opublikowała wiele podręczników. Ich córka Ewa ukończyła w 1922 roku Gimnazjum im. Emilii Plater w Warszawie, po czym rozpoczęła studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Z czasem przeniosła się do Lwowa, bo tam mogła kontynuować naukę na specjalistycznym kierunku z zakresu historii wychowania, co ją szczególnie interesowało. Uwieńczeniem jej uniwersyteckiej edukacji w 1931 roku była praca doktorska, zatytułowana: ”Ruch oświatowy w Wielkim Księstwie Poznańskim w świetle czasopism polskich”.

Dr Ewa Grodecka miała trzy pasje. Jedną z nich było harcerstwo, któremu poświęciła przeszło ćwierć wieku. W tej dziedzinie przed wojną opublikowała wiele wartościowych prac. Drugą pasją, którą odziedziczyła po swych przodkach, była służba ojczyźnie. W latach 1929 do 1939 pracowała w Przysposobieniu Kobiet do Obrony Kraju. W okresie okupacji działała w pogotowiu harcerek, natomiast w czasie powstania warszawskiego w stopniu kapitana pełniła funkcję zastępcy szefa wojskowej służby kobiet w Armii Krajowej. Trzecia jej pasja, to praca naukowa. I tej właśnie pasji polscy niewidomi zawdzięczają wiele wartościowych opracowań.

Ewa Grodecka trafiła do Polskiego Związku Niewidomych 25 czerwca 1953 roku, kiedy to rozpoczęła współpracę z Oddziałem Warszawskim tej organizacji. Bodźcem do zainteresowania się problematyką niewidomych było stwierdzone u niej znaczne osłabienie wzroku. Trzy lata później została służbowo przeniesiona do Zarządu Głównego, gdyż jej inicjatywa – naukowej podbudowy działań Związku spotkała się z przychylnym zainteresowaniem ówczesnego prezesa Mieczysława Michalaka. W 1957 roku, z jej inicjatywy, w Zarządzie Głównym PZN powstał Centralny Ośrodek Tyflologiczny – skupiający merytoryczną działalność Związku, a Grodecka została jego kierownikiem. W założeniu miała to być naukowa placówka Polskiego Związku Niewidomych i Związku Spółdzielni Niewidomych, wypracowująca najlepsze metody rozwiązywania problemów tego środowiska. Także z inicjatywy dr Grodeckiej powołana została Komisja Tyflologiczna, którą następnie przekształcono w Radę Tyflologiczną. Miało to miejsce w 1958 roku, a jej przewodniczącym został wybitny tyflopsycholog dr Włodzimierz Dolański.

Lata pracy dr Ewy Grodeckiej w Polskim Związku Niewidomych (1953-1962) zaowocowały wieloma naukowymi opracowaniami, na czele ze wspomnianą już „Historią polskich niewidomych w zarysie”. W tym czasie wydała też dziewięć zeszytów „Sprawy Niewidomych”, a także inne prace, jak: „Społeczna i zawodowa rehabilitacja niewidomych. Sytuacja na terenie Warszawy i województwa warszawskiego w roku 1958”, „Niewidomi i ich przystosowanie do życia i pracy”, „Sytuacja w zakresie rehabilitacji niewidomych na terenie całej Polski i poszczególnych województw według stanu z roku 1958/1959 w świetle cyfr” i wiele, wiele innych. Publikowała artykuły w prasie związkowej i poza nią. Zebrała też ogromną ilość materiałów na temat niewidomych, które do dziś przedstawiają wielką wartość.

Za tę bogatą działalność na rzecz środowiska w 1969 roku została wyróżniona złotą Honorową Odznaką Polskiego Związku Niewidomych. Z czasem jej naukowa działalność była coraz bardziej krytykowana przez władze nadrzędne, które zarzucały jej brak kwalifikacji. Z tego też powodu w 1962 roku dr Ewa Grodecka odeszła ze Związku. Trzy lata później został też ostatecznie zlikwidowany Centralny Ośrodek Tyflologiczny i przestały się ukazywać zeszyty „Sprawy Niewidomych”. Zmarła 1 listopada 1973 roku, potrącona przez motocyklistę. Pochowano ją na cmentarzu na Powązkach w Warszawie.

Musi być miłość Wanda Szuman (1890-1994) Józef Szczurek

Ludzie ułomni, a wśród nich i niewidomi, przez całe stulecia znajdowali się na najdalszych marginesach społecznych, żyjąc w ubóstwie, bez dostępu do wiedzy, kultury, pracy i innych praw umożliwiających normalne życie. Próby wyrwania się z tego beznadziejnego kręgu nie dawały pożądanych rezultatów, dopiero wiek dwudziesty przyniósł tak bardzo oczekiwany przełom. Otwarte zostały przed nimi drzwi szkół i uczelni, a także w znacznej mierze zakłady pracy. Książki, udział w kulturze, prawo do wypoczynku i lecznictwa – nabrały smaku dobra codziennego. Nie stało się to jednak samoczynnie, bez wysiłku, ofiarności i miłości dziesiątków, a nawet setek ludzi, którzy niejednokrotnie poświęcali całe swe życie, aby utorować inwalidom drogi do normalnego bytowania.

Do najbardziej oddanych tej idei należała Wanda Szuman, wybitna działaczka, znana nie tylko w Polsce, ale i daleko poza jej granicami, pedagog, organizatorka pionierskich form szkolnictwa i kultury dla jednostek pokrzywdzonych przez los. W pasji jej działania najwięcej miejsca zajmowali niewidomi, niesłyszący i sieroty. Im poświęciła całe swe pracowite życie, nastawione na bezinteresowną służbę i pomoc bliźnim.

Rodzinny dom

Na świat przyszła w Toruniu 3 kwietnia 1890 roku. Była córką Eugenii z Gumbertów i znanego podówczas lekarza i działacza społecznego – Leona Szumana. Jego imieniem władze grodu Kopernika nazwały jedną z ulic miasta. Z rodzinnego domu wyniosła żarliwy patriotyzm i pasję działania na rzecz bliźnich. Dwu jej braci, spośród pięciorga rodzeństwa, świat nauki polskiej zapamiętał, jako wysoko cenionych wykładowców w Uniwersytecie Jagiellońskim. Leon Szuman – wybitny chirurg, znany patriota i społecznik – pod koniec dziewiętnastego wieku wybudował w Toruniu dwupiętrowy dom, w którym założył szpital. Znalazły się w nim dwa pokoje (każdy na sześć łóżek) przeznaczone dla niezamożnych chorych. Pacjenci w nich leżący nie ponosili kosztów leczenia, opłacali jedynie wyżywienie. W tamtych czasach Toruń, jak całe Pomorze, był terenem intensywnej germanizacji. Opowiadanie się za Polską wymagało nie lada odwagi. Od wczesnej młodości pani Wanda aktywnie uczestniczyła w tajnym nauczaniu języka polskiego oraz w zdobywaniu drukowanych materiałów, dotyczących dziejów naszej ojczyzny.

Dom państwa Szumanów w późniejszych latach przechodził różne koleje. Po II wojnie światowej zorganizowano w nim średnią szkołę dla wychowawczyń dzieci przedszkolnych, a następnie został zamieniony na hotel dla nauczycieli, którzy przyjeżdżali do Torunia na kursy pogłębiające ich wiedzę zawodową. W domu tym pani Wanda Szuman mieszkała do końca życia. Jej mieszkanie przypominało raczej wielką bibliotekę. Większość powierzchni zajmowały szafy i regały z książkami i innymi dokumentami, związanymi z działalnością naukową i społeczną jego właścicielki. Olbrzymia ilość publikacji traktowała o niewidomych.

Nauczycielka i opiekunka z powołania.

Od najwcześniejszych lat pasją Wandy Szuman było nauczanie – dzieci i dorosłych, kształtowanie ludzkich charakterów, ukazywanie najbardziej wartościowych i uczciwych sposobów na życie. Najbardziej interesowały ją przeżycia i losy sierot. Rodzice pragnęli oddać ją do wyższego liceum pedagogicznego. Jego ukończenie stwarzało możliwość kontaktu z ludźmi bogatymi, ale ona nie chciała uczyć dzieci z tak zwanych wyższych sfer. Wolała zostać nauczycielką ludową. Rodzice więc umieścili ją w odpowiednim seminarium w Krakowie.

Kiedy je ukończyła, wybuchła pierwsza wojna światowa, a wraz z nią nadszedł ogrom zniszczeń i cierpień. Pani Wanda natychmiast włączyła się w organizowanie w Toruniu Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny. Stąd szły paczki odzieżowe na cały obszar Polski, znajdujący się na północ od Warszawy. Ofiary wojny na terenach południowych wspierał podobny komitet znajdujący się w Poznaniu. W końcu wojny, w listopadzie 1918 roku, trzeba było podjąć inną formę działalności pomocniczej. Z Niemiec wielką falą wracali polscy jeńcy i robotnicy. W przeciwnym kierunku szli niemieccy żołnierze, wracający z frontu wschodniego. W Toruniu, na dworcu i w jego okolicach, przebywało jednocześnie około czterdziestu tysięcy ludzi. Brakowało żywności. Pani Wanda włączyła się wówczas w organizowanie bezpośredniej pomocy polegającej na dowożeniu żywności przez Wisłę, ponieważ nie było innej dobrej komunikacji. Ludność przynosiła gorącą zupę. Ofiarność była bardzo duża.

Natychmiast po zakończeniu wojny Naczelna Rada Ludowa powierzyła jej zorganizowanie pierwszego kuratorium, tak zwanej Komisji Szkolnej na Regencję Kwidzyńską. W tym okresie Pomorze nie było jeszcze przyznane Polsce. Pani Wanda, z wielką aktywnością i patriotycznym zaangażowaniem, organizowała pierwsze szkoły oraz kursy dla nauczycieli niewykwalifikowanych, aby w ten sposób załagodzić brak kadr pedagogicznych. Zadanie to było trudne, bowiem nauczyciele niemieccy musieli odejść z Pomorza, a nauczyciele polscy często kryli się z obawy przed niemieckim terrorem. Wszystko było jeszcze nieustabilizowane, płynne. Sytuacja zmieniła się dopiero po roku 1921, kiedy Pomorze weszło w skład państwa polskiego.

Troska o sieroty

W tym czasie Wanda Szuman wyjechała do Warszawy, aby kontynuować studia pedagogiczne, nie wyłączając pedagogiki specjalnej. Wtedy po raz pierwszy zetknęła się z prof. Marią Grzegorzewską. Praca dyplomowa pani Wandy dotyczyła opieki nad sierotami. W pierwszych latach po wojnie było ich bardzo dużo i wychowanie tych dzieci stanowiło ważny problem społeczny. Uwzględniając kierunek zainteresowań oraz wiedzę pani Wandy, ówczesne Ministerstwo Oświaty ufundowało jej roczne stypendium zagraniczne w celu opracowania systemu opieki nad sierotami. Wyjechała do Francji, a następnie do Belgii i Anglii, aby poznać stosowane tam metody. Brytyjczycy radzili sobie z tą sprawą najlepiej. Niewątpliwie przyczyniło się do tego dojście w kraju nad Tamizą do głosu kobiet, włączenie się ich do życia społecznego i politycznego. Najskuteczniejszy okazał się system wychowywania sierot w rodzinach.

Po przyjeździe do Polski, organizowała w Warszawie Państwowe Kursy Opieki Społecznej dla Dziecka. W tej działalności pani Wanda spotkała się bezpośrednio z problemem sierot. Wtedy też po raz pierwszy zetknęła się z dziećmi niewidomymi. Wzorując się częściowo na systemie angielskim, założyła pierwszy w Polsce Komitet Umieszczania Sierot w Rodzinach Zastępczych. W Warszawie, w oparciu o Dom ks. Boduena, gdzie przebywało ponad tysiąc dzieci, których rodzice zaginęli, przeprowadzała badania rozwoju sierot.

Na danych statystycznych wykazała, iż dzieci w wieku od dwóch do czterech lat, przebywające w zakładach zamkniętych, są znacznie mniej rozwinięte niż dzieci w rodzinach. Pomijając już kwestię umiejętności budowy zdań i rozmowności, dzieci mające dom rodzinny przewyższały poważnie wychowanków zakładów samą ilością dźwięków. Te pierwsze wymawiały w ciągu dnia od dwóch do czterech tysięcy dźwięków, a dzieci z zakładu tylko od dwustu do czterystu, a więc różnice ogromne. Był to silny argument, ułatwiający akcję umieszczania dzieci w rodzinach zastępczych.

Chcąc uogólnić bardzo intensywną działalność Wandy Szuman w okresie międzywojennym, należałoby powiedzieć, iż koncentrowała się na inicjowaniu, a także teoretycznym i praktycznym przygotowywaniu kadr pedagogicznych dla przedszkoli, ochronek i żłobków oraz tworzeniu podstaw opieki nad dziećmi osieroconymi. Swą pionierską działalność upowszechniała w licznych publikacjach prasowych i dokumentarnych. Ponadto niemało wysiłku i troski poświęcała organizowaniu kursów dla opiekunów społecznych. W 1933 roku przyjęła funkcję dyrektora i wykładowcy Katolickiego Liceum Studium Społecznego w Poznaniu. Na tym stanowisku pracowała przez sześć lat.

Zawierucha wojenna

Już w pierwszych miesiącach okupacji, Niemcy, w ramach akcji przesiedleńczej, wywieźli ją na Podkarpacie, gdzie uczyła dzieci w szkole podstawowej. Po trzech latach przenosi się do Radomia. Tu podejmuje pracę w Polskim Komitecie Opiekuńczym, zajmując się pomocą dla rodzin więźniów oraz dla osób wysiedlonych ze stolicy po powstaniu warszawskim.

Po zakończeniu wojny pani Wanda wróciła do Torunia i natychmiast włączyła się w nurt pracy. Odpowiadając na najbardziej istotne potrzeby zniszczonego kraju, w swoim domu organizuje liceum dla wychowawczyń przedszkoli. W 1952 roku Wanda Szuman przeszła na emeryturę, ale nie przerwała pracy naukowej i badawczej, lecz przeciwnie, fakt ten był okolicznością sprzyjającą zwielokrotnieniu jej wszechstronnej działalności społecznej.

Pełnia pracy bezinteresownej

Teraz mogła całą swą pasję działania przekształcać w codzienne czyny i wydarzenia wplatane w losy swych podopiecznych, sprawiać, by doświadczali radości pełni życia. Najwięcej czasu i energii poświęca sprawom związanym z niewidomymi. Organizuje poradnictwo dla rodzin mających niesprawne dzieci. Popularyzuje ideę wprowadzenia rysunku do szkół dla dzieci niemających wzroku i umożliwianie im poznawanie świata poprzez formy plastyczne, domaga się skuteczniejszego zajęcia się głuchoniewidomymi.

Znając języki: angielski, rosyjski i francuski – utrzymuje bliskie więzi z ośrodkami naukowymi i rehabilitacyjnymi oraz poszczególnymi ludźmi. Jej kontakty wykraczają daleko poza Europę i sięgają aż do Japonii, skąd również otrzymuje publikacje i materiały ilustracyjne traktujące o interesujących ją dziedzinach.

Wrażliwemu sercu pani Wandy szczególnie mocno ciążyły dramaty ludzi głuchoniewidomych. Przy każdej nadarzającej się okazji domagała się, aby tę grupę inwalidów, tak bardzo poszkodowanych, otoczyć szczególnie troskliwą opieką. Należy ich odnaleźć, zarejestrować, nauczyć czytać, dać im pracę lub w jakikolwiek inny sposób zapewnić byt materialny, trzeba im ułatwić kontakt ze światem. W zbiorach pani Wandy, materiały: jak organizuje się pomoc i opiekę nad głuchoniewidomymi za granicą, zajmowały ważną pozycję.

Działalność Wandy Szuman przybierała tak wiele kształtów, że nie daje się opisać w niewielkim szkicu biograficznym, postaram się zatem przedstawić jedynie najważniejsze jej aspekty. Do nich należała koncepcja rehabilitacji najbardziej poszkodowanych inwalidów poprzez działalność artystyczną. W latach siedemdziesiątych XX wieku była to metoda prekursorska, otwierająca nowe, rozległe perspektywy.

Do radości przez sztukę

W przekonaniu Pani Wandy, podstawowym odczuciem niepełnosprawnych jest głód twórczości, drugim – potrzeba akceptacji i ciepła. To wystarczy, aby dalej się rozwijali. Dzięki jej zabiegom, prace malarskie, rzeźbiarskie, hafciarskie inwalidów trafiały na międzynarodowe wystawy i zajmowały tam ważne miejsca.

W drugiej połowie XX wieku najbardziej zasłużoną sławą cieszyli się niewidomi rzeźbiarze – Andrzej Rusocki z Ciechocinka, którego wyroby z gliny zdobywały powszechne uznanie, Antoni Dobrowolski z Poznania – autor ludzkich masek rzeźbionych w korze drzewnej, Józefa Budzyn-Nowakowa z Opola – która z utwardzonego papieru i płótna wyczarowywała wspaniałe płaskorzeźby ludzi, zwierząt i codziennych przedmiotów, Elżbieta Szews – słabowidząca malarka z Bydgoszczy – autorka barwnych kwiatów i krajobrazów – wszyscy oni doznawali błogosławieństwa opieki Wandy Szuman. Dzięki jej pomocy artystyczne wyroby inwalidów znajdowały miejsca na licznych wystawach w Polsce i innych krajach europejskich, były nagradzane, zakupywane przez wysoko cenione muzea. Popularyzowała je w licznych artykułach prasowych, torowała im drogę do programów telewizyjnych.

Do współpracy z niepełnosprawnymi twórcami pozyskała, między innymi wybitnego rzeźbiarza – Andrzeja Wojciechowskiego i innych znanych artystów. Dzięki temu, w archiwum Pracowni Rozwijania Twórczości Osób Niepełnosprawnych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, znajduje się ponad 70 tysięcy prac siedmiuset autorów – dorobek ponad 35 lat pracy profesora Andrzeja Wojciechowskiego i jego współpracowników z osobami niepełnosprawnymi. Oryginalne rzeźby polskich niewidomych twórców nadal zajmują poczesne miejsca w międzynarodowym muzeum wyrobów artystycznych ludzi niepełnosprawnych, znajdującym się w Luksemburgu, a także w muzeach we Francji i Holandii.

Witaj rysunku

Inną nowatorską koncepcją Wandy Szuman, wypływającą zresztą z szerszej perspektywy widzenia rzeczywistości poprzez sztukę, była potrzeba wprowadzenia do szkół dla niewidomych dzieci wypukłego rysunku i umożliwienia im poznawania otaczającego świata poprzez formy plastyczne. Ta pionierska metoda została omówiona w książce: „O dostępności rysunku dla niewidomych dzieci”, wydanej w Warszawie w 1967 roku. Jest to pierwsza w Polsce książka poświęcona temu zagadnieniu. Nie trzeba chyba dowodzić, jak dużym cieszyła się powodzeniem i to nie tylko w naszym kraju. O narodzinach książki tak opowiadała pani Wanda w czasie jednego ze spotkań z autorem niniejszego szkicu.

„Będąc w szkole dla niewidomych dzieci w Bydgoszczy, zauważyłam duże ożywienie jej wychowanków, kiedy rysowałam nieskomplikowane obrazki na ich rękach. Natchnęło mnie to myślą o potrzebie udostępniania niewidomym dzieciom rysunku. Ta dziedzina jest u nas zupełnie zaniedbana. Zwróciłam się wówczas do Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej w Warszawie o pomoc w prowadzeniu prac w tym kierunku. Przydzielono mi bezpłatnie protokolantów, którzy notowali moje uwagi i ważniejsze fragmenty rozmów z dziećmi. W wyniku podjętych badań napisałam książkę, wydaną przez Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych pt. „O dostępności rysunku dla dzieci niewidomych”.

Uważam, że przy pomocy rysunku można o wiele bardziej skutecznie, o wiele lepiej oddziaływać na wyobraźnię niewidomego dziecka, a także dorosłego. Wprowadzenie rysunku w szkołach, w wydawnictwach, podręcznikach i czasopismach znacznie ułatwiłoby wychowanie, kształcenie, przybliżanie dziecku kształtów i form wszystkiego, co nas otacza”.

Książka trafiła do wszystkich szkół dla niewidomych i słabowidzących dzieci. Omówione są w niej takie zagadnienia, jak: problem i historia uczenia niewidomych dzieci rysunku

wyczuwalnego dotykiem, początki systematycznych badań nad rysunkiem plastycznym, tematy rysunków dziecięcych, rysunki w tabliczce brajlowskiej, wrażenia wzrokowe a rysunek plastyczny.

W słowie wstępnym do książki, autorka pisze:

„W toku doświadczeń uczyłam się prawie stale od samych dzieci. Podkreślam, że nie ja dowiodłam dzieciom niewidomym dostępności dla nich rysunku, gdyż one same przy pierwszym naszym spotkaniu okazały mi, że potrafią odtwarzać linią brajlowską na papierze kształty rozpoznawalne, indywidualne, często także śmiałe. Dojrzałe podchodzenie dzieci do nowych dla nich zagadnień rzucało coraz inne światło na opracowywane tematy.

Nie zamierzam opracowywać tu wskazówek dla nauczycieli czy wychowawców szkół dla niewidomych. Chcę tylko udowodnić, że za pomocą rysunku wypukłego można wzbogacić życie umysłowe, jak i uczuciowe dzieci niewidomych oraz dzieci ze szczątkami wzroku, a wychowywanych w zakładach dla niewidomych. Jeśli ta książka sprawi, że coraz więcej dzieci próbować będzie odzwierciedlenia rzeczywistości rysunkiem wyczuwalnym przez dotyk, spełni ona swój cel”.

W pracy znajduje się sporo fotografii rysunków wykonanych przez niewidome dzieci. Niektóre, jak na przykład: okręt na morzu, leśny pejzaż, drzewa na zboczu góry – zadziwiają artystycznym wydźwiękiem i dojrzałością ujęcia.

Odnosi się nieodparte wrażenie, że książka podporządkowana jest głównej idei Wandy Szuman, która całą swą działalnością pragnie nas przekonać, że niewidomi i słabowidzący mogą i powinni tworzyć dzieła artystyczne, że jest to dla nich najwspanialsza rehabilitacja i dlatego należy im tę działalność wszelkimi sposobami udostępniać, że jest to najlepszy sposób włączania się ich w twórczy dorobek całego społeczeństwa.

Kochać, ale mądrze

Z nie mniejszym zainteresowaniem spotkała się kolejna książka Wandy Szuman: „Wychowanie niewidomego dziecka”. Szybkie zniknięcie jej z półek księgarskich świadczyłoby, że poruszone zagadnienia trafiają w środek zapotrzebowania. Podczas spotkań z rodzicami niewidomych dzieci zorientowała się, że obchodzą się oni ze swymi niesprawnymi pociechami dalece niewłaściwie, rozpieszczając je nadmiernie lub też niejednokrotnie traktując je okrutnie. Stosunek rodziców do niewidomego dziecka przeważnie ma charakter krańcowy.

Sprawę wychowania niewidomych dzieci pani Wanda uważała za bardzo ważną. Często omawiała te zagadnienia z prof. Marią Grzegorzewską i prof. Janiną Doroszewską. Przyjeżdżali do niej rodzice niejednokrotnie z odległych miast, aby zasięgnąć rad, jak postępować z dzieckiem, aby wyrosło na człowieka sprawnego, samodzielnego, umiejącego znajdować właściwe miejsce w społeczeństwie. Często na zadawane jej pytania odpowiadała korespondencyjnie. Postanowiła więc swoje przemyślenia i doświadczenia przedstawić w publikacji książkowej, by każdy zainteresowany mógł w niej znaleźć profesjonalne odpowiedzi na nurtujące go pytania i wątpliwości.

Szkoda, że po wyczerpaniu pierwszego wydania, żadna instytucja nie postarała się o wznowienie nakładu. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że porady zawarte w książce odniosły pożądany skutek, gdyż w latach siedemdziesiątych zaczęły przy okręgach Polskiego Związku Niewidomych powstawać kluby rodziców niewidomych dzieci. Zaczęto także organizować dla nich turnusy rehabilitacyjne i ośrodki fachowego poradnictwa.

Książki o tematyce związanej z problematyką niewidomych i słabowidzących to nie jedyna spuścizna pisarska pani Wandy. Jej artykuły przez długie lata ukazywały się w organie prasowym PZN – „Pochodni”, a także w czasopismach poświęconych wychowaniu dzieci, również w prasie francuskojęzycznej. W swych publikacjach popularyzowała artystyczne osiągnięcia inwalidów oraz wpływ tej działalności na życie ludzi niepełnosprawnych, najlepsze metody opieki nad dziećmi, zwłaszcza niewidomymi oraz konieczność i sposoby rehabilitacji inwalidów poprzez pracę, kulturę i sztukę. Gdyby nie jej prasowe świadectwa, pamięć o wielu niewidomych artystach, znanych i cenionych przed laty, zanikłaby bez śladu.

Na wielu płaszczyznach opowieść o twórczym życiu Wandy Szuman byłaby bardzo niepełna, gdyby pominęło się wielką przestrzeń jej współpracy z Polskim Związkiem Niewidomych. Bliskie kontakty z tą organizacją nawiązała już w drugiej połowie 1955 roku. Łączyły ją trwałe więzi z Kołem PZN w Toruniu i bydgoską szkołą dla niewidomych dzieci. Często przyjeżdżała do Warszawy, aby u źródła, czyli w Zarządzie Głównym, przedstawić swoje punkty widzenia na najbardziej istotne sprawy niewidomych, wypożyczała książki z Biblioteki Tyflologicznej. Aktywnie włączała się w prace bydgoskiego Okręgu PZN, uczyła brajla, wygłaszała prelekcje na kursach rehabilitacyjnych, uczestniczyła w poradnictwie rodzinnym. Była członkiem honorowym PZN. Często powtarzała – na ugruntowaniu tej prawdy wśród ludzi bardzo jej zależało – że u podstaw każdego działania musi być miłość.

Troskę o niewidomych pani Wandy, a zarazem płaszczyznę współpracy z Kołem PZN, trafnie charakteryzuje mieszkanka Torunia – Irena Haincel („Pochodnia”, 2-1995), dlatego warto zacytować fragment jej artykułu. „W 1967 roku wstąpiłam do Polskiego Związku Niewidomych. Krótko potem otrzymałam zaproszenie na rozmowę do domu Pani Wandy. Miała taki miły zwyczaj zapraszania do swego mieszkania nowo przyjętych młodych niewidomych z naszego koła PZN. Na progu mieszkania przy ul. Leona Szumana 2 spotkałam drobną, starszą panią, niezwykle serdeczną i pogodną. Zostałam zaproszona do pokoju, który był wypełniony pracami wychowanków – rzeźbami, obrazami, grafikami młodych ludzi z różnymi niepełnosprawnościami. Rozmawiałyśmy o przyczynie utraty wzroku, mojej rodzinie i o tym, jak sobie radzę na co dzień w zajęciach domowych. Pani Wanda dużo pytała o moich synów. Namawiała, abym podjęła pracę w spółdzielni inwalidów, uczyła się brajla i pracowała społecznie w PZN. Wyposażyła mnie w broszurki mówiące o życiu i pracy niewidomych”.

W 1980 roku Wanda Szuman obchodziła 90. rocznicę urodzin. Z tej okazji Prezydium Zarządu głównego PZN przesłało jej list gratulacyjny, w którym czytamy: „Całe życie poświęciła ofiarnej pracy społecznej, niesieniu pomocy ludziom, którzy jej najbardziej potrzebowali. Inwalidzi, wśród nich i niewidomi, wysoko cenią jej ofiarność i bezinteresowność. Życie Pani Wandy Szuman, pełne nieustannej troski o innych ludzi, stawiamy za wzór młodym pokoleniom działaczy”.

Jeszcze większym świętem była 100. rocznica urodzin Pani Wandy. Jubileusz uczczono uroczystą sesją, zorganizowaną przez Instytut Psychologii i Pedagogiki Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, Polskie Towarzystwo Psychologiczne i Zarząd Wojewódzki Towarzystwa Walki z Kalectwem. W uroczystościach brały udział liczne delegacje różnych stowarzyszeń, szkół, instytucji naukowych, władz wojewódzkich i miejskich. Za swą rozległą pracę społeczną jubilatka otrzymała wiele odznaczeń, a wśród nich: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, papieski medal – „Pro Ecclesiae et Pontifice”, Order Uśmiechu od dzieci i Złotą Honorową Odznakę PZN. Rada Miasta Torunia nadała jej tytuł honorowego obywatela miasta.

Ręce pełne dobra

Pełne miłości życie Wandy Szuman zakończyło się 1 grudnia 1994 roku. Pogrzeb odbył się pięć dni później. Żegnały ją setki ludzi, którzy zaznali jej dobroci. Omawiając dokonania jej życia, biskup diecezji toruńskiej podkreślił, iż Zakład Terapii i Rozwoju Twórczości Osób Niepełnosprawnych Fundacji Brata Alberta, działający w Toruniu, to jedno z wielu dzieł i spełnienie marzeń Jej życia. Prezydent miasta Torunia swą pożegnalną mowę nad grobem zakończył słowami: „W naszej pamięci pozostanie zawsze drobna postać, pogodny uśmiech i kruche ręce, które mieściły w sobie tak bardzo wiele dobra”.

W pamięci tysięcy inwalidów, a wśród nich i niewidomych, oraz mieszkańców Grodu Kopernika Wanda Szuman jest ciągle żywa. Jej imię nosi kilka toruńskich placówek pedagogicznych – Zespół Szkół nr 16, Przedszkole Miejskie nr 1, VII Liceum Ogólnokształcące, a także organizacje społeczne (Katolickie Stowarzyszenie Osób Niepełnosprawnych Diecezji Toruńskiej oraz Stowarzyszenie Rodziców i Przyjaciół Dzieci Niewidomych i Słabo Widzących).

Tak bogatego życia, jakie wiodła Wanda Szuman, nie da się opisać w jednej skromnej publikacji, dlatego chciałbym odesłać Czytelników, którzy pragnęliby lepiej poznać jej piękną sylwetkę, do książki : „Wanda Szuman – Historia jednego życia”, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, z którym była przez dziesiątki lat najmocniej związana oraz do książki autorstwa Agnieszki Wałęgi: „Życie i działalność Wandy Szuman”, wydanej w Toruniu w 2005 roku. Byłoby dobrze, gdyby któraś z tych pozycji udostępniona została niewidomym.

Niewiasta dzielna o gorącym sercu

Zofia Sękowska (1924-1997) Władysław Gołąb

„Podziwiałem hart i samodyscyplinę Mamy, jej powściągliwość i takt, dumę i godność, którą odczuwam wyraźnie dopiero teraz, gdy odeszła – pisze syn Tadeusz. – Czuła, że zbliża się kres życia. Mówiła, że słabnie, że to zwyczajna kolej rzeczy, że jej nie stanie wśród nas. Bywała zmęczona, zniecierpliwiona chorobami, mierzeniem poziomu cukru, złymi wynikami, podstępną chorobą, która okazała się być nadczynnością tarczycy, kłopotami z sercem”. Pani prof. dr hab. Zofia Sękowska zmarła w szpitalu lubelskim 4 stycznia 1997 r. Jeszcze na dzień 26 grudnia zaprosiła całą rodzinę do siebie na wspólną biesiadę z kolędami. Było to ostatnie rodzinne spotkanie.

Panią Zofię Sękowską poznałem przed pięćdziesięciu laty. I ja podziwiałem jej hart ducha, ogromną pracowitość, rzetelność w pracy, oddanie niewidomym i własnej rodzinie. Była dumna ze swych czterech synów i jedenastu wnucząt. Wszyscy odnoszą sukcesy zawodowe (Andrzej ma tytuł profesora), wszyscy kontynuują tradycje rodzinne Sękowskich – życie ma o tyle sens, o ile zwrócone jest ku Bogu i służbie bliźnim. A oto jak swą matkę charakteryzuje syn Andrzej: „Motywem działalności była głęboka wiara w Chrystusa i miłość do Matki Przenajświętszej. Wyrażała się ona w miłości do ludzi i pracy na ich rzecz. Była bez reszty oddana innym. Nie oszczędzała się, po prostu nie potrafiła oszczędzać się (…) Kochała całym sercem, żywiołowo i bez reszty zarówno swoje dzieci, męża, jak i inne osoby. Szczególnie bliscy byli jej ludzie chorzy, słabi czy pod jakimś względem upośledzeni, którym oddawała swoje życie i pracę. Pracowała z pasją…”.

Zofia Sękowska z domu Braunszweig urodziła się 28 lipca 1924 r. w Warszawie. Ojciec Edward był z zawodu księgowym i, jak można sądzić, zarabiał dobrze. Matka Irena, z domu Kamińska, nie pracowała, prowadziła po prostu dom, wywierając znaczący wpływ na kształtowanie się osobowości dzieci: Antoniego (urodzonego w 1921 roku) i Zofii. „Pamiętniki z czasów szkolnych – pisze syn Tadeusz – wpisy nauczycieli i koleżanek świadczą, że Zosia, Zosieńka cieszyła się sympatią i odbierana była jako osoba dobra, klasowa poetka, najlepsza polonistka, inteligentna i koleżeńska. Razem z kilkoma przyjaciółkami zdawała do Liceum Kupieckiego, chciała razem z nimi uczyć się dalej (…) Z grupki koleżanek tylko ona dostała się do szkoły”. Mimo że była urodzoną humanistką doskonale poradziła sobie z przedmiotami handlowymi. Nabyte umiejętności w późniejszym życiu bardzo się jej przydały.

W czasie wojny Zofia musiała zarabiać, a naukę przenieść na komplety podziemne. Była jednak dziewczyną zdolną i pracowitą. Pozwoliło jej to z powodzeniem ukończyć szkołę średnią i zdać w czerwcu 1944 r. maturę z dobrymi wynikami. Rodzina państwa Braunszweigów była przepojona duchem patriotyzmu. Nic tedy dziwnego, że Zofia, jak tylko nadarzyła się okazja, włączyła się w ruch walki podziemnej. A oto jak sama opisuje ten okres w krótkim biogramie napisanym w dniu 1 sierpnia 1996 r. „1 września 1942 r. zostałam wcielona do AK, jako członek organizacji harcerskiej „Szare Szeregi”. Odbywałam szkolenia sanitarne w latach 1942 i 1943. Działałam jako łączniczka, kolporterka prasy podziemnej, przewoziłam broń do miejscowości podwarszawskich, współdziałając w ten sposób w akcjach, np. pod Celestynowem. Byłam też członkinią grup katolickiego harcerstwa związanego z Sodalicją Mariańską, organizując pracę wychowawczą z młodzieżą. Od 1 sierpnia do października 1944 r. brałam udział w Powstaniu Warszawskim. Nie dotarłam na Ochotę, dokąd miałam przydział do Kompanii Ruczaj i walczyłam w Okręgu Śródmieście „GURT” w drużynie im. Gen. Prądzyńskiego, jako sanitariuszka i łączniczka. Uczestniczyłam przy zdobywaniu Pasty i Komendy Policji. Byłam łączniczką na trasie Śródmieście-Północ-Południe. Przenosiłam meldunki i rozkazy z Głównej Kwatery Harcerskiej na ulicy Hożej, pełniąc służbę w Wydziale Propagandy IV Rejonu Śródmieście u majora Zagończyka i porucznika Niezłomnego”. Ta sucha beznamiętna relacja ileż kryje tragicznych przeżyć. Ileż razy ta zaledwie dwudziestoletnia dziewczyna patrzyła na śmierć swych przyjaciół.

W pierwszych dniach powstania został rozstrzelany jej ukochany brat Antoni, kleryk przedostatniego roku seminarium duchownego w Kielcach. „Brat Antek był dla mojej Mamy – pisze syn Tadeusz – wzorem, przykładem, ideałem. Bardzo możliwe, że w całym Jej życiu stanowił najważniejszy punkt odniesienia w pracy nad charakterem, w chwilach dokonywania wyborów, w chwilach trudności, wątpliwości, załamań, kryzysów. Fascynacja jego postawą nie była dziecinną idealizacją, lecz opierała się na wspólnocie wyboru wartości, konsekwencji Antosia, jego wierności aż do końca szlachetnym ideałom. Dla Mamy jego życie było święte, a śmierć – męczeństwem”. Według relacji osób, które znały Antoniego, był skromny, pracowity, porywający mówca, utalentowany poeta, człowiek o głębokim życiu wewnętrznym.

W czasie powstania Zofia nie wiedziała, co dzieje się z rodzicami. Ojciec przebywał na Pradze. Dopiero po opuszczeniu Warszawy, i udanej ucieczce ze zgrupowania w Ursusie, Zofia odnalazła matkę i ojca w Kutnie. Ojciec, niestety, nie zdążył podjąć pracy, gdyż zmarł na zawał serca. W połowie 1945 r. obie panie – Zofia z matką Ireną Braunszweig – znalazły się bez środków do życia. Postanowiły wyjechać na Ziemie Odzyskane. Tam w Nowej Soli zamieszkała siostra pani Ireny przesiedlona z Wołkowyska. Na wsi pod Nową Solą znalazło się mieszkanie i praca dla Zofii – została jednoosobowo kierowniczką i nauczycielką w czteroklasowej szkole podstawowej. Warunki były trudne. W mieszkaniu brak wody i elektryczności, jedzenie przynosili rodzice dzieci, które uczyła. Zofia zawsze z dumą wspominała te czasy. W wakacje 1946 r. za radą biskupa Stefana Wyszyńskiego, ordynariusza diecezji lubelskiej, przeniosła się z matką do Lublina, aby podjąć studia na wydziale filozoficznym KUL. Przyjęła pracę magazynierki i księgowej w małej firmie handlowej.

W 1947 r. poznała Modesta Sękowskiego, niewidomego słuchacza na Wydziale Historii KUL oraz prezesa pierwszej spółdzielni niewidomych w Polsce. Korzystając z tej znajomości, podjęła pracę w spółdzielni. W dniu 15 sierpnia 1948 r. w kaplicy uniwersyteckiej Zofia i Modest Sękowski zawarli związek małżeński, któremu błogosławił ks. prof. Józef Pastuszka. W ten sposób Zofia całkowicie weszła w świat ludzi niewidomych. Jeszcze w latach okupacji, działając w Sodalicji Mariańskiej, którą kierował ks. prof. Stefan Wyszyński, często przyjeżdżała do Lasek, gdzie po raz pierwszy zetknęła się z niewidomymi. Ten świat franciszkańskiej prostoty pociągał ją. Modest Sękowski swą duchowość ukształtował właśnie w Laskach i przeniósł ją na grunt założonej rodziny. Synowie państwa Sękowskich do dziś Laski i Żułów traktują po części jako swoją duchową ojczyznę.

Dalsze wydarzenia z życia Zofii Sękowskiej można ująć w sposób kronikarski, chociaż za każdą datą kryją się nieraz ogromne przeżycia. W r. 1949 przerwała pracę w spółdzielni. Trzeba było napisać pracę magisterską, a ponadto przygotować się na powiększenie rodziny – w kwietniu 1950 r. przyszedł na świat pierworodny syn Marek. W r. 1951 zmarła matka Irena, wierny przyjaciel i kochające serce. W r. 1952 przyszedł na świat syn Tadeusz, w r. 1954 – Tomasz i w r. 1957 Andrzej. W dniu 28 lipca 1950 r. obroniła pracę magisterską pod tytułem „Praca jako czynnik wychowania” i uzyskała tytuł magistra filozofii z zakresu pedagogiki. Dyplom Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego z przyczyn politycznych, niestety, nie stwarzał możliwości podjęcia pracy w szkole publicznej. Wtedy zdecydowała się skorzystać z propozycji prof. Stefana Kunowskiego i podjęła pracę na stanowisku asystenta w Katedrze Pedagogiki i Psychologii Wychowawczej KUL. W ramach zajmowanego stanowiska prowadziła konwersatoria, repetytoria, proseminaria oraz wykłady z higieny sportu. „Analizując biografię prof. Zofii Sękowskiej – pisze Marzena Dycht – dostrzec można sukcesywnie postępujący wzrost jej zainteresowań naukowych w kierunku zagadnień pedagogiki specjalnej. Początkowa fascynacja filozofią powoli ustępowała dążeniom ku pedagogice oraz psychologii. Osobiste doświadczenie istoty niepełnosprawności skierowało jej humanistyczną naturę ku największej jej pasji – nauce obierającej za przedmiot swoich rozważań problematykę pomocy upośledzonym fizycznie bądź psychicznie”.

Ogromne znaczenie miało spotkanie Zofii Sękowskiej w Laskach z prof. Marią Grzegorzewską. Zaowocowało to potrzebą napisania doktoratu. Wiosną 1961 r. Zofia Sękowska uzyskała tytuł doktora nauk humanistycznych na Wydziale Pedagogicznym Uniwersytetu Warszawskiego na podstawie rozprawy pt. „Próba wyjaśnienia adaptacji osobistej i społecznej człowieka ociemniałego”. (Praca ta została opublikowana w 1965 r. przez Towarzystwo Naukowe KUL pt. „Psychologiczne podstawy rewalidacji ociemniałych”). Warto podkreślić, że w Katedrze Pedagogiki na Uniwersytecie Warszawskim stopnie naukowe z inicjatywy prof. Marii Grzegorzewskiej uzyskały tylko dwie osoby: dr hab. Janina Doroszewska i dr Zofia Sękowska. W związku z likwidacją pedagogiki na KUL w 1966 r. Zofia Sękowska przeniosła się na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej, podejmując zatrudnienie w charakterze starszego wykładowcy pedagogiki specjalnej w Zakładzie Pedagogiki Instytutu Filozofii i Socjologii Wydziału Humanistycznego. W 1969 r. Zofia Sękowska uzyskała tytuł doktora habilitowanego na podstawie opublikowanej w 1968 r. rozprawy pt. „Poznawanie rzeczywistości przez dzieci niewidome w procesie nauczania”. Praca ta spotkała się z ogromnym uznaniem i pochlebnymi recenzjami między innymi: prof. Janiny Doroszewskiej i prof. Stanisława Jedlewskiego. W związku z tym od lutego 1970 r. Zofia Sękowska na UMCS zajmowała stanowisko docenta, aż do chwili uzyskania stopnia profesora nadzwyczajnego w 1977 r. W r. 1969 lekarze stwierdzili, że ma zaawansowaną cukrzycę (od r. 1982 na stałe przyjmowała insulinę). W r. 1972 zmarł jej mąż, Modest. Był to ogromny wstrząs dla całej rodziny. Państwo Sękowscy stanowili zgoła modelową rodzinę. Każde z małżonków dawało na co dzień świadectwo życia w jedności z Bogiem oraz pełnego oddania rodzinie i bliźnim. W tym miejscu należy znów przytoczyć słowa syna Tadeusza: „Od tego czasu Tatuś zaczął być z nami w inny sposób, intensywny – był naszym świętym, powiernikiem, wzorem, odniesieniem (…) Odwiedzaliśmy Jego grób by być blisko (…). Z Mamą, z moją córką Ewą byliśmy ostatni raz na grobie w wigilię 1996 r., zanuciliśmy cicho kolędę”. Nadanie Zofii Sękowskiej tytułu profesora nadzwyczajnego odbyło się w maju 1977 r. w Belwederze. Przy tej okazji prof. Zofia Sękowska udzieliła wywiadu redaktorowi „Pochodni” p. Grażynie Wojtkiewicz. Wtedy nowo mianowana profesor między innymi powiedziała: „Kiedy rozpoczynałam pracę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim jako asystentka, nie miałam jeszcze sprecyzowanego kierunku przyszłych badań naukowych. Ponieważ interesuję się nie tylko teorią, ale też i praktyką, a także pracą społeczną, potrzebna mi była taka specjalizacja, w której te aspekty mojej osobowości mogłyby się rozwinąć. Psychopedagogika specjalna to dziedzina integrująca zarówno psychologię, jak i pedagogikę czy socjologię. Domaga się rozwiązywania problemów teoretycznych i praktycznych. Znajduje zastosowanie w służbie człowiekowi, nie jest oderwana od życia (…). Ponieważ na uczelni (KUL-u), gdzie pracowałam, zlikwidowano pedagogikę, przeniosłam się na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej (…) Tu zdobyłam stopień doktora habilitowanego, a w ślad za tym, w 1970 r. przyszła docentura. Podstawą do zdobycia doktoratu, a także habilitacji były dysertacje z zakresu tyflologii.

Praca doktorska dotyczyła psychologicznych podstaw rewalidacji ociemniałych, a praca habilitacyjna omawiała zagadnienie poznawania rzeczywistości przez dzieci niewidome”.

Zofia Sękowska była niewiastą dzielną – podjęła sama trud łączenia pracy zawodowej z rodziną. W r. 1977 otrzymała nominację na profesora nadzwyczajnego, a w r. 1988 – profesora zwyczajnego. Prof. Zofia Sękowska była naukowcem najwyższej próby. Nie miała w sobie nic z pompatyczności. Swoich studentów, traktowała po matczynemu. Było w niej coś, co przerzuca emocjonalne pomosty pomiędzy wychowawcą a wychowankiem. Kiedy na WSPS-ie w Warszawie zabrakło samodzielnego pracownika naukowego z zakresu pedagogiki specjalnej, podjęła współpracę z tą uczelnią, dojeżdżając z Lublina do Warszawy na zajęcia. Brała udział w jedenastu stowarzyszeniach naukowych, propagując problematykę ludzi niewidomych. Była promotorem ponad trzystu prac magisterskich, dziewiętnastu prac doktorskich, recenzowała dwanaście rozpraw habilitacyjnych i koordynowała prace badawcze swoich uczniów.

W dorobku naukowym pozostawiła kilkanaście publikacji książkowych, w tym cenne skrypty z zakresu tyflopedagogiki i pedagogiki specjalnej, dziesiątki artykułów naukowych ogłaszanych w czasopismach krajowych i zagranicznych. Przytoczmy niektóre z publikacji książkowych:

- „Psychologiczne podstawy rewalidacji ociemniałych”,

- „Synkretyzm świadomości lingwistycznej dzieci głuchych”,

- „Poznawanie rzeczywistości przez dzieci niewidome w procesie nauczania”,

- „Wypowiedzi niewidomych, a widzących”,

- „Pedagogika specjalna, skrypt wykładów” - Część I, Część II ,

- „Kształcenie dzieci niewidomych”,

- „Pedagogika w lecznictwie”,

- „Pedagogika specjalna” ,

- „Tyflopedagogika, Część I - Pedagogika niewidomych i niedowidzących. Zarys”,

- „Pedagogika specjalna: zarys” ,

- „Rewalidacja dzieci niedowidzących w nauczaniu początkowym”,

- „Rehabilitacja zawodowa inwalidów wzroku w Polsce” (wraz z synem Tomaszem Sękowskim),

- „Przystosowanie społeczne młodzieży niewidomej”.

W grudniu 1996 roku wykonała ostatnią korektę autorską fundamentalnej pracy pt. „Wprowadzenie do pedagogiki specjalnej” obejmującej ponad 500 stron tekstu. Zofia Sękowska, absolwentka KUL-u, była z tą uczelnią związana do końca życia. Mimo kierowania Zakładem Psychopedagogiki Specjalnej na UMCS, przejmowała zlecone wykłady na KUL-u. Już po przejściu na emeryturę w roku akademickim 1993/94 prowadziła zajęcia na tej uczelni. Osobowość Zofii Sękowskiej w ogromnym stopniu ukształtował wieloletni kontakt z ks. Stefanem Wyszyńskim. Więź ta przetrwała aż do śmierci Prymasa Tysiąclecia. W późniejszych latach duży wpływ na życie Zofii Sękowskiej wywarł marianin, ks. Olgierd Nassalski. On zabierał dorastających synów na obozy. I wreszcie, o czym już pisałem, osobowość Zofii Sękowskiej kształtowało środowisko Lasek, gdzie często spędzali całą rodziną Święta Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy.

Pogrzeb Zofii Sękowskiej odbył się w dniu 9 stycznia 1997 r. Ciało Zmarłej zostało wystawione w auli UMCS, a następnie przewiezione do kaplicy KUL-u, gdzie została odprawiona Msza święta i wygłoszone przemówienia. Ciało Zmarłej spoczęło na Starym Cmentarzu w grobowcu obok męża Modesta. Prof. Zofia Sękowska za zasługi na polu nauki i działalności społecznej była wielokrotnie odznaczana i wyróżniana. Między innymi w r. 1978 otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, a w r. 1992 – Nagrodę im. kpt. Jana Silhana przyznawaną przez Polski Związek Niewidomych osobom szczególnie zasłużonym dla środowiska niewidomych.

Na zakończenie przytoczmy jeszcze trzy wypowiedzi prof. Zofii Sękowskiej.

„Moja praca jest własnością niewidomych”.

„Na dłuższą metę życie, w którym postawa wewnętrzna jest inna niż postępowanie – jest nie do zniesienia”.

„Jedynie dzięki miłości trwa i toczy się życie. Ona silniejsza jest niż lęk przed śmiercią”.

Najpierw człowiek Zygmunt Pawłowicz (1942-1987) Józef Szczurek

Na przestrzeni minionych kilkudziesięciu lat, niewidomi w Polsce mieli wielu serdecznych przyjaciół, ludzi z otwartym sercem, umiejących i chcących dzielić się dobrem, ale w pierwszym ich rzędzie, przez ponad dwadzieścia lat, kroczył ojciec Bruno Pawłowicz – działacz społeczny wielkiego formatu, człowiek niezwykle wrażliwy na potrzeby bliźnich, kapłan i zakonnik z najgłębszego powołania. Bliscy mu byli nie tylko niewidomi, ale wszyscy inni ludzie słabi, chorzy, niezaradni. Jego życie trwało niedługo, lecz dary, którymi nas obdarzał każdego dnia, są ogromne. Jego zasług nie opiewają dzieła naukowe, ani utwory poetyckie i pieśni pochwalne, ani marmurowe tablice, ma natomiast najliczniejsze i najtrwalsze pomniki – w sercach ludzi , którym służył z miłością i największym oddaniem. Próbie nakreślenia jego pięknej sylwetki przyświeca pragnienie, abyśmy potrafili i chcieli dary te pomnażać w codziennym życiu.

Lata dziecięce

Zygmunt Pawłowicz – późniejszy franciszkanin i kapłan – przyszedł na świat

21 czerwca 1942 roku, na Siedleckiej Ziemi, we wsi Łysów. Miał trzy starsze siostry – Annę, Zofię i Janinę oraz młodszego brata – Czesława. Ojciec – Edmund – był stolarzem-cieślą, a jego praca usługowa na rzecz mieszkańców w całej okolicy cieszyła się dużym uznaniem i zaufaniem. Matka – Feliksa, aby uzupełnić rodzinny budżet, tkała i szyła lniane obrusy i inne podobne wyroby, niezbędne do codziennego użytku. Tuż przed wojną ojciec sam wybudował dom, w którym zamieszkała rodzina. Również sam wykonał wszystkie meble, które, choć proste, były estetyczne i solidne. Każdy członek rodziny miał swoje prawa i obowiązki. Latem Zygmunt na okolicznych łąkach i polach zbierał lecznicze zioła, sprzedawał w miejscowym punkcie skupu, a za uzyskane w ten sposób pieniądze, kupował podręczniki szkolne i inne książki, a czasem nawet drobne podarki dla rodzeństwa. Wszystkie dzieci Pawłowiczów ukończyły miejscową szkołę podstawową. Zygmunt był pilnym uczniem. Pisywał wiersze i z przejęciem je recytował. Dużo i chętnie śpiewał. W domu panowała głęboko religijna atmosfera. Wieczorami często razem śpiewano nabożne pieśni, wspólnie odmawiano różaniec.

Od najmłodszych lat był ministrantem w kościele łysowskim pod wezwaniem Matki Boskiej Różańcowej i św. Andrzeja Boboli. Dzięki temu, u Zygmunta dojrzewała myśl o poświęceniu swego życia Bogu i ludziom. Decyzję przyśpieszyły rekolekcje odbywające się w tymże kościele w maju 1957 roku. Prowadził je franciszkanin – ojciec Roch Betlejewski z Niepokalanowa. Jemu właśnie zwierzył się ze swych pragnień piętnastoletni Zygmunt. Rozmowa ta pomogła podjąć mu decyzję o wstąpieniu na drogę zakonną i kapłańską.

Pod koniec maja zwrócił się do prowincjała Franciszkanów konwentualnych w Warszawie z prośbą o przyjęcie go do seminarium duchownego, pisząc:„Najprzewielebniejszy Ojcze prowincjale! Przed kilkoma dniami od jednego z Przewielebnych Ojców Franciszkanów z Niepokalanowa dowiedziałem się o projekcie założenia w Niepokalanowie seminarium duchownego, do którego prawdopodobnie już od września będą przyjmowani kandydaci. Takim kandydatem ja z całego serca pragnę zostać. Od lat najmłodszych mam szczere chęci poświęcenia się na służbę Bogu…” Do podania, wśród innych niezbędnych pism, załączona została opinia wystawiona przez proboszcza łysowskiej parafii – ks. Franciszka Leśniewskiego: ”Cała rodzina cieszy się niezwykle dobrą opinią i stanowi wzór dobrych parafian, zaś Zygmunt służy często do Mszy świętej, wyróżnia się pobożnością i jest przykładem dla otoczenia, a także zdradza zdecydowane powołanie do stanu duchownego”. Odpowiedź przyszła bardzo szybko, bo już po ośmiu dniach. Od roku Zygmunt uczęszczał do średniej szkoły ogólnokształcącej w Siedlcach. Od września 1957 roku został przyjęty do dziewiątej klasy Niższego Seminarium w Niepokalanowie, które na kolejnych kilka lat stało się domem rodzinnym Zygmunta, miejscem zdobywania nauki oraz kształtowania się jego sylwetki duchowej, zakonnej i kapłańskiej. Po roku został przyjęty do franciszkańskiego nowicjatu i przybrał zakonne imię – Brunon. Przypomnijmy, iż klasztor w Niepokalanowie założył ojciec Maksymilian Kolbe w okresie międzywojennym, jako wielki ośrodek drukarsko-wydawniczy, którego jednym z najważniejszych zadań było głoszenie czci Matki Bożej Niepokalanej.

Początek drogi kapłańskiej

Kleryk Bruno Pawłowicz dużo chorował, zapadał na infekcje dróg oddechowych, był częstym pacjentem miejscowej infirmerii, ale i wtedy, gdy nie nękały go choroby, prawie każdego dnia przebywał w niej z własnej woli. Pomagał chorym, załatwiał ich sprawy, podawał leki, czytał książki. To było jedno z zadań, jakie przyjął na siebie, chcąc służyć ludziom. Aktywnie włączał się również w inne akcje charytatywne podejmowane przez kleryków i zakonników mające na celu rozległą pomoc biedniejszym i niezaradnym mieszkańcom okolic Niepokalanowa. Zachowało się kilka opinii jego opiekunów z tamtego okresu. Jedna z nich napisana przez opiekuna seminarzystów – ojca Ignacego Reicha, brzmi:

„Chłopiec bardzo szlachetny, radosny, pobożny. Przede wszystkim ma w sobie pewien wdzięk, potrafi okazać serce, jest bardzo pracowity i sumienny. Oby tylko pozostał nadal takim samym. Można mu wszystko zaufać. Od początku należał do najlepszych seminarzystów. Już chyba z natury otrzymał delikatność i uprzejmość, jest zrównoważony, pobożny. Zawsze chętny do jakiejkolwiek pracy. W ciągu roku chorował na zatoki. Miał trochę przerwy w nauce i dlatego trudno mu było potem dogonić innych. W nauce nie wybija się, ale jest wzorem w zachowaniu”.

Po sześciu latach nauki i kształtowania się zakonnej i kapłańskiej osobowości w Niepokalanowie, Bruno Pawłowicz wyjechał na studia teologiczne do Krakowa. Był to kolejny bardzo ważny etap w jego życiu. Jeszcze bardziej rozwinął tu swą służebną działalność wobec ludzi najbardziej potrzebujących, tu zetknął się po raz pierwszy z niewidomymi, tu wreszcie podjął zadania duszpasterskie i tej służbie pozostał wierny do końca życia.

W Krakowie

Po kilkunastu latach, w jednym ze swych wystąpień prasowych, o tym okresie wypowie się następująco:

„O tym, że zostałem duszpasterzem niewidomych – powiedziałby ktoś – zadecydował przypadek, ale ja w przypadki nie wierzę. W przeszłości dużo chorowałem. Spędzając wiele dni na szpitalnym łóżku, miałem dużo czasu na refleksje. To były dla mnie swoistego rodzaju „rekolekcje zamknięte”. Wtedy też uświadomiłem sobie, że jest tylu ludzi, dorosłych i dzieci, którzy potrzebują pomocy, wsparcia, opieki. Studiując teologię, mieszkałem w Krakowie, a więc w mieście, w którym jest wiele ośrodków szkolno-wychowawczych dla niepełnosprawnych. Najpierw zainteresowałem się „szkołą życia” dla dzieci i młodzieży specjalnej troski. W okresie świąt dla nich organizowałem jasełka. Do tego niezbędny był zespół muzyczny. Poradzono mi, by zwrócić się do krakowskiej szkoły muzycznej dla niewidomych dzieci. I to był właśnie mój pierwszy kontakt z inwalidami wzroku.

Potem zacząłem chodzić na lekcje, by zobaczyć, jak wygląda nauczanie niewidomych. Trzy lata przed otrzymaniem święceń kapłańskich prowadziłem już lekcje religii dla niewidomych dzieci, nauczyłem się brajla, a po otrzymaniu święceń zostałem duszpasterzem niewidomych w archidiecezji krakowskiej. Mianował mnie nim ks. arcybiskup Karol Wojtyła – obecny papież”.

Zdobywanie wiedzy o niewidomych Bruno Pawłowicz rozpoczął od nauki brajla. W tajniki pisma oraz w najważniejsze zagadnienia tyflologiczne wprowadzała go niewidoma nauczycielka – Maria Ruszkiewicz. Ona także organizowała mu spotkania z dziećmi i nauczycielami szkoły muzycznej dla niewidomych. Pismo Braille`a odgrywało w jego późniejszej pracy duszpasterskiej ważną rolę. Ze świadectw wielu osób wynika, że chcąc mieć bezpośredni kontakt z ludźmi niewidzącymi, pisał do nich brajlowskie listy i w tym systemie otrzymywał z całego kraju dziesiątki przesyłek, przepisywał teksty modlitewne, aby umożliwić niewidomym czynny udział w liturgii nabożeństw.

W czerwcu 1967 r., w Kościele Księży Misjonarzy w Krakowie, Bruno Pawłowicz przyjął święcenia kapłańskie. Spełniło się więc pragnienie, które narastało w nim od wczesnych lat dziecięcych. Wielkim przeżyciem stało się dla niego odprawienie Mszy prymicyjnej w rodzinnym kościele w Łysowie. W podniosłej i radosnej uroczystości uczestniczyli mieszkańcy całej parafii. Młody ksiądz stał się powodem ich dumy i chwały spływającej na parafię.

Łódzkie doświadczenia

Dziesięć miesięcy później, początkujący kapłan przeniesiony został do Łodzi, aby tutaj rozwijać i ugruntowywać posługi duszpasterskie. Wraz z kilkoma braćmi franciszkańskimi zamieszkał w trudnych warunkach, w starym budynku bez nowoczesnych urządzeń sanitarnych, w którym krany z wodą znajdowały się jedynie na korytarzu. Takich domów w tamtym czasie w Łodzi było jeszcze dużo, ale to nie zniechęcało go do pracy. Korzystając z doświadczeń krakowskich, przystąpił do organizowania duszpasterstwa niewidomych. Duży nacisk położył na odwiedzanie niewidomych w ich domach. W zaciszu własnych czterech ścian, ludzie stają się mniej skrępowani, bardziej wylewni, skłonni do opowiedzenia co ich dręczy, z czym sobie nie radzą. Było to momentem ułatwiającym bliższe poznanie niewidomych, a co za tym idzie – organizowanie im najbardziej potrzebnej pomocy. Inną skuteczną formą nawiązywania bliskiej więzi były niedzielne wycieczki za miasto oraz do niedalekich miejscowości wypoczynkowych. Dzięki nim, młody kapłan szybko zaskarbił sobie serdeczne uczucia ludzi, których wyrywał z szarzyzny codzienności, otwierał nowe drogi, budził nadzieję i radość.

Listy do Ciebie

W sierpniu 1972 roku, Bruno Pawłowicz, za zgodą prowincjała franciszkanów przeniósł się do Warszawy, aby, jako student Akademii Teologii Katolickiej, pogłębiać swą wiedzę. Zgodnie z głównym kierunkiem działań duszpasterskich, podjął studia, interesując się problemami ludzi niepełnosprawnych, ich potrzebami oraz formami oczekiwanej pomocy. Najważniejszą domeną jego pracy kapłańskiej w Warszawie miała być katecheza. Wtedy też nawiązał ścisłe więzi z ośrodkiem dla niewidomych dzieci w Laskach oraz duszpasterzem Diecezji Warszawskiej – Stanisławem Hoinką. Miał wykłady w seminariach duchownych stolicy i jej okolicach. W czasie spotkań z klerykami – przyszłymi kapłanami – uwrażliwiał ich na potrzeby i problemy niewidomych, a także innych ludzi wymagających szczególnej troski. Dzieci z Lasek lgnęły do niego, miał na nie duży wpływ. Często wyjeżdżał z nimi na obozy wypoczynkowe do Sobieszewa nad morze i do ośrodka PZN w Muszynie. Ślad tego znajdujemy we wspomnieniach Katarzyny Łańcuckiej („Pochodnia”, 1-1988), gdzie cytuje wypowiedź ucznia laskowskiej szkoły zawodowej – Piotra Szwarca.

„Tym, co uderzało każdego, kto poznał Ojca Brunona, była jego wielka serdeczność i otwartość. Wszelkie kontakty z Nim nabierały zawsze osobistego charakteru. Bardzo wyczulał nas na cierpliwość wobec wszystkich. Mówił, że ludzie widzący nieraz chcą nam pomóc, lecz nie wiedzą, jak się do tego zabrać, stąd wynikają przeróżne problemy, których by nie było, gdybyśmy okazali wyrozumiałość. Niedawno prowadził w Laskach rekolekcje dla niewidomej młodzieży. Po Mszy rozpoczynającej dwa dni skupienia, Ojciec Bruno razem z nami zaśpiewał pieśń, której refren brzmi:

Chcę być dla ciebie Bożym listem, A ty bądź dla mnie, Bóg dziś do ciebie mnie tu przysłał, Więc widać pragnie Coś jedynego nam powiedzieć, Tobie przeze mnie, mnie przez ciebie.

Pieśń tę, jak mówił, bardzo lubił. Myślę, że właśnie te słowa odzwierciedlają podejście Ojca do drugiego człowieka”.

W czerwcu 1976 roku, ojciec Bruno obronił pracę magisterską z defektologii. Jej tytuł brzmiał: „Dialog duszpasterski z niewidomymi”. Dodajmy tu jeszcze, że odczuwając nieodpartą potrzebę ciągłego zwiększania wiedzy o ludziach, w jakiś sposób okaleczonych, Bruno Pawłowicz w roku 1984 ukończył dwuletnie podyplomowe studium w Katolickim Uniwersytecie w Lublinie z zakresu poradnictwa psychologicznego i psychoterapii dla duchowieństwa. Napisał cenną i bardzo nowatorską pracę na temat „Telefon zaufania jako forma psychoterapii”.

Opiekun społeczny

Jesienią tego samego roku ojciec Bruno Pawłowicz wyjechał do Trójmiasta. Najpierw pełnił swe posługi kapłańskie w Gdyni, a później w Gdańsku. Już w pierwszych tygodniach pobytu na Wybrzeżu, zorganizował w Gdyni Duszpasterstwo Niewidomych. Każdemu potrzebującemu starał się nieść pomoc. Odwiedzał chorych w ich domach, odprawiał dla nich Mszę świętą, przynosił kasety magnetofonowe z nagranymi książkami, starał się o leki – czasem trudno dostępne, słuchał zwierzeń, nieraz bolesnych, radził i dodawał otuchy. Do swej posługi duszpasterskiej wciągał innych, najczęściej studentów pracowników medycznych, kleryków. Ludzie, którzy go poznali, zostawali ogarnięci promieniowaniem jego wewnętrznego światła i ciepła, i włączali się w charytatywne działania. Na Wybrzeżu skupiali się w Duszpasterstwie Akademickim pod nazwą: „Fraternia”. Ojciec Bruno był ich duchowym przywódcą, wzorem i natchnieniem.

Chcąc jeszcze bardziej zbliżyć się do niewidomych, dotrzeć do oczekujących wsparcia, przyjął funkcję opiekuna społecznego. Z tego tytułu uczestniczył w zebraniach koła Polskiego Związku Niewidomych. Pogłębiało to jego pracę duszpasterską. Łatwiej było się dowiedzieć, gdzie jest niewidomy niezaradny, oczekujący na spowiedź i Komunię Świętą w swoim domu lub daremnie starający się o pomoc materialną u władz gminy. Mimo tak rozlicznych zadań, potrafił jeszcze znaleźć czas i siły, aby prowadzić cotygodniową katechezę dla dzieci opóźnionych w rozwoju umysłowym. Przygotowywał je do przyjęcia Sakramentów świętych. Dzięki tej inicjatywie i działalności wypływającej z miłości do najbardziej potrzebujących, ludzie specjalnej troski mogli zdobywać wiedzę o Bogu, czuć się Jego dziećmi.

Apostołowie trzeźwości

W połowie lat siedemdziesiątych, ojciec Bruno, studiujący wówczas w ATK w Warszawie (dziś Uniwersytet Prymasa Stefana Wyszyńskiego), nawiązał bliskie kontakty z „Pochodnią”. Należał do konsekwentnych jej czytelników. Od czasu do czasu wpadał do redakcji, aby pogawędzić o sprawach bieżących, wypić kawę w naszym towarzystwie. Spotkania te sprawiały nam – pracownikom – radość. Ojciec Bruno stwarzał wokół siebie atmosferę pogody, życzliwości i spokoju. Gdy się przebywało blisko niego, miało się wrażenie, że obok jest serdeczny przyjaciel. Od tego też czasu czytelnicy mogli spotkać na łamach czasopisma informacje i artykuły podpisywane: Zygmunt Pawłowicz. Dzielił się w nich swoimi przemyśleniami lub odczuciami związanymi z istotnymi wydarzeniami dotyczącymi problematyki PZN.

Przykładowo, bardzo bolało go, że w środowisku niewidomych nierzadko można się spotkać ze smutnymi przejawami wynikającymi z nadmiernego spożycia alkoholu. Proponował, aby w niektórych ośrodkach powstawały tak zwane zespoły apostołów trzeźwości, których zadaniem byłoby zwalczanie pijaństwa, uświadamianie ludziom, jak zgubne rodzi ono konsekwencje w życiu społecznym i indywidualnym. Artykułów tych nie było dużo, co jest zrozumiałe w natłoku zadań autora, ale znamienne jest, że i na tę formę aktywności znajdował czas i uznawał ją za ważną.

Człowiek, chrześcijanin, kapłan

W 1980 roku zaszło bardzo ważne wydarzenie – Bruno Pawłowicz powołany został na krajowego duszpasterza niewidomych. W pracy tej miał już olbrzymie doświadczenie, gdyż jak już wiemy, od kilkunastu lat służył niewidomym w posłudze duszpasterskiej w różnych częściach kraju. Wypada więc powiedzieć kilka zdań o tej formie działalności charytatywnej w Polsce.

Duszpasterstwo niewidomych zostało powołane przez Ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego 17 marca 1959 roku, z centralą w Warszawie przy kościele św. Marcina. Pierwszym krajowym duszpasterzem niewidomych został ks. Tadeusz Fedorowicz, który z pomocą ks. Bronisława Dembowskiego spełniał tę funkcję ponad dwadzieścia lat. Aktualnie we wszystkich diecezjach rozwija działalność ponad siedemdziesiąt ośrodków duszpasterskich.

Zadania, jakie stawiają przed sobą, nie wszędzie są takie same, gdyż niektóre z nich wypracowały specyficzne, własne formy działania.

Większość ośrodków koncentruje się na organizowaniu pielgrzymek do różnych sanktuariów, rekolekcji, dni skupienia, imprez opłatkowych oraz regularnych spotkań w którąś niedzielę miesiąca. Każde takie spotkanie jest starannie obmyślane i przygotowane. Punktem kulminacyjnym jest oczywiście Msza święta z aktywnym udziałem niewidomych. Ktoś czyta brajlem teksty liturgiczne, ktoś inny śpiewa psalm czy gra na instrumencie muzycznym. Po liturgii wszyscy przenoszą się do innego pomieszczenia. W tej drugiej części programu przy ciastkach domowego wypieku i herbacie są recytacje w wykonaniu aktorów i amatorów, są pieśni i piosenki dla solenizantów z danego miesiąca, a miłym, serdecznym rozmowom, tak bardzo integrującym tę wspólnotę, nie ma końca. Z takiego spotkania ludzie wracają do swych domów jakby odrodzeni, umocnieni duchowo i z poczuciem pewności, że mają widzących przyjaciół, którzy na pewno w trudnej sytuacji nie zawiodą i pomogą przetrwać każdy krytyczny moment.

Ojciec Bruno Pawłowicz określał duszpasterstwo jako działalność pewnej grupy ludzi widzących i niewidomych, która zmierza do pogłębienia wiary, a nie tylko wiedzy religijnej, w sposób uwzględniający jego specyfikę. Duszpasterstwo ma na celu przede wszystkim ożywianie i pogłębianie życia religijnego, przygotowanie do świadomego i czynnego udziału we Mszy świętej, ukazywanie sensu cierpienia, tak ważnego w twórczej akceptacji kalectwa, wskazywanie dróg wiodących do odzyskania wiary we własne siły i wzorców osobowych, mobilizujących do przeciwstawiania się skutkom kalectwa. Duszpasterstwo powinno również bronić niewidomego przed poczuciem osamotnienia i pomagać mu w wypracowaniu postawy wobec siebie, życia i otoczenia. W duszpasterskiej wspólnocie niewidomych starał się wykorzystywać możliwości wszystkich jej członków, aby była naprawdę wzajemna wymiana dóbr – wszyscy coś z siebie dają i wszyscy otrzymują.

W jednym z wywiadów Bruno Pawłowicz powiedział:

” Spotkałem wśród niewidomych wielu wspaniałych ludzi, pełnych optymizmu i życiowych aspiracji. Tyle się od nich nauczyłem, że czuję się dłużnikiem całego środowiska niewidomych, któremu poprzez pracę duszpasterską jakby spłacam dług wdzięczności. Jako kapłana zawsze interesował mnie problem: na ile autentyczna wiara w Boga pomaga w twórczej akceptacji kalectwa. Dziś już nie tylko wierzę, ale wiem, że tak jest. Tę wiarę i tę wiedzę wykorzystuję w różnych sytuacjach, starając się pomóc człowiekowi przytłoczonemu nieszczęściem, podtrzymać go na duchu, wzmocnić jego odporność psychiczną.

W pracy duszpasterskiej i w całym swoim życiu zawsze staram się pamiętać, że najpierw mam być człowiekiem, a dopiero potem księdzem i zakonnikiem. Usiłuję dostrzegać innego człowieka, z jego wszystkimi potrzebami, z tymi zwyczajnymi, materialnymi, i duchowymi. Służąc ludziom – nie ograniczam się do potrzeb religijnych, gdyż jedne z drugimi się wiążą. Niektórym pomagam jak człowiek człowiekowi, innym – jak chrześcijanin chrześcijaninowi, a tym, którzy oczekują pomocy kapłana, służę po kapłańsku. Na spotkaniach z niewidomymi należy uwrażliwiać ludzi, by umieli i chcieli nie tylko brać, ale i dawać”.

Bruno Pawłowicz przywiązywał dużą wagę do ścisłej i dobrej współpracy duszpasterstwa z Polskim Związkiem Niewidomych. Często dawał wyraz przekonaniu, iż obydwie instytucje, zajmując się tą samą cząstką społeczności, powinny darzyć się wzajemną życzliwością i otwartością, bo przecież łączy je wspólny cel – pomagać niewidomemu. Był nadzwyczajnym członkiem PZN. Z zadowoleniem przyjął Złotą Honorową Odznakę tej organizacji. Przemówienie ojca Brunona na Krajowym Zjeździe Delegatów w październiku 1985 roku przyjęte zostało z prawdziwym entuzjazmem. Nigdy przedtem ani potem wystąpienia jakiegoś mówcy nie przyjmowano tak wielkimi owacjami. Odebrał je jako uznanie całego środowiska wyznawanych przez siebie wartości i przyjęcie ich za swoje.

Niepokalanowskie spotkanie

Pod koniec lata 1983 roku, z inicjatywy ojca Brunona Pawłowicza, odbyła się ogólnopolska pielgrzymka niewidomych do Niepokalanowa. Wydarzenie to powinno na długo zostać w naszej zbiorowej pamięci. Podczas spotkania na polach niepokalanowskich zebrani pragnęli uczcić 25-lecie powołania do życia w Polsce Krajowego Duszpasterstwa Niewidomych. Przybyli autokarami w dużej liczbie z ponad trzydziestu miast i ośrodków. Msza święta miała bardzo uroczysty charakter. Wśród kilkunastu księży dominującą rolę odgrywał ojciec Bruno Pawłowicz – krajowy duszpasterz niewidomych. Pamiętać trzeba, że on także obchodził wówczas czasowo bliski jubileusz wstąpienia na drogę kapłańską. Klasztorne pomieszczenia franciszkanów bez trudu podczas okolicznościowego przyjęcia pomieściły wszystkich uczestników. Nawet błękitne niebo i niemęczące już słońce sprzyjały podniosłej uroczystości.

Dla upamiętnienia jubileuszu i niepokalanowskiej pielgrzymki wybity został w brązie pamiątkowy medal, który trafił do rąk ludzi mających zasługi i działalności wśród niewidomych w nasyconej chrześcijańskim braterstwem, kulturą i służbą ludziom potrzebującym pomocy bliźnich. Medal ma kształt Polski. Na jego powierzchni znajduje się wyrzeźbione popiersie twórcy klasztornego ośrodka w Niepokalanowie – ojca Maksymiliana Kolbe, charakterystyczny krzyż franciszkanów, napis upamiętniający pielgrzymkę i brajlowski sześciopunkt. Otrzymało go również wielu uczestników niepokalanowskiego spotkania. Dopiero późnym popołudniem autokary ruszyły w drogę powrotną do wszystkich zakątków kraju. Autor niniejszego szkicu niepokalanowski medal zachowuje wśród najcenniejszych dowodów uznania i ludzkiej przyjaźni.

Litwa i Białoruś

Latem 1986 r. kapituła generalna Zakonu Franciszkanów Konwentualnych powołała w Polsce trzecią prowincję – północną, a ojcu Bruno powierzono funkcję gwardiana klasztoru franciszkanów w Lublinie. Przybyło mu więc niemało nowych zadań, jednak nie zrezygnował z dotychczasowych obowiązków duszpasterstwa niewidomych. Odtąd często przemierzał swym samochodem drogę z Lublina do Warszawy, co – jak się miało wkrótce okazać – stało się przyczyną dramatu. Duszpasterska posługa Brunona Pawłowicza, jakby mu nie dość było pracy we własnej ojczyźnie, przekraczała granice Polski. Pisze o tym Władysław Gołąb („Pochodnia”, 10-1997).

„Kartą mało znanej działalności ojca Brunona były jego kontakty wschodnie. Po raz pierwszy wyjechał na Białoruś i Litwę na początku lat siedemdziesiątych. Nawiązał wtedy serdeczne wizyty przyjaźni z zakonspirowanymi benedyktynkami w Wilnie. Na Białorusi, gdzie kościół katolicki znosił znacznie większe prześladowania aniżeli na Litwie – katechizował, chrzcił, odprawiał msze i niósł pociechę. Z wyjazdem na Wschód wiążą się także ostatnie miesiące jego życia.

W sierpniu 1987 r. po odbyciu pielgrzymki na Jasną Górę, wybrał się do Wilna, gdzie 17 sierpnia prosto z dworca zabrano o. Bruno do szpitala. 21 sierpnia na własną prośbę opuścił szpital i przeniósł się do sióstr benedyktynek. 24 sierpnia ponownie poszedł do szpitala. Tego też dnia został operowany. 4 września opuścił szpital. Ze strony personelu szpitalnego doznał ogromnej troski. W lipcu 1993 r. na Międzynarodowym Zjeździe Hospicjum w Gdańsku pielęgniarka z wileńskiego szpitala pani Halina Linkiewicz powiedziała: „Od spotkania z o. Brunonem Pawłowiczem zmieniłam się... Wszystko nabrało dla mnie nowego wymiaru – i życie, i śmierć. I nie byłoby mnie, ani w pracach wileńskiego hospicjum, ani na tym zjeździe, gdyby nie ojciec Bruno”.

Zygmunt Pawłowicz, franciszkanin, kapłan, człowiek, który całe swe życie poświęcił ludziom słabszym, potrzebującym pomocy i opieki, zginął w wypadku samochodowym na trasie Lublin-Warszawa, na przedmieściach stolicy, 13 października 1987 roku. Miał zaledwie 45 lat. Tragiczne wydarzenie okryło żałobą setki tysięcy ludzi, a wśród nich wszystkich niewidomych w Polsce. W żałobnej Mszy świętej w kościele Franciszkanów na Starym Mieście w Warszawie uczestniczyły liczne poczty sztandarowe, księża i zakonnicy, uczniowie z laskowskiej szkoły, młodzież akademicka oraz delegacje niewidomych z całego kraju. Ojciec Bruno Pawłowicz pochowany został w grobowcu ojców franciszkanów na warszawskich Powązkach. Bardziej całościową próbą ukazania jego sylwetki jest publikacja Aleksandry Słowik, wydana na początku lat dziewięćdziesiątych przez ośrodek wydawniczy franciszkanów w Niepokalanowie, zatytułowana: „Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”.

W naszych sercach

W czasie pobytu ojca Brunona w redakcji „Pochodni”, w maju 1986 roku, zadaliśmy mu pytanie: „Na jakie wartości chciałby zwrócić uwagę niewidomym, aby ich życie było lepsze i piękniejsze?”. Odpowiedź brzmiała: „Przede wszystkim na te wartości, które ja sam cenię najbardziej: na wzajemną miłość, życzliwość, na potrzebę ciągłego doskonalenia siebie, swojego charakteru, na życie godne i świadome, bo przecież „nie samym chlebem człowiek żyje”. Jestem przekonany, że jeśli te wskazania zachowamy w swych sercach i będziemy je stosowali w życiu, będzie to najtrwalszy pomnik dla ojca Bruno, najdoskonalsze dowody wdzięczności za jego niezwykłe, piękne życie.

Jeden z twórców rehabilitacji Tomasz Lidke (1914-1974) Tadeusz Majewski

Tomasz Lidke urodził się 12 maja 1914 roku w Niemczech w Mulheim Ruhr. Jego rodzice pochodzili z Wielkopolski, skąd przed I wojną światową wyjechali do Niemiec w poszukiwaniu pracy. Po odrodzeniu Polski cała rodzina wróciła do kraju i zamieszkała w Królewskiej Hucie (Chorzów) na Śląsku. W 1925 roku Tomasz Lidke rozpoczął naukę w Państwowym Gimnazjum, a w 1934 roku zdał maturę. Potem rozpoczął studia na Wydziale Prawa w Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie otrzymał tytuł mgra prawa tuż przed wybuchem II wojny światowej. W okresie okupacji przebywał w Krakowie. W roku 1946 ożenił się i miał dwoje dzieci – córkę i syna.

Po wojnie rozpoczął pracę w Ministerstwie Administracji Publicznej w Warszawie. Od 1950 r. zaczął pracować w Głównym Urzędzie Inwalidzkim, który z czasem przekształcił się w Departament Produktywizacji Inwalidów, a następnie w Departament Rehabilitacji Zawodowej w Ministerstwie Pracy i Spraw Socjalnych. Od 1946 r. do 1958 r. kierował nim mgr Zygmunt Lancmański, a następnie mgr Tomasz Lidke. To dzięki niemu powstały odpowiednie służby na szczeblu wojewódzkim i powiatowym, które zaczęły zajmować się w terenie zapewnieniem inwalidom odpowiedniego przygotowania do pracy, a następnie zatrudnienia.

Do zasług Dyrektora Lidke należy również organizowanie w różnych miejscowościach na terenie całego kraju, początkowo krótkoterminowych kursów szkolenia zawodowego, a następnie zakładów szkolenia inwalidów. Dzięki temu inwalidzi pozyskiwali kwalifikacje zawodowe, które pozwalały im podejmować pracę nie tylko w spółdzielniach inwalidów, lecz również w zwykłych zakładach pracy na otwartym rynku. Były wśród nich również osoby niewidome. W 1960 r. Departament Rehabilitacji Zawodowej został przeniesiony do Ministerstwa Zdrowia Opieki Społecznej, w którym nadal mgr Lidke pełnił funkcję dyrektora. Pod koniec lat sześćdziesiątych powstał w Ministerstwie Departament Rehabilitacji, obejmujący rehabilitację leczniczą i zawodową. W Departamencie tym pełnił funkcję wicedyrektora odpowiedzialnego za sprawy zawodowe inwalidów. Stanowisko to pełnił do śmierci w 1974 r. Został pochowany w Warszawie na Cmentarzu Powązkowskim.

Tomasz Lidke był prawnikiem z wykształcenia, lecz całe swoje życie zawodowe poświęcił sprawie rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia inwalidów. Można go uznać za pierwszego po II wojnie światowej organizatora rehabilitacji zawodowej w naszym kraju. Przez całe swe życie zawodowe zajmował kierownicze stanowiska w administracji państwowej, będąc odpowiedzialny za rozwój tej dziedziny. Tomasz Lidke przyczynił się również do rozwoju spółdzielczości inwalidów, w tym spółdzielczości niewidomych, które stanowiły główny rynek pracy dla osób niepełnosprawnych. Zawsze podkreślał specyfikę rehabilitacji i zatrudnienia osób z uszkodzonym wzrokiem oraz wpierał wyodrębnienie się pionu spółdzielczości niewidomych i powstanie odrębnego Związku Spółdzielni Niewidomych.

O jego stosunku do osób niewidomych najlepiej świadczy jego wypowiedz z okazji Nowego Roku – 1960 w wywiadzie przeprowadzonym przez redaktora Józefa Szczurka, zamieszczonym w „Pochodni”, nr 1 z 1960 roku: „Polski Związek Niewidomych spełnia ważną rolę, rozwijając wśród niewidomych pracę kulturalno-oświatową, dbając o sprawy bytowo-socjalne swych członków, dopomagając w przeprowadzeniu zawodowej rehabilitacji niewidomych. Całokształt dotychczasowej pracy Związku należy ocenić pozytywnie. Nie oznacza to, że wszystko, co Związek może i powinien zrobić, zostało już wykonane. PZN ma niewątpliwie osiągnięcia w swej działalności, jednakże w przyszłości powinien dołożyć wszelkich starań, aby punkt ciężkości pracy przenieść na najniższe, terenowe ogniwa związkowe, ożywiając i rozwijając szerzej ich działalność.

Dotychczas PZN otacza swą opieką głównie niewidomych, mieszkających w miastach wojewódzkich i w tych miastach, w których znajdują się większe skupiska niewidomych. W przyszłości Związek powinien dotrzeć do niewidomych, rozproszonych po wsiach i małych miasteczkach na terenie całego kraju i otoczyć ich właściwą opieką. Terenowe ogniwa Związku powinny zacieśniać współpracę z prezydiami rad narodowych, w których znajdą pomoc i oparcie. Należy również utrzymywać współpracę z klinikami okulistycznymi szpitali w celu otoczenia opieką osób świeżo tracących wzrok. Celem poprawy pracy Związku w terenie Zarząd Główny PZN powinien nie tylko dopomagać okręgom w ich pracy, lecz także wzmóc kontrolę nad wykonywaniem ich zadań oraz celowym wydatkowaniem funduszów.

Czy Pan Dyrektor widzi celowość stworzenia ośrodka rehabilitacyjnego dla niewidomych?

Człowiek, który utracił wzrok, wymaga jak najwcześniejszego i jak najlepszego przystosowania do życia i pracy w nowych warunkach, wytworzonych przez kalectwo. Rolę tę najlepiej może spełnić ośrodek rehabilitacyjny dla niewidomych, którego stworzenie uważam za celowe i potrzebne. Prowadzenie ośrodka rehabilitacyjnego przede wszystkim dla osób świeżo ociemniałych oraz w pierwszym okresie dla osób nieprzygotowanych do życia i pracy po wcześniejszej utracie wzroku, wynika ze statutowych zadań Związku.

PZN powinien więc opracować koncepcje organizacji takiego ośrodka z ustaleniem jego lokalizacji, form i kierunków przygotowywania zatrudnienia niewidomych, rozszerzając asortyment produkcji w niektórych branżach, jak na przykład włókienniczej, metalowej i elektrotechnicznej. Opracowaniem i rozwiązaniem tego zagadnienia powinien zająć się Związek Spółdzielni Niewidomych wspólnie z Polskim Związkiem Niewidomych przy pomocy Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej”. Jak wynika z przytoczonej wypowiedzi Dyrektor Lidke szczególnie jednak interesował się osobami niewidomymi z terenów wiejskich. Każdego roku starał się zapewniać Polskiemu Związkowi Niewidomych odpowiednie dotacje z Ministerstwa na prowadzenie swojej działalności. Bardzo wspierał rozpoczęty przez Białostocki Okręg PZN program udzielania pomocy niewidomym indywidualnym rolnikom w prowadzeniu ich gospodarstw rolnych oraz zalecał terenowym służbom odpowiedzialnym za rehabilitację zawodową i zatrudnienie inwalidów pomaganie i wspieranie działań na ich rzecz. Był to wówczas poważny problem. Wśród mieszkańców wsi było bowiem wiele osób dotkniętych poważnym uszkodzeniem narządu wzroku. Okazało się, że w 1960 r. zarejestrowano 566 niewidomych rolników, a w roku 1980 ich liczba wzrosła do 2 593. Białostocki program wspierania niewidomych rolników stanowił przykład dla innych województw, jak wspierać indywidualnych niewidomych rolników.

Również dzięki Dyrektorowi Tomaszowi Lidke został powołany do życia w Warszawie w 1960 r. Ośrodek Rehabilitacji Podstawowej dla osób ociemniałych, który następnie został przeniesiony do Chorzowa. Do ośrodka były przyjmowane osoby, które utraciły lub traciły wzrok i wymagały przygotowania i przystosowania się do życia w nowych zmienionych warunkach. Były to na ogół osoby w stosunkowo młodym wieku, których nie wolno było skazywać w dalszym życiu na bierność zawodową i społeczną. Miałem zaszczyt pracować w tym ośrodku jako psycholog.

Po jego śmierci ukazał się artykuł mgra Adolfa Szyszki („Pochodnia”, 1-1975), w którym można przeczytać:

„Mgr Tomasz Lidke był jednym z głównych twórców polskiego systemu rehabilitacyjnego, powszechnie cenionego w kraju i za granicą. Był człowiekiem niezwykle skromnym i ofiarnym, nieszczędzącym swych sił i zdrowia w codziennej pracy społecznej i zawodowej. W uznaniu Jego wybitnych zasług Rada Państwa kilkakrotnie Go odznaczyła: Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, a przed śmiercią – Sztandarem Pracy. Poza wymienionymi odznaczeniami państwowymi posiadał szereg odznak różnych instytucji”.

W środowisku ogólnoinwalidzkim cieszył się dużym uznaniem i autorytetem. Potrafił jak mało kto łagodzić konflikty, kierunkować działalność i wpływać dodatnio na współdziałanie związków inwalidzkich. Wszystkim w miarę swych sił i środków zawsze starał się pomóc. Cechą Jego osobowości było między innymi to, że nie chował do nikogo urazy i często się zdarzało, że wczorajszemu przeciwnikowi podawał pierwszy pomocną rękę. Z uwagi na zdarzającą się drażliwość inwalidów, wspomniana cecha miała bardzo istotne znaczenie w kształtowaniu się wzajemnych stosunków. Osobiście Dyrektora Lidke znałem około dwudziestu pięciu lat i z przyjemnością muszę stwierdzić, że nie zdarzało mi się słyszeć, by komuś odmówił pomocy, o ile była ona możliwa do udzielenia.

W skali ogólnopaństwowej Dyrektor Tomasz Lidke ma ogromne zasługi w ukształtowaniu się tzw. polskiego modelu rehabilitacji, opartego na ścisłym współdziałaniu administracji państwowej ze spółdzielczością inwalidów i społecznymi związkami inwalidzkimi. Jest jednym z głównych inicjatorów i organizatorów państwowej służby rehabilitacyjnej, posiadającej swoje odpowiedniki w wojewódzkich i powiatowych urzędach oraz analogiczne w wojewódzkich przychodniach rehabilitacyjnych i w zespołach opieki zdrowotnej. Placówki te prowadzą działalność usługową, uzupełniając pracę urzędów. Rozumiał, że bez udziału czynnika społecznego sama administracja państwowa nie rozwiąże problemu.

Na zakończenie tych kilku uwag i refleksji chciałbym podkreślić, że Polski Związek Niewidomych oraz całe środowisko inwalidów wzroku ma bardzo wiele do zawdzięczenia Dyrektorowi Lidke. Rozwój PZN mniej więcej pokrywa się w czasie z Jego działalnością rehabilitacyjną i bezpośrednią opieką nad Związkiem z ramienia resortu. Pamiętamy ten okres jako czas dynamicznego rozwoju naszej organizacji, możliwego między innymi dzięki pomocy państwa, w której Dyrektor Lidke aktywnie uczestniczył.

Tomasz Lidke był również założycielem i organizatorem w 1960 r. Polskiego Towarzystwa Walki z Kalectwem, które wniosło olbrzymi wkład w rozwój rehabilitacji inwalidów w naszym kraju. Konferencja zorganizowana w 1974 r. przez Towarzystwo, dotycząca rehabilitacji inwalidów ze wsi, była poświęcona pamięci i oddania hołdu Dyrektorowi Lidke. We wstępie do publikacji pokonferencyjnej czytamy: „Mgr Tomasz Lidke pozostanie w naszej pamięci jako człowiek szczególnie zasłużony dla rehabilitacji w Polsce i krajach demokracji ludowej. Cechowała go prostota, głęboka wiara w człowieka i stała gotowość niesienia pomocy innym. W swej pracy zawodowej dużo uwagi poświęcał m.in. osobom trwale upośledzonym na zdrowiu, mieszkającym na wsi. Właśnie na ten temat wygłosił referaty na konferencjach nie tylko w naszym kraju, lecz również w Niemieckiej Republice Demokratycznej i na Węgrzech”.

Tomasz Lidke zasłużył sobie, aby jego nazwisko również wymieniać wśród polskich twórców rehabilitacji, obok takich osób, jak Profesor Wiktor Dega, Profesor Marian Weiss i Profesor Aleksander Hulek.

Dzieło jej życia Maria Urban (1900-1973) Opracował Józef Szczurek na podstawie zapisków Marii Ruszkiewicz

Lata dzieciństwa

Na świat przyszła w Kijowie 23 czerwca 1900 roku. Uczęszczała do rosyjskiej szkoły. W jej sposobie mówienia pozostał do końca życia dość wyraźny wschodni akcent. Ojciec Marii, Michał Kolcow był lekarzem internistą. Jego powodzenie w pracy zawodowej wynikało zarówno z profesjonalnych umiejętności, jak i z postawy społecznika. Niezamożnych pacjentów leczył bezpłatnie a tam, gdzie zachodziła potrzeba, udzielał materialnego wsparcia. Matka Marii, Olga z Iwanowow, pochodziła z polskiej rodziny Jaworskich. Według wspomnień Marii, dziadek Olgi był polskim zesłańcem politycznym po roku 1863.

Dom Kolcowów, względnie zasobny i szczęśliwy, znajdował się przy jednej z głównych ulic Kijowa - Krieszczatik. Tutaj mała Marylka spędziła beztroskie lata w dostatku materialnym i – co ważniejsze dla prawidłowego kształtowania się osobowości dziecka – w dostatku uczuć rodzinnych: miłości rodziców, piastunek, bliźniaczego brata oraz przyjaciół domu. W siódmym roku życia zaczęła uczęszczać do szkoły stopnia elementarnego. Trudno obecnie ustalić, jaka to była szkoła, gdyż świadectwa się nie zachowały, a system oświaty w Rosji carskiej był bardzo zróżnicowany.

Maria była dzieckiem żywym, wrażliwym i niebojaźliwym. Rodzinne miasto, zanurzone w zieleni, urzekało ją urodą. Kiedyś, po latach, tak będzie je wspominać: „Wspaniałe, prawobrzeżne ogrody zbiegające tarasami ku rzece. Wielka przestrzeń wodna Dniepru w przepięknym ujęciu brzegów. Tutaj szczególnie działały na moją wyobraźnię przepływające statki żaglowe i morskie. Ogromny ogród botaniczny, tysiącletnie, wielkie jak wieże, kaukaskie sekwoje i kasztanowce. Piękna architektura: pałace, świątynie, mozaiki w Sofijskim Soborze, Cerkiew Andriejewska, przepiękne kościoły, muzea, zabytki. Złota Brama, parki, ogrody – wszędzie zielono. Wtedy uważałam Kijów za najpiękniejsze miasto świata. Dzisiaj z perspektywy muszę dodać – najpiękniejsze z miast, które udało mi się poznać”.

Trudna młodość

Na jasne obrazy dzieciństwa nasuwa się wkrótce głęboki cień nadciągającej dziejowej burzy sierpnia 1914 r. Niemcy wypowiadają wojnę Rosji. Ojciec Marii zostaje powołany do wojska. Jako lekarz pracuje na tyłach armii, w wojskowym szpitalu na terenie ówczesnej Galicji. W 1915 roku Michał Kolcow dostaje się do niemieckie niewoli, gdzie przebywa do końca wojny. Jego rodzina w Kijowie boleśnie odczuwa wielorakie skutki wojennej sytuacji. Maria zapada na hiszpankę. Od niej zaraża się pielęgnująca ją matka i umiera. Był to straszliwy cios dla Marii. Osłabiona chorobą, zagubiona psychicznie, nie mogła pojąć, co się wokoło niej dzieje. Do końca lat wojennych z Marią pozostaje babcia, a pośrednio opiekują się nią bliscy krewni rodziców.

Po zakończeniu wojny Michał Kolców powraca do Kijowa. W tym czasie umiera babcia Marii. Boleśnie uszczuplona rodzina przenosi się do Lwowa, gdzie mieszkają krewni. Tutaj Maria w roku szkolnym 1923/24 kończy gimnazjum. Przez dwa lata pracuje jako pielęgniarka w miejscowym szpitalu. W tym czasie Michał Kolców przenosi się do Warszawy. Korzystając z zaproszenia swoich wojennych przyjaciół, zamierza przeprowadzić się do Francji. Pragnie jednak zabrać ze sobą córkę, ale tu następuje rozbieżność i konflikt uprawnień. Maria spotkała na swej drodze zawodowego wojskowego, podporucznika o chlubnej przeszłości wojennej – Władysława Urbana, za którego zamierza wyjść za mąż. Przeżywa rozterkę. Waha się między obowiązkiem córki a prawem do własnego wyboru. Zwycięża młodszy z dwóch mężczyzn. Kim był człowiek, z którym Maria związała swoje życie? Władysław Urban urodził się z początkiem 1893 r. we wsi Witryłów koło Sanoka. Ojciec Władysława, Paweł, był małorolnym chłopem, miał dość liczne potomstwo: czterech synów i dwie córki. Władysław musiał się korzystnie wyróżniać na tle rodzeństwa, gdyż mimo skromnych środków materialnych rodzice łożyli na jego wykształcenie. Uczęszczał do gimnazjum i zdał maturę w Sanoku. Wkrótce po wybuchu pierwszej wojny światowej został powołany do armii austro-węgierskiej i służył w niej około czterech lat. Walczył na froncie rosyjskim, a następnie włoskim. Tam został ranny i przez kilka tygodni pozostawał w szpitalu. W połowie roku 1918, wiele ryzykując, Władysław przebija się przez fronty i zaciąga się do Brygady gen. Hallera i do kraju wraca z II Korpusem Polskim. Po zakończeniu działań wojennych, już w niepodległej Ojczyźnie, pozostaje w wojsku na stałe.

Na nowej drodze

Ślub Marii i Władysława Urbana odbył się w czerwcu 1925 roku, a kilkanaście miesięcy po tej uroczystości, w szpitalu wojskowym we Lwowie przyszedł na świat ich syn – Robert. Według odczucia Marii była to jedna z najszczęśliwszych chwil w jej życiu. Później Maria raz jeszcze została matką. Prawem dziedziczności urodziły się bliźnięta – tym razem nie na radość, lecz na ból i żałobę, gdyż wkrótce po urodzeniu maleństwa zmarły. Poza tym bolesnym wydarzeniem, życie rodziny płynęło spokojnie.

W roku 1929, z niewielkiej miejscowości w pobliżu Lwowa, Władysław został służbowo przeniesiony do Bydgoszczy. Maria, jak wszystkie żony ówczesnych oficerów, nie pracowała zawodowo, lecz zaangażowała się w działalność społeczną na terenie „Rodziny Wojskowej”. Zrzeszenie to organizowało życie kulturalno-oświatowe pracowników wojskowości: spotkania towarzyskie, odczyty, wycieczki, imprezy okazjonalne. W tę działalność Maria wprowadziła pewne novum, mianowicie poszerzyła program Związku i opierając się na materialnej bazie RW, zaczęła organizować kursy kroju, szycia, haftu i pisania na maszynie dla żon żołnierzy, które w przeważającej części, nie mając przygotowania, nie mogły podjąć pracy zawodowej i żyły w bardzo trudnych warunkach. Działalność ta dawała pomyślne rezultaty, toteż Maria po pewnym okresie rozszerzyła zakres szkolenia o kursy stenografii, koronkarstwa, gotowania dla zakładu zbiorowego żywienia. Z czasem echa jej osiągnięć dotarły do miejscowej prasy. Przeprowadzono kilka wywiadów, umieszczono sporo artykułów, wyrażając wysoce pochlebną opinię o „humanitarnej działalności Marii Urban”. W tym czasie otrzymała kilka dyplomów za pracę społeczną.

Piękna w swojej istocie sprawa wywołała bardzo niemiłe reperkusje dla rodziny Urbanów. Zawistne o dobrą sławę Marii żony wyższych oficerów postarały się, żeby zniknęła z ich pola widzenia. Władysław został przeniesiony do małej podówczas mieściny w województwie krakowskim, do Miechowa. Formalnie biorąc, sprawa nie mogła budzić zastrzeżeń, jednak miała aż nadto wyraźne cechy degradacji. Tutaj Władysław został zatrudniony w Rejonowej Komendzie Uzupełnień przy poborze rekrutów do wojska, natomiast jego żona „niepoprawnie” zaangażowała się w działalność społeczną, pracując nadal w „Rodzinie Wojskowej” – tyle tylko, że w gorszych warunkach (świetlica straży pożarnej) i w mniejszym zakresie. Miała jednak tę pociechę, że i tu jej praca dawała dobre rezultaty, a „przyjaciółki” nie miały sposobności do zakulisowych działań na niekorzyść jej męża. Podobnie i tutaj Władysław – pod względem profesjonalnym poprawny – nadal nie awansował, mimo że ukończył kurs majora w Rembertowie. Musiało go to boleć. Był legionistą, ale – tylko hallerczykiem. Miał za wiele godności, aby się o awans dopominać. Nic więc dziwnego, że w takiej atmosferze pracy Władysław skorzystał z pierwszej nadarzającej się sposobności i w wieku 43 lat przeszedł na przedwczesną emeryturę w randze kapitana. Z Miechowem nic go już nie wiązało, zatem z żoną i synem przeniósł się do Krakowa. Ale teraz warunki materialne rodziny znacznie się pogorszyły, gdyż koszty utrzymania w dużym mieście były wyższe, a emerytura Władysława stanowiła zaledwie połowę gaży oficera w czynnej służbie. Trzeba było szukać dodatkowych źródeł dochodu w czasie, gdy o jakiekolwiek płatne zajęcie było niezmiernie trudno. Władysław udał się na wschód Polski, do miejscowości Równe, gdzie otrzymał posadę instruktora Ligi Obrony Przeciwlotniczej i szkolił młodzież. Była to jednak rozłąka z rodziną.

Maria pragnęła pomóc mężowi a równocześnie zdobyć zawód. W tym celu zapisała się do pomaturalnej medycznej szkoły fizykoterapeutycznej w Krakowie i w roku szkolnym 1937/38 otrzymała dyplom. Na wysoki status tego kursu wskazuje zarówno rodzaj i ilość przedmiotów, jak i przygotowanie wykładowców. Między innymi uczono takich przedmiotów, jak: choroby przewodu pokarmowego, choroby układu krążenia, choroby skórne oraz fizykoterapia, gimnastyka lecznicza, masaż klasyczny, masaż głowy, dietetyka, kosmetyka, sporządzanie środków kosmetycznych. Wkrótce potem Maria otworzyła własny zakład w Krakowie, który prowadziła przez 20 następnych lat. To względnie dochodowe zajęcie pozwoliło jej utrzymywać dom i przetrwać ciężkie lata wojny.

Tymczasem mroczył się horyzont nad Europą. Niemcy hitlerowskie zaanektowały już Austrię, Czechosłowację Kłajpedę. Nadciągała dziejowa burza, wiedzieliśmy, że teraz kolej na nas. Odczuwaliśmy na przemian przerażenie i zapał bojowy – do krwi ostatniej kropli z żył.

Na kilka tygodni przed wybuchem wojny, Władysław został powołany do czynnej służby wojskowej. Z jakimi uczuciami żegnał dwie najdroższe na ziemi istoty? Odchodził z życia Marii na długo – na bardzo długo.

Wojenne losy

Pierwszego września 1939 roku wczesnym, cudownie rozjaśnionym porankiem, zawyły nad miastem syreny, obwieszczając początek wojny, najstraszniejszej w dziejach ludzkości. Władysław brał udział w kampanii wrześniowej. Walczył na północy Polski w szeregach Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie”, pod dowództwem generała Franciszka Kleeberga. Po ciężkich zmaganiach, po wystrzeleniu ostatniego pocisku, osiem dni po kapitulacji Warszawy, 5 października 1939 roku generał poddał swoją armię i wraz z tysiącami żołnierzy poszedł do niewoli. Władysław Urban podzielił więc los wielu bohaterskich obrońców Ojczyzny i cały okres wojny przetrwał w jenieckim, oficerskim obozie w Woldembergu.

Nie mniejszym brzemieniem wojna spadła na barki Marii. Musi ona teraz sama troszczyć się o byt, radzić sobie z wychowaniem syna, z własną samotnością. Psychicznie napięta, czujna, przewidująca, walczy o każdy dzień swego dziecka, własny i pośrednio – męża. Utrzymuje dom z dochodu, jaki przynosi jej prowadzenie zakładu kosmetycznego. Również i w tym niezwykle trudnym okresie znajduje czas na działalność społeczną. Pracuje w Radzie Głównej Opiekuńczej; między innymi zajmuje się pomocą dla osieroconych i chorych dzieci. W pierwszym roku wojny zostaje przesiedlona z reprezentacyjnej części miasta do podrzędnej dzielnicy – Kazimierz, gdzie warunki mieszkaniowe były o wiele gorsze. Ten zarys informacji nie oddaje, rzecz jasna, nawet w przybliżeniu udręki i grozy życia wojennej rzeczywistości.18 stycznia 1945 r. przyszło wyzwolenie Krakowa, a 9 maja – podpisanie przez hitlerowskie Niemcy bezwarunkowej kapitulacji. Nastąpił upragniony, okupiony straszliwą daniną krwi i bezmiaru ludzkich cierpień, pokój.

Władysław powrócił do kraju w roku 1946, po blisko siedmioletniej rozłące. Ale wojna poplątała ludzkie losy. Szczęścia w domu nie znalazł. Po krótkim pobycie z rodziną, wyjechał na stałe na Ziemie Odzyskane. Ile kosztowało ich rozstanie, dlaczego tak się stało? Są to pytania, na które nikt już dzisiaj nie odpowie. Dramat wojennego pokolenia niejedno miał oblicze i niejedno imię... Było to ostatnie ich spotkanie. Władysław zamieszkał w okolicy Lubina Legnickiego, gdzie podjął pracę w administracji nadleśnictwa. Miał wartościowe hobby w postaci ziołolecznictwa, czemu sprzyjało środowisko leśne. Przez długie lata pracował społecznie w Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD). Do końca życia nie związał się już z żadną kobietą. Zmarł mając 76 lat, w 1969 roku. Na pogrzeb pojechał syn. Boleśnie przeżył śmierć ojca. Zabrał symboliczne pamiątki, a w sercu zamknął ból rozstania i żal do losu o lata zubożone o obecność i miłość ojca.

Lata największej aktywności

Po wyzwoleniu Krakowa, Maria Urbanowa kolejny raz zmieniła mieszkanie, dzięki temu zyskała bardziej eksponowany punkt dla swego gabinetu kosmetycznego. Nadal zajmowała się wychowaniem syna, a także włączyła się w szeroki front pracy społecznej i szkolenia zawodowego, do czego zaistniały teraz w pełni korzystne warunki. Pracowała głównie w organizacjach związanych ze służbą zdrowia, w Komitecie Obrońców Pokoju, i w innych stowarzyszeniach mających na celu pomaganie ludziom słabszym, zagubionym, nie znajdującym dość sił, aby pokonać przeszkody piętrzące się na drodze ich życia.

Jej aktywność w tym okresie jest zdumiewająca, gdyż do wymienionych funkcji należy jeszcze dodać studia na Wydziale Filozoficzno Społecznym w Uniwersytecie Jagiellońskim w latach1948-1952. Była najstarsza na roku, mimo to należała do najlepszych studentów. I tutaj rozwijała działalność społeczną. Ceniono ją za postawę otwartości nakierowaną na pomaganie innym. Była nie tylko akceptowana i zintegrowana z młodzieżą, ale ponadto uznana za pięknego człowieka. Dyplom Ukończenia Studiów w zakresie nauk społecznych określił jej status zawodowy, a zdobyte wiadomości w zakresie takich przedmiotów jak: pedagogika, psychologia, historia wychowania, socjologia, historia kultury, oświata i kultura dorosłych, prawo pracy, metodyka nauczania – dały Marii teoretyczne podstawy działalności pedagogicznej, które służyły jej przez następne 19 lat pracy.

Szkoła – najważniejsze zadanie

W tym okresie, na płaszczyźnie działalności społecznej, Maria zetknęła się ze wspaniałym człowiekiem, społecznikiem najwyższego formatu, kapitanem Janem Silhanem. Był to bardzo pomyślny zbieg okoliczności, gdyż kapitan już od dłuższego czasu piastował w sercu ideę kształcenia niewidomych w zakresie masażu. Utrzymując kontakty z zagranicą, wiedział, że – na przykład – we Francji szkoła taka powstała już w 1909 roku, a w Londynie, w Królewskim Narodowym Instytucie dla Niewidomych – w roku 1915. Ponadto w Warszawie pojawili się już pierwsi niewidomi masażyści, przygotowani na dwu kursach w Laskach. Maria szybko porozumiała się z kapitanem Silhanem, byli przecież krajanami, urodzili się i wychowywali w Kijowie, i to na tej samej ulicy, ale przede wszystkim byli ideowymi społecznikami.

Sprawa szkolenia niewidomych masażystów na terenie Krakowa dojrzewała. Klimat był korzystny, gdyż zreformowana po wojnie służba zdrowia rozszerzała zakres usług medycznych i ogarniała coraz szersze kręgi społeczne. Wynikało stąd w naturalny sposób coraz większe zapotrzebowanie na tego rodzaju pracowników. Powiększała się liczba zakładów szkoleniowych, a równocześnie w powojennych latach sprawa produktywizacji ogromnych rzesz inwalidów urastała do rangi zagadnienia społecznego. Należy jednak zwrócić uwagę na fakt, że podobne warunki zaistniały w całym kraju, a jednak szkoła masażu dla niewidomych, dzięki takim ludziom jak kapitan Silhan i Maria Urban, powstała właśnie w Krakowie.

Praca dla niewidomych

Powstanie szkoły poprzedziły ofiarne starania głównego jej inicjatora, kapitana Silhana, upoważnionego przez Zarząd Główny Polskiego Związku Niewidomych, działania Kazimierza Grabca z ramienia Wydziału Pracy i Pomocy Społecznej Prezydium WRN, Marii Urbanowej oraz krakowskiego aktywu PZN. W wyniku tej zbiorowej działalności uzyskano z Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej zezwolenie na otwarcie szkoły i lokal na jej pomieszczenie, opracowano program nauczania, określono warunki naboru kandydatów, zaopatrzono kurs w elementarne środki dydaktycznej w wyposażenie dla internatu oraz zaangażowano wykładowców o odpowiednio wysokich kwalifikacjach.

Maria miała wówczas 53 lata i ogromne życiowe doświadczenie. Posiadała szerokie kontakty społeczne i chyba dużo sił witalnych, gdyż przez wiele następnych lat jej życie toczyło się w kilku absorbujących czas i energię wymiarach – prowadzenie domu, własnego gabinetu kosmetycznego, praca społeczna i kierowanie szkołą. Z czasem wycofała się z tego, co nie było konieczne i na czoło wszystkich jej usiłowań życiowych wysunęła się szkoła masażu.

W wyniku przedstawionych już działań, pismem Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej z października 1953 roku, powołano do życia kurs masażu leczniczego dla niewidomych. Zlokalizowano go w Krakowie w byłym internacie dla inwalidów wojennych, przy ulicy 18 Stycznia 86. 14 października 1953 r. trzydziestu słuchaczy z różnych stron kraju i dziewięciu wykładowców rozpoczęło pracę szkolną. Oficjalne otwarcie zakładu nastąpiło w kilka tygodni później. Było ono dla wszystkich silnym przeżyciem, dlatego utrwaliło się w pamięci uczestników.

Ciemny listopadowy wieczór, wszystkie pomieszczenia należące do szkoły jasno oświetlone. Uroczystość otwarcia zakładu. Słuchacze stoją w zwartej grupie, w przeważającej części całkowicie niewidomi. Duża rozpiętość wieku i wykształcenia. Wielkie stare, zniszczone stoły obite kwiecistym perkalem, z tej samej tkaniny zasłony na oszklonej ścianie sali wykładowej. Przemówienie kierowniczki kursu, która wita, dziękuje, życzy... Jest wyraźnie wzruszona. Po kierowniczce przemawiają inni: kpt. Jan Silhan, przedstawiciele urzędów resortowych, grona nauczycielskiego, słuchaczy. Potem uczniowie śpiewają, recytują, grają. Po części artystycznej – przyjęcie, na które zastawę stołową przyniesiono z domu kierowniczki. Nie jest to zresztą gest sporadyczny. Również świetlicę przystroiły ofiarowane przez nią firanki, palma oraz stary fortepian. Były to pierwsze, ale nie ostatnie symptomy świadczące o tym, że szkoła jest nie tylko miejscem pracy zawodowej, lecz również strefą życia osobistego Marii Urban.

Oprócz pełnego zaangażowania w działalność szkoły, Maria kontynuowała pracę społeczną w Związku Zawodowym Pracowników Służby Zdrowia, w Komitecie Blokowym nr 19 oraz w Lidze Kobiet. W tym okresie zmieniła się sytuacja osobista Marii Urban, mianowicie – powtórnie wyszła za mąż. Tym razem związała się z Antonim Abramowiczem. Był to nieco tylko od niej starszy, bardzo elegancki i kulturalny pan, który kierował wytwórnią męskich koszul. Ślub cywilny odbył się 24 czerwca 1954 roku. Historia się powtórzyła. Znowu o Marię walczyli dwaj mężczyźni i znów zwyciężył młodszy – tym razem syn. Maria nie chciała narażać ukochanego, choć już dorosłego, jedynaka na obecność ojczyma w domu, zatem Antoni, zdaniem osób postronnych zdominowany przez Marię, pozostał na prawach męża gościa, głównie dla celów reprezentacyjnych.

Z czasem Maria Urban zrezygnowała z działalności w wymienionych organizacjach i coraz głębiej wchodziła w nowy krąg społeczny, nawiązując ścisłą współpracę z Okręgiem Polskiego Związku Niewidomych oraz ze Związkiem Ociemniałych Żołnierzy, a także z Krakowską Spółdzielnią Niewidomych. Zamknęła gabinet kosmetyczny, a jego wyposażenie przeniosła do szkoły.

W niemałym trudzie minął pierwszy rok pracy. Maria była kierowniczką kursu, instruktorką masażu oraz wykładowcą teorii tegoż przedmiotu. 31 sierpnia 1954 r. opuścili szkołę pierwsi absolwenci. Większość z nich otrzymała pracę w wyniku starań kierowniczki kursu. Z mieszanymi uczuciami, nie bez lęku, pożegnali szkołę i weszli w samodzielne życie. Trzeba im było dopomóc.

I znowu z inicjatywy kapitana Silhana, przy współudziale pracujących już społecznie niewidomych masażystów, w styczniu 1955 r. powstała przy Okręgu PZN w Krakowie Sekcja Niewidomych Masażystów. Przez pierwsze lata przewodniczył jej Leon Kubiak, w dalszym okresie – Anicet Zborowski. Zadaniem sekcji było zrzeszanie, dokształcanie zawodowe oraz niesienie pomocy niewidomym pracownikom służby zdrowia w rozwiązywaniu problemów zawodowych i życiowych. Z biegiem czasu zaczęły powstawać sekcje przy innych okręgach PZN, a 5 listopada 1957 roku na Zjeździe ukonstytuowała się Krajowa Sekcja Niewidomych Masażystów przy Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych w Warszawie. Jej pierwszym przewodniczącym był Zbigniew Kargol z Zabrza.

Sława i uznanie dla krakowskiego ośrodka masażu z każdym rokiem zataczały coraz większe kręgi. Na jednym z zebrań, profesor Akademii Medycznej – prof. Wojciech Sokołowski, oceniając przebieg egzaminów oraz na podstawie wyników z praktyki szpitalnej, stwierdził, że poziom nauczania w szkole masażu, szczególnie w przedmiotach praktycznych, jest bardzo wysoki. Uczniowie mają dobre podejście do pacjentów, wpływają na nich dodatnio, i prosił, aby kierownictwo kursu w dalszym ciągu zechciało kierować uczniów na praktykę do Kliniki Reumatologicznej.

Podczas tego samego zebrania, kpt. Jan Silhan podkreślił, że Ośrodek krakowski jest wzorcowy, uzyskał pierwsze miejsce nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Na wzór tego Ośrodka powstały podobne zakłady w Związku Radzieckim, na Węgrzech, w Rumunii i Czechosłowacji.

Szczególnie miłą formą uznania, potrzebną dla instynktu społecznego macierzyństwa Marii, były bezpośrednie lub pośrednie kontakty z absolwentami. Tych, którzy odwiedzali szkołę, witała i gościła W różnych porach roku. Z okazji Dnia Nauczyciela, otrzymywała wiele kartek, listów, telegramów. Były to życzenia okolicznościowe, pozdrowienia z wyjazdów urlopowych, informacje o ważniejszych wydarzeniach z życia osobistego absolwentów. Otwierając koperty, uśmiechała się i mówiła: „Popatrzmy, co te dzieci napisały?”. Korespondencję tę starannie przechowywała. Gromadziła również przysyłane jej fotografie upamiętniające ważniejsze wydarzenia z życia byłych wychowanków. Układała je pod szklaną płytą biurka tak, aby pracując, mogła na nie spoglądać. Kiedy opuszczała szkołę, zabrała je ze sobą, traktując je jako prywatną własność.

Nowe, trudne zadania

Tymczasem na terenie pracy Marii ciągle działo się coś nowego. W roku 1959/60 wprowadzono naukę pisania na maszynie, w roku 1960 – nowe przedmioty, takie jak fizyka w dostosowanym do potrzeb zakresie i masaż sportowy. Zaangażowano psychologa, nauczyciela wychowania fizycznego. Dla poszerzenia zakresu rehabilitacji wprowadzono naukę orientacji przestrzennej, pływania, tańca towarzyskiego, gospodarstwa domowego i zespołowe formy rekreacji (śpiew, turystyka po Ziemi Krakowskiej) oraz poszerzono kontakty ze społeczeństwem. Zasadniczym jednak problemem tego okresu, jaki nurtował Marię oraz związane z Ośrodkiem instytucje i osoby, było przedłużenie okresu szkolenia. Wśród wielorakich tego uwarunkowań na czoło wysuwała się konieczność podniesienia kwalifikacji zawodowych masażystów, w związku z wymaganiami stawianymi w tym czasie całej służbie zdrowia.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy różne koncepcje, długotrwałe zabiegi nabrały realnego kształtu – 1 września 1966 r. Ośrodek przeszedł na dwuletni okres kształcenia masażystów. Był to moment znaczący w historii rozwoju szkoły. W minionych latach, na trzynastu dziesięciomiesięcznych kursach zdobyło zawód masażysty 403 inwalidów wzroku, wśród których znaczną część stanowiły osoby całkowicie niewidome i zwłaszcza dla nich osiągnięcie zawodu masażysty było dużym awansem życiowym.

Dwukrotne wydłużenie okresu kształcenia postawiło przed Marią poważne trudności natury organizacyjnej. Anatomię, fizjologię i higienę należało poszerzyć o nowe grupy zagadnień, w ramach innych przedmiotów trzeba było wprowadzić takie tematy, jak: choroby społeczne (skórne i weneryczne), ratownictwo, świadome macierzyństwo, dietetykę, choroby psychiczne, zagadnienia społeczno-prawne oraz – w drugim roku nauczania – tak bardzo oczekiwany masaż segmentarny. Należało również dokonać korelacji odpowiadających sobie przedmiotów i grup tematycznych, a także wzbogacić bibliotekę o najnowsze pozycje z zakresu dydaktyki i rehabilitacji. Trzeba było wreszcie opracować nowy, rotacyjny system praktyk zawodowych w trzech zasadniczych działach (interna, reumatologia i chirurgia) w lecznictwie otwartym i zamkniętym, zakupić nowe pomoce dydaktyczne, zaangażować potrzebnych wykładowców oraz opracować nowe kryteria naboru, odpowiednio zwiększające wymagania wobec kandydatów na przyszłych masażystów.

W tych działaniach Maria Urban nie była wprawdzie sama, jednak olbrzymia część pracy związana z wdrażaniem dwuletniego okresu kształcenia spadła na jej barki. Maria liczyła w tym okresie już 67 lat, a mimo to miała jeszcze na tyle sił, aby czynnie uczestniczyć w społeczno-zawodowym życiu niewidomych masażystów, biorąc udział w zebraniach i zjazdach sekcji.

Wiązało się to wprawdzie z jej stanowiskiem zawodowym, ale motywacja uczestnictwa była głębsza. Chciała bowiem być wszędzie tam, gdzie sygnalizowano, rozważano lub rozwiązywano sprawy dotyczące tego zawodu. Wynikało to również z potrzeby jej serca. Pragnęła spotykać „swoje dzieci”.

Chmury na horyzoncie

Codzienne zmagania wynikające z troski o jak najlepsze warunki życia i nauki uczniów szkoły masażu nie były obojętne dla zdrowia Marii. Na słabnące siły nałożył się smutek wynikły ze zgonu pierwszego męża. Śmierć Władysława głęboko ją dotknęła. Przeżycie było silniejsze, niż można było się spodziewać, uwzględniwszy lata rozłąki, powtórne małżeństwo oraz ogólnie dobrą życiową sytuację Marii. Odtąd często się zamyślała i mówiła o nim. Pojawiał się w jej wspomnieniach jako człowiek kochający, szlachetny, czysty. Pragnąc uregulować sprawy sumienia, Maria potwierdziła swe związanie się z Antonim Abramowiczem ślubem kościelnym, który został zawarty 26 czerwca 1970 r.

Powróćmy znowu na teren szkoły. Maria z coraz większym trudem kierowała sprawami Ośrodka, w którym rozrastały się problemy, mnożyły trudności – zwłaszcza natury wychowawczej. Nie była to już wojenna młodzież, która doznała okrucieństwa okupacji i ubóstwo lat powojennych, która za wszelką cenę pragnęła się uczyć, pracować, budować. W życie wchodziło pokolenie powojenne, obciążone chaosem pojęć etycznych i pedagogicznych, w znacznej części konsumpcyjne i egocentryczne. Nie było więc łatwo.

W tej sytuacji, 15 czerwca 1970 r. Maria zgłosiła gotowość przejścia na emeryturę z końcem czerwca 1971 r., aktualnie zaś poprosiła o skierowanie na komisję lekarską celem ustalenia stopnia niezdolności do pracy oraz wysokości odprawy. Odpowiedź otrzymała dnia 13 października 1970 r. w postaci orzeczenia Obwodowej Komisji Lekarskiej do Spraw Inwalidztwa i Zatrudnienia, przyznającego jej II grupę trwałego inwalidztwa z przeciwwskazaniem do pracy. W świetle tych dwu dokumentów nie zaskakuje następny, odwołujący Marię Urban ze stanowiska dyrektora i rozwiązujący z dniem 30 listopada 1970 r. stosunek służbowy. Nie zaskakuje nas, ale zaskoczył Marię. Jej ostatnim jasnym dniem w szkole był Dzień Nauczyciela 1970 roku. Dwa dni później wezwano Marię do kadr, gdzie dano jej zaledwie kilka dni na przekazanie zakładu następcy.

Mimo iż liczyła się z koniecznością odejścia, taki sposób załatwienia sprawy był dla niej ciosem. Zniosła go w milczeniu, ale widać było, że cierpi. Odeszła, nie uściskawszy swoich dzieci. Jednak nie umiała jeszcze żyć bez szkoły. Wieczorami dzwoniła do Ośrodka, żeby się dowiedzieć, co się tam dzieje. Widocznie nie mógł jej jeszcze wystarczyć, aczkolwiek piękny, to jednak tylko rozumowy bilans ostatnich, największych w jej życiu, osiemnastu lat.

W środowiskach związanych z Ośrodkiem utrzymywało się przekonanie, że Maria odeszła ze szkoły nie tak, jak na to zasługiwała. Toteż po upływie trzech miesięcy, 25 lutego 1971 r. jej gwiazda raz jeszcze, ale już ostatni, rozbłysła pełnym blaskiem. Z inicjatywy oraz staraniem Polskiego Związku Niewidomych (dyrektorem Zarządu Głównego był wówczas absolwent krakowskiej szkoły masażu, zatem były uczeń Marii, mgr Włodzimierz Kopydłowski), w świetlicy Krakowskiej Spółdzielni Inwalidów Niewidomych została zorganizowana uroczystość ku czci Marii Urbanowej. Wejście za zaproszeniami, w jasno oświetlonej, udekorowanej Sali, stoły nakryte bielą, na centralnym miejscu Maria w czarnej, koronkowej sukni, po obu jej stronach prezydialne osobistości z Zarządu Głównego PZN i Okręgu w Krakowie, Spółdzielni, Krajowej Sekcji Niewidomych Masażystów, Związku Ociemniałych Żołnierzy, Służby Zdrowia, przedstawiciele Wojewódzkiej Rady Narodowej, grono pedagogiczne Ośrodka, reprezentanci słuchaczy szkoły. Przy fortepianie – były uczeń z Krakowa. Ciszę wypełniają dźwięki poloneza Ogińskiego „Pożegnanie Ojczyzny”, a potem przemówienia, wyrazy uznania i wdzięczności, list Ministra Zdrowia i Opieki Społecznej ze słowami podziękowania, specjalna nagroda z ministerstwa, Złota Odznaka za zasługi dla Ziemi Krakowskiej, serdeczne wspomnienia, krocie kwiatów. Potem przyszły szare dni zacisza domu, który nigdy nie mógł jej wystarczyć – tym bardziej teraz, kiedy po wyprowadzeniu się syna z żoną, zupełnie opustoszał.

Ostatnie dni

5 maja 1973 r. rozpoczęła leczenie w Klinice Chorób Wewnętrznych w Krakowie. Odwiedzało ją mnóstwo osób. Każdego witała bladym już uśmiechem. Nadal dbała o swój zewnętrzny wygląd i o estetykę zacieśnionego do minimum środowiska. Nie skarżyła się, choć widać było, że cierpi. Czuła, że zbliża się kres, bo gdy jedna z koleżanek, chcąc być z Marią sam na sam, rozmyślnie odwiedziła ją o nietypowej porze, Maria objęła ją ramionami i boleśnie szlochała.

Zmarła 5 czerwca około godziny piątej. Umierała przytomnie. Dogasała w brzasku letniego dnia. Trzy dni później, w deszczowe przedpołudnie w długim kondukcie, wśród żałobnych pieśni i dźwięku dzwonów, szli za trumną członkowie rodziny, przedstawiciele środowisk związanych z działalnością zawodową i społeczną zmarłej, uczniowie szkoły masażu i absolwenci, przyjaciele – wieńce, wieńce i kwiaty. Spoczęła na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Maria Urban odeszła, ale zostało jej wspaniałe dzieło – Krakowska Szkoła Masażu Leczniczego. Mijają lata, a setki niewidomych absolwentów nadal pochylają się nad ludźmi chorymi i utrwalają piękną ideę, jaką im zaszczepiła – ideę służenia człowiekowi, niesienia mu ulgi w cierpieniu i pomagania w wejściu na drogę twórczego, radosnego życia.

Wychowanie fizyczne, a pedagogika specjalna Jan Dziedzic (1924-1997) Maciej Sieradzki

Pionier fizycznej rehabilitacji ludzi niesprawnych wzrokowo w Polsce

Urodził się w Poznaniu w rodzinie robotniczej 13 czerwca 1924 roku. Tradycje narodowo-patriotyczne przekazał Mu ojciec, uczestnik Powstania Wielkopolskiego. W okresie międzywojennym zawodowo pracował w drukarni. Wraz z wybuchem wojny we wrześniu 1939 roku, 15-letni Jan został z rodziną wysiedlony do Generalnej Guberni, do Jędrzejowa na Kielecczyźnie. W wojnie uczestniczył, wykonując działania wywiadowczo-dywersyjne w kieleckim obwodzie PROSO Batalionów Chłopskich, wcielonych później do Armii Krajowej. Posługiwał się pseudonimem „Kadet”, służąc w placówce „Wierna”. W 1945 roku wrócił z rodziną z wysiedlenia do uwolnionego już od Niemców Poznania.

W 1947 roku ukończył Studium WF Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Poznańskiego. Uczestniczył jako członek założyciel w reaktywowaniu po 1945 roku działalności akademickiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Po studiach był kolejno nauczycielem w Liceum im. Jana Kantego w Poznaniu, sekretarzem Rady WF i Sportu w Okręgowej Komisji Związków Zawodowych, trenerem I-ligowej drużyny rugby w Spółdzielczym Klubie Sportowym „Posnania”, wykładowcą w Centralnym Ośrodku Wyszkolenia Ligi Przyjaciół Żołnierza i wreszcie przez 38 lat pracownikiem naukowo-dydaktycznym poznańskiej Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego i Akademii Wychowania Fizycznego.

Z ludźmi z utratą czy też uszkodzeniem wzroku zawodowo zetknął się w swojej pracy nauczyciela wychowania fizycznego w zakładzie dla dzieci i młodzieży niewidomej w Owińskach k. Poznania. Także zaangażował się w pracę społeczną w Oddziale Poznańskim Polskiego Związku Niewidomych. Utrata wzroku była częstym skutkiem ran i urazów, jakich doznawali żołnierze i osoby cywilne w wyniku działań wojennych. Dotknęła ona naturalnie także wielu znajomych i kolegów Jana. W polu Jego szczególnych zainteresowań znalazła się sytuacja inwalidów wzroku zatrudnionych w powstających właśnie spółdzielniach niewidomych oraz niewidomej bądź słabo widzącej młodzieży ze szkół podstawowych i średnich oraz studentów. Zauważył u starszych i młodszych z niesprawnym i utraconym wzrokiem ogromną niezaspokojoną potrzebę ruchu. Tym bardziej, że poza okaleczeniem narządu widzenia osoby te w znacznej większości zachowywały dużą ogólną sprawność, a mimo to skazane były na siedzący i akinetyczny tryb życia.

W 1951 roku utworzył przy poznańskim Oddziale PZN pierwszą w Polsce sekcję sportową, umożliwiającą skupionym w niej młodszym i starszym inwalidom wzroku uprawianie różnych zorganizowanych form ruchu i dyscyplin sportu. Zaczął od gimnastyki przy muzyce, chcąc w ten sposób wyrobić u nich poczucie rytmu i kształtować u nich estetykę ruchu. Później doszły do tego lekkoatletyka, gimnastyka przyrządowa, kajakarstwo, wioślarstwo, narciarstwo, łyżwiarstwo i jazda konna. W latach sześćdziesiątych XX wieku wraz ze spółdzielniami niewidomych oraz Polskim Związkiem Niewidomych w różnych miejscowościach kraju prowadził dla niewidomych i szczątkowo widzących turnusy rehabilitacyjne (lecznicze i sportowe) z programem usprawniania i aktywności kulturalnej. Potrafił zjednać dla tej sprawy przychylność i sympatię wielu instytucji i organizacji, władz terenowych i grona ochotników, w tym naukowców i studentów z poznańskiej WSWF, młodzież szkół średnich oraz działaczy i kadrę Zrzeszenia Sportowego „Start”.

Istotne znaczenie Jan Dziedzic przywiązywał zwłaszcza do kulturalno-wychowawczego oddziaływania turnusów na uczestniczących w nich ludzi niewidomych. Zawsze starannie dobierał osoby tworzące kadrę turnusu. Dotyczyło to również przewodników, czyli osób towarzyszących niesprawnym wzrokowo. Starał się, aby każdy całkowicie niewidomy miał przydzieloną jedną osobę towarzyszącą.

Zaangażowanie Profesora Dziedzica w sprawy ludzi z utraconym bądź uszkodzonym wzrokiem znalazło wyraz w Jego życiu rodzinnym. Ożenił się z Katarzyną Konarską, która jako lekarz okulista K. Konarska-Dziedzic przez blisko 40 lat pracowała w przychodni akademickiej w Domu Studenckim „Hanka Sawicka” w Poznaniu, zaś ich córka – obecnie Ewa Dziedzic-Szeszuła – w charakterze psychologa od dłuższego już czasu związana jest zawodowo z Kliniką Chorób Oczu w Szpitalu przy ul. Długiej w Poznaniu. W podręcznikach Jego Imię powinno się na pewno wymieniać na równi z innymi wielkimi i niestety już nieżyjącymi osobistościami, które wniosły swój wiekopomny wkład w zakładaniu zrębów polskiej szkoły rehabilitacji, takimi jak: Wiktor Dega, Aleksander Hulek, Marian Weiss czy Aleksander Nauman.

Badacz, dydaktyk, wychowawca

„Z doświadczeń z pracy usprawniającej nad niewidomymi i ociemniałymi” – to temat magisterium, które Jan Dziedzic w 1955 roku napisał i obronił pod kierunkiem Franciszka Laurentowskiego, wówczas jeszcze magistra, później – profesora doktora, kierownika Zakładu Pedagogiki i Metodyki WF WSWF w Poznaniu. Doczekała się ta praca dwóch wydań książkowych. „Rola szkicu punktowego w orientacji przestrzennej niewidomych” to temat obronionego w 1964 roku przez Jana Dziedzica doktoratu, napisanego pod kierunkiem prof. dra Tadeusza Krajewskiego w Zakładzie Dydaktyki w Katedrze Pedagogiki na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Poznańskiego.

„Usprawnianie fizyczne niewidomych na turnusach rehabilitacyjno-leczniczych” to natomiast tytuł napisanej przez Niego książki, która stała się podstawą nadania Mu przez Radę Wydziału Psychologii i Pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego stopnia doktora habilitowanego w zakresie pedagogiki specjalnej.

Habilitacja stała się w rok później powodem wydania przez Przewodniczącego GKKFiT decyzji o mianowaniu Go docentem WSWF w Poznaniu. Tytuł profesora nadzwyczajnego otrzymał Uchwałą Rady Państwa 3 lutego 1977 roku, zaś na stanowisko profesora zwyczajnego AWF w Poznaniu został powołany w 1991 roku. W poznańskiej uczelni WF uruchomił pionierski w kraju(i nie tylko!) kierunek badań i kierunek kształcenia nauczycieli: wychowanie fizyczne w szkołach i zakładach specjalnych. W polu Jego zainteresowań, poza problematyką inwalidów wzroku, były też zagadnienia kultury fizycznej i rehabilitacji niepełnosprawnych intelektualnie oraz głuchych i słabosłyszących.

Wychowanie fizyczne specjalne jako dział pedagogiki specjalnej – pisze Jan Dziedzic – stawia sobie za cel „wzmaganie ogólnej dynamiki ustroju, podnoszenie wydolności fizycznej organizmu, doskonalenie podstawowych zdolności koordynacyjnych oraz nawyków ruchowych, ułatwiających wykonywanie podstawowych czynności życiowych, zawodowych, rekreacyjnych – zwiększających samodzielne funkcjonowanie w społeczeństwie”. Organizacyjnie kierunek ten wyłonił się w 1963 roku w Zakładzie Pedagogiki i Metodyki WF jako specjalizacja nauczycielska, zaś w 1967 roku w tymże Zakładzie utworzono samodzielną pracownię. W 1972 roku powstał już samodzielny Zakład Wychowania Fizycznego w Szkołach i Zakładach Specjalnych. Kierownikiem tak pracowni, jak i zakładu był Jan Dziedzic.

Impulsem przekształcenia Zakładu WF w Szkołach i Zakładach Specjalnych w Katedrę Kultury Fizycznej Osób Niepełnosprawnych było wprowadzenie w 1981 roku wiedzy o kulturze fizycznej osób z niepełnosprawnościami do programu studiów wszystkich uczelni wychowania fizycznego w kraju. Jej zadaniem jest szkolenie kadr nauczycielskich do pracy w zakresie krzewienia kultury fizycznej wśród osób niewidomych, niesłyszących, upośledzonych intelektualnie, niedostosowanych społecznie oraz z dysfunkcjami narządu ruchu.

W latach 1972-1981 w WSWF-AWF w Poznaniu kierował również pierwszym i wówczas jedynym tego typu w kraju Instytutem Specjalnego Wychowania Fizycznego, a w latach 1984-1991 – powołanym w jego miejsce Instytutem Rehabilitacji i Specjalnego WF tejże samej uczelni. Zasiadał w różnych gremiach naukowych podejmujących wielodziedzinowe prace badawcze, organizował liczne konferencje i spotkania, wykonywał prace zleceniowe i ekspertyzy.

Katedrą Kultury Fizycznej Osób Niepełnosprawnych AWF w Poznaniu kierował Jan Dziedzic od 1984 roku do chwili swej śmierci. Z tego zakresu wydrukował ok. 100 prac naukowych – książek i artykułów. Pełnił wiele funkcji w uczelni i poza nią, uczestniczył w pracach ważnych komisji, rad wydawniczych i naukowych, organizował konferencje i pokazy. Wypromował dziewięciu doktorów i ponad stu magistrów.

Zmarł 5 lipca 1997 roku. Ku upamiętnieniu 80. rocznicy urodzin Jana Dziedzica, 10 maja 2005 roku w budynku głównym poznańskiej Akademii Wychowania Fizycznego im. Eugeniusza Piaseckiego nastąpiło uroczyste nadanie sali wykładowej nr 265 Jego Imienia wraz z odsłonięciem okolicznościowej płaskorzeźby i tablicy Jemu poświęconych. W poniższym fragmencie niniejszego tekstu głosy z odbytej wówczas sesji naukowej stanowią podstawowy jego trzon.

Uczony zorientowany praktycznie

Do nauki, jak zwrócił na to uwagę podczas wspomnianej uroczystości prof. Stanisław Kowalik, obecny – wskazany przez

Profesora Dziedzica jako Jego następca – kierownik Katedry Kultury Fizycznej Osób Niepełnosprawnych poznańskiej AWF – Jan Dziedzic wszedł już jako człowiek z wieloletnim bagażem doświadczenia zawodowego zdobytego w największej części w pracy nauczyciela WF dzieci niewidomych. Z praktyką w rehabilitacji i rewalidacji– mówił prof. Kowalik – Profesor Dziedzic utrzymywał stały kontakt, pokonując kolejne stopnie rozwoju naukowego. Natura naukowca i badacza tkwiła w Nim równolegle z naturą człowieka czynu – organizatora i działacza społecznego w pozanaukowych sferach życia publicznego. W nauce – według S. Kowalika – orientacja praktyczna przejawiła się w doborze przez Niego problematyki zainteresowań badawczych, ale przeniknęła też Jego poczynania jako organizatora życia naukowego. Integralną częścią przygotowywanych przez Jana Dziedzica konferencji naukowych były na ogół pokazy.

„Pokazy – pisał Dziedzic w jednym ze swoich tekstów – bardziej niż referaty – stanowią podstawę do dyskusji”, a ponadto „na tle pokazów rodzą się u obserwatora - praktyka zaangażowanego w pracy z dziećmi i młodzieżą z odchyleniem od normy – nowe pomysły wzbogacające własny warsztat pracy i inspirujące do rozwiązywania problemów spotykanych u siebie”. Jan Dziedzic – jak zauważył prof. Piotr Dylewicz, ówczesny dyrektor Instytutu Rehabilitacji poznańskiej AWF– kierował się myślą rzuconą jeszcze w okresie międzywojennym przez Profesora Eugeniusza Piaseckiego, aby „sportu nie oglądać z wysokich trybun, lecz uprawiać go na boisku”. Jan Dziedzic podjął się urzeczywistnienia tej idei – według prof. Dylewicza – „wśród tych, u których było to najtrudniejsze”.

Oczkiem w głowie Profesora Dziedzica była zawsze osoba niewidoma. Stąd właśnie czerpał energię i zapał do swych działań często wbrew przeciwności losu. Swe pierwsze obozy sportowe dla inwalidów wzroku okręgu poznańskiego PZN Jan Dziedzic organizował – jak wspomniał o tym jeden z ich uczestników Czesław Kryjom – „dosłownie na łonie natury, gdzie ranek zaczynał się toaletą nad brzegiem jeziora”.

„Wpierw była to sala gimnastyczna – mówił Czesław Kryjom – potem boisko, pływalnia, a wreszcie wioślarstwo. Pionierskie, ale i ryzykowne były to przedsięwzięcia. Spływy kajakowe miały swe przystanie w lesie pod namiotami lub gdzieś u gospodarzy. Któż w latach pięćdziesiątych XX stulecia słyszał o ośrodkach turystycznych czy tym bardziej rehabilitacyjnych? Dla urzeczywistnienia stawianych sobie założeń i celów Jan Dziedzic musiał montować zespoły współpracujących z Nim osób. Czesław Kryjom powiedział o Nim, iż „umiał zorganizować cały sztab ludzi nam pomagających”.

Nieżyjący już Bronisław Kruczko – ociemniały uczestnik wojny w szeregach AK, absolwent prawa Uniwersytetu Poznańskiego, wybitny później pływak wśród polskich inwalidów wzroku – wspominał w jednym z wywiadów prasowych, że stosunki, jakie łączyły Jana Dziedzica ze współpracownikami i z uczestnikami odbywanych zajęć sportowych, były koleżeńskie i serdeczne. „Dzięki wzajemnemu poznaniu – mówił – my niewidomi nie mieliśmy prawie żadnych obaw przed wykonaniem nawet trudnego polecenia trenerów”.

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku Profesor Dziedzic włączył się w działania, jakie spółdzielczość inwalidów inicjowała w tym czasie w zakresie rehabilitacji osób z upośledzeniami sprawności intelektualnej. Wraz z ówczesnym Regionalnym Związkiem Spółdzielni Inwalidów w Poznaniu organizował konferencje i sympozja poświęcone tej problematyce. Zdzisław Bączkiewicz, który jako prezes zarządu poznańskiego RZSI ściśle współdziałał z Profesorem Dziedzicem w organizowaniu tych spotkań, twierdzi, że problematyka stanów upośledzenia umysłowego wówczas podejmowana była jeszcze wielce niechętnie. Jego zdaniem, Profesor Dziedzic „umiał ją podejmować i wypowiadać w tym zakresie swoje zdanie”.

O trafności opinii Zdzisława Bączkiewicza niech świadczy jedna z wypowiedzi, jaką Jan Dziedzic sformułował w przedsłowiu do wydawnictwa z materiałami jednej z konferencji poświęconej rehabilitacji upośledzonych umysłowo w 1974 roku. Pisał wtedy: „Nie można z góry przewidzieć potencjalnych możliwości adaptacyjnych poszczególnych jednostek z upośledzeniem umysłowym (…). Zdają sobie sprawę z tego rodziny obarczone dzieckiem upośledzonym i w ich przekonaniu nie są dla niego zamknięte drzwi do świata ludzi w społeczności nacechowanej wartościami humanistycznymi”.

W porównaniu z niepełnosprawnymi w zakresie narządu ruchu niewidomi i ociemniali są w sposób szczególny, ale i osobliwy – sobie tylko właściwy – zagrożeni społeczną izolacją – jak o tym wspominał na wspomnianej sesji prof. Aleksander Kabsch.

Widzącemu jest trudno wczuć się w położenie kogoś, kto albo został wzroku pozbawiony całkowicie, albo zachował jedynie poczucie światła. Tutaj jest trudno – mówił – zastosować empatię, a wiadomo, że jest ona często niezbędna w postępowaniu z osobą chorą czy niepełnosprawną, jeżeli chce się wniknąć w istotę dotyczących jej trudności i poszukać środków zaradzenia im. Zasadę empatii Jan Dziedzic próbował stosować w swoich poszukiwaniach w sposób bezpośredni i w dużej mierze nawet „chałupniczy”. Z przesłoniętymi oczami eksperymentalnie w przestrzeni zamkniętej i otwartej sam weryfikował różne składowe i wyznaczniki orientacji przestrzennej jednostki pozbawionej możliwości widzenia.

Profesor Dziedzic był na pewno – twierdzi prof. Aleksander Kabsch, Jego wieloletni przyjaciel i jednocześnie jeden z bezpośrednich uczniów i kontynuatorów koncepcji prof. Wiktora Degi – jednym z twórców poznańskiej i polskiej szkoły rehabilitacji, zwłaszcza w odniesieniu do niewidomych i osób z resztkami wzroku.

Cechą osobowości Jana Dziedzica, która bez wątpienia pomagała Mu w trudnej i wielowątkowej działalności, było – według A. Kabscha – cudowne i niepospolite wręcz poczucie humoru. „Kto nie posiada poczucia humoru – powiada prof. Kabsch – nie może być dobrym rehabilitantem. Jan Dziedzic swoim serdecznym poczuciem humoru i znajomością dziesiątków dowcipów tworzył na turnusach przecudowną atmosferę towarzyską i rodzinną”. Intuicyjnie wyczuwał, a może świadomie wykorzystywał to, o czym Stefan Garczyński wspominał w książce pt. „Śmiechu naszego powszedniego”, a mianowicie, że w sytuacjach trudnych „dowcipy zbliżają, wzmacniają poczucie solidarności nieznanych sobie osób, dodają otuchy, ułatwiają przetrwanie.

Korektywa i kompensacja jako funkcje wychowania fizycznego i sportu w rehabilitacji

„Dzieci w normie, jak i dzieci z odchyleniami od normy – mówił Profesor Jan Dziedzic podczas konferencji naukowo-metodycznej 10 kwietnia 1981 roku – są nam tak samo bliskie, przy czym te drugie wymagają większego zainteresowania i troski, ponieważ nie są zdolne do życia bez specjalnych metod wychowawczych oraz nauczania”. „Szczególną rolę w ich życiu – wskazywał – odgrywa wychowanie fizyczne, bowiem decyduje czasami o ich przyszłej samodzielności i przydatności w życiu społecznym”.

Z jednej strony jeżeli się popatrzy na dzieci i młodzież na zajęciach WF z grupy w normie rozwojowej i w grupie z upośledzeniami umysłowymi, to szczególnie rzucają się w oczy oczywiste różnice między obu grupami, z drugiej strony – wychowanie fizyczne i rekreacja ruchowa stwarzają najlepsze warunki do uzyskania tego, co poznałem, np. w Finlandii czy innych krajach skandynawskich – że dziecko z odchyleniem od normy jest pozytywnie przyjmowane i traktowane w społeczeństwie.

Przesłankę do wyrażenia tego zdania były dla Niego „udane próby integracji w czasie wspólnych przygotowań do pokazów młodzieży sprawnej pod każdym względem z rówieśnikami ze szkół specjalnych”.„Współpraca, wzajemna pomoc (oczywiście na rzecz tych mniej sprawnych), akceptacja przy braku lekceważącego stosunku do swoich rówieśników ze szkół specjalnych przemawiałyby za tym, że integracja jest możliwa także i u nas”.

Po jednej stronie – mamy wychowanie fizyczne ze wszystkimi jego odmianami, jak sport kwalifikowany, sportowanie, rekreacja fizyczna i inne, po drugiej – medycynę i pedagogikę specjalną, dla których wspólnym celem wydaje się być korektywa, którą Jan Dziedzic w referacie na konferencji w 1986 roku o sporcie dzieci i młodzieży określa jako „usuwanie wad, likwidowanie nieprawidłowości, ulepszenie istniejącego stanu”.

W wychowaniu fizycznym, którego jednym z celów było – według Jana Dziedzica – „prawidłowy i harmonijny rozwój ludzkiego ciała”, zaczęto się coraz bardziej interesować stanami jednostki, które od tego „prawidłowego i harmonijnego rozwoju ludzkiego ciała” odbiegają. Między wychowaniem fizycznym a medycyną i pedagogiką specjalną dochodzi zatem coraz częściej do wzajemnych styczności i interferencji punktów widzenia panujących w tych dyscyplinach wiedzy i działania praktycznego.

Korektywa jako cel działań coraz bardziej uwzględniany także w wychowaniu fizycznym i naukach nim się zajmujących znacznie rozszerza przedmiot ich zainteresowań badawczych, w którego obszarze nie jest już tylko czysto somatyczna strona jednostki, ale także takie np. zjawiska, jak choćby sprawność jej zmysłów czy sfera jej myślenia i zachowania.

We wzroście zainteresowań wychowania fizycznego anomaliami somatycznymi i odchyleniami od normy w rozwoju – czytamy w tekście Jana Dziedzica – „są zaangażowane nauki medyczne, głównie ortopedia i rehabilitacja, mające swój udział w programach nauczania studentów wychowania fizycznego”.

Zainteresowanie, które wychowaniem fizycznym i jego różnymi odmianami obdarzają w coraz szerszym zakresie medycyna i pedagogika specjalna, znajduje uzasadnienie m. in. w tym, że nawet tradycyjnie uskuteczniane przez WF i sport zadania w zakresie korektywy okazały się szczególnie istotne w odniesieniu do osób z różnego typu stanami niepełnosprawności.

Korektywa wad postawy od dawna była uznawana za jedno z najważniejszych znamion roli, którą ma do odegrania szkolny wf w wychowaniu młodego pokolenia. W szkole specjalnej korektywa wad postawy i zadania wf w tym zakresie nabierają znaczenia szczególnie doniosłego. Według Dziedzica, chodzi o to, aby wychowanka uchronić przed dodatkowym inwalidztwem. Dodaje przy tym, że jest to dlatego takie ważne, iż „w wielu przypadkach wychowankowie nie mogą kontrolować swojej postawy”.

Korektywa może – dodaje Jan Dziedzic – mieć i może nie mieć charakteru działań ściśle leczniczych, co nie jest sprawą najważniejszą. Istotne jest – jak twierdzi – „sam przebieg usuwania wady”, może on się dokonywać tak w toku odbywania przez pacjenta lub wychowanka „specjalnych ćwiczeń indywidualnych”, jak i „mających olbrzymie znaczenie różnych – wybranych dla określonego kalectwa czy schorzenia – zabaw i gier, wspomagających przebieg leczenia”.

Całkowicie niewidzący są pozbawieni możliwości – jak pisał – „odwzorowania czynności” i mają „ograniczoną swobodę w poruszaniu się w przestrzeni”. Cechują się „dużą niezbornością motoryki” i jedynie niektórzy osiągają „estetykę ruchu sportowego, śmiałość w poruszaniu się itp., co budzi podziw widzącego obserwatora”.

Skutkom utraty wzroku czy też jego nieobecności od urodzenia dla ruchowej sytuacji człowieka – według Dziedzica, ,,zaradzić można przez oddziaływanie specjalnymi ćwiczeniami od najwcześniejszego momentu, jak to jest tylko możliwe”. W trudniejszej sytuacji – zaznacza – znajdują się ci, którzy wzroku są pozbawieni od urodzenia albo utracili go we wczesnym dzieciństwie aniżeli tzw. ociemniali, czyli ci, którzy wzroku zostali pozbawieni w wieku dojrzałym.

Niewidomi od zawsze „chociaż pewne czynności ruchowe opanowują w stopniu i zakresie wystarczającym dla potrzeb życia codziennego, to takie formy ruchu jak bieg, rzut czy skok są dla nich bardzo trudno dostępne, gdyż odbiegają w nich od tamtych nie tylko stylem od wyuczonej formy ruchu, ale i poziomem”.

O korektywie w usprawniającym wpływie WF na niewidomych Jan Dziedzic pisze, wspominając o „oddziaływaniu specjalnymi ćwiczeniami od najwcześniejszego momentu, jak to tylko możliwe”, aby „zaradzić dużej niezborności motoryki zarówno niewidomych od urodzenia, jak i osób świeżo ociemniałych”.

Kiedy korektywa nie jest możliwa do przeprowadzenia, tzn. kiedy – w tym momencie Jan Dziedzic odwołuje się do twierdzeń Otto Lipkowskiego i przywoływanej przez niego Marii Grzegorzewskiej – „zdrowie” pacjenta czy wychowanka może być przywrócone jedynie w „zakresach jemu tylko dostępnych”, zaś rehabilitacja w medycynie i rewalidacja w pedagogice specjalnej odwołują się do poszukiwania i znajdywania środków kompensacyjnych.

Kompensację Dziedzic określa jako „zastępowanie obiektywnie istniejących – czasami subiektywnie odczuwalnych – braków w jednej dziedzinie działalności człowieka przez wzmożoną aktywność w innej”.

„Sport mieści się w szeroko pojętej rewalidacji i jest czynnikiem przyśpieszającym kompensację” – twierdzi Jan Dziedzic. W działalności sportowej jednostka dochodzi – wyjaśnia Profesor – do pewnych umiejętności sytuacyjnych, które następnie przenosi

na potrzeby życia codziennego. Ich wyuczenie się i opanowanie „muszą wynikać najpierw z odpowiedniego doboru materiału zajęć, a później ze świadomego działania w sporcie, najlepiej typu rekreacyjnego, w oparciu o radosne przeżycia oraz bogactwo doznań i nabywanego doświadczenia”.

Kompensacja jest mechanizmem szczególnie pomocnym w rewalidacji jednostek z uszkodzonymi narządami wzroku i słuchu. To dzięki jego wykorzystaniu tak niewidomi, jak i głusi uzyskują wiele umiejętności przydatnych im w wielu sferach życia, zwłaszcza w zakresie funkcjonowania w grupach i zbiorowościach: niewidomi samodzielnie się poruszają, zaś głusi tańczą i prowadzą samodzielnie pojazdy mechaniczne.

Kompensacji niepełnosprawni wzrokowo i słuchowo zawdzięczają to, iż ich udziałem jest aktualnie możliwość uprawiania wielu dyscyplin sportowych. O ile jednak osobom z inwalidztwem słuchu dostępne są w zasadzie właściwie wszystkie konkurencje sportowe, które uprawiają słyszący, o tyle – jak powiada Jan Dziedzic – o niewidomych można powiedzieć, iż im jest dostępna jedynie dość znaczna, lecz ograniczona ilość dyscyplin sportu. Za fenomen można uznać to, że ociemniali, a zwłaszcza niewidomi, startują w takich konkurencjach, jak bieg w linii prostej, skok w dal z rozbiegu, a także grają w piłkę toczoną.

Techniczne rozwiązania – choćby tak proste jak te, które zostały zastosowane w piłce toczonej i dźwiękowej – umożliwiają rozszerzanie zestawu dyscyplin sportowych uprawianych przez niewidomych i słabowidzących. Profesor Dziedzic w 1983 roku podczas konferencji poświęconej kulturze fizycznej niewidomych informował m.in. o konstrukcji karabinka elektronicznego otwierającego niewidomym drogę do uprawiania strzelectwa oraz o pracach nad aparaturą, która by niewidomemu umożliwiła bieg po obwodzie całej bieżni.

Tak ukierunkowane prace są istotne – mówił Dziedzic – nie tylko dlatego, iż przynoszą w rezultacie rozwój sportu osób niewidomych, ale ponadto powodują wzrost arsenału sposobów i możliwości ich usprawniania. Taki choćby elektroniczny karabinek sportowy oznacza dla niewidomego nową formę rekreacji poprzez sport dzięki emocjonalnemu i rozrywkowemu charakterowi strzelectwa.

Jednakże równocześnie – jego zdaniem – „ma wartości kompensacyjne, gdyż wyrabia szybkość reakcji w oparciu o złożony system nerwowy: bodziec słuchowy – decyzja wyrażona działaniem”.

Turnusy rehabilitacyjne – usprawnianie, rehabilitacja i rekreacja.

Turnusy rehabilitacyjno-usprawniające już we wczesnej fazie ich organizowania w Polsce miały swoje dwie wyróżniające się odmiany: obóz rehabilitacyjno-sportowy i turnus rehabilitacyjno-leczniczy. Ten pierwszy wyłonił się na bazie istniejącej już w 1951 roku sekcji sportowej przy poznańskim okręgu Polskiego Związku Niewidomych, ten drugi od 1960 roku ukształtował się w rezultacie współpracy, do jakiej doszło w zakresie działalności sportowo-rehabilitacyjnej pomiędzy Zrzeszeniem Sportowym „Start” i Związkiem Spółdzielni Niewidomych.

Turnusy rehabilitacyjno-usprawniające dla niewidomych i niesprawnych ruchowo – stwierdza J. Dziedzic – są tymi, które w Polsce mają najdłuższą historię, datującą się już od lat pięćdziesiątych XX stulecia i swoimi początkami związaną ściśle z Poznaniem.

Letnie i zimowe turnusy dla niepełnosprawnych ruchowo zaczęli organizować ówcześni lekarze z Klinki Ortopedii w Poznaniu: doc. dr med. J. Tomaszewska i dr med. A. Kabsch, natomiast turnusami dla niewidomych z udziałem PZN, ZSN i WSWF zajął się organizacyjnie i naukowo Jan Dziedzic.

Turnusy rehabilitacyjne, w tym zwłaszcza rehabilitacyjno-usprawniające, ale przecież nie tylko one (bo przecież wciąż pojawiają się nowe ich rodzaje), w swoim oddziaływaniu na uczestników charakteryzują się tym, że sens usprawniającego działania na nich jest niejako podwójny: fizyczno-medyczny oraz psychospołeczno-integracyjny.

Ten drugi wyraża się m.in. w tym, że turnusy wdrażają niepełnosprawnych do rekreacji fizycznej, a zwłaszcza ruchowej, wyrabiając u nich w tym zakresie umiejętności na poziomie określanym przez Dziedzica jako podstawowy.

Niepełnosprawny zintegrowany ze społeczeństwem to m.in. taki, który umie korzystać z powszechnie dostępnych w społeczeństwie form rekreacji fizycznej (ruchowej), tzn. taki, który – na przykład – zagra w palanta lub jakąś inną grę ruchową, umie zachować się na pływalni (zna elementy podstawowych stylów pływackich), wie, jak korzystać ze sprzętu sportowo-turystycznego, nie odczuwa oporów przed obnażeniem swojego naznaczonego kalectwem ciała w środowisku ludzi zdrowych, np. na plaży.

„Turnusy przygotowują do współuczestniczenia w aktywnym wypoczynku na równi i wspólnie z ludźmi bez ograniczeń psychologicznych. Przekonują i wdrażają inwalidów do czynnego wypoczynku, a „zapoznając ich z wielorakimi formami ruchowymi, dostępnymi dla poszczególnych jednostek – zachęcają do udziału w zajęciach pozaturnusowych, tj. w miejscu zamieszkania”. Zadania, jakie stawia się turnusom rehabilitacyjnym, a zwłaszcza rehabilitacyjno-usprawniającym, oraz funkcje spełniane przez nie w stosunku do ich uczestników, każą Janowi Dziedzicowi szczególnie interesować się dopływem na nie odpowiedniej kadry. Ludziom prowadzącym na turnusach zajęcia, a jednocześnie spełniającym wobec biorących w nich udział osób z niepełnosprawnością nadzór opiekuńczo-wychowawczy, twórca koncepcji wychowania fizycznego specjalnego stawia wysokie i trudne wymagania.

Chodzi mu o takie pożądane u nich cechy czy właściwości, jak: - kwalifikacje zawodowe, - zaangażowanie osobiste i postawa społeczna, - poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo podopiecznych, - solidne wypełnianie obowiązków nauczyciela, opiekuna i wychowawcy.

Idee tkwiące u podstaw turnusów rehabilitacyjnych nie zawsze są w pełni rozumiane przez ludzi podejmujących się ich organizacji i prowadzenia. Zdarzają się sytuacje, iż turnusy prowadzi się tak, jak gdyby to były kolonie dla dzieci i młodzieży albo też „bierne wczasy dla dorosłych”. Tu nie chodzi jedynie o sprawne i zgodne z celami rehabilitacji odbywanie się i funkcjonowanie turnusu, tu w grę wchodzi także, a może i przede wszystkim szacunek i dowartościowanie osób dotkniętych zwłaszcza ciężkim kalectwem.

Programowe oddziaływanie rehabilitacyjno-ruchowe na turnusach może być pojmowane w sposób zawężony, wykazywany w kategoriach bezpośrednio fizycznie policzalnych (poprzez dokonywanie różnych pomiarów), ale może ono być też obserwowane w zakresie przystosowania się inwalidów do poruszania się w przestrzeni, pokonywania przeszkód, wyrabiania zaradności i poczucia niezależności”.

Ogólny rzut oka na naukową i społeczną działalność Jana Dziedzica.

Związki pedagogiki specjalnej z humanizmem jako trwałym od czasów Odrodzenia trendem w kulturze europejskiej są bezsporne. W odniesieniu do niepełnosprawnych wyraziła je Maria Grzegorzewska w często przy różnych okazjach wzmiankowanym powiedzeniu: nie ma kaleki, jest człowiek!”. Wizja Jana Dziedzica związków między wychowaniem fizycznym i sportem a medycyną, rehabilitacją i pedagogiką specjalną z całą pewnością jest świadectwem oryginalnej kontynuacji w jego życiu i twórczości właśnie owych humanistycznych wartości w polskiej pedagogice specjalnej.

Twórczość Profesora Dziedzica – poza humanistycznym – ma też mocno zaznaczony wątek społeczny, tzn. że dostrzegał problemy i potrzeby osób z niepełnosprawnością w skali całych ich zbiorowości, a nie tylko poszczególnych jednostek.. Ten społeczny, ale i zarazem społecznikowski punkt widzenia wyraźnie doszedł do głosu w jednym z wywiadów prasowych, w którym wskazywał m.in. na braki i niedociągnięcia Zrzeszenia „Start” w zakresie sportowego uaktywniania inwalidów wzroku. Mówił wówczas, iż „nie chodzi przecież tylko o to, żeby przygotować najbardziej sprawnych do zawodów sportowych, lecz aby sportem i turystyką objąć w miarę możności wszystkich niewidomych”. W sporcie inwalidów dzieją się w dużej jego części zjawiska zupełnie podobne czy identyczne do tych, które już od dawna obserwujemy w sporcie wyczynowym ludzi zdrowych. Nie jest to już tak do końca sport humanistyczny i rekreacyjny, jak kreślił to w rozważaniach Jan Dziedzic. O gimnastyce w przerwach w pracy trudno dziś nawet myśleć w warunkach dyktowanych przez wolny rynek, a przecież takowa w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych XX wieku odbywała się w spółdzielniach inwalidów i spółdzielniach niewidomych. Wychowanie fizyczne, sport i rekreacja ruchowa (szerzej: fizyczna) – to w świetle prac Dziedzica dziedziny globalnie rozumianej kultury fizycznej, zachowujące swoją odrębność personalną i przedmiotowo-materialną, ale jednocześnie będące trudne do odróżnienia w konkretnych sytuacjach. Łączy je to, że człowiekowi proponują ruch w innych jego formach od tych, które są mu dane w życiu codziennym.

Odchylenia od normy w fizycznym i mentalnym rozwoju człowieka od jakiegoś momentu stały się przedmiotem wzrastającego zainteresowania wychowania fizycznego. Związkami z wychowaniem fizycznym są zainteresowane zwłaszcza ortopedia i rehabilitacja medyczna, wywierające m.in. wpływ na programy nauczania uczelni wychowania fizycznego.

W rehabilitacji i rewalidacji Dziedzic dostrzega wpływ wychowania fizycznego i kultury fizycznej w ogóle nie tylko na fizyczne, ale i na „pozafizyczne” aspekty rozwoju osobniczego jednostki.

Zawsze wf i kultura fizyczna oddziałuje na całego człowieka, ogólnie go aktywizując i kształtując jego określone cechy psychiczne. Gimnastyka lecznicza (kinezyterapia) to dyscyplina pedagogiczno-lekarska, będąca wyrazem doniosłej roli odpowiednio dobranych form ruchowych w leczniczym usprawnianiu i ogólnym wzmacnianiu ustroju. Wychowanie fizyczne – powiada Dziedzic – operuje jednak zasadniczo pozaleczniczymi formami działania i właściwy jest mu rekreacyjny charakter.

U osób z różnego rodzaju dysfunkcjami i schorzeniami znaczenia nabierają różne formy rekreacji fizycznej i ruchowej, zwłaszcza te, które korzystają z materiału będącego do dyspozycji wychowania fizycznego i sportu. Formy te, zwłaszcza zawarte w tak zwanym sportowaniu – zabawowym uprawianiu elementów znanych dyscyplin sportowych i dyscyplin użytkowych (biegi, skoki, rzuty) – mają dla niepełnosprawnych wybitne walory terapeutyczno-rehabilitacyjne.

Turnusy usprawniające i „sport inwalidów” – ten drugi często pisany przez Dziedzica w cudzysłowie dla zaakcentowania jego charakteru rekreacyjnego i pozawyczynowego (choć uwzględniającego ducha sportowej rywalizacji) – stanowią w jego zainteresowaniach przedmiot dociekań wyjątkowo ważny, ponieważ właśnie w obu tych formach fizycznego uaktywniania niepełnosprawnych wskazywał zawsze na wzajemne splatanie się momentów dla nich niesłychanie ważnych: rekreacji i regeneracji oraz usprawniania i rehabilitacji.

Jan Dziedzic z pewnością nie był tzw. uczonym gabinetowym, tkwił w różnych przejawach życia. Kilka książek jego autorstwa i tych, które powstały we współpracy z najbliższymi współpracownikami, miało charakter prac pionierskich, szczególnie w zakresie fizycznego usprawniania osób niewidomych. Znajdują się one nadal w obiegu jako cenna pomoc wychowawcom fizycznym pracującym zwłaszcza z niewidomymi i upośledzonymi umysłowo. Wypowiadał się przede wszystkim w krótkich formach pisarskich – referatach, artykułach, korespondencjach. Nie trzymał się w swoich tekstach żargonu hermetycznie naukowego, lecz pisał także nierzadko, korzystając z języka publicystyki dziennikarskiej lub z języka potocznego.

Prace Jana Dziedzica zasługują na uwagę głównie z tego powodu, że we właściwym sobie obszarze dociekań praktycznych i przedmiocie badań naukowych – kulturze fizycznej osób niepełnosprawnych – odegrał na gruncie polskim z pewnością rolę prekursorską i pionierską.

Otwarta na człowieka Halina Adamowicz (1913-2000) Władysław Gołąb.

Halina Adamowicz była postacią niezwykłą. Mówiono o niej, że potrafi pracować nie tylko dla niewidomych, ale i z niewidomymi. Była ogromnie zasłużona dla ruchu polskich spółdzielców niewidomych. Osoby związane z tym ruchem pamiętają ją jako człowieka skromnego, kompetentnego i życzliwego. Różnymi drogami szli niewidomi spółdzielcy, realizując swe społeczno-ekonomiczne cele. Towarzyszyła im pani magister – zawsze uważna, życzliwa i na wskroś moralna. Dla niej „tak” było zawsze „tak”, a „nie” zawsze „nie”. Nie dopuszczała kompromisu w sprawach prawdy i moralności społecznej. Myślę, że rezygnując z pracy po osiągnięciu wieku emerytalnego, miała dosyć zmagań o tę prawdę, o uczciwe traktowanie każdego człowieka. Nie umiała walczyć o swoje prawa, ale z ogromną odwagą i konsekwencją potrafiła bronić innych – tych krzywdzonych.

Halina Adamowicz, z domu Domańska, urodziła się 19 marca 1913 r. w Wólce Mławskiej, w osiedlu położonym o trzy kilometry od Mławy (do końca XIX wieku znanym jako Mławka, a dziś stanowiącym dzielnicę Mławy). Rodzice Haliny, Kazimierz Domański i Antonina z Jabłonowskich należeli do inteligencji wywodzącej się z ziemiaństwa polskiego, zubożałego po powstaniu styczniowym. Ojciec, z zawodu inżynier, kierował komorą celną stacji kolei żelaznej. Mława była miastem granicznym, łączącym zabór rosyjski z pruskim. Dla bezpieczeństwa urzędów państwowych kwaterował tu pułk dragonów.

W świadomości Haliny nie zachowały się żadne wspomnienia z Mławy, gdyż jeszcze przed wybuchem pierwszej wojny światowej państwo Domańscy z Haliną i jej dwoma starszymi braćmi (Jerzym i Władysławem) wyjechali do Taganrogu, miasta portowego nad morzem Azowskim, przy ujściu Donu (wówczas 80 tys. mieszkańców). Inż. Domański prowadził tam prace budowlane. Do Polski powrócili dopiero podczas rewolucji październikowej w 1918 r.

O okresie dziecięcym Haliny wiemy niewiele. Wzrastała w cieple rodzinnego domu, karmiona miłością do bliźnich i ojczyzny. Po ukończeniu Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego w 1934 r. wyszła za mąż, za kolegę ze studiów, Eugeniusza Adamowicza, i już w następnym roku wyjechała w męża rodzinne strony, do Łucka – stolicy woj. wołyńskiego. Od 1 listopada 1935 r. podjęła aplikację w Okręgowym Sądzie w Łucku, którą zakończyła pomyślnie zdanym egzaminem w marcu. Równocześnie od 31 stycznia 1936 r. do 31 sierpnia 1939 r. pracowała jako referendarz w Wydziale Rolnictwa i Reform Rolnych Urzędu Wojewódzkiego.

Po wybuchu drugiej wojny światowej Łuck zajęła Armia Czerwona. W świadomości pani Haliny Adamowicz utkwił obraz: „Plac przed dworcem kolejowym, NKWD-iści z automatami w ręku ogarniają grupę młodych ludzi, którą za chwilę mają wprowadzić do wagonów kolejowych, jest noc, wśród przeznaczonych do wywozu jest jej ukochany mąż. Z poczuciem bezsilności i świadomością ostateczności tego rozstania – żegna się”. Jej serce ściska się z bólu. Chciałaby przerwać kordon żołdaków i pójść razem z Eugeniuszem. To był ostatni raz, gdy go widziała, od tej pory wszelki ślad po nim zaginął. Halina była mu jednak wierna przez całe swoje długie życie.

Gdy tylko zaistniała taka możliwość, Halina Adamowicz nielegalnie przez kordon graniczny przedziera się do rodziców w Warszawie. Tu współpracuje z Jerzym Braunem (1901-1975 r.)

– myślicielem, poetą, krytykiem literackim i przede wszystkim wybitnym społecznikiem i politykiem (Braun – skoligacony i zaprzyjaźniony z rodziną Domańskich, w latach dwudziestych brał czynny udział w ruchu harcerskim, jest autorem i kompozytorem pieśni „Płonie ognisko i szumią knieje”). Dzięki niemu włączyła się w organizację „Unia”, stając się jej czynnym i głęboko ideowym członkiem. „Unia” powstała pod koniec 1940 r. z połączenia „Nowej Polski”, „Warszawianki” i „Grunwaldu”. Program organizacji był chrześcijański i narodowy, a zarazem radykalny społecznie. W marcu 1943 r. „Unia” połączyła się ze Stronnictwem Pracy, swoje oddziały wojskowe przekazując Armii Krajowej.

Halina Adamowicz w ramach „Unii” pracowała w pionie wojskowym: Na Placu Krasińskich prowadziła sklep będący przykrywką dla magazynu materiałów służących do wyrobu granatów, słynnych „Sidorówek”. W czasie powstania warszawskiego była sanitariuszką i łączniczką.

Po drugiej wojnie światowej, l marca 1946 roku, podjęła pracę redaktora w wydawnictwie „Czytelnik”, utrzymując równocześnie kontakty ze środowiskiem Unii i legalnie działającym Stronnictwem Pracy, którego prezesem był Jerzy Braun. W publikacji wydanej w 1999 r. „Zawołać po imieniu. Księga kobiet więźniów politycznych 1944-1958”, między innymi czytamy:

„Halina Adamowicz aresztowana 12 listopada 1948 r. W fali represji, które dotknęły Stronnictwo Pracy i redakcję „Tygodnika Warszawskiego” (...) po ciężkim śledztwie, prowadzonym przez ]. Różańskiego i L. Serkowskiego, została skazana przez WSR (Wojskowy Sąd Rejonowy) w Warszawie 18 lipca 1950 r. na karę 9 lat więzienia, utratę praw obywatelskich na 5 lat i przepadek mienia z art: 86 par. 2 Kk WP i z art. 7 dekretu z dnia18 listopada 1948 r. Karę odbywała w więzieniu w Fordonie. Wyszła na wolność 29 lipca 1955 r. na mocy warunkowego zwolnienia, to jest niemal po 7 latach. Sąd Wojewódzki w Warszawie 5 stycznia 1995 roku stwierdził nieważność orzeczenia z r. 1950”.

Ta krótka relacja ileż kryje w sobie dramatu: Nasza bohaterka przeżyła blisko dwuletnie śledztwo na Rakowieckiej z przesłuchaniami, nieraz kilkudziesięciogodzinnymi, z dręczeniem po krańce wytrzymałości zarówno fizycznej, jak i psychicznej, z tą niepewnością – co nas czeka za chwilę. To, że Halina Adamowicz wyszła psychicznie i moralnie nienaruszona, graniczy z cudem. Tylko jej głęboka wiara w Opatrzność i w sens wszelkiego cierpienia ofiarowanego wraz z krzyżem Chrystusa, pozwoliły jej przetrwać ten nieludzki koszmar.

Pobyt w więzieniu w Fordonie nad Wisłą (dziś dzielnicy Bydgoszczy)nie wydaje się już tak dramatyczny, jak lata śledztwa w Warszawie. W przerwach ciężkiej, fizycznej pracy, np. w pralni, więźniarki miały możność spoglądania na Wisłę przepływającą u stóp więzienia, a ponadto słuchania muzyki wydobywającej się z głośnika umieszczonego po zewnętrznej stronie muru.

1 września 1955 r. Halina Adamowicz, objęta zakazem zatrudnienia w swoim zawodzie, podjęła pracę fizyczną w Rolniczym Zakładzie Doświadczeń SGGW w Brwinowie pod Warszawą. Z końcem maja 1956 r. zwróciła się do Polskiego Związku Niewidomych z prośbą o przyjęcie jej do pracy – chociażby poniżej swoich kwalifikacji, chciała pracować wśród ludzi i na ich rzecz. Wiedziała, że wielu ludzi, podobnie jak ona okaleczonych represjami władz komunistycznych, znalazło pracę i swoisty azyl w Polskim Związku Niewidomych. Podanie załatwiono pozytywnie i już od 16 lipca 1956 r. podjęła pracę w Okręgu Warszawskim PZN, na stanowisku instruktora kulturalno-oświatowego. W kwietniu 1957 r. rozpoczął działalność Związek Spółdzielni Niewidomych. Polski Związek Niewidomych Zarząd Główny kierował do tej nowej organizacji swych najlepszych pracowników. Wśród nich znalazła się również mgr Halina Adamowicz. Pracę w ZSN podjęła od 1 października1957 r. Na fali „odwilży” i pomimo „fatalnego” życiorysu powierzono jej sprawy samorządu i organizacji, a później sprawy rehabilitacji i zagadnienia socjalne.

„Z panią Adamowicz – naczelnik Działu Rehabilitacji ZSN – współpracowałem od 1959 r., aż do jej przejścia na emeryturę – mówił Adolf Szyszko, wówczas kierownik odpowiedzialny za rehabilitację w Zarządzie Głównym PZN. – Była nastawiona na służbę w środowisku niewidomych, to jej zadanie naczelne, któremu była wierna do końca pracy w ZSN-ie. Umiała słuchać moich wywodów, a gdy się z nimi nie zgadzała – merytorycznie uzasadniać swoje stanowisko. Była po prostu partnerem przepojonym troską o drugiego człowieka, a nie urzędnikiem. Mimo częstych nieporozumień na szczytach PZN i ZSN, na jej życzliwość mogłem zawsze liczyć. Niezwykle pomogła nam w zatrudnianiu niewidomych”.

„Miałem problemy w spółdzielni – mówił Stanisław Ziemba prezes Spółdzielni ’Przyjaźń’ w Łodzi – odmówił mi pomocy prezes ZSN-u Marian Golwala, odmówił Okręgowy Związek Spółdzielni Inwalidów w Łodzi i dopiero pani Adamowicz zajęła się sprawą. Przyjechała do Spółdzielni, rozmawiała z ludźmi i wylała przysłowiową oliwę na wzburzone umysły ludzkie”.

Podobne świadectwo złożyła Elżbieta Myśliborska, przez blisko osiem lat pracująca w dziale kierowanym przez Halinę Adamowicz: „Pani Adamowicz była szefem niezwykłym. Swych pracowników traktowała po partnersku. Czuliśmy się bezpieczni. Wiedzieliśmy, że gdy zajdzie tego potrzeba, weźmie nas w obronę, a zarazem była wymagająca. Niewidomych traktowała na równi z widzącymi i nigdy nasza problematyka nie stanowiła dla niej okazji do awansu lub jakichkolwiek wyróżnień. Ona chciała po prostu służyć niewidomym”.

W mojej pamięci pani Halina zachowała się jako osoba o ogromnej kulturze wewnętrznej, oczytana humanistka, kompetentna w sprawach zawodowych i otwarta na drugiego człowieka. Pozostała wierna poglądom Jerzego Brauna. Z jego żoną, Hanną Agnieszką (1900-1980 r.), przyjaźniła się aż do jej śmierci. Była osobą głęboko wierzącą. Z filozofów chrześcijańskich przedkładała św. Augustyna nad św. Tomasza. Fascynował ją J. M. Hoene-Wroński. Cieszyła się, że jego myśl filozoficzna znów fascynuje ludzi Kościoła. Po osiągnięciu 60. roku życia z dniem 30 kwietnia 1973 r. przeszła na emeryturę. Z tej okazji niewidomi spółdzielcy urządzili jej uroczyste pożegnanie. Przybyli na nie prezesi z różnych stron Polski. Jako emerytka często kontaktowała się ze Związkiem Spółdzielni Niewidomych. Czytała prasę środowiskową, interesowała się losem poszczególnych niewidomych. Była po prostu wierna w przyjaźni. Gdy w 1980 r. wybuchła „Solidarność”, z miejsca przystąpiła do tego Związku. Boleśnie przeżyła stan wojenny. W latach dziewięćdziesiątych cieszyła się demokratyzacją życia społeczno-politycznego. Gdy tylko powstały takie możliwości, była współzałożycielką i honorowym członkiem odrodzonego Stronnictwa Pracy w oddziale przy Hucie Warszawa. Martwiły ją rodzące się na tej nowej drodze trudności i w końcu zrezygnowała z uczestnictwa w czynnym życiu politycznym.

Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć, że ojciec Haliny Adamowicz, inż. Kazimierz Domański, w latach pięćdziesiątych zaczął tracić wzrok. W 1961 r., w wyniku tragicznego wypadku, zginął pod kołami warszawskiego tramwaju. Matka Antonina przeżyła męża jeszcze o 10 lat. Pani Adamowicz obydwie te śmierci odczuła bardzo boleśnie, chociaż na zewnątrz nie okazywała tego.

6 grudnia 2000 r. w Warszawie zmarła mgr Halina Adamowicz. Pogrzeb odbył się 12 grudnia. Mszę św. celebrował ks. Aleksander Seniuk – dyrektor Archiwum Archidiecezji Warszawskiej. W pogrzebie uczestniczyły delegacje organizacji kombatanckich. Nad grobem przemówiła jedna ze współwięźniarek z Fordonu. Halina Adamowicz pochowana została w grobie rodzinnym, obok rodziców na Cmentarzu Powązkowskim. Z Laskami była związana przez wiele lat, jako członek Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. W latach sześćdziesiątych ściśle współpracowała z Henrykiem Ruszczycem w sprawie zatrudniania niewidomych.

Po jej śmierci między innymi pisałem:

„Droga Pani Halino, pragnę w imieniu nas wszystkich, niewidomych, gorąco Ci podziękować za to, że byłaś wśród nas, że umiałaś z troską pochylić się nad każdą biedą, że uczyłaś nas, jak można przebaczać doznane krzywdy, jak z uśmiechem iść przez życie”.

Owoce życzliwości i troski. Jerzy Ziętek (1901-1985) Józef Szczurek

We wrześniu 1950 roku przez cały miesiąc przebywałem w szpitalu, na oddziale okulistycznym, w Katowicach. Miałem silne zapalenie gałki ocznej. Lekarze orzekli, że zlikwidowanie schorzenia wymaga kuracji szpitalnej. Wśród moich współpacjentów byli ludzie z całego Śląska, przeważnie górnicy, pracownicy różnych urzędów i instytucji kulturalnych, rolnicy.

Wkrótce z niemałym zaskoczeniem zauważyłem, że w czasie rozmów na różne tematy, prawie zawsze pojawia się nazwisko: Jerzy Ziętek – wojewoda katowicki. Gdy nie dostrzegano dobrego wyjścia z jakiejś trudnej sytuacji, mówiono: „Nie przejmujmy się, Ziętek na pewno sobie z tym poradzi”, albo: „Ziętek do tego nie dopuści”. To było moje pierwsze zetknięcie z człowiekiem, który przez kilkadziesiąt lat tak bardzo wiele znaczył dla regionu śląskiego, a o którym chciałbym teraz nieco więcej opowiedzieć. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w następnych latach będę miał okazję wielokrotnego spotykania się z nim w rozmaitych okolicznościach zwłaszcza wtedy, gdy dawał wyraz swej przyjaźni wobec niewidomych i autentycznej troski o ich sprawy.

Początek drogi

Jerzy Ziętek urodził się10 czerwca 1901 roku w Gliwicach w rodzinie kolejarskiej. Skończył gimnazjum (wtedy Gliwice należały do Niemiec), ale za propolskie sympatie został ze szkoły usunięty, więc maturę zdawał przed komisją oświatową Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w Bytomiu. Uczestniczył w trzecim Powstaniu Śląskim, jako łącznik. Wkrótce opuścił rodzinną miejscowość, która została w granicach Niemiec i wraz z rodzicami przeniósł się do przydzielonych Polsce Tarnowskich Gór. Niebawem rozpoczął pracę na stanowisku sekretarza w miejscowym urzędzie powiatowym.

W 1929 r. wojewoda katowicki mianował go na naczelnika komisarycznego urzędu w Radzionkowie. Początkowo mieszkańcy patrzyli na niego niechętnie, lecz bardzo szybko zaskarbił sobie ich uznanie i przychylny stosunek swą działalnością świetnego gospodarza. Zdobył pieniądze z wojewódzkich funduszów na wybrukowanie ulic 15-tysięcznego Radzionkowa i zatrudnił do tych prac miejscowych bezrobotnych. Z podobnego dofinansowania w ciągu roku wybudował 10 dużych domów mieszkalnych, a dla miejscowego kółka rolniczego kupił siewnik i młockarnię. dopłacał do kuchni, która dostarczała posiłki ponad 900 bezrobotnym, a z pomocą miejscowych kupców i piekarzy dożywiał prawie 1500 dzieci.

W centrum miasta zbudował stadion, przy okazji dając pracę dwustu miejscowym bezrobotnym, a na Księżej Górze stworzył centrum sportu i rekreacji. Na znacznej przestrzeni powstały szerokie na 6-8 metrów aleje , założono szybowisko, kwietniki i posadzono drzewka. Związek Rezerwistów zbudował strzelnicę, towarzystwo Sokół – tor saneczkowy. Ziętek sam pilnował, by zatrudnieni na Księżej Górze robotnicy dostawali smaczne obiady. Cenił fachowość, pracowitość i solidność.

Tu w Radzionkowie rozpoczął gospodarską działalność, którą za kilka lat rozciągnął na cały Górny Śląsk . W 1935 r. został wybrany, z Bloku Współpracy z Rządem, na posła Sejmu Krajowego.

Znad Oki na Śląsk

Na kilka dni przed wybuchem II wojny światowej, Jerzy Ziętek wywiózł żonę i dzieci do Krakowa. Miał się z nimi zobaczyć dopiero po pięciu latach. We wrześniu, uciekając przed Niemcami, trafił do zajętego wkrótce przez Armię Czerwoną Lwowa. Pracował jako portier w szpitalu. Wkrótce jednak został deportowany, w czerwcu 1940 roku, do obozu pracy w Rybińsku nad Wołgą. Był jednym z tysięcy więźniów pracujących przy budowie miejscowej elektrowni. W październiku 1941 roku przewieziono go na północny Kaukaz. Tam został zatrudniony na budowie linii energetycznej.

Gdy dowiedział się, że w Sielcach nad Oką tworzy się jednostka polskiego wojska, zgłosił się na ochotnika, była to bowiem jedyna dla niego okazja wydostania się ze Związku Radzieckiego. Powierzono mu funkcję pisarza kompanii w 6. pułku piechoty, a niedługo potem uzyskał nominację na oficera oświatowego. Poznał wtedy Aleksandra Zawadzkiego, z którym później w przez długie lata wiązały go przyjazne stosunki i wspólna praca. Był jednak ostrożny i od polityki trzymał się z daleka.

W styczniu 1945 roku, wraz z Dywizją Kościuszkowską, w randze pułkownika, wrócił do Polski. Gdy dwa miesiące później, zapadła uchwała o utworzeniu województwa katowickiego, powierzono mu funkcję zastępcy wojewody, przy czym od początku podział władzy był taki, że wojewoda – Aleksander Zawadzki – zajmował się sprawami ogólnymi i politycznymi, a Jerzy Ziętek – administrowaniem w województwie śląsko-dąbrowskim.

Jedną z pierwszych jego decyzji, było powołanie w czerwcu 1945 roku komisji, która podjęła się spisu przymusowo wywiezionych do ZSRR przez Armię Czerwoną górników. Spis zawierał 9877 nazwisk. Komisja podjęła również działania zmierzające do zwolnienia deportowanych górników i ich powrót do domu.

Gospodarz

W 1964 r. Jerzy Ziętek został przewodniczącym Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, czyli – jakbyśmy dziś powiedzieli – wojewodą górnośląskim. I choć ważne decyzje najczęściej zapadały w Wojewódzkim Komitecie PZPR, to i tak władza wojewody Ziętka była ogromna, zwłaszcza że jego współpraca z pierwszym sekretarzem Komitetu – Edwardem Gierkiem – miała charakter harmonijny. Wzajemnie się uzupełniali i razem pracowali na opinię dobrych gospodarzy. W lipcu 1971 roku, Ziętek został awansowany na generała brygady Wojska Polskiego. Jego wielkiej odwadze, wizjonerskim i organizacyjnym zdolnościom, region śląski w dużej mierze zawdzięcza wszechstronny rozwój trwający przez kilkadziesiąt powojennych lat. Zainicjował budowę Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku na granicy Katowic, Chorzowa i Siemianowic, Stadionu Śląskiego a także kompleksów sanatoryjno-wypoczynkowych w Ustroniu Zawodziu, Jaszowcu, Rabce i Reptach koło Tarnowa. Wybudował również jedną z najsłynniejszych w Polsce i Europie hal widowiskowych – popularny „Spodek”.

Warto jednak pamiętać, że za tym wielkim budowaniem stało wiele oddanych sprawie ludzi, ale wraz z narastaniem legendy Ziętka (jak go powszechnie nazywano: „Jorga”), na zasadzie toczącej się lawiny, z biegiem czasu wszystkie osiągnięcia Jemu zaczęto przypisywać.

Przyjaciel

Po nakreśleniu wstępnego zarysu biograficznego Jerzego Ziętka, czas przejść do spraw niewidomych i jego udziału w bliskiej nam problematyce, bo choć ta grupa inwalidów miała, i nadal ma, wielu przyjaciół to jednak nigdzie indziej nie zdarzyło się dotychczas, aby przedstawiciel terenowej władzy administracyjnej okazał tak wiele zrozumienia, troski i przyjaźni. Jako wstęp do tych zagadnień niech nam posłuży wypowiedź Marianny Wysockiej podczas narady działaczy PZN w Jachrance w 1996 roku.

„Niewidomi na Śląsku mieli to szczęście, że przez trzydzieści lat wojewodą był Jerzy Ziętek. Znał osobiście Pawła Niedurnego, Rudolfa Wysockiego, Kazimierza Jaworka i wielu innych działaczy. Oni często spotykali się w gabinecie Ziętka, siadali sobie w fotelach i rozmawiali o potrzebach niewidomych. Na rozmowach się nie kończyło. Wojewoda pomagał w załatwianiu różnych, nawet najtrudniejszych spraw, a więc w zdobywaniu pieniędzy na różne akcje, w budowaniu zakładów pracy i innych obiektów, zaopatrzeniu w maszyny i środki transportu dla spółdzielni, w przydziale mieszkań. Pomagał prawie do końca życia, dopóki tylko mógł. Swoim najbardziej zaufanym pracownikom powiedział: zajmijcie się tymi niewidomymi, bo oni potrzebują pomocy. Nigdy nie zapomnimy tego co dla nas zrobił Jerzy Ziętek, on wpisuje się bardzo realnie, można powiedzieć złotymi zgłoskami, w historię niewidomych na Śląsku”.

Nie wiemy, jak i kiedy to się zaczęło, ale znając stosunek Jerzego Ziętka do drugiego człowieka, należy wierzyć, że przejął się losami ludzi mających z powodu braku wzroku utrudnione życie. Dodatkowo, sympatiom wojewody sprzyjał fakt, że niewidomi na Śląsku wykazywali dużą aktywność społeczną i gospodarczą, a – jak wiadomo – Ziętek cenił zaangażowanie, optymizm i działanie. Fakty świadczą, że niewidomi byli mu bardzo bliscy. Dawał tego dowody konsekwentnie przez dziesiątki lat. Uczestniczył we wszystkich zjazdach wojewódzkich Polskiego Związku Niewidomych i innych wydarzeniach ważnych dla tej grupy inwalidów, doceniał ich wszelkie wysiłki zmierzające do normalnego, aktywnego życia i wysiłki te wspierał przy każdej okazji.

Dzięki jego poparciu w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wybudowano na Górnym Śląsku nowoczesne obiekty dla spółdzielni niewidomych w Chorzowie, Sosnowcu, Bytomiu, Częstochowie, Bielsku Białej i Rybniku. W 1966 r. w Chorzowie wybudowany został nowoczesny zakład rehabilitacyjny wyposażony w komplet maszyn i innych urządzeń niezbędnych do szkolenia zawodowego niewidomych i słabowidzących. Największym osiągnięciem stało się wybudowanie w Chorzowie, w pobliżu Parku Kultury i Wypoczynku nowoczesnego ośrodka opiekuńczego dla starszych lub niezaradnych niewidomych. Jest prawie pewne, że gdyby nie pomoc i przyjaźń Jerzego Ziętka – sprawy miałyby się całkowicie inaczej. Aby to twierdzenie lepiej udokumentować, przytoczę krótkie fragmenty trzech artykułów prasowych z minionych lat, ukazujących ogromny wpływ niezwykłego wojewody górnośląskiego na życie niewidomych.

Z prasy

„Ustępujący Zarząd – mówił Jerzy Ziętek – pracował z całym poświęceniem i zrobił dużo dobrego dla niewidomych na Śląsku. Pracę władz związkowych obserwowałem na co dzień i uważam, iż należy im się szczere uznanie. Państwo ludowe nie szczędzi wysiłków, aby niewidomi byli ludźmi aktywnymi, współgospodarzami Polski, odpowiedzialnymi i pełnowartościowymi obywatelami. Ważne jest, aby brać czynny udział w życiu. Taką inicjatywę i aktywność przejawiał Zarząd Okręgu Chorzowskiego, był wnikliwy i zapobiegliwy. Fakt ten cieszy. Doceniamy Wasz udział w pracy dla dobra społeczeństwa. Możecie liczyć na to, że władze wojewódzkie pomogą wam we wszystkich trudnych sprawach”. („Pochodnia”, 1-1966).

Sala Kolumnowa gmachu związków zawodowych w Katowicach jest wypełniona w całości – delegaci i licznie zaproszeni goście. Dochodzi godzina dziesiąta. Do sali wkraczają przedstawiciele władz wojewódzkich, a wśród nich członek Rady Państwa, przewodniczący Prezydium Rady WRN w Katowicach – generał Jerzy Ziętek i poseł na Sejm PRL, wiceprzewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych – Roman Stachoń oraz dyrektor Departamentu Rehabilitacji Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej – mgr Tomasz Lidke. Są kamery telewizyjne, dziennikarze prasowi i radiowi. Rozpoczyna się Dziesiąty Wojewódzki Zjazd Delegatów PZN Okręgu Katowickiego.

Organizacja niewidomych na Śląsku i w Zagłębiu, dzięki swej wielkiej aktywności i osiągnięciom, zasłużyła sobie na uznanie władz. Moment ten mocno podkreślił w swym przemówieniu gen. Jerzy Ziętek. Powiedział on między innymi: „…Niewidomi są odpowiedzialnymi i ofiarnymi działaczami społecznymi, dobrymi organizatorami i kierownikami jednostek gospodarczych i ogniw związkowych, sumiennymi pracownikami instytucji państwowych. W klimacie życzliwości, zrozumienia i poparcia władz Polski Ludowej w twórczy sposób włączają się do budowania, wysiłku całego narodu. Związek w województwie katowickim udziela skutecznej pomocy kilku tysiącom niewidomych. Jego prężność i ofiarna praca może być wzorem dla innych organizacji. Dowodem tego jest sztandar, ufundowany dla katowickiego Okręgu PZN przez Wojewódzką Komisję Związków Zawodowych, Ministerstwo Górnictwa i Energetyki, Ministerstwo Przemysłu Ciężkiego, Zjednoczenie Hutnictwa, Żelaza i Stali i Wojewódzki Związek Spółdzielni Inwalidów”.

Od kilku lat Okręg otrzymuje z Prezydium WRN znaczne sumy pieniężne na zakup pomocy rzeczowych dla swego aktywu. Z tych środków zakupiono już siedemdziesiąt dziewięć magnetofonów, siedemnaście maszyn czarnodrukowych, piętnaście radioodbiorników i wiele innego sprzętu. Dużą wagę przywiązuje się do wykształcenia. Aktualnie do szkół średnich i wyższych uczęszcza trzydziestu sześciu niewidomych. Większość z nich bierze czynny udział w życiu Związku”. („Pochodnia”, 6-1972).

Powszechnie znana jest życzliwość władz wojewódzkich w Katowicach, a zwłaszcza wojewody gen. Jerzego Ziętka, dla niewidomych Śląska i Zagłębia. Życzliwość ta i zrozumienie naszych potrzeb przybiera różne formy, między innymi i inwestycyjne. Z serdecznej troski i pomocy korzysta również spółdzielnia niewidomych „Promet” w Sosnowcu. W ostatnich tygodniach oddany został do użytku nowy gmach, do którego załoga spółdzielni przeniesie się jeszcze pod koniec bieżącego roku. Obiekt ma dwa tysiące sześćset sześćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni, nie licząc oddanego przed miesiącem budynku portierni, w którym znajdują się również pomieszczenia zakładowego radiowęzła, pokoje dla instruktorów kulturalno-oświatowych, poczekalnie dla kierowców, a także poczekalnię dla osób towarzyszącym niewidomym. spółdzielnia ma kilkanaście samochodów, własne ciągniki i spychacze. Drugie piętro nowego gmachu przeznaczone jest dla zarządu, administracji i działu rehabilitacji. Tutaj między innymi będzie kilka gabinetów lekarskich, gabinet dentystyczny i laboratorium analityczne. Pomieszczenia na niższych kondygnacjach przeznaczone są na cele produkcyjne, głównie montażowe, bowiem wraz z przeprowadzeniem się do nowego budynku spółdzielnia rozpoczyna nowoczesną produkcję – montaż pulpitów sterowniczych, służących do różnego rodzaju urządzeń elektronicznych. Dodajmy, że wszystkie te inwestycje powstają ze środków społecznych. („Pochodnia”, 11-1971).

O bliskiej więzi wojewody Ziętka z niewidomymi można by pisać jeszcze wiele, myślę jednak, że przytoczone fakty i opinie w dostatecznej mierze utwierdzają nas w przekonaniu o jego przyjacielskiej, niemal ojcowskiej trosce o naszą pozycję w społeczeństwie. Powróćmy zatem do obrazu jego roli w ogólnospołecznym odbiorze, zwłaszcza że wizerunek ten od dwudziestu lat rodzi ostre kontrowersje.

Przeciwnicy

Działalność i postawa Ziętka budzi wśród wielu ludzi, głównie spod znaku skrajnej prawicy, ostry sprzeciw. Nie mogą mu darować, że do kraju powrócił ze Wschodu razem z Dywizją Kościuszkowską i to w dodatku w randze pułkownika, że – jako zastępca przewodniczącego Rady Państwa – miał podpisać dekret o stanie wojennym i wielu innych aspektów jego działalności publicznej. A propos – sam Ziętek niejednokrotnie stwierdzał, iż dekretu nie podpisał, gdyż w tym okresie był już na tyle niesprawny, że nie opuszczał swej willi w Ustroniu. W wyniku bardzo źle układającej się współpracy z pierwszym sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR – Zdzisławem Grudniem, w 1975 roku musiał odejść na emeryturę. Zmarł dziesięć lat później.

Obrońcy

Dyskusjom wśród polityków, publicystów, pisarzy nie ma końca. Olbrzymia ich większość widzi w jego osobie wielkiego człowieka, wybitnego, na wskroś pozytywnego kreatora naszej polskiej, powojennej rzeczywistości. Spośród filmów ukazujących jego sylwetkę najbardziej znane i nagradzane są: „Gospodarz” – Tomasza Blachnickiego i „Człowiek z laską” – Antoniego Halora. Najwięcej publikacji książkowych wychodzi z Uniwersytetu Śląskiego i Śląskiej Wyższej Szkoły Zarządzania im. Jerzego Ziętka. Niedawno uczelnię tę opuściła , ciesząca się dużą poczytnością, 500- stronicowa książka prof. Jana Walczaka : „Jerzy Ziętek. Biografia Ślązaka”. Sporo wiadomości znajduje się również na internetowej stronie Jerzego Marka Ziętka – najmłodszego wnuka generała, posła na sejm z Platformy Obywatelskiej. Reżyser filmowy, publicysta, senator RP – Kazimierz Kutz, w swojej książce „Klapsy i ścinki. Mój alfabet filmowy i nie tylko” dużo miejsca poświęcił Ziętkowi, z którym się przyjaźnił, o jego pracy pisze następująco:

”W urzędzie pojawiał się o szóstej rano. Od siódmej do dziewiątej miał odprawę z pracownikami. Przydzielał nowe zadania i kontrolował wykonanie poprzednich. Od dziesiątej przyjmował petentów – w granicach 14 dni każdy mógł się do niego dostać. O czternastej wyjeżdżał w teren, gdzie aranżował, otwierał, kontrolował. O siedemnastej wracał do urzędu, zabierał torbę dokumentów i jechał do domu – do Ustronia oddalonego o 80 km od Katowic. Wieczorem przeglądał i podpisywał przywiezione dokumenty. Jego podpis – tak zwana choinka – miał znaczenie magiczne, otwierał wiele drzwi i życzliwość ludzką. Był gigantomanem, bo myślał skalą wielkiej aglomeracji – Śląska”.

Jako człowiek

Niemałą sensacją stało się odkrycie sprzed pięciu lat, nazwane tajemnicą watykańską. W biografii Jerzego Ziętka pojawił się nowy fakt budzący duże poruszenie. W 1952 roku spotkało go wielkie nieszczęście – zmarło mu dwoje dzieci. Był całkowicie załamany.

Biskup Herbert Bednorz, chcąc mu przynieść ulgę w dramacie, zwrócił się do papieża Piusa XII, aby podjął próbę pocieszenia generała. Z biskupem Bednorzem łączyła Ziętka szczególna płaszczyzna porozumienia. Duchowny odwiedzał go jeszcze przed śmiercią w szpitalu. Obaj dobrze się rozumieli. Wywodzili się z tego samego plebejskiego środowiska. Przychylając się do prośby biskupa, papież wysłał obraz – reprodukcję Matki Boskiej Częstochowskiej. Na jego odwrocie znajdowała się dedykacja – słowa otuchy papieża Piusa XII. Generał miał następnie przekazać obraz jednej z parafii, prawdopodobnie w Mikołowie.

Z oczywistych względów nie mógł daru trzymać u siebie. Wśród aparatczyków partyjnych zawsze miał licznych wrogów. Nie mogli mu darować jego autorytetu, samodzielności i rozmachu działania. Niedługo potem, za sprawą dyrektora do spraw wyznań – wiadomość o watykańskim podarunku została częściowo upubliczniona. Jerzego Ziętka wyrzucono z Partii, jednak po kilku miesiącach został do Partii przywrócony.

„W myśli, w czynie”

W 2004 roku powstała Fundacja im. gen. Jerzego Ziętka. Głównym punktem jej programu jest pomoc materialna biednym studentom, uczniom szkół średnich i ubogim rodzinom na Śląsku. Przyjmuje się, że w województwie Górnośląskim około 90 proc. studentów pochodzi z rodzin, w których dochód nie przekracza 600 zł na osobę. Założyciele fundacji nawiązują do Ziętka, legendarnego wojewody katowickiego, gdyż „Wiele zrobił dla Śląska. Dzięki niemu mamy wyższe uczelnie. Jest jednym z największych Ślązaków. Powołanie fundacji jest najlepszym sposobem, żeby Ślązacy zrobili coś sami dla siebie”. Jesienią każdego roku Ziętek zapraszał do siebie grupę kilkunastu generałów radzieckich – wojennych towarzyszy, którzy później awansowali na wyższe stopnie oficerskie. Ci generałowie stanowili jego tajną broń na ludzi, którzy chcieli go zniszczyć, a we władzach partii i w Służbach Bezpieczeństwa było ich niemało.

Sześć lat temu powstał społeczny Komitet Budowy Pomnika Jerzego Ziętka. Zebrano ponad pół miliona złotych. Pomnik zaprojektował prof. Gustaw Zemła, który także dobrze zapamiętał Ziętka. – Miał piękną twarz, z cieniem dobroci i romantyzmu – mówi. I właśnie tak wygląda rzeźba generała. Starszy, nieco otyły pan z laską dobrotliwie spogląda przed siebie. W ręce trzyma kartkę. Z jednej strony wyryto napis: „Zawsze Śląsk, zawsze Polska”, a z drugiej: „W sercu, w myśli, w czynie”. On kochał ludzi. Ale nie była to miłość na pokaz. On im naprawdę pomagał. Ponad trzymetrowej wysokości pomnik, odlany z brązu w Gliwickich Zakładach Urządzeń Technicznych, został odsłonięty 19 listopada 2005 r., w przeddzień dwudziestej rocznicy śmierci Jerzego Ziętka, w parku przy Rondzie Katowickim, w pobliżu pomnika Powstańców Śląskich. Przeglądając artykuły prasowe omawiające życie Jerzego Ziętka, natknąłem się na publikację zatytułowaną: „Co po nim zostało?” Zawierała wykaz dokonań z dziedziny gospodarki, zarządzania, polityki, współżycia między ludźmi, wreszcie – etyki i moralności. Z tego długiego zestawu zacytuję tylko jeden punkt: „Rozmach inwestycyjny i ideał człowieka rządzącego, który wymaga więcej od siebie niż od innych. Udowodnił, że polityk też może być dobrym człowiekiem”.

Aktywność w cenie

Na zakończenie tego, z konieczności bardzo skróconego eseju biograficznego, powróćmy jeszcze raz do problematyki niewidomych. Może ktoś zapytać, dlaczego tak wiele miejsca poświęciłem nakreśleniu sylwetki generała Ziętka , ukazując jego działalność na wielu płaszczyznach. Dla mnie jest to proste. Moim zdaniem, człowiek, który uczynił tak wiele dobrego dla niewidomych i okazywał im nie raz lub dwa, lecz konsekwentnie przez dziesiątki lat, tyle serca i przyjaźni, zasługuje, abyśmy w szerszym aspekcie poznali jego życie. Udowodnił bowiem, że w planie makroodpowiedzialności mogą i powinny się mieścić również dostrzeganie problemów niewielkich społeczności mających własne potrzeby oraz troska o ich racjonalne zaspokajanie i otwieranie im róg do normalnego bytowania.

Zauważyć jednak należy, że zasługi w tej mierze nie leżą jedynie po jednej stronie. Jerzy Ziętek podkreślał przy każdej okazji, że ceni u niewidomych na Śląsku aktywność, inicjatywę, pracę na rzecz całego społeczeństwa, czynny udział w zbiorowym życiu kulturalnym i pęd do nauki. Te przymioty sprawiły, że zostali, jako środowisko, dostrzeżeni, docenieni. Ziętek promujący aktywność, uznał , że warto im pomagać, otwierać bramy do normalności.

Przypomnijmy, że na Śląsku już w okresie międzywojennym, a nawet jeszcze wcześniej, istniały zorganizowane zakłady pracy dla niewidomych, kwitło rzemiosło indywidualne, działały zespoły muzyczno-wokalne. W pierwszych latach po II wojnie światowej działalność ta zdecydowanie przybrała na sile. Związkowe zakłady pracy w Chorzowie, Zabrzu i Bytomiu, jeszcze przed przekształceniem ich w spółdzielnie, zatrudniały dużą liczbę niewidomych. Jednocześnie rozwijały działalność na wielu innych polach, zwłaszcza w dziedzinie kultury, sportu, turystyki. Gdy pod koniec lat pięćdziesiątych kierownictwo Polskim Związkiem Niewidomych przejął Kazimierz Jaworek – działacz ambitny, prężny, wykształcony – wszechstronna działalność Związku się zwielokrotniła. Zostało to szybko dostrzeżone przez władze wojewódzkie.

Jerzy Ziętek wysoko cenił Kazimierza Jaworka, tak zresztą, jak cały aktyw związkowy. Niejednokrotnie dawał wyraz zadowoleniu, że PZN na Śląsku ściśle współpracuje z władzami terenowymi, czego dowodem był fakt, iż w zarządzie każdego koła Polskiego Związku Niewidomych był przedstawiciel miejscowej rady narodowej. Dzięki temu władze samorządowe miały dobrą orientację w sytuacji Związku, a jednocześnie mogły szybko reagować na potrzeby niewidomych.

O przyjacielskim stosunku do Kazimierza Jaworka, a przez to w jakimś stopniu do całej organizacji, niech świadczy następujący epizod. Wiosną 1971 roku, prezesowi Okręgu PZN – Kazimierzowi Jaworkowi przyznano Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Wręczanie odznaczenia odbywało się w gmachu Wojewódzkiej Rady Narodowej. Zaproszeni zostali dziennikarze prasowi i radiowi. Po zakończeniu uroczystości nastąpiła wielka konsternacja. Fotoreporter z „Trybuny Robotniczej” – głównego dziennika katowickiego, oświadczył, że popsuł mu się aparat i zdjęcia nie zostały zrobione. Wojewoda stwierdził, że z tego powodu nie można rezygnować z upamiętnienia tak ważnej chwili i zdjęcia muszą być powtórzone. Poprosił więc Kazimierza Jaworka do swego gabinetu, a fotoreporterowi nakazał przynieść z redakcji inny, sprawny sprzęt. Fotoreporter niemal biegiem udał się do swego zakładu pracy. Zanim wrócił – upłynęło 20 minut. Wtedy dekoracja orderem odbyła się po raz drugi, oczywiście już bez udziału zaproszonych gości.

Na Górnym Śląsku w minionych latach stało się coś bardzo ważnego, coś co w takim stopniu nie dokonało się nigdzie indziej – człowiek stojący na szczycie władzy, patrzący na swe zadania przez pryzmat dobra ludzi, spotkał się z aktywną i odpowiedzialną postawą inwalidów wzroku. Z tego spotkania zrodziło się wiele dobrych twórczych wydarzeń. Na takiej glebie wyrastały osiągnięcia niewidomych w sferze materialnej, społecznej i kulturalnej. Jeśli ten obraz stanie się przykładem i natchnieniem dla niewidomych w Polsce teraz i w przyszłości – publikacja ta spełni swoje przeznaczenie.