tytuł Oni torowali drogi
podtytuł biografie ludzi zasłużonych
cykl część druga
redaktor Józef Mendruń, Elżbieta Oleksiak
opracowanie Józef Szczurek
,issn 0860-1925
wydawnictwo Redakcja Wydawnictw Tyflologicznych PZN Warszawa 2008
liczba stron 160
Oni torowali drogi. Biografie ludzi zasłużonych
Część druga
Zeszyty tyflologiczne 23
Warszawa 2008
Opracował Józef Szczurek
Część druga
Zeszyty tyflologiczne nr 23
Publikacja dofinansowana przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych
Warszawa 2008
Przygotowano do druku w Redakcji Wydawnictw Tyflologicznych PZN
Józef Mendruń (redaktor naczelny)
Józef Szczurek (opracowanie redakcyjne)
Elżbieta Oleksiak (redaktor wydania)
Projekt okładki: Wiktor Niciak
Redakcja techniczna Jolanta Szopa
Korekta Jadwiga Mendruń, Elżbieta Oleksiak
Nr ISSN: 0860- 1925
Adres redakcji
Redakcja Wydawnictw Tyflologicznych PZN
ul. Konwiktorska 9, 00 - 216 Warszawa
telefon/ faks 022- 635 52 84
e-mail: rehab.zg@pzn.org.pl
Skład i druk
Zakład Wydawnictw i Nagrań ZN
Ul. Konwiktorska 7/9
00- 216 Warszawa
Nakład 500 egz. format A5

Roman Kołodziejczyk, Józef Szczurek, Adolf Szyszko - Leon Wrzosek (1906 - 1972) Twórca Polskiego Związku Niewidomych i pierwszy prezes Zarządu Głównego tej organizacji. Postać Leona Wrzoska nierozerwalnie związana jest z historią zmagań niewidomych w Polsce o godne miejsce w społeczeństwie i twórczym kształtowaniem problematyki tej grupy inwalidów na przestrzeni wielu lat minionego wiek. Tak się złożyło, że w opisie dziejów ruchu niewidomych dotychczas niewiele poświęcono mu miejsca, o wiele za mało w stosunku do zasług i roli, jaką odegrał w stworzeniu podstaw wszechstronnego i pomyślnego rozwoju spraw niewidomych. Podejmując próbę nadrobienia powstałych zaległości, przedstawiamy biograficzny zarys człowieka , który wyrył głębokie ślady w całokształcie naszych spraw - w oświacie i kulturze, sytuacji materialnej, społecznej i organizacyjnej oraz we wszystkich innych dziedzinach.

Praca składa się z trzech części. Pierwszą, dotyczącą działalności społecznej, politycznej i bojowej płk Leona Wrzoska - przedstawił Roman Kołodziejczyk - dziennikarz zajmujący się problematyką inwalidów w Polsce. Część drugą - w której omówiona została praca na niwie spraw niewidomych - przygotował były redaktor naczelny "Pochodni" - Józef Szczurek, a kończy ją wypowiedź wybitnego działacza naszego środowiska - mgr Adolfa Szyszki. Mamy nadzieję, że biografia ta, ukazując działalność, osiągnięcia i charakter Leona Wrzoska, przybliży jego sylwetkę odczuciom Czytelników i utrwali ją w naszej pamięci.

Człowiek, żołnierz, działacz.

Leon Wrzosek, syn małorolnego chłopa, trudniącego się ciesielstwem, urodził się 5 marca 1906 roku w Warszawie, dokąd rodzice przeprowadzili się z Kielecczyzny, aby poprawić swoją egzystencję. Jednak także w Warszawie było trudno. Tak trudno, że Leonek był zmuszony do podjęcia pracy w piętnastym roku życia. Pracował jako goniec w redakcji ówczesnego „Kuriera Polskiego”. Ze skromnych dochodów Ojca i Leonka utrzymywała się ośmioosobowa rodzina: rodzice, cztery siostry, brat i on sam - dwaj starsi bracia polegli w pierwszej wojnie światowej. Funkcja gońca nie odpowiadała Leonowi. Postanowił zdobyć prawdziwy zawód i od roku 1922 kształcił się w Szkole Elektrotechnicznej przy ul. Sienkiewicza 5 w Warszawie. Jednocześnie pracował jako instalator - elektryk. Temu zawodowi pozostał wierny. Również w czasie odbywania służby wojskowej w baonie elektrotechnicznym saperów w Nowym Dworze (1928-1930). Po zwolnieniu z wojska rozpoczął pracę w przedsiębiorstwie „Grupa Techniczna”, oczywiście jako instalator - elektryk. Wtedy rozpoczęła się wielka droga Leona Wrzoska do ruchów lewicowych.

Wzrósł i wychował się w środowisku robotniczym, na warszawskim Kole. Przesiąknął ideałami, funkcjonującymi w otoczeniu, wśród kolegów, przyjaciół, towarzyszy pracy.

Do wybuchu II wojny światowej mieszkał na Kole. Tutaj sprowadził w roku 1935 swoją młodą małżonkę, panią Annę - robotnicę w wytwórni sztucznych kwiatów - tutaj przyszły na świat: pierwsza córeczka, Barbara i tuż przed wrześniem - Jolanta. W tym mieszkaniu spotykał się i rozmawiał z działaczami Komunistycznej Partii Polski i klasowego związku robotników budowlanych i pokrewnych. Z ruchem był związany już od roku 1930. Wtedy wstąpił do związku do oddziału elektromonterów i został wybrany w skład Komisji rewizyjnej tego oddziału, a następnie członkiem jego zarządu. W roku 1932 został członkiem Komunistycznej Partii Polski. W latach 1934-1935 uczestniczył bardzo czynnie w organizowaniu jednolitego frontu ludowego. W tym czasie poznał i zaprzyjaźnił się z późniejszym przewodniczącym Rady Państwa PRL, marszałkiem Polski - Marianem Spychalskim oraz Franciszkiem Łęczyckim - organizatorem Związku Walki Wyzwoleńczej w latach okupacji, i innymi.

Był ruchliwym, wesołym i mądrym młodym człowiekiem w owych międzywojennych latach. I takim pozostał w pamięci najbliższych i przyjaciół. Tych zaś miał wielu, nawet wśród nowopoznanych. Bo nikt nie rozstawał się z Nim obojętnie. Był człowiekiem dobrym, na wskroś dobrym i rozumiejącym. Bywało, że naruszał obowiązujące przepisy, jeśli tak trzeba było - jego zdaniem - zrobić dla dobra innego człowieka. Takie postępowanie nie miało nic wspólnego z „uganianiem się za popularnością” - na to był zbyt pryncypialny. Było to zgodne z wyznawanym światopoglądem, charakterem i pojmowaniem służby społecznej. Kiedyś powiedział: „Chodzi o to, aby mnie było dobrze z ludźmi i ludziom było dobrze ze mną”. Taki był z Niego „altruistyczny egoista”!

W 1936 musiał przerwać swoją działalność w klasowym związku zawodowym, ponieważ firma oddelegowała go do robót w tzw. terenie. Nie zerwał kontaktów - zdezaktywizował się częściowo, to prawda, był jednak nadal działaczem, gotowym do wykonywania każdego zadania, do udzielania rady i pomocy. Dla Leona Wrzoska słowa: „Ojczyzna”, „Polska”, „internacjonalizm”, „patriotyzm” - nie były pustymi dźwiękami. Wypełniała je treść, zawierały wskazania na życie i działanie, były bodźcami i ideą. Cokolwiek i jakkolwiek działo się w międzywojennej Polsce - a działo się często tragicznie - Leon każdy swój krok analizował pod kątem dobra. Dobra państwa, narodu, każdego człowieka.

Pseudonim „Cienki”

Wszyscy niemal pamiętają pułkownika Wrzoska jako zażywnego, dobrze zbudowanego starszego pana. Takim pamiętają Go nawet ci Jego współpracownicy i przyjaciele, w których pamięci pozostał do dzisiaj „majorem”. Następca Leona Wrzoska na stanowisku prezesa Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych - Mieczysław Michalak zawahał się przez chwilę po usłyszeniu mojego pytania o „pułkownika Wrzoska”. -

- Majora - poprawił mnie. - Po chwili jednak dodał:

- Rzeczywiście pułkownika. Ale my z najbliższego otoczenia nadal nazywamy Go majorem. Degradujemy - to prawda - ale degradujemy, awansując Go w naszych sercach i pamięci do najwyższej rangi człowieka. -

Major Leon Wrzosek był także zażywny, trudno więc było i jest zestawić Jego postać z konspiracyjnym pseudonimem „Cienki”. Czy za tym pseudonimem ukrywał się człowiek o masywnej posturze? Nikt z moich rozmówców nie zdołał sobie przypomnieć sylwetki Cienkiego.

I tak pozostało: w pamięci, na fotografiach, w sercach. Mało ważne, jak wyglądał - ważne jest jaki był w owych latach walk zbrojnej, w latach odbudowy ruchu robotniczego i jego konsolidacji, w okresie budowy struktur partyjnych i wojskowych robotniczej lewicy polskiej, rozbitej w latach międzywojennych, powoli odnajdującej drogi do jednolitego frontu, wahającej się w pierwszych miesiącach drugiej światowej wojny.

„Cienki” nie waha się. Po powrocie z wojny do Warszawy i przekonaniu się, że rodzina żyje i jakoś sobie radzi, nawiązał łączność z dawnymi towarzyszami, m.in. Balcerzakiem, Franciszkiem Łęczyckim. Balcerzak organizował wówczas Związek Przyjaciół ZSRR, Łęczycki - Związek Walki Wyzwoleńczej. Obie organizacje wydawały własne broszury i czasopisma - „Cienki” podjął się ich kolportażu. Pracował nadal w „Grupie Technicznej”, której auswajse” (mówiono także „ajwajse”) chroniły przed tzw. łapankami i „przypadkowymi” aresztowaniami oraz kierowaniem do robót przymusowych w „Reichu”. „Grupa Techniczna” była „kriegswichtig” - ważna dla celów wojennych - ponieważ wykonywała roboty na rzecz transportu kolejowego i kolejnictwa.

Podobnie jak przed wrześniem 1939 roku, oddelegowano „Cienkiego” do pracy na dworcach kolejowych w Tłuszczu i Łochowie. Nie ma na to dowodów - trudno sobie wyobrazić, by „Cienki” wytrzymał bez usiłowania zorganizowania co najmniej grupy sabotażu kolejowego, jeśli nie podziemnej organizacji komunistycznej. Klimat dla takiej działalności był już wtedy bardziej sprzyjający, wszyscy bowiem - przede wszystkim zaś kolejowcy - wiedzieli, że zbliża się nieuchronnie napaść na Związek Radziecki.

Był rok 1941. Przez stacje kolejowe Tłuszcz i Łochów, szosami prowadzącymi na wschód ciągnęły transporty broni i żołnierzy. Z Warszawy dochodziły wieści o koncentracji hitlerowskich wojsk. Takie same wiadomości nadchodziły od kolejowców dojeżdżających lub pracujących na stacjach nadbużańskich. „Cienki” rozpoczął na własną rękę osobistą wojnę z Hitlerem: zniszczył rozjazd na stacji Tłuszcz przez uszkodzenie iglicy, zniszczył dwie pompy na stacji w Łochowie. Tyle tylko zachowało się w dokumentach - wierzyć się nie chce, aby ograniczył się tylko do tych aktów sabotażu. Tym bardziej, że pozostawał w łączności z Franciszkiem Łęczyckim, któremu przekazał plany rozbudowy obu stacji kolejowych.

Prawdopodobnie pod koniec roku 1941 został przez „Grupę Techniczną” odwołany do Warszawy, ponieważ już w marcu 1942 wstąpił do konspiracyjnej Polskiej Partii Robotniczej i w maju tego samego roku przystąpił do współorganizowania na Woli oddziałów Gwardii Ludowej, które - po krótkim przeszkoleniu - uczestniczyły w akcjach bojowych w Warszawie oraz „Lewej i Prawej Podmiejskiej”. Nie znam szczegółów tych walk. Sądzić jednak należy, że „Cienki” był nie tylko dzielnym żołnierzem, lecz równie znakomitym dowódcą, strategiem i taktykiem. Gdyby tak nie było, nie skierowano by towarzysza „Cienkiego” na przeszkolenie oficerskie w Chylicach, ani - po jego ukończeniu - nie wysłano by Go do sztabu dowództwa Gwardii Ludowej Wola, na którego czele stał „Bruno” - obecny generał dywizji - Franciszek Księżarczyk (w latach 1960-1970 prezes Związku Inwalidów Wojennych PRL).

„O „Cienkim” - powiedział w rozmowie ze mną Bruno - można mówić tylko dobrze. Co najmniej dobrze, aby nie „przelukrować”. Towarzysz Wrzosek był i pozostanie w mojej oraz innych pamięci jako wspaniały człowiek, odważny żołnierz, zdyscyplinowany i rozważny dowódca.”

Generał Księżarczyk wspomina, że „Cienki” utrzymywał łączność z producentami środków dywersji: kluczy do demontażu torów kolejowych, materiałów wybuchowych itp. W pewnym okresie roku 1943 był podoficerem zaopatrzeniowym, zaś po ukończeniu szkolenia oficerskiego - komendantem podokręgu nr 4,Wola. Być może, owe kontakty z producentami środków dywersji nawiązał „Cienki” jeszcze za czasów podoficerskich. I tak już pozostało do końca. Generał przypomina, że Wrzosek uczestniczył w przejmowaniu zrzutów broni i ich wypróbowaniu, m.in. w okolicach Wyszkowa i Drewnicy, wraz z pirotechnikami Gwardii Ludowej i Armii Ludowej, inżynierami - Dulewskim i Lamotą. „Zawsze i wszędzie, we wszystkich okolicznościach - wspomina generał Księżarczyk - pomagał wszystkim. Nie załamywały Go żadne trudności - przynajmniej pozornie, dla „obcych ludzi miał twarz jednakową” - aby zacytować Słowackiego - i przed nikim „nie otwierał głębi swojego serca”, choćby było najbardziej zatroskane i smutne. Zawsze okazywał pogodną twarz, był pełen wigoru, dowcipu, pomysłów. Do ostatnich dni swojego pięknego życia”.

Wybuch Powstania Warszawskiego zastał Go w piwnicy, do której schronił się wraz z żoną i dziećmi. Upewniwszy się, że rodzina może na razie być bezpieczna - wyszedł, zapowiedziawszy powrót w ciągu kilku godzin. Państwo Wrzoskowie mieszkali wówczas przy ul. Okopowej. W kilka godzin nieobecności w domu zdołał zmobilizować II pluton Czwartaków - który przebywał poza Warszawą, by przejąć zrzut - oraz Pierwszy pluton Milicji RPPS, zdołał zameldować w dowództwie Armii Krajowej Wola gotowość tych oddziałów do udziału w Powstaniu jako samodzielnej grupy bojowej z własnym dowództwem.

Późnym wieczorem powrócił do rodziny, zawiadomił małżonkę o swojej decyzji uczestnictwa w walkach powstańczych i z całym spokojem odszedł. Nie było ani łez, ani czułych pożegnań, jakby miał powrócić po załatwieniu drobnych zakupów w sklepiku na rogu. Ten spokój i ta codzienność napawały nadzieją, która nigdy nie opuściła pani Anny i dzieci. Ani w okresie pobytu w Warszawie, ani po przymusowej ewakuacji, ani w Jedlni, w której znalazły się po powstańczej tułaczce.

Tymczasem „Cienki” walczył. Początkowo na Woli - tutaj był dwukrotnie ranny - następnie na Starym Mieście, gdzie był operowany w warunkach polowych i gdzie lekarze byli zmuszeni do usunięcia mu obu gałek ocznych. Już jako ociemniały przedostał się na Żoliborz i tam pełnił w punkcie sanitarnym funkcje oficera oświatowego. Ponad miesiąc, do 30 września 1944, kiedy usiłował przedostać się na Pragę już wyzwoloną (13-14 IX 1944) i już organizującą podstawy nowego bytu państwowego, społecznego i politycznego.

Łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo pragnął uczestniczyć w budowie zrębów państwa, które miało zrealizować wszystkie marzenia, spełnić wszystkie nadzieje, być ukoronowaniem wszystkich walk, trudów, cierpień, wysiłków i idei. Niestety, ucieczka zakończyła się zatrzymaniem przez hitlerowców i odtransportowaniem na leczenie do szpitala we Włoszczowej. Lecz i tu nie był bezpieczny: życzliwa Mu pielęgniarka ostrzegła Go przed groźbą aresztowania przez gestapo - ktoś Go rozpoznał. Z jej pomocą zdołał uciec nocą, i z pomocą córki przyjaciela, Danusi, koleją udać się do Jedlni koło Radomia. Do rodziny - nie do żony i dzieci, o których miejscu pobytu nie wiedział do czasu, gdy ta sama pielęgniarka nie ustaliła ich miejsca pobytu na wsi, w Łowickiem.

Po otrzymaniu tej wiadomości wyjechał w towarzystwie tej samej Danusi do Łowicza. Pociąg, którym jechali trasą przez Skarżysko i Koluszki, został w okolicy Białaczewa wysadzony (z powodu pomyłki partyzantów, działających w przeświadczeniu, że chodzi o transport wojskowy). Chociaż wagon, którym podróżował, został całkowicie zniszczony, Pan Leon wyszedł z nieznacznymi obrażeniami. Danusia nie odniosła szwanku.

„Był wieczór - nie pamiętam daty. Mieszkaliśmy u rolnika - wspomina pani Anna - i byłam właśnie zajęta jakąś grzebaniną w sadzie. Pracownik naszego gospodarza zawiadomił mnie, że wie, iż Leon żyje. Nie wierzyłam, nie mogłam wierzyć. W pewnej chwili spojrzałam na wiejską drogę, którą szli dziewczyna i mężczyzna. Czyżby Danusia? -pomyślałam. Wreszcie poznałam ją, obok szedł mężczyzna. Miał przewiązane oczy”. Oczywiście poznała Go natychmiast. I nie zdziwiła się wcale tą opaską na oczach. Może został ranny w czoło, w policzek - przecież walczył. Dziewczyna, ta sama Danusia, milczała na temat stanu zdrowia Leona prosił ją o to - jak się później dowiedziała pani Anna. Po dwu, trzech godzinach powrócił do domu gospodarz. Uradowany z powodu szczęśliwego powrotu z wojny pana Leona, ugościł rodzinę czym tylko miał. „Kiedy już zasiedliśmy do stołu, zapytał mnie mąż : „Aneczko, czy już jest ciemno?” Pytanie nie zaszokowało mnie. Dopiero po chwili zrozumiałam, że Leon utracił wzrok” - wspomina pani Anna. „Cienki” jednak pozostał sobą: kolega zaprosił Go na święta Bożego Narodzenia do Nowego Targu. Nie bardzo chciał nas opuszczać, wytłumaczyliśmy jednak, że to dla Jego zdrowia. Wyjechał. Powrócił po Wyzwoleniu. Rodzina nie wiedziała ani wtedy, ani nawet obecnie, że ociemniały żołnierz, oficer AL - Leon Wrzosek, do czasu połączenia się z rodziną był kurierem na trasie Radomsko - Nowy Targ.

Kiedy rozpoczęto budowę gmachu Ambasady Francuskiej i zburzono fiński domek, w którym Leon wraz z rodziną zamieszkał po wojnie, państwo Wrzoskowie przeprowadzili się do nowego mieszkania. Nie wiem, czy był z tego zadowolony, mówił mi przecież generał Księżarczyk, że tak bardzo cieszył się swoim domkiem na Jazdowie, że nawet nie wspomniał dawnego mieszkania na Kole. Pięknego - jak mówił. Zresztą wracał często na Jazdów i chętnie odpoczywał lub spacerował po terenie Szpitala Wojskowego. Może wiązały go jakieś nikomu nieujawnione przeżycia, wspomnienia, działania ? Może w tym szpitala leczyli się jego ranni towarzysze broni ?W mieszkaniu przy Al. Wyzwolenia przyjęła mnie pani Anna oraz córka państwa Wrzosków - pani Barbara, a także wnuki - urocza para nastolatków. Nie obeszło się bez wspomnień o domku. Potwierdziły Jego przywiązanie do niego.

Jaki był w rodzinie ? Przede wszystkim zawsze cierpliwy, pełen dobroci, oddany wyłącznie jej sprawom. Do domu nie przenosił żadnych emocji i problemów, z jakimi stykał się w życiu publicznym. Był skrupulatny, „porządnicki”, lecz nie pedantyczny. Każdy przedmiot miał swoje miejsce - nawet w okresie, kiedy był widzącym. Zawsze odznaczał się zdumiewającą pamięcią miejsca, okoliczności, towarzyszących zdarzeniom, nazwisk i ludzi. Swoje kalectwo traktował jako normalne następstwo świadomego udziału w walce z wrogiem. Zresztą utrata wzroku nie zmieniła ani Jego charakteru, ani sposobu bycia, ani aktywności umysłowej i fizycznej. O braku wzroku po prostu nie myślał. Kiedyś udał się w towarzystwie córki na Stare Miasto. Było już odbudowane. Odnajdywał znane sobie zaułki, wskazał domy, pod których resztkami walczył. Kiedy córka wspomniała, jak piękne są odbudowane domy, po raz pierwszy chyba, jak pamięta - ostatni, westchnął : „Żebym chociaż przez dziesięć minut mógł to obejrzeć!”.

Bywał roztargniony. Szczytem roztargnienia była historia konspiracyjnego spotkania w mieszkaniu na Kole. Chociaż pani Anna dobrze wiedziała o Jego działalności w podziemiu, pan Leon pragnął uniknąć niebezpieczeństwa dla Niej. Uprzedziwszy, że spodziewa się gości, poprosił Ją, aby udawała „gospodynię”, do której zwracać się miał per „pani”. Goście

weszli. Pan Leon zwrócił się do małżonki: „Zechce nam pani podać herbatę”. Goście roześmiali się. „Co ty, „Cienki”! Do żony mówisz „pani”? - „Skąd wiesz, że to żona ?” - „Zobacz tam na ścianie...” - Na ścianie wisiał portret małżeński, o którego usunięciu zapomniał „konspirator”. Rzadko wspominał o sprawach pozadomowych, przede wszystkim przykrych. W biegu wielu lat tylko dwukrotnie usłyszała o nich pani Anna. Raz, kiedy z radością poinformował: „Wywojowałem dla emerytów pół miliona”, i wcześniej - kiedy z satysfakcją opowiadał o postępujących robotach budowlanych przy gmachu Polskiego Związku Niewidomych.

O innych sukcesach i radościach dowiadywała się rodzina „z boku”, o sprawach bardzo przykrych - z powtarzających się zawałów mięśnia sercowego. Lubił towarzystwo, przyjacielskie „posiady” i śmiech. Zdrowy śmiech - innego nie znosił. Przyjaciele wspominają te godziny z Nim ze wzruszeniem i radością.

Utrata wzroku nie zmieniła wizji świata. Tyle tylko, że ten świat utracił kontury i kolory - w swojej istocie pozostał niezmieniony. Być może ta właśnie pamięć widzianego świata ułatwiła Mu przystosowanie do nowych warunków. Przystosowanie - nie usprawnienie, adaptację - nie rewalidację, czy rehabilitację. Bo, na dobrą sprawę, nikt nie wspomina, by Leon Wrzosek kiedykolwiek, chociażby przez krótki czas, usprawniał się pod czyimkolwiek kierunkiem - jeśli oczywiście poznanie pisma Braillea nie będziemy traktowali jako usprawnianie.

Być może także, że wspomniana pamięć widzianego świata ułatwiła panu Leonowi również stosunkową łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi, widzącymi i niewidzącymi. Do zrozumienia ich indywidualności, cech osobowych, charakterów, nawet swoistych oboczności psychicznych.

Natychmiast po powrocie do Warszawy - późną wiosną roku 1945 - zgłosił się do pracy w swojej macierzystej „Grupie Technicznej” (Obecnie: Państwowe Przedsiębiorstwo Robót Kolejowych). Pracował, lecz „żyłka działacza” nie dała spokoju. Nie dał także spokoju analityczny i syntetyczny umysł, który wskazał na niedolę inwalidów w ogóle, a inwalidów wzroku w szczególności.

Leon Wrzosek szybko dostrzegł, że inwalidów otacza się opieką niepozbawioną sentymentalizmu i ... niechęci. Że inwalidzi nie są dobrze widziani w środowisku zdrowych, zaś poza nim nie mogą nigdzie zaspokoić swoich potrzeb bytowych, ambicji i marzeń.

Jakim był człowiekiem ? Odważnym, ludzkim, sprawiedliwym, skromnym.

Wśród niewidomych - Józef Szczurek

Na początku 1950 roku, przed mjr Leonem Wrzoskiem postawiono nowe, trudne zadanie - zreformowanie i unowocześnienie istniejącej dotychczas ogólnokrajowej organizacji niewidomych pod nazwą: Związek pracowników Niewidomych RP, nadanie mu nowych form statutowych, merytorycznych i organizacyjnych. Aby jednak zadanie to stało się bardziej zrozumiałe, trzeba cofnąć się do pierwszych miesięcy po zakończeniu wojny i nakreślić bardzo skrótowo obraz istniejącej wówczas sytuacji.

W drugiej połowie 1945 roku odrodziły się cztery regionalne stowarzyszenia niewidomych istniejące w okresie międzywojennym. Miały one swe siedziby w Bydgoszczy, Chorzowie, Łodzi i Warszawie. Dzięki inicjatywie i staraniom dr Włodzimierza Dolańskiego i jego najbliższych współpracowników, w październiku 1946 roku, na zjeździe W Chorzowie, stowarzyszenia lokalne połączyły się i powstał jednolity Związek Pracowników Niewidomych RP. Przewodniczącym Zarządu Głównego został dr Włodzimierz Dolański.

W dwu następnych latach powstało pięć nowych oddziałów - w Gdańsku, Lublinie, Poznaniu, Krakowie i Wrocławiu. W 1949 roku Związek miał już dziewięć oddziałów wojewódzkich i liczył ponad dwa tysiące członków.

Związek starał się pomagać niewidomym w sprawach socjalnych, przyznawaniu ulg w komunikacji miejskiej i kolejowej, znajdowaniu pracy zarobkowej, głównie w zakładach powstających przy oddziałach ZPN.W celu ułatwienia nauki uczniom w kilku szkołach dla niewidomych dzieci zorganizował dwa punkty ręcznego przepisywania w brajlu podręczników szkolnych w Bydgoszczy i Gdańsku. Starał się także o przydziały surowców do produkcji w zakładach istniejących przy oddziałach.

Organizacja utrzymywała się z rozmaitych darowizn. Nie miała stałych źródeł finansowania, toteż jej dochody, a zatem i możliwości działania - były bardzo skromne. Ponadto wstrząsały nią wewnętrzne konflikty polityczne i ideologiczne, których główne źródło biło w Oddziale warszawskim. Zarządowi tego Oddziału przewodniczył Michał Lisowski, mający ambicje wytyczania kierunku działania całej organizacji. Najbardziej i nieustannie atakowany był dr Włodzimierz Dolański, na którego nieustannie płynęły skargi do władz centralnych państwa. Stowarzyszenie miało niewielkie szanse pomyślnego rozwoju.

W tej sytuacji, Zarząd Główny Związku Pracowników Niewidomych RP i jego przewodniczący17 marca 1950 roku decyzją prezydenta Warszawy, został zawieszony w działaniu, a na jego miejsce wyznaczono kuratora, którym został mjr Leon Wrzosek. Do jego zadań należało:

wygaszenie konfliktów uniemożliwiających normalną pracę, włączenie Związku w główne nurty polityczne, kształtujące oblicze kraju, zapewnienie stałych źródeł finansowania, wprowadzenie nowoczesnych struktur organizacyjnych, umożliwiających wszechstronną działalność. Mógł się tego podjąć jedynie człowiek mający duże doświadczenie współpracy z ludźmi na wielu płaszczyznach i całym sercem oddany powierzonej sprawie.

Kuratela trwała rok i trzy miesiące. O dokonanych pracach w tym okresie tak pisze dr Ewa Grodecka w swym dziele: "Historia niewidomych polskich w zarysie".

"Określając swoje zadanie, jako "walkę o nową formę i nową socjalistyczną treść naszej organizacji", major Wrzosek, jako Kurator Związku Pracowników Niewidomych RP, przeprowadził następujące przekształcenia:

Zreorganizował aparat związkowy, przystosowując go do pełnienia roli centralnego kierownictwa organizacji jednolitej i zdyscyplinowanej. Czteroosobową obsadę dotychczasowego biura Zarządu Głównego powiększył do ośmiu osób, zwalniając większość dawnych pracowników, angażując nowych.

Dziewięciu istniejącym Oddziałom nadał charakter centralnie kierowanych ogniw terenowych o jednakowym zakresie zadań, wykonywanych według przygotowanych odgórnie instrukcji oraz na podstawie wytycznych, udzielanych w drodze odpraw ogólnokrajowych. Dla wszystkich Oddziałów ustalił obsadę pracowniczą statutową i zastąpił nią dotychczasowych pracowników społecznych.

Drukarnię brajlowską wraz z wydawnictwem czasopism, książek i podręczników przeniósł z Gdańska do Warszawy, rozbudował technicznie, rozszerzył personalnie. Zlikwidował wydawanie czarnodrukowego "Przyjaciela Niewidomych".

Przeprowadził komisyjną weryfikację wszystkich członków Związku, założył ich jednolitą ewidencję. Na tej drodze stwierdził przynależność do Związku 2200 niewidomych.

Scentralizował finanse Związku. Po przyjęciu dotacji państwowej z funduszu koncesyjnego, dysponował sumą przekraczającą 1.000.000 zł. Wprowadził systematyczne finansowanie działalności Oddziałów, stopniując wysokość dotacji miesięcznych w zależności od zakresu działań".

Nieco dalej czytamy: "W ramach przygotowań do Pierwszego Zjazdu Krajowego, na którym miało nastąpić ostateczne zjednoczenie polskich niewidomych przez połączenie Związku Ociemniałych Żołnierzy RP ze Związkiem Pracowników Niewidomych RP, kompletował i przygotowywał politycznie aktyw związkowy, złożony z wybieranych na specjalnych zebraniach delegatów na Zjazd. Zebrania wykorzystywał nadto dla szerokiej kampanii uświadamiającej rzesze członkowskie, stojące poza aktywem, dla których bodźcem stała się dyskusja nad nową formą działalności ich Związku.

W rezultacie bowiem Kurator uznał Związek Pracowników Niewidomych i Związek Ociemniałych Żołnierzy za podstawę dla całkowicie nowej organizacji scentralizowanej, dążącej do pełnego rozwinięcia sieci terenowej i objęcia nią jak największej liczby niewidomych i ociemniałych, bez względu na przyczynę i czas utraty wzroku".

Z przedstawionej oceny wynika, że podjęte przez kuratora przedsięwzięcia organizacyjne, merytoryczne, finansowe i kadrowe stanowiły mocny grunt i można już było przystąpić do tworzenia nowej organizacji niewidomych. Pierwszy zjazd Krajowy odbył się w Warszawie 16 i 17 czerwca 1951 roku. Zjazd delegatów powołał do życia Polski Związek Niewidomych. Uchwalono Statut, program i wybrano władze nowej organizacji. Na przewodniczącego Zarządu Głównego wybrano mjr Leona Wrzoska. Od tego czasu rozwój struktur związkowych następuje bez wstrząsów i załamań, a występujące różnice zdań w aktywie traktowane są jako zjawiska naturalne i nie powodują regresu

Wracając jeszcze do pięcioletniego okresu poprzedzającego Pierwszy Zjazd PZN, należy podkreślić, że największym i najważniejszym wydarzeniem w tym czasie było utworzenie ogólnopolskiej organizacji niewidomych, zapoczątkowanie jej działalności, udowodnienie społeczeństwu i władzom państwowym konieczności jej istnienia i pracy dla dobra ogółu niewidomych. Był to pierwszy, ale jakże ważny etap. Bez niego nie byłoby możliwe powołanie do życia Polskiego Związku niewidomych, który był niejako przedłużeniem ZPN RP, przeniesienie go na wyższy poziom działania. Bez tych powiązanych ze sobą dokonań nie moglibyśmy rozpocząć marszu w przyszłość po nowe rozwiązania i kształtowanie warunków życia niewidomych, po zwycięstwa we wszystkich dziedzinach naszego bytowania .

Na sukcesy mjr Wrzoska, jako prezesa PZN nałożyły się trzy fakty o wymiarze wydarzeń historycznych, po pierwsze - zaistniała jasna, wyraźnie określona koncepcja Związku, jego celów, metod działania i zadań, po drugie - Związkowi przyznano stałe źródła finansowania z budżetu państwa, po trzecie - po wiekach poniżenia, nędzy i niezasłużonych cierpień, pojawiła się dla niewidomych wielka szansa rozpoczęcia normalnego życia, na równi z ludźmi widzącymi. Nastąpił więc wybuch wielkiej energii, zapału i potrzeby działania w dziedzinie pracy zawodowej, oświaty, kultury i dążeń do osiągnięć, tak w sferze działalności zbiorowej, jak i indywidualnej. Te wszystkie przymioty będą towarzyszyły rozwojowi spraw niewidomych w następnych latach i staną się kołem napędowym jego pracy i powodzenia.

W krótkim szkicu nie jest możliwe ukazanie całokształtu zagadnień i zadań podejmowanych przez PZN, w okresie, kiedy organizacją kierował Leon Wrzosek, postaram się więc skupić na kilku dziedzinach, którym wówczas nadawano znaczenie priorytetowe. Do nich w pierwszym rzędzie należała nauka i kultura. Znajdowało to wyraz w wielu przedsięwzięciach, mających na celu podniesienie ogólnego poziomu oświaty niewidomych, aby dzięki temu mogli aktywniej uczestniczyć w życiu kulturalnym całego społeczeństwa.

W 1952 roku powstała brajlowska Biblioteka Centralna. Mieściła się na ulicy Foksal w Warszawie, dopóki nie przeniesiono jej do nowego budynku Polskiego Związku Niewidomych na ulicy Konwiktorskiej. Od początku miała cztery działy - beletrystyczny, podręcznikowy, tyflologiczny i nutowy. Szybko przystąpiono również do tworzenia bibliotek przy większych oddziałach. w1953 roku było ich już sześć. Panowało wówczas przeświadczenie, że książka musi szukać czytelnika, gdyż niewidomi przez wieki nie mieli dostępu do wiedzy i kultury, nie zdobyli więc nawyku czytania. Trzeba ich zachęcać, przekonywać, jak wiele radości i głębszych przeżyć daje dobra książka. Ta prawda torowała sobie drogę do coraz większej liczby niewidomych, którzy starali się nie opuścić ani jednej godziny głośnego czytania najbardziej znanych utworów beletrystycznych w świetlicach związkowych. Ta forma życia kulturalnego była w tamtym czasie dość popularna.

Ogromnie dużo wagi przywiązywano do organizowania kursów nauczania pisma Braillea, przy czym łączono je z podstawową nauką kilku innych przedmiotów - języka polskiego, historii, geografii i matematyki, gdyż kursy te miały również służyć podniesieniu wiedzy ogólnej. Ta praca wpisywała się w ogólnonarodową akcję podnoszenia oświaty, likwidacji analfabetyzmu, stwarzania możliwości przyśpieszonego ukończenia szkoły podstawowej dla dorosłych.

W pierwszych latach istnienia PZN bardzo intensywnie rozbudowywana była drukarnia brajlowska i inne działy z nią związane. Szybko rosła ilość wydawanych książek i czasopism. Do 1954 roku wydano wszystkie podręczniki dla uczniów szkół podstawowych.

Popularne stało się wówczas dokształcanie w systemie Wszechnicy Radiowej. W 1952 roku z tej formy nauki korzystało już ponad dwieście tysięcy osób, głównie mieszkańców małych miast i wsi, a wśród nich znaczna liczba niewidomych, gdyż ten system pobierania nauki bardzo im odpowiadał. Wszechnicę Radiową nazywano Powszechnym Uniwersytetem Radiowym. Niewidomi uczyli się najczęściej w świetlicach lub pomieszczeniach biurowych PZN w kilkuosobowych zespołach, które powstawały przy oddziałach lub spółdzielniach. Dla słuchaczy Wszechnicy Radiowej Związek wydawał w brajlu skrypty opracowane przez Wszechnicę i opłacał nauczycieli pomagających niewidomym słuchaczom w nauce

Do priorytetowych dziedzin działalności należała także popularyzacja spraw niewidomych w społeczeństwie. W bibliotekach i powstających wtedy domach kultury organizowano wystawy książek brajlowskich, zegarków, tabliczek i maszyn do pisania. Na festynach z okazji Dni Oświaty, Książki i Prasy Związek miał własne stoiska, cieszące się wielkim powodzeniem uczestników. Wtedy zapoczątkowano spotkania działaczy związkowych z uczniami szkół średnich.

Popularyzację pojmowano wówczas o wiele szerzej niż dzisiaj. Zespoły instrumentalne, wokalne i recytatorskie niewidomych często występowały przed kilkusetosobową publicznością w różnych zakładach pracy, fabrykach, wiejskich ośrodkach kultury, w salach teatralnych i przed mikrofonami Polskiego Radia. Ich występy przyjmowane były z wielkim zainteresowaniem i aplauzem. Konferansjer opowiadał o pracy, trudnościach i osiągnięciach niewidomych, o tym, jak można im pomóc i dlaczego. Wtedy nie było jeszcze telewizji ani internetu i ludzie chętnie przychodzili na imprezy kulturalne. Przed II Zjazdem Krajowym PZN w 1955 roku wydana została w zwykłym druku broszura pt. „Niewidomi w Polsce Ludowej. Warto jej poświęcić kilka zdań, gdyż zestaw tematów i zespół autorów świadczy, jak poważnie i prestiżowo traktowano wtedy tego rodzaju przedsięwzięcia, dlatego warto przeczytać fragment artykułu z "Pochodni" z czerwca 1955r.

"Komitet redakcyjny wydawnictwa w składzie: Stanisław Żemis, Jadwiga Stańczak, Zygmunt Jursz wychodził z założenia, że broszura ta, jako zapoczątkowanie pracy mającej na celu popularyzację naszych zagadnień w społeczeństwie, winna w przystępnej formie informować i wprowadzać czytelnika w problematykę niewidomych. Wydawnictwo jest bogato ilustrowane zdjęciami, obrazującymi nasze życie i pracę.

Po "Słowie wstępnym" przewodniczącego Zarządu Głównego - Leona Wrzoska artykuł dr Włodzimierza Dolańskiego pt. "Wprowadzenie do problematyki niewidomych" zapoznaje czytelnika z najelementarniejszymi pojęciami, koniecznymi do zrozumienia naszych zagadnień. Broszura zawiera poza tym następujące artykuły:

"Jak niewidomi piszą i czytają"- Jadwiga Stańczak

"Nasze szkolnictwo i jego zadania"- dr Włodzimierz Dolański

"Szkolenie zawodowe"- Henryk Ruszczyc

"Jak pracują niewidomi"- Jan Silhan

"Wychowanie fizyczne i sport"- Kazimierz Kisielewski

"Życie oświatowe i kulturalne"- Jerzy Danielewicz

"Piśmiennictwo i czytelnictwo brajlowskie w Polsce" - Stanisław Żemis

"O działalności Polskiego Związku Niewidomych" - Zygmunt Jursz.

W broszurze wymienione są również ważniejsze pozycje bibliograficzne oraz wykaz ogniw związkowych".

Najtrwalszym pomnikiem Leona Wrzoska jest gmach PZN w Warszawie na ul. Konwiktorskiej. Wcześniej daremnie marzyły o takiej inwestycji całe zastępy ludzi, pracujących dla dobra niewidomych. On potrafił te marzenia zamienić w czyn. Tu znowu posłużmy się wspomnieniem z tamtych lat, zawartym w miesięczniku "Pochodnia" z 1954 roku.

"Rozpoczęły się prace przy budowie Centralnego Domu Niewidomego. Zarząd Główny Związku po przezwyciężeniu szeregu trudności natury finansowej i technicznej, uzyskał z początkiem roku zatwierdzenie projektu technicznego budowy Centralnego Domu Niewidomych. 20 stycznia bieżącego roku rozpoczęło się już odgruzowywanie terenu budowy, znajdującego się przy ulicy Konwiktorskiej. Ogółem do wywiezienia jest siedem i pół tysiąca metrów sześciennych gruzu, który powinien zostać usunięty do 10 marca tego roku. Z końcem marca przewidziane jest rozpoczęcie wykopów pod fundamenty. W kwietniu odbędzie się uroczystość położenia kamienia węgielnego.

W tym roku przewidziane jest wykonanie głównego budynku w stanie surowym. Główny budynek mieścić między innymi będzie agendy związkowe z terenu Warszawy, Wydawnictwo PZN i drukarnię brajlowską, Centralną Bibliotekę, centralną świetlicę Związku. W przyszłym roku rozpocznie się budowa drugiego budynku, w którym znajdzie pomieszczenie kryta pływalnia i szereg pomieszczeń pomocniczych.

Dnia 14 maja bieżącego roku odbyła się w Warszawie przy ulicy Konwiktorskiej, doniosła dla ogółu niewidomych w Polsce, uroczystość wmurowania aktu erekcyjnego pod budowę głównego gmachu Centralnego Ośrodka Niewidomych. W uroczystości udział wzięli przedstawiciele centralnych władz państwowych, Zarządu Głównego PZN oraz niewidomi aktywiści i przodownicy pracy z całego kraju. Zagajenia dokonał przewodniczący Zarządu Głównego - major Leon Wrzosek, witając serdecznie obecnych, przypominając historię , przygotowań do uruchomienia budowy, i wyrażając wdzięczność Państwu Ludowemu za umożliwienie wzniesienia w stolicy tak ważnej dla niewidomych instytucji. Następnie po odczytaniu treści aktu erekcyjnego przewodniczący Wrzosek dokonał wmurowania, a obecni goście, wraz z ministrem Matuszewskim na czele, wzięli udział we wmurowywaniu cegieł nad miejscem złożenia aktu.

Przedstawiciele zespołu budowlanego, okazując żywe zainteresowanie przeznaczeniem budowy, zobowiązali się dążyć do terminowego i solidnego jej wykończenia. Ta podniosła uroczystość zakończyła pierwszy, wstępny etap budowy.

Polski Związek Niewidomych powstając w roku 1951, od pierwszej chwili, jako jedno z najistotniejszych swych zadań postawił kwestię budowy centralnego ośrodka. Znajdując życzliwe zrozumienie władz państwowych, już pod koniec 1952 roku uzyskano uznanie celowości budowy i przystąpiono do starania się o lokalizację, sporządzanie dokumentacji, itp. O rozmiarze prac rozbiórkowych niech świadczy fakt, iż w przeciągu dwóch i pół miesięcy wywieziono z terenu budowy około siedmiu tysięcy metrów sześciennych gruzu, wyniesiono z wykopu pod fundamenty około dwa tysiące metrów sześciennych ziemi oraz wykopano dół na wapno, potrzebne do budowy, o pojemności sześciuset metrów sześciennych. Wreszcie 23 kwietnia tego roku major Wrzosek położył pod budowę fundamentów pierwszą łopatę cementu".

Przypomnijmy, że Centralny Ośrodek Niewidomych został oddany do użytku w lipcu 1956 roku. Wybudowanie go stało się bardzo ważnym wydarzeniem w historii ruchu niewidomych i w dużej mierze przesądziło o powodzeniu podejmowanych przedsięwzięć na przestrzeni dziesiątków następnych lat. Warto także przypomnieć, że w odgruzowywaniu placu pod budowę uczestniczyli niewidomi i to nie tylko z terenu Warszawy. Marzenia i plany mjr Wrzoska nie w pełni się ziściły, gdyż drugi budynek powstał dopiero dwadzieścia lat później, a basenu pływackiego nie ma do dziś, ale i tak to, co udało się zrealizować - należy do największych osiągnięć.

Mjr Leon Wrzosek, może dlatego, że przez większą część swego życia, należał do ludzi widzących, ogromną wagę przywiązywał do aktywności niewidomych poza własnymi skupiskami. Do takich postaw nawoływał podczas zebrań gremiów związkowych i w rozmowach prywatnych. W jego przekonaniu niewidomi powinni być wszędzie tam, gdzie zapadają decyzje, dotyczące zagadnień ekonomicznych, społecznych i kulturalnych. Powinni brać czynny udział w rozmaitych stowarzyszeniach, i strukturach rządzących, dlatego dążył do stwarzania okoliczności, aby jak najwięcej niewidomych zasiadało w radach narodowych różnych szczebli, pracowało w ich komisjach oraz w zespołach kierujących działalnością poszczególnych zakładów pracy.

Apele, bodźce, również finansowe, i w tym duchu kształtowana polityka nie pozostawały bez echa. W latach pięćdziesiątych w radach narodowych w całym kraju pracowało kilkudziesięciu niewidomych. Co prawda, wtedy było to nieco łatwiejsze, gdyż funkcje radnych były społeczne, ale i tak liczba kandydatów znacznie przewyższała ilość miejsc w ciałach samorządowych. W tym okresie oddziały i koła nawiązywały współpracę z ogólnospołecznymi organizacjami - Ligą Kobiet, Kołami Gospodyń Wiejskich, Kółkami Rolniczymi, ze związkami zawodowymi i organizacjami politycznymi. Niejednokrotnie zajmowali w nich poczesne miejsca. Szkoda, że w późniejszych latach te tendencje w Związku powoli zanikały.

Od początku istnienia Polskiego Związku Niewidomych, wysoką rangę przyznawano działalności sportowej i turystycznej. Już w 1952 zorganizowano pierwsze górskie i nizinne rajdy niewidomych oraz letnie obozy sportowe dla młodzieży. W latach następnych ta działalność rozwijała się bardzo żywiołowo. Młodzi niewidomi, z coraz większym zapałem uczestniczyli w spływach kajakowych, obozach lekkoatletycznych, kursach pływackich i pieszych rajdach. Przy bardziej aktywnych oddziałach PZN powstawały koła sportowe, których młodzież miała zajęcia przez cały rok.

Do głosu doszło przekonanie, że wychowanie fizyczne ma duże znaczenie nie tylko jako zabezpieczenie przed schorzeniami, ale w wielu wypadkach ma działanie lecznicze.

Sport ma dla niewidomych ogromne znaczenie w wyrobieniu tężyzny fizycznej, zręczności, orientacji, wytrzymałości fizycznej, koordynacji i harmonii ruchów. Wpływa też na ogólne samopoczucie oraz zapewnia zwiększenie zaradności życiowej. Prawie każdy niewidomy, na skutek ograniczenia ruchu, prowadzi przeważnie siedzący tryb życia. Rekompensatę może i powinien znaleźć w sali gimnastycznej, na boisku czy basenie.

Jak wielkie znaczenie przywiązywano do wychowania fizycznego, świadczyć może fakt, że w Zarządzie Głównym utworzono dział, zajmujący się organizowaniem sportu niewidomych w całym kraju. Funkcję kierownika powierzono Kazimierzowi Kisielewskiemu - mającemu w tej dziedzinie odpowiednie kwalifikacje. Starano się usilnie, aby idea umasowienia kultury fizycznej wśród niewidomych ogarnęła cały kraj. W rozumieniu ważności wychowania fizycznego Zarząd Główny Polskiego Związku Niewidomych rozesłał do wszystkich oddziałów PZN wytyczne w sprawie kultury fizycznej. Zlecają one powołanie przy każdym oddziale komisji sportu i turystyki, których zadaniem jest kierowanie sprawami wychowania fizycznego niewidomych.

Zarząd Główny zajął się również niewidomymi dziećmi, przebywającymi w ośrodkach szkolnych. Dla nich, już od roku 1952 zaczęto organizować letnie kolonie, przeważnie w miejscowościach nadmorskich. Spotkanie z morzem, wypoczynek w nieznanych dotychczas warunkach, nawiązanie nowych przyjaźni - stawały się dla dzieci źródłem wspaniałych przeżyć, wzbogacały wyobraźnię oraz poprawiały ich zdrowie i ogólną sprawność

O osiągnięciach Związku w okresie, kiedy przewodniczył mu mjr Wrzosek, można by jeszcze dużo powiedzieć, na przykład - o bardzo szybkich postępach w rozwoju organizacyjnym, o równie szybkim wzroście zatrudnienia niewidomych, a także o rozwoju działalności wydawniczej. Nie chcąc jednak, aby praca ta zbyt mocno przekroczyła zaplanowane rozmiary, muszę niektóre dziedziny pominąć, licząc na to, że może nadarzy się inna okazja, aby je odpowiednio naświetlić. Nie mogę jednak nie zauważyć tego, co wówczas uczyniono dla uczącej się młodzieży szkół średnich. Jasne jest, że i studenci, i uczniowie mieli pierwszeństwo w otrzymywaniu dostępnych wówczas pomocy rehabilitacyjnych i naukowych - zegarków brajlowskich, tabliczek oraz czarnodrukowych maszyn do pisania , ale mało kto pamięta, że począwszy od stycznia 1956 roku, w wyniku starań Zarządu Głównego, niewidomi studenci otrzymywali dodatkowe stypendia na opłacanie lektorów. Z takich samych dobrodziejstw, kilka miesięcy później, korzystali uczniowie szkół średnich.

Problemy uczących się były w centrum uwagi władz Związku. Przy Zarządzie Głównym powołano komisję do spraw uczącej się młodzieży oraz takież Sekcje przy Zarządach Oddziałów.

W planie wydawniczym uwzględniono podręczniki wytypowane przez wspomnianą komisję. Są wśród nich podręczniki do nauki języków obcych. Dzięki temu, dostęp do nauki znacznie się poszerzył.

Niniejszy szkic biograficzny niech zakończy wypowiedź mgr Adolfa Szyszki - długoletniego pracownika Zarządu Głównego PZN, napisana dwadzieścia lat po śmierci płk Leona Wrzoska.

Wspomnienie - Adolf Szyszko

W krótkim czasie, po powierzeniu Leonowi Wrzoskowi kurateli nad Związkiem Niewidomych Pracowników RP, Zarząd Główny uzyskuje swą siedzibę w Warszawie na ul. Noakowskiego 10. Przedtem mieścił się w prywatnym mieszkaniu poprzedniego przewodniczącego - dr Włodzimierza Dolańskiego przy ul, Grottgera w jednym wynajętym pokoju sublokatorskim.

Rozumiejąc trudną sytuację niewidomych, Leon Wrzosek zadbał o niezbędne fundusze na działalność socjalno - bytową i kulturalno - oświatową. Organizuje w tym czasie liczne obozy sportowe, kolonie letnie, wczasy i turystykę. Kładzie ogromny nacisk na walkę z brajlowskim analfabetyzmem, w związku z czym wydaje w brajlu i w czarnym druku podręczniki i samouczki dla niewidomych i widzących instruktorów. Angażuje i szkoli do pracy w Związku liczną kadrę, rekrutującą się często z wypuszczonych na wolność więźniów politycznych, głównie członków Armii Krajowej. Dzięki Jego osobistej odwadze i etycznej postawie co najmniej kilkanaście osób, w tym kilku wyższych oficerów AK, znajduje w Związku zatrudnienie. Ta postawa zapewnia Mu liczne grono szczerze oddanych przyjaciół. Wypada podkreślić, że nigdy się na nich nie zawiódł, a PZN zyskał doskonałych pracowników o wysokich kwalifikacjach. Na skutek przykrości ze strony niektórych niewidomych oraz czynionych Mu trudności w pracy, w marcu 1956 roku rezygnuje ze stanowiska przewodniczącego Zarządu Głównego PZN, przechodząc do innych zadań. Jego następca - Mieczysław Michalak, zawsze z głębokim szacunkiem i uznaniem się o Nim wyrażał, stwierdzając, że był jego mistrzem, na którym się wzorował. Po rezygnacji z funkcji prezesa , Leon Wrzosek nie zerwał bliskich kontaktów z PZN. Bardzo często przebywał w gmachu na ulicy Konwiktorskiej, pomagał w różnych sprawach, uczestniczył w zebraniach i spotkaniach, wypożyczał brajlowskie książki do czytania. Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej, doceniając umiejętności Leona Wrzoska i Jego autorytet, powierzyło mu zadanie zjednoczenia licznych wówczas organizacji emerytów, rencistów i inwalidów. W wyniku podjętych działań udaje się Leonowi Wrzoskowi doprowadzić do ogólnokrajowego zjazdu i powołania na nim Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów. Wybrano go na przewodniczącego nowej organizacji, liczącej około miliona członków. Na tym stanowisku pracował przez trzynaście lat, niemal aż do śmierci.

W uznaniu zasług otrzymał wiele odznaczeń państwowych, między innymi: Krzyż Grunwaldu, Krzyż Virtuti Militari piątej klasy, Krzyż Walecznych, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski oraz Sztandar Pracy pierwszej klasy.

Zastanawiając się nad życiem i pracą Leona Wrzoska, nasuwają się mimo woli następujące refleksje. Dla osób, które Go nie znały, jest postacią kontrowersyjną, jako zwolennik idei lewicowych i komunista. Ja sam, kiedy Wrzosek został kuratorem w roku 1950, miałem do niego negatywne nastawienie, tym bardziej, że przyszedł na miejsce dr Włodzimierza Dolańskiego, z którym byłem w przyjaźni.

Okazało się jednak, że nie miałem racji, jak również i wszyscy ci, którzy myśleli podobnie. Leon Wrzosek okazał się mężem opatrznościowym i dzięki swym umiejętnościom i znajomościom oraz uporczywej pracy stworzył podstawy organizacyjne Związku, przekształcając go w nowoczesną instytucję. Umiejętność porozumienia się z ludźmi i urzędami pozwalała Mu załatwiać wiele spraw wcześniej nie do załatwienia.

Często zarzuca się Leonowi Wrzoskowi, że dopuścił do oddania ogromnego poniemieckiego ośrodka dla niewidomych - Akademii Medycznej w Gdańsku. Zarzut całkowicie niesłuszny. Zakład przewidziany na siedemset osób, nie mógł być przez nas zagospodarowany, a w sytuacji braku lokali w Gdańsku uznano, że Akademia Medyczna ma pierwszeństwo.

Jego postawa etyczna wobec ludzi z przeciwnego krańca politycznego jest godna najwyższego podziwu, szczególnie w tamtych czasach. Oceniał ludzi według ich wartości, mierzonej stosunkiem do drugiego człowieka i wykonywanych obowiązków. Myślę, że nie będzie przesadą, gdy stwierdzę, że Leon Wrzosek należy do najpiękniejszych postaci w historii naszego Związku.

W wyniku choroby układu krążenia, płk Leon Wrzosek zmarł 27 września 1972 roku. Pogrzeb odbył się w asyście kompanii honorowej Wojska Polskiego i przemówień pożegnalnych przyjaciół i kolegów. Spoczywa na Wojskowym Cmentarzu Komunalnym na Powązkach w Warszawie.

JÓZEF BUCZKOWSKI (1909-1980)- Tadeusz Józefowicz

Gdyby Józef Buczkowski miał przedstawić swój życiorys, zapewne uczyniłby to tak, jak czynią wszyscy w podobnych sytuacjach wziąłby arkusz papieru i napisałby krótko: „Urodziłem się 9 września 1909 roku w Starym Młynie, w byłym powiecie koneckim. Rodzina moja utrzymywała się z pracy ojca, który był malarzem pokojowym.

W roku 1930 ukończyłem seminarium nauczycielskie im. W latach 1931-1933 pracowałem jako nauczyciel szkoły powszechnej w Czarnocinie, w powiecie łódzkim. Z pracy tej musiałem zrezygnować na skutek utraty wzroku. Od roku 1935 do zakończenia wojny przebywałem w Laskach, gdzie pracowałem jako nauczyciel w zakładzie dla niewidomych. W okresie tym ukończyłem Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Po wyzwoleniu przystąpiłem do organizowania szkoły dla niewidomych w Łodzi, którą prowadziłem do 1947 roku. Przez następne dwa lata byłem kierownikiem szkolenia i wychowania w zakładzie dla inwalidów wojennych w Jarogniewicach-Głuchowie. W roku 1949 zakład szkoleniowy w Jarogniewicach-Głuchowie zamknięto, a ja wyjechałem do Gdańska, gdzie zostałem zatrudniony jako nauczyciel w zakładzie szkoleniowym dla niewidomych w Gdańsku-Wrzeszczu.

W tym czasie kierowałem, pracą kolegium redakcyjnego miesięcznika dla niewidomych `Pochodnia. Ponieważ w roku 1950 zakład szkoleniowy w Gdańsku-Wrzeszczu został zlikwidowany, przystąpiłem - wraz z innymi kolegami - do organizowania spółdzielni niewidomych w Gdańsku-Jelitkowie. W spółdzielni tej pracowałem jako szczotkarz do roku 1955. W tym też roku osiedliłem się na stałe w Bydgoszczy, gdzie otrzymałem pracę w Ośrodku Rehabilitacji Zawodowej Związku Spółdzielni Niewidomych, początkowo jako kierownik pedagogiczny, a od roku 1957 jako dyrektor zakładu. Na emeryturę przeszedłem w roku 1971. Przez dwa następne lata pracowałem jeszcze w zakładzie jako nauczyciel. Od roku 1945 brałem czynny udział w pracach organizacji - Związku Niewidomych Miasta Łodzi, Związku Pracowników Niewidomych RP, Polskiego Związku Niewidomych czy spółdzielczości niewidomych. W grudniu 1949 roku zawarłem związek małżeński.

W ten sposób napisałby zapewne swój życiorys Józef Buczkowski- człowiek prosty, szczery i skromny. Czy mógłby zresztą przelać na kartkę wszystkie szlachetne uczucia, jakimi się kierował? Na to przecież nie ma miejsca w życiorysie toteż dla każdego, kto nie zna środowiska niewidomych ani związanych z nim zagadnień, kto nie znał Józefa Buczkowskiego ani tworzonej przez niego historii - życiorys taki nie odda całej pełni życia tego wielkiego człowieka, a co najwyżej może wzbudzić podziw i szacunek dla inwalidy, który potrafił nie tylko szybko dostosować się do nowych trudnych warunków życia, ale brał w nim czynny udział, tworzył je, pomagał innym w rehabilitacji, choć stracił wzrok już jako dorosły mężczyzna.

Dziwna to była ślepota, jakiej uległ Józef Buczkowski. Wraz z zanikiem widoku otaczającego go świata zniknęły mu niejako sprzed oczu jego własne sprawy, własne radości, za to jakże szeroko roztoczył się horyzont spraw ludzkich- potrzeb, kłopotów i trosk. Oczy nie widziały, to prawda, ale wzrokiem ducha sięgał teraz daleko, o wiele dalej niż dotychczas, i widział - jak mało kto - nie tylko trudy i uciążliwości życia niewidomych, ale również drogę, po której należy kroczyć, drogę wspólną wszystkim niewidomym, złączonym w jednej organizacji, drogę wiodącą przez szkołę i pracę ku lepszej przyszłości. Taką drogę widział i taką konsekwentnie kroczył.

Życie Buczkowskiego - to twórcze, wspaniałe życie- zaczyna się jakby w następstwie osobistej tragedii, jaką niewątpliwie była utrata wzroku. Wszystko, co było wcześniej, dziś nie ma żadnego znaczenia.

Józefa Buczkowskiego znałem od 1945 roku. Przez wiele lat współpracowaliśmy ze sobą - byliśmy przyjaciółmi - a nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wspominał czasy, kiedy to posiadał jeszcze wzrok. Dla nas, niewidomych, biografia Buczkowskiego rozpoczyna się z chwilą utraty przez niego wzroku toteż pisząc niniejszą pracę nie starałem się o przedstawienie szczegółów jego osobistego życia z lat młodzieńczych. Działalność swą rozpoczął zaraz po przejściu frontu przez Polskę centralną. Do Łodzi przyjechał w lutym 1945 r. i począł zabiegać o przydzielenie lokalu na szkołę. W budynku przy ulicy Tkackiej, w którym w okresie przedwojennym mieściła się szkoła dla niewidomych dzieci, stacjonowała jeszcze radziecka jednostka wojskowa. kiedy kolega Buczkowski poszedł tam po raz pierwszy. Komendant wojskowy przyrzekł, że wkrótce lokal zostanie zwolniony. Buczkowski zamieszkał więc w jakimś pustym pokoju i czekał. W pokoju tym panował chłód i nie było nawet możliwości zaparzenia herbaty. Buczkowski na to nie zwracał uwagi zjadł trochę gorącej zupy, jaką przyjęli go żołnierze radzieccy, i pozostał w budynku. Nie chciał zamieszkać gdzie indziej, bo lokalu trzeba było strzec przed dzikimi lokatorami czy też zwykłymi złodziejami.

Wyczekiwanie nie trwało długo. Jednostka rosyjska opuściła budynek tak szybko i niespodziewanie, że nawet trudno było się zorientować, kiedy to nastąpiło. Obiekt wymagał gruntownego remontu. Z tym problemem, w sobie tylko znany sposób, Józef Buczkowski uporał się w niedługim stosunkowo czasie.

Dążąc konsekwentnie do wyznaczonego celu, wystąpił najpierw do Łódzkiej rodziny radiowej, która prowadziła szkołę dla niewidomych dzieci w okresie przedwojennym, z prośbą o ponowne zorganizowanie takiej placówki, ale spotkał się ze zdecydowaną odmową. Kurator Oświaty w Łodzi stwierdził, że szkoła dla niewidomych, w morzu powojennych potrzeb, nie jest w Łodzi potrzebna. Wówczas Buczkowski zwrócił się o pomoc do dr. Włodzimierza Dolańskiego, a ten z kolei do swojego paryskiego kolegi ze studiów na Sorbonie - Stanisława Skrzeszewskiego pełniącego w Rządzie Edwarda Osóbki-Morawskiego funkcję ministra oświaty. Minister Skrzeszewski polecił kuratorowi w Łodzi udzielić wszechstronnej pomocy Buczkowskiemu w organizacji szkoły dla niewidomych. Interwencja dr Dolańskiego przyniosła oczekiwane rezultaty.

Chcąc jednak udowodnić ,że niesłuszne jest twierdzenie kuratora oświaty o zbyt małej liczbie niewidomych dzieci na Ziemi Łódzkiej, aby było celowe organizowanie dla nich szkoły, Buczkowski sam przystąpił do zapisywania dzieci, zebrał ich na początek około 40. Jeździł po okolicznych wioskach i miasteczkach, zbierał adresy od znajomych i udowodnił, że placówka oświatowa jest potrzebna.

Trzeba było nie lada odwagi i wiary, że to, co się robi, jest słuszne, żeby zdecydować się na otwarcie szkoły w ówczesnych warunkach. Było to właściwie przedsięwzięcie skazane na niepowodzenie. O ile bowiem koszt utrzymania samej szkoły był pokrywany przez władze oświatowe, o tyle internat utrzymywał się w prawdziwie cudowny sposób. Sprawcą tego cudu był Józef Buczkowski.

Dziś trudno jest ustalić, z jakich źródeł i w jakiej ilości nadchodziła pomoc. Jedynie Buczkowski wiedział do kogo i w jaki sposób trafić, aby zapewnić utrzymanie swoim wychowankom. Niemałej pomocy udzielał pełnomocnik do walki z nadużyciami gospodarczymi, Stanisław Madej, który towary zarekwirowane spekulantom przekazywał na rzecz internatu dla dzieci niewidomych.

Udało się również wyposażyć szkołę i internat w najniezbędniejsze pomoce i sprzęt. Z pomocą przyszedł - ówczesny minister Ziem Odzyskanych - Władysław Gomułka, który zezwolił na wywiezienie z byłego zakładu dla niewidomych we Wrocławiu rzeczy potrzebnych łódzkiej szkole, a tam niszczejących.

Dzięki troskliwości Buczkowskiego, w zakładzie panował nastrój pełen pogody i spokoju. To było po prostu ognisko domowe. Tu w każdej chwili można było znaleźć dobrą radę czy pomoc w potrzebie. Tu, do szkoły, przychodziło się jak do starych, dobrych przyjaciół. Atmosfera serdeczności i szczerej gościnności sprawiała, że zakład stał się bliski nie tylko tym, którzy w nim przebywali, ale wszystkim, którzy utrzymywali z nim kontakty. W łódzkim środowisku niewidomych, a zwłaszcza wśród młodzieży, mówiło się po prostu nasza szkoła, bo też Buczkowski otwierał jej podwoje przed każdym niewidomym, który tego potrzebował.

Z Józefem Buczkowskim los zetknął mnie w marcu 1946 roku - wspomina Władysław Gołąb ("Pochodnia, maj 1980 r.). - Przyjechałem wówczas do Łodzi w półtora roku po utracie wzroku. Przyjął mnie jak starego przyjaciela. Organizował wtedy szkołę dla niewidomych w Łodzi przy ulicy Tkackiej. Mimo że ukończyłem już 7-klasową szkołę podstawową, przyjął mnie do internatu, abym mógł przejść proces rehabilitacji podstawowej.

Do końca czerwca zdążyłem nauczyć się pisma Braillea, pisania na maszynie czarnodrukowej oraz wykonywania podstawowych czynności bez wzroku. W tym samym artykule Władysław Gołąb pisze, że nieraz towarzyszył Buczkowskiemu w jego podróżach służbowych. Jak widać z przytoczonego fragmentu, szkoła prowadzona przez Buczkowskiego otaczała opieką nie tylko uczniów, ale wszystkich niewidomych, którzy pragnęli się uczyć, niewidomi natomiast starali się zrobić coś dla swojej szkoły.

Pamiętam, jaki byłem szczęśliwy, kiedy Buczkowski znalazł w zajęciach uczniów kilka wolnych godzin, w czasie których mogłem prowadzić nauczanie brajlowskiego pisma muzycznego. Wprawdzie w szkole nie uczono muzyki i nie wiem, czy któremuś z moich uczniów znajomość nut była kiedyś w życiu potrzebna, ale wtedy cieszyłem się, że mogę przekazać innym to, czego się sam nauczyłem. Zarazem była to dla mnie w pewnym sensie praktyka, a dla uczniów zajęcie, które może nie dawało praktycznych korzyści, ale rozwijało wykształcenie ogólne.

Kiedy Buczkowski uzyskał zezwolenie na przejęcie pomocy szkolnych, jakie udało się odszukać w zniszczonych budynkach poniemieckiego zakładu dla niewidomych we Wrocławiu, nie było mu trudno skompletować ekipę składającą się z trzech osób. Do Wrocławia pojechali Czesław Wrzesiński, Zbigniew Tomalak i Tadeusz Józefowicz. Przez kilka dni szperali w ruinach, by dostarczyć łódzkiej szkole kilkanaście tabliczek brajlowskich, pewną ilość nut i inne drobne przedmioty, które wtedy miały dużą wartość.

Oparcie w szkole mieli także niewidomi uczęszczający do szkół średnich i wyższych. W Łodzi w 1946 roku powstało Koło Uczących Się Niewidomych, które, jako główny cel, postawiło sobie niesienie pomocy niewidomym, uczęszczającym do szkół średnich lub wyższych. Przewodniczącym jego zarządu był Napoleon Mitraszewski. W niedługim stosunkowo czasie koło mogło poszczycić się pewnymi osiągnięciami i działalność swą zamierzało rozszerzyć na cały kraj. Nieoficjalnym, ale prawdziwym, opiekunem koła był Józef Buczkowski. Po jego wyjeździe, młodzież nie znalazła dostatecznej pomocy. W 1950 r. zostało rozwiązane. Niewątpliwie, w środowisku Łódzkich niewidomych istniał wówczas zapał do pracy społecznej, ale Buczkowskiego zasługą było to, że umiał tym całym ruchem pokierować. Po niespełna dwu latach, gdy szkoła przetrwała pierwszy najtrudniejszy okres i wydawało się, że przyszłość jest coraz jaśniejsza, nad jej horyzontem ukazały się ciemne chmury. W 1946 r., rekrutując kadrę nauczycielską, Józef Buczkowski zatrudnił między innymi nauczycielkę ze szkoły dla niewidomych w Wilnie Halinę Filanowicz Temerson. Wkrótce okazało się, że podejmuje ona usilne starania zmierzające do usunięcia Buczkowskiego ze stanowiska kierownika szkoły.

Zajęty wówczas działalnością społeczną, nie wiedział o jej intrygach. Zabiegał wtedy o przejęcie szkoły przez Łódzką Rodzinę Radiową. Stowarzyszenie to wyraziło zgodę pod warunkiem, że do pracy w internacie znajdzie siostry zakonne. Poszukiwanie sióstr trwało aż do wakacji 1947 r. Zgodę na podjęcie pracy wyraziły siostry Orionistki.

Kiedy w dniu 1 września 1947 r. przybyły do Łodzi siostry, a szkołę przejęła Łódzka Rodzina Radiowa, Kuratorium Oświaty odwołuje Józefa Buczkowskiego, mianując na stanowisko kierownika Eugeniusza Stasiuka, pedagoga, który kierował szkołą w okresie przedwojennym. Po roku Eugeniusz Stasiuk, nie mogąc współpracować z Haliną Temerson nadal siejącą ferment, zrzekł się funkcji kierownika. Stanowisko to Kuratorium powierzyło Halinie Temerson, która to w taki właśnie sposób osiągnęła swój cel. W 1949 r. spowodowała usunięcie z internatu sióstr Orionistek.

Tak więc Buczkowski musiał opuścić placówkę, w której zorganizowanie włożył tyle zapału, pracy i serca. Ze łzami w oczach żegnały dzieci swego opiekuna i przyjaciela i tak zakończył się pierwszy etap trudnej, ale jakże chwalebnej drogi, którą kroczył Józef Buczkowski. Już samo zorganizowanie szkoły i utrzymanie internatu w trudnych, powojennych warunkach świadczy o pracowitości i wytrwałości Buczkowskiego. A przecież trzeba pamiętać o jego działalności mającej szerszy horyzont społeczny. Zaraz po wyzwoleniu niewidomi łódzcy przystąpili do reaktywowania Związku Niewidomych miasta Łodzi, założonego jeszcze przed wojną. Wśród organizatorów był również Józef Buczkowski.

Jako bliski współpracownik doktora Włodzimierza Dolańskiego, duchowego przywódcy niewidomych polskich, Buczkowski położył ogromne zasługi w propagowaniu idei zjednoczeniowej, która ostatecznie znalazła całkowite poparcie w łódzkim środowisku. Trzeba pamiętać, że zanim powstała ogólnopolska organizacja , musiało najpierw dojść do nawiązania kontaktów i zbliżenia pomiędzy poszczególnymi, regionalnymi organizacjami niewidomych.

Podczas wakacji w roku 1946, w łódzkiej szkole odbyło się spotkanie przedstawicieli organizacji niewidomych, które w kilka miesięcy później utworzyły w Chorzowie Ogólnopolski Związek Pracowników Niewidomych RP. Józef Buczkowski, podobnie jak dr Włodzimierz Dolański, głosił hasło `nic o nas bez nas. Było to stwierdzenie, że niewidomi muszą sami decydować o swoim losie i sami pracować nad własną przyszłością.

Buczkowski nie godził się z tym, żeby niewidomi bezczynnie czekali na owoce ludzkiego miłosierdzia. Nie znaczy to, że nie doceniał działalności dobroczynnej, zwłaszcza w czasach gdy cały kraj korzystał z pomocy. Owszem, jako kierownik zakładu dla dzieci niewidomych, zabiegał o pomoc w utrzymaniu internatu. Jako przedstawiciel związku niewidomych starał się o paczki z darami zagranicznymi dla nich. Ale z takiej pomocy korzystali wtedy wszyscy: niewidomi i widzący. Uważał, że niewidomi mają takie same prawa i obowiązki jak ludzie widzący i dlatego muszą z nimi współpracować. Wbrew pozorom, nie było to takie łatwe. Często na przeszkodzie stawały wzajemne uprzedzenia, które narastały w ciągu minionych wieków. Niewidomi, w olbrzymiej większości skazani dotychczas na dobroczynność ze strony widzących, chętnie z niej korzystali, jednak samych widzących traktowali z nieufnością. Z kolei ludzie widzący w niewidomym widzieli człowieka nieszczęśliwego, który był godny politowania i podziwu zarazem. Bardzo często, nawet niesłusznie, przypisywano niewidomym jakieś nadzwyczajne zdolności, zwłaszcza w muzyce, ale nie wyobrażano ich sobie jako towarzyszy pracy, współpartnerów.

Taki brak wzajemnego zrozumienia najlepiej ilustruje pewien fakt, o którym opowiadał dr Dolański. Otóż został on kiedyś oddelegowany do zbadania jakiegoś ośrodka szkoleniowego. Po złożeniu sprawozdania, zamiast rozliczenia delegacji, otrzymał kilkaset złotych zapomogi. Pieniądze oczywiście odesłał, wraz z odpowiednim pouczeniem. Buczkowski doskonale się orientował w istniejącej wówczas sytuacji. Wiedział, że brak zaufania wynika z tego, że ludzie widzący i niewidomi po prostu wzajemnie siebie nie znają. Dlatego uważał, że zbliżenie i współpraca między tymi dwiema grupami społeczeństwa jest sprawą zasadniczej wagi.

W tym celu, zaraz na początku swojej działalności w Łodzi, założył Koło Przyjaciół Niewidomych. Zadaniem Koła było popularyzowanie spraw niewidomych wśród widzących. Z pewnością, działalność Koła wydatnie pomogła Józefowi Buczkowskiemu w utrzymaniu internatu.

Odejście z łódzkiej szkoły dla niewidomych dzieci nie równało się odejściu od szkolnictwa w ogóle. Buczkowski był przede wszystkim pedagogiem i wychowawcą. W tej roli czuł się najlepiej toteż po przekazaniu dotychczasowej placówki przeniósł się do Jarogniewic, gdzie objął stanowisko kierownika wychowania i szkolenia w zakładzie inwalidów wojennych w Jarogniewicach-Głuchowie. Przebywali tam nie tylko inwalidzi wojenni, byli to ludzie dorośli, którzy w większości jeszcze nie przywykli do nowej sytuacji związanej z utratą wzroku. Buczkowski musiał więc być czymś więcej, niż kierownikiem szkolenia. Trudno wyobrazić sobie rolę wychowawcy osób dorosłych. A przecież byli tam ludzie z różnych środowisk, bardzo często zagubieni, załamani, bezradni, którym trzeba było wskazać nową drogę życia. Buczkowski zajmował się więc tym, co dziś nazywamy rehabilitacją inwalidów. Józef Konieczny, wieloletni pracownik Wrocławskiej spółdzielni niewidomych, który był wówczas w Jarogniewicach, kiedy spytałem go, jakie ma wspomnienia o Buczkowskim z tamtych lat, ożywił się:

Jaki wtedy był nasz Bucio? Bo myśmy go tak zdrobniale nazywali, „Bucio”. Myśmy dla niego mieli wielki szacunek. Był wymagający, dokładny, potrafił utrzymać dystans- czuło się, że należałoby przed nim stać na baczność, a równocześnie miał w sobie coś, co nas do niego przyciągało toteż jego wpływ na nasze wychowanie był ogromny. Był nauczycielem, z którym się najbardziej liczyliśmy, któregośmy najbardziej słuchali, a oprócz tego był dobrym kolegą.

Z Jarogniewic wyszli współzałożyciele spółdzielni niewidomych: Stanisław Zięba- w Łodzi, Leon Kudełko - w Poznaniu, Czesław Wrzesiński - we Wrocławiu, Bolesław Bal - w Rynie . Można by wymienić jeszcze więcej nazwisk aktywistów, ale przecież wystarczy tych kilka aby zorientować się, jaką rolę w ruchu niewidomych odegrał zakład w Jarogniewicach i jaki był w tym udział Buczkowskiego.

Nie poprzestawał na działalności wychowawczej w zakładzie. Wielu spośród swoich wychowanków odwiedzał w miejscach pracy, interesował się jak żyją, radził, pomagał . Wielu spośród nich pozostało jego przyjaciółmi na całe życie.

Skierowanie Buczkowskiego do Gdańska nie było zwykłym przypadkiem. Przed wojną mieścił się tam duży zakład dla niewidomych, który składał się z kilku budynków usytuowanych na mało ruchliwym skraju Wrzeszcza. Na terenie zakładu znajdował się ogród a za budynkami ciągnął się nieduży las. Spośród wszystkich budynków należących dawniej do zakładu, po wojnie niewidomym przypadł w udziale tylko jeden - i to nie w całości. Obok Wydziału Opieki Społecznej, Domu Matki i Dziecka, budynku Akademii Medycznej, znajdował się również Dom Opieki, w którym przebywali głównie niewidomi.

Ówczesny prezes Związku Pracowników Niewidomych RP, dr Włodzimierz Dolański, dążył do tego, aby zakład ten w całości odzyskać dla niewidomych. Sprawa nie była prosta, gdyż Akademia Medyczna w Gdańsku również czyniła starania o ten obiekt, w którym zamierzała zorganizować Zakład Medycyny Tropikalnej. Trudno byłoby twierdzić, że taki zakład jest mniej ważny w dużym mieście portowym niż ośrodek dla niewidomych. Dr Dolański jednak nie zrezygnował. Przekonywał, że Akademia Medyczna może sobie wybrać jakiś inny obiekt - nie ten, który został wybudowany specjalnie dla niewidomych.

Poza tym zakład był dobrze usytuowany i ze względu na duży teren miał dobre perspektywy rozwojowe. Dolański chciał stworzyć w Gdańsku wspaniały ośrodek dla niewidomych, w którym znajdowałaby się drukarnia brajlowska, centralna biblioteka, szkoła zawodowa, warsztaty szkoleniowe, a może i dom spokojnej starości dla samotnych niewidomych. Dlatego starał się kierować do Gdańska ludzi, którzy by popierali te śmiałe plany i swą pracą potrafili udowodnić, że plany te są realne. Przede wszystkim postarał się o zorganizowanie dla niewidomych kursu zawodowego, po ukończeniu którego otrzymywali oni pracę w zakładach przemysłowych Gdańska. Dom opieki zamienił się wówczas w swego rodzaju hotel pracowniczy.

W roku 1948 została uruchomiona drukarnia brajlowska. Równocześnie zamieszkał tu ówczesny redaktor miesięcznika `Pochodnia - Wacław Kotowicz, który był zarazem pracownikiem świetlicowym, organizującym tak zwane życie kulturalno- oświatowe z mieszkańcami owego hotelu, a potem - z pensjonariuszami zakładu szkoleniowego, otwartego w roku 1949. W zakładzie pojawili się młodzi ludzie, którzy przybyli tu z całej Polski.

Jako ich nauczyciel i wychowawca przyjechał również Józef Buczkowski.

Gdańsk zaczął urastać do rangi dużego ośrodka ruchu niewidomych. Buczkowski miał wśród nich rolę wiodącą. W środowisku gdańskim znany był ze swej działalności w Związku Pracowników Niewidomych RP. Wcześniej zresztą przyjeżdżał nieraz do Gdańska w celu załatwienia różnych spraw związkowych toteż w momencie kiedy osiedlił się tam na stałe, na najbliższym zebraniu wybrano go na przewodniczącego gdańskiego oddziału ZPN RP.

Ponieważ dotychczasowy redaktor Pochodni zrezygnował z dalszej pracy w redakcji, powołane zostało kolegium redakcyjne, na którego czele stanął Józef Buczkowski. Oficjalnie kolegium składało się z trzech osób: Józefa Buczkowskiego, Tadeusza Józefowicza i Wacława Perkowskiego. Praktycznie pracowaliśmy jednak we dwójkę, bez pomocy Perkowskiego. Ponieważ nie było funduszu na honoraria autorskie, trzeba było co miesiąc napisać kilka artykułów, aby Pochodnia nie składała się z samych przedruków.

Buczkowski jednak był niezmordowany. Któregoś dnia zaproponował, by w czynie pierwszomajowym przystąpić do wydawania w brajlu dwutygodnika dla dzieci i młodzieży. Choć wszystkim przybyło pracy, `Światełko zaczęło przychodzić do swych młodych czytelników. Jak dorosłym do dziś przyświeca `Pochodnia Włodzimierza Dolańskiego, tak młodzieży świeci `Światełko Józefa Buczkowskiego.

I ten okres pionierskiej pracy nie trwał jednak długo. Taki już był los Buczkowskiego. W roku 1950 w Związku Pracowników Niewidomych RP nastąpiła całkowita zmiana. Na miejsce dotychczasowego Zarządu Głównego wprowadzono komisarycznego kuratora.

Żeby zrozumieć, jak do tego doszło, trzeba wrócić do organizacyjnego zjazdu delegatów, który odbył się w Chorzowie w roku 1946. Na zjeździe tym wszyscy delegaci, z wyjątkiem przedstawicieli Warszawy, na przewodniczącego Związku wysunęli kandydaturę Włodzimierza Dolańskiego. Delegaci warszawscy upierali się natomiast przy kandydaturze Michała Lisowskiego- człowieka nie znanego poza środowiskiem warszawskim. Po bardzo burzliwej dyskusji, która niemal nie doprowadziła do zerwania obrad, delegaci Warszawy ustąpili, Dolański został przewodniczącym, Lisowski - jego zastępcą.

Współpracy jednak nie było. Dr Włodzimierz Dolański był uczciwy, pracowity, bezinteresowny, znał problematykę niewidomych w kraju i za granicą, ale w odczuciu ówczesnych decydentów od spraw związkowych miał widocznie swoje słabe strony. Może to, że studiował za granicą i miał tam szerokie znajomości, że był wierzący? Ale chyba najbardziej dlatego, że miał przeciwko sobie Michała Lisowskiego, który uchodził za wielkiego aktywistę partyjnego.

W kraju ścierały się wówczas różne poglądy polityczne, przy czym , jak wiadomo, nie uniknięto błędów. Nie ma możliwości ani potrzeby zagłębiania się dziś w te sprawy, zwłaszcza że jest to biografia Buczkowskiego, a nie Dolańskiego. Ostatecznie w 1950 r. wprowadzono kuratora komisarycznego. Lisowski nie wygrał batalii o władzę, ale i dr Dolański został odsunięty od kierowania związkiem niewidomych. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji, Józef Buczkowski - bliski współpracownik odsuniętego prezesa - musiał odczuć że jego działalność jest niepożądana.

Po zmianach w kierownictwie Związku nastąpiły zmiany w działalności. Nikt już nie ubiegał się o otwarcie ośrodka dla niewidomych w Gdańsku. Ponieważ obiekt miała przejąć Akademia Medyczna, w połowie 1950 r. niewidomi opuścili budynek w Gdańsku-Wrzeszczu. Ich kształcenie przejmował Zakład Szkolenia Inwalidów we Wrocławiu, a urządzenia drukarskie zostały wysłane do Warszawy, gdzie przez dłuższy czas leżały bezczynnie, czekając na wznowienie pracy wydawniczej. .

Buczkowski na razie z Gdańska nie wyjechał. Ważnym wydarzeniem w jego życiu było zawarcie w grudniu 1949 r. związku małżeńskiego. W żonie- Franciszce- znalazł wiernego przyjaciela i wspólnika dla swych szlachetnych dążeń. Do roku 1955 państwo Buczkowscy mieszkali w Gdańsku. Okres ten upłynął Buczkowskiemu na pracy w spółdzielni niewidomych, której był współzałożycielem. Choć pracował przy naciągu szczotek i nie pełnił funkcji kierowniczych, dzięki swej aktywności i doświadczeniu wniósł duży wkład w rozwój tej spółdzielni.

Prawdziwie stałym miejscem zamieszkania państwa Buczkowskich była Bydgoszcz. Tu, w roku 1955, Józef Buczkowski został zaangażowany na kierownika szkolenia w Ośrodku Kształcenia Zawodowego Niewidomych podległym Centralnemu Związkowi Spółdzielczości Pracy. Ośrodek po dwóch latach stał się placówką rehabilitacyjną Związku Spółdzielni Niewidomych. W 1957 . powierzono mu funkcję dyrektora tego ośrodka.

Bydgoski ośrodek stawał się instytucją coraz bardziej znaną w kraju. Na pewno działo się tak dlatego, że działalność ośrodka miała charakter ogólnopolski, ale swą popularność i uznanie wśród niewidomych zakład zawdzięczał niewątpliwie nieprzeciętnej osobowości Józefa Buczkowskiego. Był to działacz znany wszędzie. Pamiętali go niewidomi z Łodzi i Warszawy. Poznania i Gdańska - jedni ze Związku Niewidomych czy spółdzielni, inni ze szkoły czy zakładu szkoleniowego. On również pamiętał o wszystkich toteż nie musiał nawiązywać nowych kontaktów. Jego osobista kultura, znajomość spraw, a przy tym życzliwość i nieustająca gotowość śpieszenia z pomocą tym, którzy tego potrzebowali, zjednywała mu powszechny szacunek.

Ośrodek mieścił się w starym, nie przystosowanym do tego celu budynku przy ulicy Bernardyńskiej 3. Nie można było go odpowiednio urządzić, bo na przeszkodzie stał brak pomieszczeń. Wszędzie panowała ciasnota. Ale mimo to, zarówno pensjonariusze, jak i przyjezdni goście, czuli się tu dobrze. Wszędzie panowała przyjazna, rodzinna atmosfera, która miała swój niepowtarzalny urok. Wszystko było tu naturalne i niewymuszone. Taką atmosferę wprowadził Buczkowski- człowiek szczery, życzliwy, bezpośredni. Tego wymagał od swojego personelu, tego uczył wychowanków.

Zofia Krzemkowska - nauczycielka, w swoich wspomnieniach o Buczkowskim (`Niewidomy Spółdzielca, maj 1980), tak opisuje atmosferę panującą w bydgoskim ośrodku rehabilitacji zawodowej, w którym pracowała od roku 1963 r.: `Pamiętam również burzliwe posiedzenia rad pedagogicznych, na których miała zapaść decyzja o ewentualnym usunięciu kursanta sprawiającego szczególne kłopoty wychowawcze lub przekazaniu go do domu opieki, ze względu na brak postępu w szkoleniu.

Każdą sprawę Buczkowski rozpatrywał wnikliwie indywidualnie, szukając okoliczności łagodzących i możliwości pomocy. Dbał również o zwykłe, prozaiczne sprawy. Każdy absolwent odwiedzający ośrodek mógł liczyć na ciepły posiłek a nawet i nocleg, dlatego absolwenci chętnie przyjeżdżali. Ich więź z ośrodkiem była silna. Traktowali go jak drugi dom. Zresztą podobnie głęboką troskę o człowieka przejawiał on wobec wszystkich gości odwiedzających ośrodek. Każdy po przyjeździe znajdował w hotelowym pokoju herbatę i kanapki. Te pozornie drobne fakty wpływały na atmosferę w ośrodku która była domowa, swojska, kojąca po trudach dnia".

Kto znał Buczkowskiego, kto z nim współpracował albo przebywał w prowadzonym przez niego zakładzie w Bydgoszczy czy jeszcze w Łodzi - ten wie, że przytoczony fragment odtwarza prawdziwą atmosferę, jaką potrafił wytworzyć ten działacz. Również w dziedzinie rehabilitacji inwalidów i szkolenia Buczkowski miał duże osiągnięcia. Przede wszystkim prowadził w ośrodku nauczanie z zakresu szkoły podstawowej. Doceniając znaczenie sprawności manualnej u niewidomych, stworzył swoim wychowankom w zakładzie warunki do majsterkowania. Wreszcie zainicjował prowadzenie rehabilitacji dla dorosłych głuchoniewidomych.

W swej pracy był systematyczny i konsekwentny. Osobiście lub w kolektywie opracowywał dokumenty potrzebne do prawidłowego funkcjonowania Zakładu, jak programy rehabilitacji i szkolenia niewidomych czy struktura organizacyjna ośrodka.

W roku 1971 Buczkowski, w pełni sił odszedł na emeryturę. Że niełatwo mu było rozstać się z Zakładem, świadczyć może fakt, iż jeszcze przez dwa lata pracował w ośrodku jako nauczyciel. Ale widać taki już jego los. Nigdzie nie mógł dłużej prowadzić rozpoczętego przez siebie dzieła. Kiedy odwiedziłem go w roku 1978r. dużo rozmawialiśmy ze sobą, jak zwykle w takich sytuacjach. Powiedział mi wtedy, że miał nieoficjalną propozycję ponownego objęcia kierownictwa ośrodka w Bydgoszczy. Nie chciał jednak na nowo zaczynać pracy, którą przecież mógłby prowadzić bez przerwy. Do końca życia pozostał wierny swej działalności społecznej, od której nikt nie był w stanie go oderwać. Po przejściu na emeryturę nadal brał czynny udział w pracach Towarzystwa Przyjaciół Niewidomych, które powstało z jego inicjatywy w czerwcu 1966 roku. Nadal zabiegał o realizowanie planu budowy nowego ośrodka rehabilitacji niewidomych. Celem Towarzystwa Przyjaciół Niewidomych, jak kiedyś Koła Przyjaciół Niewidomych w Łodzi, było zapoznawanie społeczeństwa z problematyką niewidomych oraz ich współpraca z widzącymi.

Trwałym pomnikiem tego działania stała się budowa nowego Ośrodka Rehabilitacji Zawodowej Niewidomych. Inicjatorem tej wspaniałej inwestycji był dyrektor Buczkowski. On też nie ustawał w wysiłkach zmierzających do ukończenia budowy. Nowy- piękny obiekt pod początkową nazwą: Krajowe Centrum Kształcenia Niewidomych- znajduje się przy ulicy Powstańców Wielkopolskich 33. Mieści się w nim szkoła, internat, warsztaty i urządzenia socjalne. Otwarcie Ośrodka nastąpiło we wrześniu 1981 roku, a więc 15 lat po założeniu Towarzystwa Przyjaciół Niewidomych. Piętnaście lat żmudnej, mrówczej pracy. A kiedy przyszedł czas zakończyć dzieło zabrakło tego, który je rozpoczął i doprowadził prawie do końca.

Oto co z okazji otwarcia Ośrodka stwierdziła żona Józefa Buczkowskiego- Franciszka - w piśmie z dnia 11 września 1981 roku. `Przybył nam jeszcze jeden obiekt, w którym inwalidzi wzroku będą mogli odzyskać wiarę we własne siły, w samodzielność, a po ukończeniu szkoły- jako pełnowartościowi ludzie wejdą, w społeczeństwo widzących.

Ośrodek rodził się w bólach, wśród przeciwności władz różnych instytucji, lecz upór szlachetnych, poczynań niewidomego dyrektora, po piętnastu latach niestrudzonej pracy, doprowadził do osiągnięcia celu. Wobec wielu trudności w okresie starań o budowę Józef Buczkowski zaprosił do współpracy społecznej wiele osób, zatrudnionych w różnych instytucjach, które podzielały słuszność jego działania. Grupa ta zawiązała Towarzystwo Przyjaciół Niewidomych, które bezinteresownie pomagało w realizacji tej wspaniałej inwestycji. Inż.Kazimierz Kułakowski, mający duży dorobek w sferze wykonanych przez sieb#ie inwestycji budowlanych w Polsce i za granicą, kierował budową z doświadczeniem i oddaniem. Towarzystwo Przyjaciół Niewidomych istniało do 1991 roku .

Józef Buczkowski, zmarł półtora roku przed otwarciem Ośrodka. Nie było mu dane doczekać upragnionego dnia - swego największego tryumfu, największego osiągnięcia, ale czy jego życie nie było jednym wielkim pasmem osiągnięć? Rzecz jasna, nie mam na myśli korzyści osobistych. Nigdy za nimi nie gonił, nie starał się o cokolwiek dla siebie. Potrafił zabiegać o poparcie tylko w sprawach publicznych. Nie szczędził wtedy ni trudu, ni czasu. Dlatego, choć nieraz w życiu spotkał się z niesprawiedliwością - to co uczynił dla innych, dla środowiska niewidomych, urosło w kapitał wdzięczności i uznania dla niego samego i jego dzieła.

Jeżeli dziś, z perspektywy czasu, patrzymy na życie Józefa Buczkowskiego, widzimy, że był to działacz społeczny wielkiego formatu, oddany bez reszty sprawie niewidomych, świetny organizator, sumienny pracownik i uczciwy kierownik. Przede wszystkim był jednak nauczycielem i wychowawcą młodzieży. Miał tysiące wychowanków. Toteż nie ma w Polsce miejsca, gdzie by go nie wspominano. Jednych uczył brajla innych podtrzymywał na duchu w trudnym okresie rehabilitacji, wreszcie jeszcze innym pomagał w uzyskaniu zajęcia.

Uczył swych wychowanków życia, a teorię wspierał własnym przykładem. On mógł nauczać `nie używaj alkoholu - bo sam nie używał `nie warto palić, kolego - bo sam nie palił `żyj uczciwie - bo sam żył uczciwie `pracuj rzetelnie - bo sam rzetelnie pracował. Udowodnił, że można nie tylko głosić piękne hasła, ale także postępować według nich. Za całokształt pracy zawodowej i społecznej został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta, a dwa tygodnie przed śmiercią otrzymał medal Komisji Edukacji Narodowej.

Po przełomie politycznym i zlikwidowaniu Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych w 1990 roku, bydgoski ośrodek, decyzją władz państwowych, został przekazany na własność Polskiemu Związkowi Niewidomych. Dobrze, że tak się stało, gdyż może nadal służyć ludziom niemającym wzroku, wszechstronnie wzbogacać ich życie. Od tego czasu bydgoska placówka nosi piękną nazwę, upamiętniającą życie i dokonania naszego wielkiego przyjaciela, wyrosłe z miłości do ludzi - Ośrodek Rehabilitacji i Szkolenia im. Józefa Buczkowskiego.

Zdzisław Stańczak. STANISŁAW MADEJ (1910-1980)

Zdarzają się ludzie, których nic nie złamie. Żadne przeciwieństwa losu. Przykre doświadczenia w konfrontacji z dniem powszednim czy z ludźmi. Nawet świadomość niemożności zrealizowania swoich najbardziej wymarzonych celów. Takim był Stanisław Madej - łódzki włókniarz i budowniczy zrębów Polski Ludowej. Jeden z czołowych, zasłużonych działaczy Polskiego Związku Niewidomych.

Stanisław Madej urodził się 11 listopada 1910 roku, we wsi Wierzchowisko w pow. Miechów w Kieleckiem. Ojciec miał na imię Michał. Matka Katarzyna z domu Błaut. Po ukończeniu szkoły powszechnej w rodzinnej wiosce, w 1928 roku uzyskał maturę w gimnazjum im. Króla Kazimierza Wielkiego w Olkuszu. We wrześniu 1929 roku zaczął pracę w klasowym Związku Zawodowym Robotników Rolnych. W tym samym roku wstąpił do Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. Działalność związkową prowadził, w różnych powiatach, do roku 1932 - do czasu przeniesienia się do Łodzi. W tym czasie był już dojrzałym działaczem. Praca agitacyjna, organizatorska i oświatowa wypełniała mu bez reszty każdy dzień.

W roku 1934 Stanisław Madej zaczął pracować jako robotnik na wykończalni w „Widzewskiej Manufakturze w Łodzi. Już po kilku tygodniach został delegatem w klasowym Związku Włókniarzy, a wkrótce przewodniczącym Rady Delegatów. Kiedy w roku 1936 podczas strajku, od strony Widzewa, przez całą szerokość ulicy Targowej - przy której znajdował się pałac jednego z najbogatszych fabrykantów - ciągnął robotniczy pochód, w pierwszym szeregu, wśród starszyzny włókniarskiej, szedł młody robotnik wykończalni - dwudziestopięcioletni Stach Madej. Bezpośredni w stosunkach z ludźmi, czuły na kłopoty innych, towarzysz Madej posiadał cenny dar. Do organizowanych przez siebie akcji pozyskiwał szerokie kręgi robotników, również wśród politycznie niezaangażowanych. Mieli do niego zaufanie.

Okupacja hitlerowska zastała Stanisława Madeja w tej samej fabryce. Otrzymała ona niemiecką nazwę „Zellgarn”. Terror okupanta nie przeraził komunisty Madeja. W „Zellgarnie” dosłownie ani jeden dzień nie mijał bez jakiegoś aktu sabotażu. Ich organizatorem był Stanisław Madej - „Kajetan”. Oto, co sam pisze o jednym z takich „sabotaży” w książce „Czerwony Widzew”, która ukazała się w 1972 roku w Wydawnictwie Łódzkim:

„Do przerobu celulozy zużywano dużo wody - w związku z tym Niemcy zmuszeni byli rozbudować sieć wodociągową. Wykopano kilkanaście nowych studzien, zainstalowano najnowocześniejsze pompy i dla zasilania całego tego systemu wodociągowego zainstalowano specjalny transformator. Przed jego rozruchem wszystko zostało dokładnie sprawdzone, ale w czasie, jaki pozostał między przeprowadzeniem kontroli pracy transformatora, a uroczystym uruchomieniem nowego systemu wodociągowego, gwardziści zdążyli spiąć przewody elektryczne.

…Nadeszła chwila oficjalnego otwarcia w stacji pomp. Rojno było od galowych mundurów gości. W uroczystości uczestniczyła również cała dyrekcja Zellgarnu. W odpowiedniej chwili inżynier Schwarz dał znak Dankowskiemu:

- Włączaj.-

Dankowski przerzucił hebel i w tym samym czasie nastąpił huk i błysk. Mimo, że awaria była niezwykle poważna i trudna do wytłumaczenia, nikt z nas na szczęście nie został pociągnięty do odpowiedzialności, uznano bowiem, że przyczyną krótkiego spięcia była jakaś przypadkowa pomyłka...”.

W organizowaniu masowego sabotażu, zamachów, niszczeniu gospodarstw niemieckich, we wszystkich akcjach, podejmowanych przez komórki PPR czy Gwardię Ludową, Stanisław Madej - szef sztabu tej organizacji na Łódź - ujawniał szczególne dyspozycje charakteru: opanowanie i pomysłowość.

Oto jego relacja o jednym z incydentów - z publikacji „Łódź w walce o wolność”:

„Przypominam sobie zdarzenie, jakie mnie spotkało, gdy jechałem chłopską furą - i wiozłem pod siedzeniem wozu naszą literaturę. W Zgierzu zostałem zatrzymany przez żandarmerię. Gdy mnie zatrzymali, zeskoczyłem z wozu, zrzucając zarazem ławkę, w której była literatura i powiedziałem: szukajcie. Żandarmi przeszukali wóz i kazali mi odjechać. Włożyłem z powrotem ławeczkę i pojechałem dalej”.

Aresztowany został w czerwcu 1943. Już miał wychodzić z fabryki do domu. Wezwano go do majstra, a tam czekało na niego dwóch mężczyzn. W łódzkim gestapo przeszedł gehennę tortur. Przez dwa tygodnie usiłowano z niego wymusić informację o działalności partii. „Całe moje ciało - mówił o śledztwie Madej („Kajetan”) - było zielonkawo-granatowe. Utworzyły się na nim duże rany. Oprawcy przygniatali mi palce w drzwiach, bili mnie w stopy. Nogi mi tak spuchły, że nie mogłem nosić butów...”.

Przeżył obóz koncentracyjny Mathausen. W kwietniu 1945 roku odbył tragiczną wędrówkę ewakuacyjną z obozu w Aflenz do Ebensee, w samym sercu gór. Z ponad sześciuset więźniów do Ebensee doszło trzystu dziewiętnastu. Wśród wielu drobiazgów, z pietyzmem przechowanych obecnie przez żonę Stacha, panią Barbarę, znajduje się zasuszony kwiat - fiołek alpejski, zerwany na drodze śmierci do obozu w Ebensee. W kotlince, w której na północnym stoku leżał jeszcze śnieg. Tyle było ciepła i liryzmu w tym twardym człowieku...

Wyzwolenie przyszło z amerykańskimi „tankietkami”. Jednak pomimo silnej agitacji za niepowracaniem do kraju, Ebensee wrzało niecierpliwością tych, którzy zdecydowali się na jak najszybszy powrót. Stanisław Madej ani jednego dnia nie był bezczynny. Nawiązał kontakt z miejscowymi komunistami, zaczął redagować lokalną gazetę „Ebensee Nachrichten”, ale liczył godziny w oczekiwaniu na przepustkę do Polski. Powrócił do Łodzi, swego ukochanego miasta, któremu pozostał wierny do końca życia...

Konsekwentnie rozpoczął pracę w Komitecie Wojewódzkim Polskiej Partii Robotniczej. Po kilku miesiącach, w grudniu 1945 roku, został przewodniczącym Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym. Nie był na tym stanowisku pobłażliwy. Tępił spekulantów, ale był sprawiedliwy. Nikt nie cierpiał niesłusznie.

W tym czasie włączył się w wir życia społecznego. Radny, przewodniczący Związku Uczestników Walki Zbrojnej, przewodniczący Komisji Rewizyjnej Związku Byłych Więźniów Politycznych - to tylko ważniejsze funkcje, jakie pełnił towarzysz Madej na terenie Łodzi.

W roku 1949 został przeniesiony na takie samo stanowisko w Warszawie. Znów znalazł się tam, gdzie mógł być pożyteczny. W różnych instytucjach i organizacjach. W Centrali Spółdzielni Inwalidów - w charakterze członka zarządu, w Centralnym Związku Spółdzielczości Pracy - jako członek zarządu. Po reorganizacji tej instytucji został członkiem Rady

Na skutek bicia przez gestapo w okresie okupacji hitlerowskiej, wyniszczających warunków w obozie koncentracyjnym i nabytej awitaminozy, Stanisław Madej tracił powoli wzrok. Całkowita utrata nastąpiła w 1951roku. W krótkim czasie wstąpił do Polskiego Związku Niewidomych. Od początku włączył się bardzo aktywnie w główny nurt pracy tej organizacji. Został wiceprzewodniczącym Zarządu Głównego.

Doceniając jego wszechstronne doświadczenia, władze Związku powierzyły mu stanowisko redaktora naczelnego miesięcznika "Pochodnia", którego redakcja w tym czasie została przeniesiona z Gdańska do Warszawy. Starał się, aby "Pochodnia" nie tylko zajmowała się problematyką niewidomych, ale i w równej mierze naświetlała ogólne wydarzenia, którymi żyło całe społeczeństwo. Redakcją kierował przez półtora roku.

Etatowo pracował w centralnych władzach spółdzielczości Inwalidów, natomiast wszystkie funkcje w Polskim Związku Niewidomych pełnił społecznie.

W październiku 1964r., po rezygnacji Mieczysława Michalaka, Stanisław Madej został prezesem Zarządu Głównego PZN. Pięcioletni okres jego prezesury odznaczał się wyjątkową intensywnością.

Do priorytetowych kierunków działalności zaliczał zacieśnienie współpracy pomiędzy PZN i Związkiem Spółdzielni Niewidomych i to nie tylko na poziomie najwyższym , ale także pomiędzy spółdzielniami niewidomych i zarządami okręgów PZN. Domagał się, aby zostały stworzone przepisy, w myśl których spółdzielnie mogłyby w większym stopniu finansować działalność kulturalną, socjalną i sportową okręgów i kół PZN. Na ten cel należy przeznaczać w znacznie większe niż dotychczas środki z funduszów rehabilitacyjnych .

Główna myśl, która przyświecała temu dążeniu, polegała na idei tworzenia coraz mocniejszych więzi spajających PZN i spółdzielnie w jeden mocny organizm, w którym będzie miejsce na załatwienie istotnych spraw wszystkich niewidomych.

Domagał się również pogłębienia współpracy ze Związkiem Spółdzielni Inwalidów, w którym sprawy niewidomych nie były dostatecznie dostrzegane. I tak na przykład - ZSI mógłby objąć swym poradnictwem rehabilitacyjnym niewidomą młodzież przystępującą do nauki, zwłaszcza na uczelniach wyższych, gdyż Związek ten ma sieć poradni w całym kraju.

Zadaniem Centralnego Ośrodka tyflologicznego PZN będzie opracowanie odpowiednich wskazówek i programu, na których można będzie oprzeć poradnictwo. Muszą także być określone kierunki zatrudnienia młodzieży kończącej studia. PZN powinien przygotować koncepcję nadających się dla niewidomych stanowisk pracy umysłowej. Przyjęcie takich rozwiązań Ułatwiłoby naszej młodzieży podjęcie właściwej decyzji w zakresie wyboru najbardziej celowych kierunków studiów.

Od początku lat 60. zaczął się ostrzej rysować problem zatrudnienia niewidomych pracowników umysłowych wśród ludzi widzących. Poważną przeszkodą na tej drodze stanowił brak odpowiednich przepisów, normujących sprawę pomocy lektorskiej. Z inicjatywy prezesa Madeja , w Komitecie Pracy i Płacy został złożony wniosek, zawierający propozycje rozwiązania tego problemu i prawnego uregulowania lektoratów. Załatwienie wniosku napotykało na duże opory, ale energiczne starania i interwencje Stanisława Madeja na najwyższych szczeblach władzy państwowej przyniosły oczekiwane rezultaty. Począwszy od stycznia 1967 r. niewidomi zatrudnieni na stanowiskach pracy umysłowej otrzymywali zasiłek lektorski zwiększający ich samodzielność i możliwości. Przepisy dotyczące lektoratów stosowane były przez ponad dwadzieścia lat.

Do zagadnień pierwszorzędnej wagi, Stanisław Madej zaliczał zatrudnienie niewidomych mieszkających na wsi i małych miastach. Niejednokrotnie dawał wyraz swemu przekonaniu, że pożądanej zmiany sytuacji nie uda się załatwić bez wybudowania przynajmniej kilku tak zwanych internatów przy spółdzielniach. Pozwoliłoby to na ściągnięcie ze wsi, przeszkolenie i zatrudnienie niewidomych, oczekujących na pracę, a zwłaszcza młodzieży. Możliwości budowy internatu - jak stwierdzał, - istnieją, trzeba więc przystąpić do realizacji tych zadań.

Prezes Madej przejawiał szczerą troskę , aby wszystkie niewidome dzieci mogły się uczyć w szkołach specjalnych. dawał temu wyraz prawie na każdym zebraniu plenarnym zarządu głównego PZN, podkreślając, iż za mało Związek zrobił dotychczas, aby umieścić w szkołach wszystkie dzieci. Nie wybudowano w tym czasie ani jednej szkoły specjalnej dla niewidomych. Kilkaset dzieci znajduje się poza nauką szkolną. Istniejące szkoły rozmieszczone są nieproporcjonalnie na terenie kraju. I tak na przykład w całym pasie województw wschodnich nie ma ani jednego zakładu. Dziecko z białostockiego lub rzeszowskiego musi być przewiezione do Wrocławia lub Owińsk, a na to najczęściej nie chcą zgodzić się rodzice, na czym oczywiście najbardziej cierpi niewidome dziecko, przed którym zamyka się normalną drogę rozwoju i przyszłość. Wybudowanie więc jednej szkoły w którymś ze wschodnich województw jest nadal palącą koniecznością.

źródłem uzasadnionego niepokoju stał się fakt, iż władze oświatowe nie wykazują żadnego zainteresowania zmianą kierunków szkolenia zawodowego w szkołach specjalnych dla niewidomych. Obserwuje się więc paradoks: ze szkół, które powinny promieniować nowoczesnością w dziedzinie kształcenia zawodowego, wychodzi młodzież zaledwie z umiejętnością naciągania prymitywnych szczotek. Prezes Madej wysunął sugestię, że w celu zmiany programu szkolenia zawodowego należy oddziaływać na wojewódzkie rady narodowe i kuratoria. Ta droga jest łatwiejsza i skuteczniejsza, niż porozumienie się z Ministerstwem Oświaty.

W okresie prezesury Stanisława Madeja obserwowało się ożywienie wśród aktywu i pracowników Związku. Zebrania i narady, prowadzone bez urzędowej sztampy, zamykane były konkretnymi zadaniami. Często prowokowały do dyskusji, ale zawsze stymulowały właściwy kierunek realizacji tych zadań Związku, które bezpośrednio prowadziły do ułatwienia życia niewidomym. Podstawowym założeniem prezesa Madeja w działalności wewnątrzorganizacyjnej było wyzwolenie w większym stopniu aktywności czynnika społecznego w pracach Związku oraz decentralizacja. Preferowanie pracy o charakterze społecznym przy ograniczaniu aparatu etatowego przyniosło istotne korzyści Związkowi. Koncepcja nadzoru społecznego wywołała kontrowersje wśród działaczy centralnych. Natomiast decentralizacja władzy na rzecz Okręgów miała korzystny wpływ na rozwój PZN, wyzwalała bowiem inicjatywę terenu. W tym aspekcie korzystna dla Związku była inspiracja dotycząca nawiązywania współpracy z Wojewódzkimi Radami Narodowymi. Ułatwiało to pozytywne załatwianie lokalnych postulatów, a co za tym idzie, stwarzało warunki wzrostu pozycji Związku wśród niewidomych.

Świadomość potrzeby większego zainteresowania społeczeństwa problemami niewidomych zrodziła koncepcję komisji, popularyzującej sprawy niewidomych. Prezes Zarządu Głównego przypisywał dużą rolę wszelkim działaniom i formom, przyczyniającym się do likwidowania psychologicznej bariery pomiędzy niewidomymi a widzącymi. Drogą ku temu było stwarzanie takich warunków, w których niewidomy pozbyłby się poczucia swej nieużyteczności dla społeczeństwa. Dla prezesa Madeja był to główny motyw w działalności Związku. Dlatego bez reszty angażował się w finalizowanie od dawna zgłaszanych postulatów. Pomagała mu w tym nie tylko energia, ale i bezkompromisowość, z jaką prowadził sprawy Związku na wysokim szczeblu instancji rządowych.

Nie miał w sobie niczego z konformisty. Gdy Prezes Rady Ministrów przez trzy miesiące nie ustosunkował się do sprawy sfinansowania lektoratów, Madej napisał do niego list, zwracając mu uwagę, że i jego obowiązuje ustalony tryb postępowania administracyjnego. Oczywiście po liście sprawa środków finansowych na lektoraty została natychmiast załatwiona pozytywnie.

Inną sprawą była tresura psów przewodników. To właśnie osobista interwencja prezesa PZN spowodowała, że tresura psów mających służyć niewidomym odbywała się bezpłatnie przez ponad dwadzieścia lat w milicyjnym Ośrodku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Trudno byłoby wymienić wszystkie sprawy załatwione pozytywnie dla niewidomych w okresie prezesury Stanisława Madeja. Związek wybudował Zakład Rehabilitacyjny w Chorzowie. Otwarta została nowa szkoła dla dzieci niedowidzących w Lublinie. Roczny kurs masażystów w Krakowie przekształcony został w dwuletnią szkołę masażu leczniczego. Wojewódzka Rada Narodowa w Łodzi podjęła decyzję budowy internatu dla niewidomych. W okresie działalności Stanisława Madeja w PZN wiele było nierozwiązanych problemów niewidomych, które nie dawały mu spokoju. Wykorzystywał więc swoją pozycję polityczną, zgłaszał postulaty, pisał do instancji partyjnych. Przekonywało słuszności swego stanowiska. Przewodniczącym ZG PZN Stanisław Madej był do stycznia 1969 roku. Później, choć nie pełnił określonych funkcji, przez cały czas utrzymywał ze związkiem bardzo bliskie stosunki, wspomagał i radził w potrzebie.

Stanisław Madej nieraz opowiadał o swych dziejach z okresu działalności politycznej przed wojną, walki z hitlerowskim okupantem, okresu aresztowań i cierpień w obozach koncentracyjnych. Z opowiadań tych rysuje się portret człowieka o niezwykłej prawości i odwadze. W każdej życiowej sytuacji nawiązywał serdeczny stosunek ze środowiskiem, z ludźmi, z którymi współpracował. Niejeden kłopot innego człowieka był i jego troską. Podczas prowadzenia konferencji i w zwykłych roboczych kontaktach stwarzał atmosferę zaangażowania. Wyzwalał inicjatywę swych rozmówców. Jego komunikatywność zdobywała mu sympatię każdego młodzieżowego audytorium - szczególnie, kiedy w mundurze pułkownika wojska polskiego opowiadał o czasach przedwojennych i o wojnie.

Od siebie Madej dużo wymagał. Utrata wzroku nie ograniczała w niczym jego zainteresowań. Śledził wydarzenia polityczne. Martwiła go sytuacja ekonomiczna kraju. Dostrzegał dramatyzm współczesnego świata. Miał doskonałe rozeznanie aktualnych problemów kultury. Sięgał po nagrania książek z najrozmaitszych dziedzin. Lubił poezję. W historii Polskiego Związku Niewidomych Stanisław Madej zapisał niejedną piękną kartę. Jego bystra inteligencja, zmysł organizacyjny i pomysłowość były zaraźliwe.

O jego charakterze komunisty świadczy też fakt, że konsekwentnie bronił swego stanowiska nawet w sytuacji, kiedy najwyższa instancja PZPR wypowiadała się negatywnie w jakiejś sprawie. Taką była na przykład jego koncepcja połączenia Związku Spółdzielni Niewidomych z PZN. W okresie dyskusji nad tezami na Piąty Zjazd Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej uzasadniał konieczność przyznania jednomiesięcznych urlopów niewidomym pracownikom fizycznym.

Postulował zatrudnianie niewidomych absolwentów wyższych uczelni zgodnie z kierunkiem odbytych studiów. Traktował to jako istotny czynnik procesu wychowawczego przez pracę. Wskazywał na znaczenie działalności kulturalnej i artystycznej zespołów niewidomych w procesie integracji z pełnosprawnym społeczeństwem, z widzącą publicznością. Tkwiąc praktycznie w problematyce spółdzielczości inwalidów, Stanisław Madej zaprezentował w Komitecie Pracy i Płac cały katalog spraw, wymagających zajęcia stanowiska służącemu interesowi inwalidów. Przekonywał o konieczności odrębnego traktowania spółdzielni inwalidów w zakresie limitów płacowych, zatrudnienia i innych dyrektywnych wskaźników oraz warunków socjalnych. Podniósł sprawę praw dla inwalidów chałupników. Obserwując zmniejszanie się zatrudnienia niewidomych w przemyśle, lansował swoją koncepcję produktywizacji inwalidów. Widział też tzw. problem pseudowidzących. W katalogu spraw spółdzielczości inwalidzkiej reprezentował również potrzebę utworzenia zakładów wykonawstwa inwestycyjnego, baz remontowych i produkcji narzędzi, stanowiących zaplecze dla spółdzielni.

Z nie mniejszą aktywnością Stanisław Madej włączył się w nurt problematyki międzynarodowej niewidomych. W Komitecie Europejskim Światowej Rady Pomocy Niewidomym powierzono mu funkcję wiceprzewodniczącego. Wybór na to stanowisko też jest charakterystyczny. Madej reprezentował kraj socjalistyczny, nie ukrywał swej ideologii, „Wojował” z przedstawicielami krajów zachodnich o przyjęcie NRD - owskiej organizacji niewidomych do Komitetu, a były wówczas przeciwko temu duże opory, ze względów politycznych oczywiście. Mimo to prezes PZN cieszył się sympatią całego gremium Europejskiego Komitetu.

Posiedzenia Komitetu stanowiły forum nie tylko dla przeglądu sytuacji i warunków życia niewidomych w krajach europejskich. Umożliwiały one ustalenia wspólnego frontu w sprawach socjalnych i organizacyjnych niewidomych w Europie, formułowanie ujednoliconych stanowisk w występowaniu krajowych organizacji do władz państwowych.

Stanisław Madej traktował swoją funkcję w Komitecie jako „wizytówkę” wszystkich krajów socjalistycznych. Jego wnioski spotykały się z aprobatą. Na przykład na posiedzeniu w Monachium, z inicjatywy Madeja przyjęto wniosek do Organizacji Narodów Zjednoczonych, aby przywilej bezpłatnego przewodnika wprowadzić w całym świecie. Z kolei dobre doświadczenia związków niewidomych w krajach zachodnich przyjmował z aprobatą, popularyzując je w Polsce. Bardziej robocze kontakty nawiązały w tym czasie organizacje niewidomych z krajów socjalistycznych. Wynikało to zresztą nie tyle ze wspólnoty ideologicznej, co identyczności struktury społeczno-ekonomicznej.

Na spotkaniach przedstawicieli związków z poszczególnych państw zapoznawano się z sytuacją niewidomych w danym kraju, konfrontowano osiągnięcia i metody pracy, formułowano postulaty w zakresie ułatwiania życia niewidomym. Na jednym takim spotkaniu, w sierpniu 1966 roku, przedmiotem dyskusji była sprawa integracji niewidomych ze społeczeństwem. Prezes Madej przedstawił uczestnikom spotkania, jak w Polsce - w przeciwieństwie do niektórych innych krajów - integruje się niewidomych w społeczeństwie widzących. Przede wszystkim nie izoluje się ich. Uczestniczą oni w życiu społecznym.

Wybierani są do władz różnych stowarzyszeń . Piastują mandaty w organach władzy terenowej. Natomiast specjalne szkoły i zakłady pracy stanowią bardziej racjonalne i korzystne dla niewidomych rozwiązania ich życiowych sytuacji. Ten polski system integracji został aprobowany przez większość uczestników spotkania.

Stanisław Madej- człowiek, działacz, polityk. Trudno powiedzieć, że w jego osobowości przeważały jakieś cechy potocznie przypisywane tym pojęciom. W przyrodzie znane jest zjawisko symbiozy. Osobowość Stanisława Madeja stanowiła właśnie symbiozę cech spójnych i przeciwstawnych. Humanista, czuły na strofy lirycznych wierszy, z gorącym sercem na niedolę innego człowieka i bezkompromisowy w walce ze złem i patologią społeczną. Komunista oddany bez reszty partii i ostro występujący przeciwko deformacjom w jej praktycznej działalności. Człowiek otoczony głęboką przyjaźnią ludzi i obiekt nienawiści. Seria z pistoletu maszynowego do samochodu, którym jechał ulicami Łodzi, chybiła. Ale w kilka dni później dotkliwie pobito jego ojca. Również jako prezes PZN miał - poznać gorzki smak niechęci do siebie małodusznych ludzi. Kiedy w 1957 roku, w sali Filharmonii Łódzkiej, dekorowano towarzysza Madeja „Sztandarem Pracy”, mógł już tylko słyszeć wołanie: „Wróćcie nam Madeja do Łodzi”.

Jego aktywność nie osłabła nawet po dwóch zawałach, które przebył w 1959 roku. Tak jak dawniej pozostał człowiekiem towarzyskim. Był członkiem Rady Nadzorczej Centrali Ubezpieczeń Społecznych, Rady Naukowej Zakładu Badawczego Związku Spółdzielni Inwalidów, Rady Techniczno-Ekonomicznej Przedsiębiorstwa Sprzętu Rehabilitacji ZSI, i wielu innych.

Stanisław Madej zmarł 18 października 1980 w Warszawie. Po śmierci wrócił do miasta, któremu pozostał wierny do końca. Jego grób znajduje się na cmentarzu Komunalnym w Łodzi.

MODEST SĘKOWSKI (1920-1972) - Adolf Szyszko

Omówienie życia i pracy Modesta Sękowskiego, wybitnego działacza społecznego i gospodarczego jest wyjątkowo trudne, z uwagi na Jego bogatą działalność i ogólnikowy charakter istniejących o Nim publikacji. Zadania tego podjąłem się - po dłuższym wahaniu - tylko dlatego, iż spośród osób żyjących najdłużej Go znałem - czterdzieści jeden lat, czyli od 1931 do 1972 roku. Łączyły nas bliskie, koleżeńskie, serdeczne stosunki, datujące się od pierwszych chwil pobytu Modesta Sękowskiego w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach, aż do chwili gdy po raz ostatni spotkałem się z Nim w Warszawie, w biurze Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych, w kwietniu 1972 roku. Przeprowadziliśmy wówczas dyskusję na temat rozwoju Polskiego Związku Niewidomych i jego współpracy ze Związkiem Spółdzielni Niewidomych. Przejawiałem wtedy dość duży krytycyzm, z którym On się nie zgadzał, zarzucając mi, że nie zdaję sobie w pełni sprawy z trudności, na jakie natrafia kierownictwo obu Związków w codziennej realizacji swych zamierzeń i planów. Dyskusja ta miała charakter czysto towarzyski, wypełniała wolny czas. Nie wiedziałem, że jest to nasza ostatnia rozmowa.

Modest Sękowski urodził się 25 grudnia 1920 roku w Luberadzu na terenie ziemi ciechanowskiej, jako syn Stanisława i Czesławy z Wierzczyńskich. Jego ojciec do 1928 roku pracował w charakterze stelmacha w majątkach ziemskich, a następnie prowadził własne gospodarstwo rolne, z chwilą odziedziczenia go po teściach. W 1925 roku umiera matka, pozostawiając troje dzieci. Ojciec żeni się powtórnie. Z małżeństwa tego rodzi się dwoje dzieci. Sytuacja rodzinna w domu staje się coraz trudniejsza. Nerwowość macochy wprowadza w życie atmosferę napięcia i konfliktów.

Modest uczęszcza do szkoły powszechnej oddalonej od miejsca zamieszkania o pięć kilometrów. Czas ma całkowicie wypełniony nauką w szkole, odrabianiem lekcji, wykonywaniem dorywczych prac w gospodarstwie oraz czytaniem książek. Już wówczas przejawia duże zainteresowanie nauką i otaczającym Go życiem. Okres ten zawsze bardzo miło wspominał, jako niezmarnowany czas, obfitujący w mnóstwo wrażeń dotyczących najczęściej otaczającej Go przyrody - kwitnących drzew owocowych, sosen przysypanych śniegiem, jaskółek wijących gniazda. W 1931 roku Modest ulega wypadkowi. Nalewając do butelki z wapnem niegaszonym wywołuje wybuch, powodujący poparzenie oczu. Do szpitala w Warszawie zostaje odwieziony dopiero po siedmiu dniach. To opóźnienie w udzieleniu pomocy lekarskiej wywarło zdecydowanie ujemny wpływ, uniemożliwiając uratowanie wzroku. Poparzenie wapnem rogówek spowodowało całkowite ich zbliznowacenie i zmętnienie. Po wielu latach Modest wspominał jeszcze o okropnym bólu, jaki odczuwał przy odklejaniu powiek od poparzonych wapnem gałek ocznych. W konsekwencji pozostała mu jedynie możliwość rozróżniania najbardziej kontrastowych kolorów i poczucie światła.

W tym czasie pracownicy Zakładu dla Niewidomych w Laskach podjęli działalność penetracyjną, mającą na celu wyszukiwanie dzieci kwalifikujących się do szkoły specjalnej dla niewidomych. W jej wyniku odnaleziono między innymi i Modesta, którego bezpośrednio ze szpitala, po porozumieniu z rodzicami, zabrano do Zakładu w Laskach. Pierwsze miesiące zostały wykorzystane na naukę pisma brajla oraz wstępną rehabilitację, przystosowującą go do warunków szkolnych i internatowych. Znajomość pisma punktowego bardzo szybko sobie przyswoił, dzięki swej pracowitości i ambicji. Naukę w czwartej klasie , siedmioklasowej szkoły powszechnej dla niewidomych rozpoczął we wrześniu 1932 roku. Początkowo miał trudności w zakresie języka polskiego, ponieważ wolno czytał w brajlu. Posiadane poczucie światła znacznie ułatwiało szybkie poznanie terenu zakładu, a tym samym swobodne chodzenie. W drugim półroczu niczym się już nie wyróżniał od pozostałych kolegów w zakresie osobistej zaradności w życiu szkolnym i internatowym. W następnych latach, dzięki swej systematycznej pracy, zaczął się wybijać i w końcu stał się jednym z najlepszych uczniów.

W 1934 roku umiera jego ojciec. Macocha nie wyraża zgody na dalszy pobyt Modesta w szkole, ponieważ nie chce za niego płacić. Zrozpaczony czternastoletni chłopiec zwraca się w liście brajlowskim do swego wychowawcy - Henryka Ruszczyca z prośbą o pomoc i ratunek, gdyż chciałby wrócić do Lasek, kolegów i szkoły. Wywiera to natychmiastowy skutek. Henryk Ruszczyc jedzie do Liberadza i przywozi Modesta do Zakładu. Koszt pobytu chłopca będzie od tej chwili pokrywany przez Zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach. Nawiązuje się szczególnie serdeczna przyjaźń między wychowankiem a wychowawcą, która przetrwa aż do końca ich życia.

W 1936 roku Modest kończy szkołę powszechną z wynikiem bardzo dobrym. Uczniowie siódmej klasy na zakończenie swojej nauki wystawili sztukę Stanisława Wyspiańskiego „Noc listopadowa”, wyreżyserowaną przez Zofię Wyrzykowską i Henryka Ruszczyca. Modest występuje w niej w charakterze narratora. W latach 1937-1939 kilkakrotnie bierze udział w słuchowiskach radiowych i w przedstawieniach teatralnych przygotowywanych w Laskach. Na szczególne podkreślenie zasługuje Jego udział w charakterze głównego bohatera - Janka w baśni „Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami” Ewy Szelburg - Zarembiny, przerobionej na sztukę i wystawionej w teatrze letnim w Warszawie oraz w radio. Występy artystyczne wymagały od Niego dużo pracy nad sobą, ponieważ miał naleciałości gwarowe.

W tym samym roku rozpoczyna w Laskach, wspólnie z trzema kolegami, przerabianie programu pierwszych klas ogólnokształcącego gimnazjum. Wykładowcy pochodzili z grona kadry pedagogicznej szkoły w Laskach. W chwilach wolnych od nauki Modest pracuje w warsztatach szczotkarskich i uprawia sport. Do Jego najlepszych osiągnięć w tym zakresie należy zaliczyć: udział w narodowym biegu przełajowym (3 maja 1936 roku), który w Laskach wynosił dwa kilometry, i zajęcie w nim pierwszego miejsca uzyskanie w biegu na dwieście metrów dwudziestu sześciu i pół sekundy osiągnięcie w biegu na sto metrów trzynastu sekund (biegi odbywały się w trudnych warunkach, w zwykłym ubraniu, po „kocich łbach”). Na szczególne podkreślenie z tego okresu Jego życia zasługuje fakt systematycznego uprawiania treningów biegów długodystansowych, niezależnie od pogody, a nawet i stanu zdrowia.

Co roku w czasie wakacji wyjeżdżał na kilka dni do domu na wsi w celu utrzymania rodzinnej więzi.

Modest jest uczynnym, dobrym kolegą, chętnie pomagającym w nauce. Pogodny, powściągliwy, najczęściej poważny, przejawia tendencje do przewodzenia innym. Jego udział w zabawach jest chętnie widziany przez współtowarzyszy, mimo że cechuje Go rozwaga i opanowanie. Nie umie się bawić żywiołowo.

W tym czasie rozwijają się w Nim wszechstronne zainteresowania, wśród których na pierwszym planie znajduje się literatura piękna, historia, i sport. Pasjonuje się piłką nożną, interesuje się również polityką i rozwojem gospodarczym kraju.

Atmosfera Lasek wywiera na Jego osobowość psychofizyczną i moralną decydujący wpływ. Założycielka Zakładu- Matka Elżbieta Czacka, imponuje mu swymi osobistymi i społecznymi osiągnięciami , ale także, jako człowiek stanowiący uosobienie pokory i skromności franciszkańskiej. Modest jest pod urokiem Jej autorytetu, powszechnie uznawanego w całym środowisku zakładowym, mimo że nie brakuje w nim ludzi wykształconych i wybitnych.

Codzienna obserwacja bezinteresownej, ciężkiej pracy sióstr, przepojonej miłością bliźniego i uzyskiwanych przez nie wyników, utrwaliło w Jego pamięci na całe życie pogląd, że w służbie człowieka tylko taka postawa w działaniu może zapewnić właściwe rezultaty, na miarę występujących u niewidomych potrzeb. Laski nauczyły Go uczuciowego angażowania się w każdą, nawet najdrobniejszą sprawę drugiego człowieka, potrzebującego pomocy.

Po wielu latach, już po Jego śmierci, napisze o nim prezes Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach - Władysław Gołąb następujące słowa: „Modest Sękowski był dla mnie człowiekiem do gruntu ludzkim. Umiał w sposób wyłączny pochylić się nad każdą, najdrobniejszą, bolącą sprawą drugiego człowieka. Przy tej wyłączności nie tracił z oczu perspektywy widzenia spraw w ujęciu możliwie najszerszym. Te drobne ludzkie bolączki nigdy go nie gubiły, nie wpędzały w ślepy zaułek zagonienia”.

Od września 1938 roku Modest mieszka w Warszawie na ul. Wolność 4 (filia Zakładu dla Niewidomych w Laskach) i podejmuje naukę w trzeciej klasie gimnazjum Rejtana. Wybuch drugiej wojny światowej zastaje go w Laskach. Kierownictwo Zakładu podejmuje decyzję ewakuowania niewidomych i części personelu do swego majątku w Żułowie (powiat Krasnystaw). Modest przebywa tu kilka miesięcy, wykonując wspólnie z innymi niewidomymi pomocnicze prace w gospodarstwie rolnym. Po ustabilizowaniu się sytuacji okupacyjnej powraca do Lasek. W czasie wojny Zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, mimo olbrzymich zniszczeń, starał się kontynuować swą oświatową i opiekuńczą działalność na rzecz niewidomych. Podstawowym dążeniem wszystkich pracowników Zakładu jest przetrwać okres okupacji, doczekać lepszych czasów, by w przyszłości móc rozwijać dzieło Matki Elżbiety Czackiej. W tej sytuacji każdy pracownik, w tymi również i niewidomy, robi wszystko, co tylko może, aby przyczynić się do realizacji wspomnianych zamierzeń.

Modest Sękowski wyróżnia się swą aktywnością. Pracuje w szczotkarni, bo za szczotki Zakład może dostać kartki żywnościowe i odzież. Pomaga w pracy wychowawczej, gdyż wstępują trudności kadrowe. Koresponduje z wychowankami Zakładu, którzy po wybuchu wojny nie powrócili do szkoły i w wyniku Jego brajlowskich listów wiele osób w czasie wojny ukończyło szkołę podstawową i rzemieślniczą, zdobywając zawód. Wspólnie z dyrektorem Henrykiem Ruszczycem organizują w 1941 roku koleżeńską, szczotkarską spółkę akcyjną, dającą starszym niewidomym możliwość dodatkowych zarobków, a tym samym poprawę warunków egzystencji.

W 1945 roku, po zakończeniu wojny, spółka się rozwiązała, a część jej członków wyjechała do Lublina organizować spółdzielnię dla niewidomych. Surowce, wyroby gotowe i półfabrykaty na kwotę stu osiemdziesięciu tysięcy złotych zostały oddane w komis nowo organizowanej spółdzielni, stanowiąc zaczątek zasobów finansowych - środków obrotowych.

W latach 1941-1943 występuje u Modesta choroba wrzodowa żołądka. Leczy Go w tym czasie słynny internista warszawski, dr Stanisław Wąsowicz. Pacjent jest wyjątkowo cierpliwy i zdyscyplinowany, ściśle przestrzega wskazań lekarskich, choć wymagały one czasem wyjątkowej woli - np. przez siedem tygodni pił jedynie mleko, nic nie jedząc. Leczenie internistyczne nie dało mimo to pozytywnego wyniku i w 1943 roku Modest poddał się operacji - resekcji żołądka, co z uwagi na trudności okupacyjne wymagało dużej odwagi i determinacji. Po operacji, dzięki staraniom kierownictwa Zakładu, a w szczególności dyrektora Henryka Ruszczyca, rekonwalescentowi niczego nie brakuje. W tym okresie pogłębia się wzajemna przyjaźń między Modestem a Jego wychowawcą i opiekunem.

W latach okupacji Modest podejmuje konspiracyjnie naukę w Liceum Rejtana, zakończoną w 1944 roku pomyślnym egzaminem maturalnym. Ciesząc się pełnym zaufaniem pana Ruszczyca, korzysta z Jego zgody i często wyjeżdża do Warszawy na zebrania młodzieżowych kółek zainteresowań, rekrutujących się spośród uczniów liceum i jego wykładowców.

Spotkania odbywają się w prywatnych mieszkaniach, w różnych punktach Warszawy - między innymi u państwa Grosmanów na Żurawiej. Ich tematyka jest różna - najczęściej są dyskutowane zagadnienia wchodzące w zakres literatury pięknej, historii, sztuki teatralnej, filmowej i inne. Urozmaicane są one recytacjami, muzyką i śpiewem. Te kontakty wywierają na Modesta bardzo silny wpływ i dostarczają mu wielu przeżyć patriotycznych i estetycznych.

W tym czasie wielu pracowników Lasek należy do Armii Krajowej , co dodatkowo powiększa niebezpieczeństwo dla Zakładu. Zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi świadomie podejmuje ryzyko, narażając istnienie całej instytucji, gdyż reprezentuje pogląd, iż postawa patriotyczna obowiązuje wszystkich Polaków bez wyjątku. Znajduje to wyraz, między innymi, w zorganizowaniu jesienią 1939 roku na terenie Zakładu szpitala wojskowego dla rannych polskich żołnierzy, a następnie - w 1944 roku - szpitala AK. Wielu spośród sprawniejszych niewidomych, zwłaszcza posiadających resztki wzroku, pracuje w nim, wykonując pomocnicze funkcje. Należą do nich Modest Sękowski, Jakub Niewiadomski, Szczepan Kutyła, Mieczysław Miroński, Cyryl Żądło i inni.

Modest nosi rannych na noszach z lasu do szpitala, kopie groby dla zmarłych w szpitalu partyzantów, przenosi żywność, odzież, pomaga piec chleb w piekarni itp. Jak wielkie ta działalność dla Zakładu pociąga za sobą ryzyko, wystarczy wspomnieć, że był on dwukrotnie otaczany przez niemiecką żandarmerię, która przeprowadzała szczegółową rewizję, szukając broni.

Wiara w Opatrzność Bożą, podtrzymywana i umacniana przez Matkę Elżbietę Czacką, księdza Stefana Wyszyńskiego i inne osoby dodawała wszystkim ducha i zapobiegła panice. Zakład, mimo poważnych strat, jakie poniósł w czasie wojny, odrodził się w latach następnych i jeszcze bardziej rozwinął, niż poprzednio.

Pobyt w Laskach w czasie okupacji był dla Modesta okresem wyjątkowo intensywnej pracy. Rozwija się w Nim skłonność opiekuńcza, przejawiająca się wielokrotnie w stosunku do młodszych kolegów, w czasie pobytu w szpitalu lub infirmerii. Zarażony duchem ofiarności i bezinteresowności sióstr, stara się w ramach swoich możliwości pomagać innym. Doktor Włodzimierz Dolański - nauczyciel, stały mieszkaniec Lasek, zapoznaje Go przy różnych okazjach z koncepcjami rehabilitacji niewidomych, propagowanymi za granicą.

W latach 1943-1944 Modest jest słuchaczem świetnego cyklu wykładów Antoniego Marylskiego (późniejszego prezesa Zarządu Towarzystwa i księdza), poświęconego historii rozwoju formacji społeczno - politycznych i spółdzielczych. Po raz pierwszy w tym czasie otrzymuje naukowe przygotowanie do swojej przyszłej pracy.

Przeżycia wojenne i okupacyjne rozwijają w Modeście życiowy praktycyzm.). Wyrabia w sobie zaradność życiową - łatwość nawiązywania kontaktów, dobrą orientację przestrzenną, odwagę cywilną, pewność siebie i przedsiębiorczość. Dzięki tym działaniom w pracy nad sobą, zapoczątkowanym już przed wojną, Modest uzyskuje wyjątkową sprawność fizyczną i umysłową.

Posiadane bardzo szczupłe resztki wzroku - poczucie światła i rozróżnianie kontrastowych kolorów - wykorzystuje racjonalnie, w stopniu maksymalnym i może być w tym zakresie, bez najmniejszej przesady, uznany za wzorzec osobowy. Świetnie się porusza zarówno na terenie Zakładu i jego okolic, jak również w Warszawie. Jako własną przyjmuje zasadę, obowiązującą wówczas w Laskach, że niewidomi powinni dążyć w sposobie życia do jak najmniejszego wyróżniania się spośród ludzi widzących. Odnosiło się to także do orientacji przestrzennej. Długotrwały pobyt wychowanków w Zakładzie, doskonała znajomość topografii terenu podbudowywały tę tezę. Niewidomi bez trudności poruszali się po całym kilkudziesięciohektarowym obszarze Zakładu. Przypisywano wówczas nadmierną rolę kompensacji zmysłów, nie dostrzegając innych uwarunkowań określających dobrą lub złą orientację przestrzenną. Z tego czasu pozostała Modestowi osobista niechęć do białej laski, której do końca życia nie używał. Nie przeciwstawiał się jednak jej wprowadzeniu, z uwagi na wyniki doświadczeń krajowych i zagranicznych.

Do zawarcia małżeństwa, to jest do roku 1948, chodził samodzielnie, bardzo szybko, z brawurową odwagą. Później przez jezdnię nigdy samodzielnie nie przechodził. Co było przyczyną tej zmiany, trudno ustalić. Jego sprawność na pewno się nie obniżyła - wzrosło natomiast poczucie odpowiedzialności za siebie, swą rodzinę i tworzone dzieło.

W Laskach przebywał do 1 października 1945 roku, czyli trzynaście lat, z krótkimi przerwami. Zetknął się w tym okresie z szeregiem wybitnych ludzi, których wpływ zdecydowanie oddziałał na ukształtowanie się Jego postawy społecznej i ideowo - moralnej oraz skrystalizowanie światopoglądu. Decydującą rolę w tym zakresie odegrali przez swoje homilie ks. Władysław Korniłowicz i ks. Stefan Wyszyński. Bezpośredni wpływ wywarli na Niego Matka Elżbieta Czacka, doktor Włodzimierz Dolański i Henryk Ruszczyc - jako wzorce osobowe, z których w przyszłej swej działalności bardzo często brał przykład. Mimo swych rozlicznych zainteresowań, będąc w Laskach uprawiał sport i do końca życia żywo się nim interesował. Tę skłonność rozbudził i zaszczepił u niego w latach 1932-1936 Leon Krauze - nauczyciel gimnastyki i wychowania sportowego w szkole powszechnej w Laskach, który był prekursorem krzewienia sportu w środowisku niewidomych w naszym kraju.

Zamiłowanie do literatury pięknej i do przedmiotów humanistycznych w ogóle wpoił Modestowi Zygmunt Serafinowicz. Wpływ ten odegrał dużą rolę przy wyborze kierunku studiów w Lublinie. Pracując już samodzielnie w Lublinie, Modest często nawiązuje do zasad wyniesionych z Lasek. W swych wypowiedziach lubi stwierdzać, że „wartości życia człowieka nie mierzy się ilością zjedzonych przez niego bochenków chleba, ale ilością i jakością dokonań”. W codziennym działaniu realizuje zasadę wypowiedzianą kiedyś przez ks. Kard. Stefana Wyszyńskiego: „Trzeba wszystko poświęcić, nawet samego siebie i osobistą wygodę, byle ratować człowieka”.

W lutym 1945 roku Zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, na prośbę przedstawiciela Rządu Lubelskiego, deleguje na teren Lubelszczyzny Henryka Ruszczyca, w celu zorganizowania Ośrodka Rehabilitacji dla Ociemniałych Żołnierzy i innych niewidomych ofiar ostatniej wojny. Placówka ta w ciągu kilku tygodni zostaje powołana do życia w Surchowie (powiat Krasnystaw). Jej działalność w głównej mierze opiera się na kadrze z Lasek, w skład której wchodzą niewidomi instruktorzy, siostry delegowane z ośrodka laskowskiego w Żułowie i inne osoby.

Nakreślając perspektywę rozwoju rehabilitacji zawodowej ociemniałych żołnierzy, dyrektor Ośrodka - Henryk Ruszczyc bardzo wcześnie (w pierwszych miesiącach) stwierdził konieczność powołania do życia Spółdzielni Niewidomych, która, korzystając z pomocy państwa i innych instytucji o charakterze społecznym, mogłaby podjąć problem zapewnienia pracy inwalidom wzroku - absolwentom Ośrodka Rehabilitacji Ociemniałych Żołnierzy, wychowankom szkoły w Laskach (którzy aktualnie bezczynnie tam przebywali, czekając na pomoc w znalezieniu pracy) oraz innym niewidomym, znajdującym się w trudnej sytuacji materialnej. W związku z powyższym, podjął prace przygotowawcze w Lublinie, by zapewnić lokal i wyżywienie dla pierwszej grupy niewidomych - przyszłych założycieli spółdzielni. Z pomocą w tym zakresie przyszedł Mu Wojewódzki Oddział PCK, który na ten cel przeznaczył pięcioizbowe pomieszczenie w Lublinie, przy ulicy 1 Maja 41, o powierzchni stu pięćdziesięciu metrów. Jednocześnie zobowiązał się do zapewnienia w pierwszym okresie bezpłatnego wyżywienia i pomocy odzieżowej dla dziesięcioosobowej grupy. W ten sytuacji do Lublina, na wniosek Henryka Ruszczyca, przyjeżdża w dniu 2 października 1945 roku Modest Sękowski, który po krótkim wahaniu przyjmuje propozycję podjęcia zadań związanych z organizacją spółdzielni. W ślad za Nim na przestrzeni kilku dni przyjeżdżają z Lasek niewidomi: Jan Jachowicz, Cyryl Żądło, Stanisław Kaliński,Jan Szpakowski, Mieczysław Zarzecki, Konstanty Szoka, Eugeniusz Bartoszewski - razem osiem osób. Dołączają do nich pan Henryk Ruszczyc i Antoni Rzeszowski (pracownik PCK), tworząc - zgodnie z wymogami prawnymi - zespół zdolny do powołania spółdzielni.

Pierwsze walne zgromadzenie zostaje przeprowadzone w dniu 29 grudnia 1945 roku. W czasie obrad powołano do życia pierwszą spółdzielnię niewidomych w Polsce pod nazwą: „Spółdzielcze Zakłady Pracy dla Niewidomych Inwalidów przy Polskim Czerwonym Krzyżu w Lublinie, z odpowiedzialnością udziałami”. Wybrano Zarząd w składzie: Henryk Ruszczyc - społeczny honorowy prezes, Modest Sękowski - członek zarządu, kierownik spółdzielni, Jan Wachowicz - członek zarządu. Po kilku miesiącach do spółdzielni przystąpili dwaj niewidomi z Lasek - Stanisław Karwowski i Mieczysław Miroński. W tym czasie rezygnację z pracy w Zarządzie złożył pan Henryk Ruszczyc, dokooptowano natomiast Mieczysława Mirońskiego. Na prezesa i kierownika spółdzielni został wybrany Modest Sękowski.

Przed spółdzielnią, a przede wszystkim przed jej zarządem, stanęło bardzo trudne zadanie: zapewnienia przedsiębiorstwu właściwego rozwoju i zabezpieczenia niewidomym pracy, a tym samym środków utrzymania. Województwo lubelskie było terenem wyjątkowo zaniedbanym. Rzadkie zaludnienie, małe uprzemysłowienie, zła komunikacja oraz bieda stanowiły podstawowe cechy tego regionu. Gdy do tego dodamy zaniedbania społeczne i kulturowe, będziemy mieli zbliżony obraz środowiska, w jakim podjęła pracę pionierska dziesięcioosobowa grupa inwalidów wzroku. Praktycznie biorąc, nie posiadali niczego, co by mogli nazwać swoją własnością. Pracowali i mieszkali w lokalu PCK, produkując szczotki z materiałów oddanych im w komis przez „Laskowską spółkę”. Krótko mówiąc, dysponowali jedynie zapałem i kapitałem pracy. Mimo tych niewesołych perspektyw, prezes dodawał im otuchy, podnosił na duchu stwierdzając, że na pewno sobie dadzą rade, przezwyciężą trudności i rozwiną spółdzielnię, gdyż idea jest słuszna, a tego rodzaju przedsiębiorstwo potrzebne dla dobra licznych rzesz niewidomych Lubelszczyzny i innych.

W ciągu pierwszych miesięcy samodzielnej pracy Modest Sękowski korzystał z pomocy pana Ruszczyca w zakresie nawiązywania kontaktów z miejscowymi władzami państwowych i społecznych instytucji. Przyspieszyło to proces Jego adaptacji w nowych warunkach lubelskich. W październiku 1945 roku podejmuje studia na KUL-u, na wydziale humanistycznym (sekcja historii). Był to w zasadzie główny cel, dla którego zdecydował się na przyjazd do Lublina.

Organizowaniem Spółdzielni szczotkarskiej dla niewidomych miał się zająć przejściowo, do czasu znalezienia innego kandydata na prezesa. Jak się później okazało, praca ta całkowicie Go wciągnęła, wypełniając Mu życie.

Wybór kierunku studiów wynika z Jego zamiłowań humanistycznych, a ponadto z faktu, że stosunkowo najłatwiej mógł je pogodzić z pracą społeczną i zawodową. Dzięki swej systematyczności i stale rozwijanym zdolnościom uzyskuje w indeksie same bardzo dobre wyniki. Profesorowie, początkowo nastawieni do Niego z rezerwą, czasem wręcz niechętnie, później zmieniają zdanie, stawiając Go za wzór jako jednego z najlepszych studentów.

Z ulicy 1 Maja 4, gdzie mieszkaw prowizorycznej, spółdzielczej bursie, do uniwersytetu jest około pięciu kilometrów. Przestrzeń tę Modest codziennie przebywa pieszo, ponieważ władze miejskie, zwłaszcza w początkowym okresie 1946 roku, nie zdążyły jeszcze zorganizować komunikacji miejskiej. Godzenie pracy społecznej i zawodowej ze studiami w prymitywnych warunkach egzystencji wymaga od Niego ogromnej dyscypliny wewnętrznej i wytrwałości w sprostaniu postawionym sobie obowiązkom.

W tym czasie krystalizuje się w Jego charakterze cecha maksymalisty - to jest takiego nastawienia psychicznego, w którym człowiek dąży do najlepszego, najbardziej efektywnego wykorzystania każdej chwili swego życia. Osiąga w tym czasie szczyt swej sprawności w zakresie orientacji przestrzennej. Porusza się po ulicach miasta z taką pewnością siebie, że wywołuje podziw i zdumienie u przechodniów, którzy nie wierzą, że jest niewidomy. Swą brawurę w chodzeniu z lat 1945-1948 określi później jako „kuszenie losu”.

Jego porządek dnia jest następujący: godziny ranne - studia w uniwersytecie, później załatwianie spraw spółdzielczych w urzędach: w porze obiadowej wraca do spółdzielni na ul. 1 Maja, informując, co udało Mu się załatwić, wysłuchuje relacji o przebiegu pracy, wydaje dyspozycje, a następnie wraca na uczelnię. Wieczorem rozpatruje z kolegami bieżące problemy.

W pierwszych miesiącach 1946 roku spółdzielnia zostaje zarejestrowana w sądzie i może od tej chwili formalnie prowadzić swą działalność, bowiem posiada osobowość prawną. Sytuacja dziesięcioosobowej załogi jest trudna. Nie ma stałej, systematycznej pracy, ponieważ brakuje surowców i oprawek szczotkarskich. Spółdzielnia założona w 1946 roku spłaca swe zadłużenie w stosunku do członków laskowskiej spółki akcyjnej na wspomnianą już kwotę 180000 złotych. Prezes Sękowski w wyniku swych starań uzyskuje znaczne subwencje z Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, ze Związku Rewizyjnego Spółdzielni „Społem” oraz z Wojewódzkiego Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”, które przyczyniają się wydatnie do poprawy sytuacji materialnej. Z uwagi na brak własnych środków przewozowych oraz posiadanie bardzo skromnych funduszy, transport surowców i wyrobów gotowych odbywa się w workach, na plecach członków spółdzielni. Wymaga to bardzo dużego wysiłku, czasem wręcz heroizmu. Na przełomie lat 1946/47 prezes organizuje kurs masażu leczniczego i sportowego dla ośmioosobowej grupy. Trzech absolwentów podejmuje pracę w służbie zdrowia, pięciu natomiast wykonuje nowy zawód dorywczo. W czwartym kwartale 1946 roku prezes powołuje trzyosobową komisję, której zleca opracowanie koncepcji systemu płac spółdzielni. Zespół przewiduje system akordowy stawek płacowych, nie wysuwa natomiast żadnego wniosku w sprawie wynagrodzenia kierownika spółdzielni. Prezes czuje się tym dotknięty i wyznacza sobie pensję we własnym zakresie, w wysokości sześciu tysięcy złotych miesięcznie, co odpowiada w przybliżeniu przeciętnym poborom średniego personelu medycznego. Ta decyzja, nieregularne zarobki pozostałych osób oraz niepewna przyszłość spółdzielni, doprowadzają do nieporozumień i pierwszego późniejszego zgrzytu. Na najbliższym walnym zgromadzeniu członków sprawa zostaje wszechstronnie przedyskutowana i rozstrzygnięta w drodze głosowania. Zdecydowana większość uznaje słuszność decyzji prezesa i krytycznie ustosunkowuje się do opozycji. Koledzy - Eugeniusz Bartoszewski i Konstanty Szoka kapitulują. Modest Sękowski nigdy za ich krytyczne stanowisko nie miał do nich żalu, uważając, że każdy ma prawo do swojego zdania. Kolegę Bartoszewskiego, który po ukończeniu kursu masażu podjął w Gdyni pracę w służbie zdrowia, zawsze gościnnie zapraszał do siebie.

W latach 1946 - 1947 wyprofilowały się zręby organizacyjne ogólnoinwalidzkiej spółdzielczości. W tej sytuacji prezes Sękowski uniezależnia się od PCK, włączając się do ogólnego, inwalidzkiego ruchu spółdzielczego. Przeprowadza zmianę nazwy spółdzielni, ustalając ją w brzmieniu następującym: „Spółdzielcze Zakłady Pracy Niewidomych w Lublinie”. W 1947 roku spółdzielnia przyjęła do pracy biurowej na stałe panią Zofię Braunschweig, która wykonywała wszystkie prace kancelaryjne i księgowe. W latach 1946-1949 prezes Modest Sękowski organizuje stałe zaopatrzenie spółdzielni w surowce i oprawki oraz zbyt wyrobów. Początkowo za pośrednictwem sklepu przy ul. 1 Maja 41. W konsekwencji w 1948 roku pracownicy mają zapewnioną już stałą pracę bez postojów.

Modest Sękowski nasila penetrację całej Lubelszczyzny w poszukiwaniu niewidomych. Organizuje dla nich pomoc materialną. Pamiętając swoją sytuację szkolną sprzed lat kilkunastu, kładzie szczególny nacisk na wyszukiwanie dzieci i pomoc im w załatwieniu formalności, związanych z przyjęciem do szkół specjalnych dla niewidomych.

15 sierpnia 1948 roku zakłada własną rodzinę, biorąc ślub z panią Zofią Braunschweig. We wrześniu 1948 r. organizuje Wojewódzki Oddział Związku Pracowników Niewidomych Rzeczpospolitej, którego zostaje prezesem zarządu. Organizuje na dużą skalę poszukiwania niewidomych w całym województwie lubelskim. Opracowuje i wydaje krótki biuletyn informacyjny, donoszący o powstałej w Lublinie spółdzielni niewidomych, możliwościach rehabilitacji i pracy. Ta krótka publikacja została rozprowadzona w terenie przez Powiatowe Rady Narodowe oraz za pośrednictwem Kurii Biskupiej przez parafie.

W akcji uczestniczyło całe społeczeństwo województwa lubelskiego przy współudziale PCK. Rozwijała się typowa dla późniejszych lat praca Związku. Prezes - główny inicjator całej kampanii propagandowej, nie szczędził czasu na osobiste rozmowy z niewidomymi, prowadząc samodzielnie poradnictwo i rehabilitację psychiczną. Wychodził naprzeciw ciężkim, ludzkim problemom, starając się w każdym konkretnym przypadku znaleźć formę pomocy, a przynajmniej dobre słowo pociechy. Chodził po szpitalach i gdy udało mu się odszukać niewidomego, któremu mógł pomóc, szczerze się cieszył.

Pamiętał, jak kiedyś Jego samego pracownik Lasek odnalazł w szpitalu. Nie należą w tym czasie do osamotnionych przypadki zapraszania przez Niego do swego mieszkania ubogich niewidomych i dzielenia się z nimi kawałkiem chleba.

Szczególną wojnę Modest Sękowski wypowiedział żebractwu. W tym celu dokładał starań, by jak najszybciej rozwinąć spółdzielnię, powiększyć jej bazę lokalową i stworzyć stanowiska pracy dla niewidomych. Nie zapomina o popularyzacji swoich idei rehabilitacyjnych poprzez radio i prasę. W wyniku tej działalności już w roku 1949 Wojewódzki Oddział Związku Pracowników Niewidomych miał zarejestrowanych, po niespełna rocznej działalności, sześciuset niewidomych, w tym stu do lat trzydziestu.

Modest Sękowski jest nie tylko organizatorem spółdzielczej produkcji i rehabilitacji zawodowej niewidomych, lecz również wybitnym działaczem społecznym i opiekunem wielu inwalidów wzroku, dla których organizuje wszechstronną pomoc. Świetnie sformułował cele swojej działalności w artykule „Niewidomi Lubelszczyzny organizują się”, w którym czytamy: „Dążyliśmy do tego, by stać się ośrodkiem uświadamiającym coraz szersze kręgi zupełnie zaniedbanych niewidomych Lubelszczyzny o ich ludzkiej godności i o konieczności przezwyciężenia zniechęcenia i apatii”. Spółdzielnia zatrudnia już wówczas, na początku 1949 roku, osiemnastu niewidomych.

We wspomnianym artykule autor nawiązuje do hasła doktora Włodzimierza Dolańskiego: „Nic o nas bez nas” i formułuje myśl: „Tak więc ostatnia wojna stała się okresem przełomowym w samostanowieniu o własnym ruchu oraz o sposobie rozwiązania tak palącego problemu, jakim jest społeczne uaktywnienie niewidomych w Polsce”.

Rozwijająca się na coraz większą skalę Jego działalność społeczna i świadczenie pomocy socjalnej, psychicznej i moralnej dawała Mu satysfakcję, zadowolenie, poczucie spełnionego obowiązku, a ponadto autentyczną radość i przyjemność - upewniając Go, że ten charakter pracy jest realizacją życiowego powołania. Obecnie już nie tylko rozumiał i wierzył, lecz również czuł całym sercem celowość swej ślepoty. Wyraził to w słowach: „Dlatego wzrok utraciłem, by ratować innych niewidomych od biedy, załamania, i bezradności”.

Założenie własnej rodziny z panią Zofią przyspieszyło i pogłębiło jeszcze bardziej wszechstronny rozwój Jego osobowości, wpływając na usystematyzowanie i większą dojrzałość życia religijnego. Bliski kontakt z ks. bp Stefanem Wyszyńskim oraz środowiskiem inteligencji katolickiej, nawiązany za pośrednictwem żony, przyczynił się do wprowadzenia Go w nurt najnowszej katolickiej myśli społeczno - filozoficznej. Dzień pracy rozpoczynał o godzinie szóstej od wzięcia udziału we mszy świętej. Dzięki rodzinie zyskał dom, którego dobrodziejstw w dzieciństwie został pozbawiony. Szczęśliwie doczekał się czterech synów, którzy byli Jego dumą i nadzieją. W żonie znalazł przyjaciela, powiernika, oparcie w chwilach trudnych i pomoc w rozwiązywaniu wielu problemów w życiu osobistym, społecznym i zawodowym. Małżeństwo odegrało w życiu Modesta Sękowskiego ogromną rolę, przyczyniając się do uzyskania pełnej, życiowej dojrzałości i ułatwiło Mu całkowite zintegrowanie się z załogą swej spółdzielni. Własne doświadczenia i przeżycia pozwalały na lepsze rozumienie problemów życiowych innych ludzi i udzielanie właściwych wskazówek i pomocy.

Wzorem pana Ruszczyca nie ograniczał godzin przyjęć, lecz załatwiał swych interesantów niemal o każdej godzinie dnia i nocy. Mimo swej łagodności zdarzało się, że rugał swych petentów za niewłaściwe postępowanie - na przykład za pijaństwo, rozwiązłość obyczajów czy żebractwo. Każdą reprymendę kończył dobrym słowem, zachętą do poprawy, często bezpośrednią pomocą. Szczególnie dużo czasu poświęcał niewidomym z dodatkowym kalectwem lub chorym wymagającym większej pomocy.

W 1949 roku kończy studia, które pogłębiły Jego kulturę ogólną, humanizm praktyczny, wykorzystywany w trosce o każdego człowieka, w ofiarnej służbie społeczeństwu. Mimo zdobytej wiedzy miał nastawienie do ludzi i ich problemów raczej społecznika, aniżeli intelektualisty.

Z pisania pracy magisterskiej rezygnuje, mimo zachęty profesorów, ponieważ szkoda mu na nią czasu. Uważa, że lepiej jest każdą chwilę poświęcić dla innych. We wspomnianym już artykule, opublikowanym w październikowym numerze „Przyjaciela Niewidomych” w 1949 roku Modest Sękowski daje wyraz - w imieniu własnym i założonej spółdzielni - wdzięczności Laskom oraz Henrykowi Ruszczycowi za pomoc w przezwyciężaniu pierwszych trudności, a w szczególności uzyskaniu lokalu przy ul. 1 Maja oraz wyposażeniu go w niezbędny sprzęt do produkcji szczotek. Z ogromnym uznaniem Modest Sękowski wyraża się w artykule o swoich kolegach i założycielach, podkreślając ich pracowitość i poświęcenie się bez reszty dla spółdzielni. Na wyjątkową uwagę zasługuje utrzymywanie przez Niego stałego, bliskiego kontaktu z panem Ruszczycem. W latach 1947-1972 wymienili ze sobą siedemdziesiąt pięć listów i trzydzieści osiem kart. Poruszali w nich sprawy stanowiące przedmiot wspólnych zainteresowań. Były to najczęściej problemy dotyczące pomocy poszczególnym niewidomym w znalezieniu pracy, ich oprzyrządowania, świadczeń socjalnych, poradnictwa życiowego itp. W korespondencji uwidacznia się wzajemny szacunek, uznanie oraz więź uczuciowa, jaka występuje między ojcem a synem.

Zatrudnienie w biurze spółdzielni pani Zofii Braunschweig, późniejszej żony, umożliwiło wprowadzenie dobrej organizacji pracy administracyjnej w spółdzielni. Posiadanie pracownika zaufanego i kompetentnego zawsze ma duże znaczenie, a w wypadku niewidomych szczególnie. Członkowie spółdzielni mogli liczyć na Jej pomoc zarówno w sprawach służbowych, jak i prywatnych. Ten stan rzeczy jednak długo nie trwał, ponieważ kilka miesięcy po zawarciu małżeństwa członek spółdzielni - Mieczysław Miroński zwrócił prezesowi uwagę, że ze względów formalnych Jego żona nie powinna pracować w biurze. Pani Zofia odeszła ze spółdzielni, przechodząc do pracy na uniwersytecie. Zarządowi, zwłaszcza na początku, utrudniało to pracę - lecz Modest Sękowski uznał, że kolega Miroński miał słuszność.

W latach 1945-1950 spółdzielnia na skutek ciasnoty lokalowej nie miała możliwości rozwoju. Mimo usilnych starań, nie udało się prezesowi uzyskać w tym czasie dodatkowych pomieszczeń. Wyjątkowo trudna sytuacja w Lublinie, spowodowana migracją ludności ze wsi, zmniejszeniem się ilości mieszkań w czasie wojny, koniecznością wygospodarowania pomieszczeń dla urzędów, była przyczyną istniejącego stanu rzeczy. Niezależnie od powyższego, wielu urzędników władz miejskich i wojewódzkich nie wierzyło w możliwości pracy niewidomych. Jednak wytrwałe starania prezesa Sękowskiego zostały w końcu uwieńczone sukcesem.

Na początku lat pięćdziesiątych otrzymuje On dla swego przedsiębiorstwa lokale przy ulicach: Rusałki, Dąbrowskiego i Kunickiego, co pozwala na zwrot Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi zajmowanych pomieszczeń. Poprawa bazy lokalowej radykalnie wpływa na możliwości rozwojowe spółdzielni.

W szybkim tempie wzrasta liczba zatrudnionych, którzy w wyjątkowych wypadkach korzystają z zakwaterowania w bursie. Podjęta jest na dużą skalę działalność kulturalno-oświatowa. Powstają zespoły muzyczne, chóralne, recytatorskie oraz sekcje sportowe. Spółdzielnia uzyskuje doskonałe wyniki ekonomiczne. Powstaje solidna baza do dalszego jej rozwoju na miarę potrzeb licznego środowiska niewidomych. 1951 roku Wojewódzki Oddział Związku Pracowników Niewidomych RP zostaje przekształcony w Polski Związek Niewidomych Oddział w Lublinie.

W 1950 roku spółdzielnia po raz pierwszy organizuje szkolenie przywarsztatowe dla niewidomych pragnących podjąć pracę. Niezależnie od tego organizuje się zatrudnienie systemem nakładczym. Prezes Sękowski zaczyna wprowadzać, poza szczotkarstwem, nowe branże: metalową i elektrotechniczną. W latach pięćdziesiątych przeprowadza się eksperymenty, pozwalające na wypracowanie rozwiązań organizacyjnych i technologicznych przy wprowadzaniu nowych asortymentów produkcyjnych - są to próby znaczące, choć robione na małą skalę. Wielu niewidomych, mających przeciwwskazania lekarskie do pracy w szczotkarstwie, może teraz zarobkować bez szkody dla swego zdrowia. Szybki wzrost liczby niewidomych w PZN i w Spółdzielni stwarza nowe sytuacje, wymagające odmiennych metod pracy. Jest coraz większe zapotrzebowanie na indywidualne poradnictwo, konsultacje i właściwie dobraną pomoc. Prezes nie szczędzi czasu na bezpośrednie kontakty z nowo przyjmowanymi inwalidami, wychodząc z założenia, że w indywidualnych rozmowach najlepiej ludzie się poznają. Stwarza to jednocześnie możliwość doboru drogi rehabilitacji, dostosowanej odrębnie dla każdego niewidomego. W 1954 roku Modest Sękowski jest wybrany do Komisji Rewizyjnej Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, a po dwóch latach, w 1956 roku - wchodzi do jego zarządu, gdzie pracuje nieprzerwanie przez piętnaście lat niemal do śmierci, czyli do 1971 roku. Przejawia tu szczególną aktywność w zakresie problemów związanych ze szkoleniem zawodowym i zatrudnieniem niewidomych, współpracując ściśle z dyrektorem Henrykiem Ruszczycem oraz pomagając Mu w realizacji Jego eksperymentów.

Walne zgromadzenia spółdzielni i jej jubileusze są okazją do analizy dotychczasowej pracy i wyciągania wniosków na przyszłość. Działalność spółdzielcza w niczym nie ogranicza Jego aktywności w pracach Polskiego Związku Niewidomych, prowadzonych z coraz większą dynamiką. Jubileusz 10-lecia spółdzielni jest obchodzony wyjątkowo uroczyście i stanowi okazję do generalnej oceny dotychczasowych osiągnięć. Redaktor Halina Banaś w swym sugestywnym artykule „Rezultat woli i wytrwałości”, relacjonując przebieg uroczystości, przytacza między innymi wypowiedź prezesa Sękowskiego: „Wszystko to (czyli spółdzielnia) powstało z „niczego”, to znaczy z ogromnego wysiłku dziesięciu młodych zapaleńców, którzy przybywszy do Lublina, nie posiadali ani własnego lokalu, ani też dostatecznych funduszy na zakupienie surowca i zorganizowanie kolektywnej produkcji, ponadto we wszystkich swoich poczynaniach natrafiali na wielki opór ze strony lubelskiego społeczeństwa, które niewidomych nie znało, nie rozumiało i nie wierzyło w żadne ich możliwości”. Założyciele spółdzielni spełniali i tutaj pracę pionierską, mającą ogromne znaczenie dla całokształtu sprawy niewidomych w Polsce. Autorka pisze następnie: „Najpełniejsze pojęcie o osiągnięciach na tym polu daje wymowne porównanie ob. Sękowskiego, który stwierdza: „Społeczeństwo lubelskie z ugoru, jakim było przed dziesięcioma laty, dziś stało się ziemią żyzną”. Spółdzielnia zamknęła okres 10-lecia czystym zyskiem za rok 1955 w kwocie milion trzydzieści trzy tysiące złotych, zatrudniając w tym czasie, według stanu na koniec roku, stu dwudziestu ośmiu pracowników - w tym stu pięciu niewidomych. Prezes Sękowski, niezależnie od pracy na rzecz lubelskich niewidomych, podejmuje działalność w instytucjach centralnych w Zarządzie Głównym PZN, w Centralnym Związku Spółdzielczości Pracy, a następnie w Związku Spółdzielni Inwalidów, gdzie jest cenionym aktywistą. Po początkowych trudnościach w nawiązaniu współdziałania z miejscowymi władzami w Lublinie, udaje mu się zacieśnić współpracę. Kilku niewidomych w różnych kadencjach wchodzi w charakterze radnych do Miejskiej lub Wojewódzkiej Rady Narodowej - na przykład: Mieczysław Michalak, Marian Ostojewski, Franciszek Cebula. Prezes Sękowski . jest radnym WRN w latach 1958 - 1966. W tym samym czasie jest też członkiem Komisji Rewizyjnej ZUS-u. W obu instytucjach reprezentuje interesy ogólno - inwalidzkie i spółdzielcze, nie tylko niewidomych.

W tym czasie państwo Sękowscy mają już czterech synów, co bardzo ich oboje absorbuje. Gospodarstwo domowe przeważnie prowadzi pani Zofia, ponieważ występują trudności w znalezieniu na stałe pomocy domowej. Mąż w miarę posiadanego czasu - a ma go niewiele - stara się żonie pomagać. Oto jak na ten temat, już po Jego śmierci, wypowiada się sama pani Sękowska: „Mąż - mówi - żył tylko jednym życiem. Był w pełni pochłonięty pracą społeczną i zawodową, żył i działał dla niewidomych. W ten ogólny nurt wciągnięta była także najbliższa rodzina. Nie przeszkadzało Mu to w pełnym angażowaniu się w sprawy domu, wychowanie synów i gospodarkę domową. To był człowiek idealny. Był dla siebie niezwykle wymagający - to był pryncypialista i maksymalista. Równocześnie był wyrozumiały dla innych”.

W cytowanym artykule Władysław Gołąb pisze dalej: „Pani Sękowska ze wzruszeniem przypomina sobie, jak to nieraz zastawała męża przy zmywaniu naczyń. Na pytanie, czemu to robi, odpowiada: „Po pierwsze sprawia mi to przyjemność, po wtóre - niech synowie uczą się włączać w życie domu, niech mają dobry wzór”. Do tej charakterystyki trudno coś dodać lub ująć, między jej wierszami można jednak wyczytać, jaki był podział pracy w prowadzeniu domu. Swój pryncypializm, maksymalizm przenosił również w sferę życia rodzinnego.

Dopingował żonę, by nie rezygnowała, mimo braku czasu, z pracy naukowej w uniwersytecie, zachęcał do robienia doktoratu, a następnie habilitacji. Przy realizowaniu obowiązków związanych z wychowaniem czterech synów, prowadzeniem gospodarstwa domowego (w tym również - w okresie zimowym - paleniem w piecach kaflowych), pracy zawodowej i naukowej, wysiłek fizyczny i psychiczny pani Zofii Sękowskiej był ogromny, nieraz na pewno na granicy możliwości. W liście z 15 lutego 1962 roku adresowanym do Henryka Ruszczyca, między wierszami pisze: „Pośpiech jest tyranem mojego istnienia”. Jak z powyższego wynika, w małżeństwie tym zetknęły się dwie wybitne osobowości, które - przez wzajemne, korzystne oddziaływanie na siebie uzyskały wspaniałe osiągnięcia. Dziś nie można sobie wyobrazić, by prezes Sękowski mógł mieć tak wybitne rezultaty w pracy społecznej i zawodowej bez udziału żony w Jego życiu.

W latach 1956/1957 środowisko niewidomych pod kierunkiem aktywu PZN i spółdzielczego organizuje Związek Spółdzielni Niewidomych, który powstaje w marcu 1957 roku. Na prezesa aktyw wybiera Modesta Sękowskiego. Jest to dla Niego wyraz powszechnego uznania i szacunku. Prezes Sękowski przyjmując wybór, podejmuje decyzję przeniesienia się z Lublina do Warszawy. W związku z tym składa w Stołecznej Radzie Narodowej papiery o zamianę mieszkania. Jego zastępca, wiceprezes Zarządu Spółdzielni Niewidomych - Stanisław Łuka, przesyła do władz stołecznych doniesienie, że Warszawa dysponuje dostateczną ilością specjalistów, wobec czego nie występuje potrzeba przyjazdu do Warszawy prezesa Sękowskiego na stałe. Powstają trudności z zamianą mieszkania. W tej sytuacji Modest Sękowski, zwłaszcza gdy się dowiedział o przyczynach wspomnianych trudności, rezygnuje ze stanowiska prezesa Zarządu ZSN. Pozostaje w Lublinie, z ogromną korzyścią dla swojej spółdzielni.

Dziesięcioletnia praca w Lublinie zamknęła w Jego działalności pewien okres. Została zbudowana solidna baza do dalszego rozwoju i rozwiązania wszystkich problemów niewidomych, mieszkających na tych terenach. Spółdzielnia jest jednostką gospodarczą dobrze zorganizowaną, rentowną, przynoszącą - jak na owe czasy - wysokie zyski. Dysponuje prężnym, wyszkolonym, ideowo zaangażowanym aktywem. Dojrzała zatem do jej intensywnej rozbudowy.

W latach 1957-1972 wybudowanych zostaje pięć bloków. W 1959 roku powstają dwa budynki, w których pięćdziesiąt dwie rodziny niewidomych otrzymują mieszkania. W 1963 roku - blok produkcyjny o kubaturze czternasty tysięcy metrów sześciennych, w roku 1969 - budynek socjalny, uwzględniający pomieszczenia lekarskie, stołówkę, internat. W 1972 roku zostaje oddany w Żułowie budynek produkcyjny, przewidziany dla niewidomych kobiet, przebywających w specjalnym Domu Opieki, podlegającym Towarzystwu Opieki nad Ociemniałymi w Laskach. Na podkreślenie zasługuje dobrze przemyślana przez prezesa Sękowskiego i Jego aktyw koncepcja rozbudowy spółdzielni. Najpierw zabezpieczono potrzeby mieszkaniowe dla niewidomych, znajdujących się w wyjątkowo trudnej sytuacji. Następnie stworzono odpowiednie warunki dla rozwoju produkcji, jej reorganizacji i modernizacji. Blok produkcyjny daje możliwość wprowadzenia na dużą skalę nowych branż, stwarzających warunki doboru pracy dla niewidomych w zależności od ich stanu zdrowia. Budynek socjalny i internat poprawił warunki pracy załogi, a ponadto umożliwił przyjęcie do pracy nowych kandydatów, niemających możliwości zamieszkania poza bursą. Obiekt produkcyjny w Żułowie umożliwił zatrudnienie niewidomych kobiet, stwarzając im, obok uzyskiwanych zarobków, szanse zdobycia podstaw do otrzymania rent lub emerytur. Niezależnie od powyższego, praca dla wielu osób w tym wypadku spełnia rolę terapii zajęciowej. Wyjątkowe komplikacje nastąpiły w 1963 roku w momencie oddawania bloku produkcyjnego do użytku. Władze Związku Spółdzielni Inwalidów postanawiają zabrać jedną kondygnację i ulokować w niej spółdzielnię ogólnoinwalidzką. Spółdzielnia Niewidomych nie zgadza się na wprowadzenie wspomnianego lokatora. Zapadają w tej sprawie uchwały Walnego Zgromadzenia spółdzielni i Rady Nadzorczej. Prezes Sękowski w oparciu o nie podejmuje walkę. Zarząd Związku Spółdzielni Inwalidów w Warszawie wystosowuje pismo do Rady Nadzorczej Spółdzielni, sugerując zwolnienie z pracy prezesa za brak subordynacji, polecając jednocześnie oddanie części budynku. Dzięki poparciu państwowych władz terenowych Lublina oraz Wojewódzkiego Komitetu PZPR, batalia o cały budynek zostaje wygrana. W walce tej prezes wykazał rozum, odwagę i determinację. Przyszłość w pełni wykazała słuszność uporu spółdzielni, gdyż budynek już po trzech latach był za ciasny. Zgodnie z apelem ONZ, Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej, Zarządu Głównego PZN i Zarządu Spółdzielni Niewidomych, prezes Sękowski wspólnie z profesorem Krwawiczem organizuje w 1962 roku na terenie Lubelszczyzny Komitet Zapobiegania Ślepocie. Wydarzenie to poprzedza energiczna działalność propagandowa i lekarska, obejmująca zasięgiem najdalsze zakątki województwa. Zarządy Okręgu PZN i Spółdzielni biorą w tej akcji żywy udział. Spółdzielnia pokrywa część kosztów. Uznając słuszność założeń Towarzystwa Walki z Kalectwem, prezes Sękowski zapisuje się do Towarzystwa i jako jego członek podejmuje z nim współpracę na terenie Lublina.

Lata 1963-1972 to okres wzmożonej działalności kierownictwa spółdzielni przy reorganizacji produkcji i wprowadzania nowych asortymentów. W jej wyniku szczotkarstwo przestaje odgrywać główną rolę i obecnie jego roczna wartość stanowi dwadzieścia procent całej produkcji. Jan Mróz w artykule „Słowo o Lublinie” z uznaniem wypowiada się o reorganizacji zarządu spółdzielni i wprowadzeniu działu administracyjno handlowego. Ryszard Dziewa w swej publikacji „Nowe asortymenty” analizuje szybkie tempo modernizacji produkcji, podkreśla z uznaniem wprowadzenie wytwarzania bezpieczników samochodowych, palników do pieców łazienkowych, wyłączników do pralek i rozgałęźników. Spółdzielnia w tym okresie rozwija swój eksport do obydwu stref dewizowych - rublowej i dolarowej. Z małego przedsiębiorstwa w krótkim czasie staje się dużym zakładem pracy, zatrudniającym ponad siedemset osób. Dziesięć lat później już zatrudnia osiemset siedemdziesiąt osób, w tym czterystu osiemdziesięciu siedmiu niewidomych.

Modest Sękowski nasila swą współpracę z Henrykiem Ruszczycem, współdziałając z Nim w realizacji szkolenia zawodowego niewidomych z uszkodzeniami kończyn górnych. Pięciu z nich zatrudnia w połowie lat sześćdziesiątych. Bez Jego pomocy eksperyment by się nie udał, gdyż żadna spółdzielnia na terenie kraju nie miała odwagi ich przyjąć do pracy. A oto co mówi na ten temat Wincenty Mierzejewski, jeden z pracowników bez obu rąk: „Tym śmiałym człowiekiem, który nie bał się takich ludzi jak ja, był prezes Modest Sękowski”. Początkowo pracowali wykonując lichtarze, a następnie zaciskacze do transfuzji krwi. Niezależnie od przytoczonej wypowiedzi, Wincenty Mierzejewski w reportażu Małgorzaty Sawickiej dalej wypowiada się w sposób następujący: „Prezes Sękowski - zresztą nie tylko On - potrafił ludzi jakoś tak ustawić, że po prostu wytwarzali przyjemną atmosferę dla nas. To dodawało nam otuchy, jakiejś siły. Wierzyliśmy, że Ci ludzie chcą nam pomóc”. Należy dodać, że eksperyment był trudny zarówno dla szkolących, jak i inwalidów oraz spółdzielni. Omawiany przypadek jest najwyższym osiągnięciem rehabilitacyjnym i humanitarnym, świadczącym dobitnie, do czego jest zdolna miłość człowieka. W spółdzielni lubelskiej jest znacznie więcej tego rodzaju przykładów.

Prezes Sękowski działał i pracował na rzecz całego środowiska, niezależnie od przynależności organizacyjnej lub zawodowej. Spółdzielnia często pomagała Polskiemu Związkowi Niewidomych organizacyjnie i finansowo. Prezes Sękowski jest uznany za szefa całego środowiska niewidomych na Lubelszczyźnie. Charakterystyczna jest Jego metoda postępowania z podległym sobie personelem. Marian Ostojewski w jednym ze swych artykułów pisze: „Nie nakazywał, lecz prosił”. W swym postępowaniu z ludźmi, zarówno podległymi jak i zwierzchnikami, miał zawsze odwagę cywilną głoszenia poglądów zgodnych ze swym przekonaniem. W działaniu cechowała Go rozwaga, konsekwencja i uczciwość. Ze swymi przekonaniami religijnymi nigdy się nie kryje. Każdy wie, że jest człowiekiem praktykującym, głęboko religijnym. Budzi powszechny szacunek i uznanie. Uzyskiwane sukcesy zawsze przypisuje środowisku i kierowniczemu aktywowi, bez którego, jak mówi On sam, nic by nie osiągnął.

Ostatnie lata życia to finisz Jego działalności i pracy. Robi wrażenie, jakby przeczuwał bliski swój koniec, w związku z czym stara się zrobić jak najwięcej. Jest to okres całkowicie odmienny niż pierwsze dziesięciolecie w Lublinie. Dopracowuje się zgodnego, dobrze współpracującego aktywu środowiskowego. Redaktor Jerzy Szczygieł tak oto Go charakteryzuje: „Środowisko lubelskie niewidomych wyróżnia się szczególnie sympatyczną atmosferą, harmonijnym współżyciem i co najważniejsze- pozytywną postawą wobec spraw własnych i społecznych”. „Niewidomy spółdzielca” w swym artykule informuje: „Bezpośredni sposób bycia i prawdziwa życzliwość dla wszystkich powodowały, bże do Modesta Sękowskiego przychodziło stale wielu ludzi szukających pomocy i rady w rozwiązywaniu najtrudniejszych spraw życiowych. Jego takt, wiedza i spokój niejednemu pozwoliły odnaleźć własną drogę. Dzięki swej bezinteresowności, w licznych kontaktach z władzami, Modest Sękowski uzyskiwał pomyślne załatwienie wielu trudnych, często bardzo skomplikowanych problemów środowiska i poszczególnych jednostek. Ta ogromna troska o wszystkich i wszystko, którą Modest Sękowski dawał nam przykład prawdziwego społecznikostwa, na zawsze głęboko zapadła w serca tych, którzy mieli możność obcować z Nim i uczyć się od Niego”. Prezes Sękowski swoją funkcję kierownika spółdzielni traktuje bardzo poważnie, nie ograniczając jej jedynie do zarządzania. Wychowuje jej członków w duchu jedności, solidarności i wzajemnego zaufania. Osobiście co kilka dni składa przez radiowęzeł relację o załatwianych sprawach i uzyskiwanych przez załogę wynikach produkcyjnych. Przyjmując do spółdzielni nowego pracownika, dokonuje za pośrednictwem radiowęzła jego prezentacji całej załodze. To postępowanie przyczynia się do rozwijania wzajemnych więzi między kierownictwem a szeregowymi członkami.

Mimo swych licznych obowiązków, prezes utrzymuje kontakty ze swymi kolegami i koleżankami z czasów szkolnych, których odwiedza przy nadarzających się okazjach. Na temat stosunku prezesa Sękowskiego do innych osób w wielu publikacjach wypowiadają się Jego współpracownicy i znajomi. Kilka z nich, najbardziej charakterystycznych, przytaczam poniżej:

„Żartował chętnie, choć umiarkowanie, mówił cicho i łagodnie, miał urzekający sposób mówienia, uśmiechał się lekko i łagodnie. Nie nakazywał, lecz prosił, sugerował, że tak a tak było by lepiej. Działał środkami ubogimi, działał nie uczonością, lecz życzliwością, głos cichy, jasny, harmonijny, nie było w nim nic z natarczywości, a jednak był nieustępliwy. Przeszedł dobrze czyniąc” - Leszek Prorok. Władysław Gołąb w artykule „Zagadka wielkości - wspomnienie o prezesie Sękowskim” przytacza następujące wypowiedzi: Mieczysława Mirońskiego - „Wrogów nigdy nie prześladował. Można Mu było nawet nawymyślać, a mimo to, gdy przyszła potrzeba, zawsze liczyć na Jego pomoc. Potrafił z każdym znaleźć wspólny język - z człowiekiem prostym i naukowcem, dzieckiem i dorosłym”. Podobnie wypowiada się Franciszek Cebula: „To był człowiek nieprzeciętny, świadczył nawet tym, którzy byli Mu nieżyczliwi”.

Modest Sękowski już w czasie swego życia był doceniany i wyróżniany przez władze państwowe i społeczne oraz własne środowisko, w którym żył i dla którego pracował. Znalazło to między innymi wyraz w przyznaniu Mu licznych odznaczeń, a wśród nich - krzyża oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski. Na podkreślenie zasługuje fakt, że nigdy o żadne odznaczenia i wyróżnienia nie zabiegał.

Jerzy Szczygieł w swymi artykule „W środku lata” napisał: „Cieszył się wielkim szacunkiem wśród nas wszystkich, ale cieszył się jeszcze czymś, co jest ponad szacunkiem, na co nie każdy aktor czy artysta potrafi sobie zasłużyć. Był kochany”. Chyba najlepiej scharakteryzowała prezesa Sękowskiego dr Halina Sawicka, mówiąc: „To był człowiek tak pełen niezwykłego czaru, że trudno Mu było czegokolwiek odmówić”.

Jego ciężka choroba i śmierć okryła wszystkich głęboką żałobą. Redaktor Szczygieł wyraził stosunek przyjaciół i kolegów do zmarłego w słowach: „Wszystkim się zdaje, że On nie umarł, lecz tylko pojechał w daleką podróż. Będziemy o sobie pamiętać pomimo rozstania, nie może bowiem umilknąć bez echa mocne i dobre serce prawdziwego człowieka”.

Józef Stroiński (1920-1973) - Józef Szczurek

Józefa Stroińskiego spotkałem po raz pierwszy w szkole w Laskach, w czerwcu 1949 roku. W niewielkiej sali sypialnej, zwanej podchorążówką, siedział nad brajlowską książką. Nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy utrwalił mi się natomiast jego raczej niski, spokojny i ciepły głos. Potem, po dziesięciu latach, kiedy stał się znanym działaczem społecznym a ja podjąłem pracę w "Pochodni", spotykaliśmy się wielokrotnie. Prawie za każdym razem, kiedy służbowo przyjeżdżał do Warszawy, wstępował również do redakcji. Rzeczowo i życzliwie przekazywał wtedy swoje uwagi o treści naszego czasopisma, mówił co należy zrobić, aby spełniało ono jeszcze lepiej swe zadania. Opowiadał także o osiągnięciach i kłopotach białostockiego środowiska niewidomych i o swych osobistych porażkach i radościach. Bardzo ceniłem te wizyty. Wszyscy ludzie, ale przede wszystkim tacy jak on niewidomi, byli mu bardzo bliscy. Służył im wiernie przez całe swe dorosłe życie. Bezinteresowny, dobry, serdeczny, opiekuńczy - te określenia najlepiej charakteryzuję Józefa Stroińskiego. Taki pozostał w sercach i pamięci swych współpracowników, przyjaciół, ale nade wszystko tych, którym podawał pomocną rękę, ułatwiał znalezienie właściwego miejsca w społeczeństwie. Dla niewidomych Białostocczyzny, która jeszcze do niedawna należała do terenów najbardziej zaniedbanych ekonomicznie i społecznie, Józef Stroiński był i pozostał najwybitniejszym i najbardziej ofiarnym działaczem i pionierem. Dla nich organizował ogniwa Polskiego Związku Niewidomych, dla nich stworzył zakład pracy - spółdzielnię - żywił bowiem głębokie przekonanie, że praca zawodowa i niezależność materialna są warunkiem samodzielnego, normalnego życia. Bardzo chciał, aby ci ludzie, spychani przez swe kalectwo na margines egzystencji mogli pracować, zakładać rodziny, przeżywać - jak wszyscy inni - nie tylko codzienne kłopoty, ale i radości, satysfakcje. Temu celowi poświęcał cały czas, wszystkie swoje siły.

W ciągu 25 lat pracy zawodowej i społecznej jeździł po kraju, zdobywał dla spółdzielni maszyny, surowce, załatwiał najtrudniejsze sprawy. Brał udział we wszystkich zjazdach krajowych Polskiego Związku Niewidomych, zresztą przez dłuższy czas należał do jego władz centralnych. Miał licznych znajomych i przyjaciół. Wszyscy go cenili za prawdomówność, ofiarność, społecznikowską pasję i nieustanną gotowość pomagania innym. Nie oznacza to jednak, że nie miał przeciwników, zwłaszcza wśród ludzi, którzy nie zawsze mieli dobre intencje. Bali się go, wiedzieli że Stroiński, kiedy chodzi o dobro niewidomych, nie cofnie się: "wyrąbie" prawdę publicznie. Toteż niejednokrotnie pod nogi Józefa Stroińskiego rzucano kłody, narażano na szwank jego dobre imię - a wszystko po to, aby go odsunąć na dalszy plan, zmniejszyć jego wpływ na losy niewidomych, którzy na zapadłych białostockich wsiach żyli w poniżeniu, bez możliwości wyrwania się z nędzy, bez perspektyw i wiary w przyszłość. Ostatni raz spotkałem się z Józefem Stroińskim w sierpniu 1973 roku. Przebywaliśmy razem na wczasach w Jastrzębiej Górze w ośrodku Związku Spółdzielni Inwalidów. Mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach. Józef Stroiński, jak zwykle, wiele czasu spędzał nad brajlowskimi książkami i czasopismami. Często rozmawialiśmy o tym, jak słowa, zamiary i plany odnoszące się do niewidomych w Polsce zamienić na fakty, owocujące ludzką radością i spełnieniem. Podziwiałem jego łatwość w nawiązywaniu serdecznych kontaktów z innymi wczasowiczami, z pracownikami ośrodka - w biurze, stołówce, ogrodzie.

Nie wiedziałem, że jest to nasze ostatnie spotkanie, że już nigdy nie usłyszę jego sympatycznego głosu. Był przecież jeszcze taki młody, energiczny, silny. To prawda, że już wtedy skarżył się czasem na dolegliwości serca, że przeżywał niekiedy chwile głębokiej zadumy, jakby smutku, ale któż od nich jest wolny?

Kiedy się rozstawaliśmy, opowiadał o własnych planach, cieszył się sukcesami i dorastaniem swoich dzieci. Mówił, że dobry początek został już zrobiony i że teraz można będzie sprawie niewidomych na Białostocczyźnie nadać szybsze tempo. Niestety, już niewiele z tych planów los pozwolił mu zrealizować.

Życie Józefa Stroińskiego nie było długie, ale pełne autentycznej pasji i dokonań. Niech opowiedzą o nim jego bliscy i przyjaciele. Rys biograficzny zacznijmy od fragmentu pamiętnika, w którym Józef Stroiński opisuje swoje dzieciństwo i młodość. Pamiętnik zamieszczony został w "Pochodni" w styczniu 1976 roku pod znamiennym tytułem "Portret samotnością pisany".

"Jako uczeń drugiej klasy, w końcu września 1929 roku pozwoliłem sobie pójść z mniej obowiązkowymi kolegami na cmentarz znajdujący się przy drodze, którą wracaliśmy ze szkoły, aby jak najbardziej przedłużyć wolny czas, zwykle przeznaczony na pasienie krów. Zostałem oczywiście ukarany praktykowanym na wsi sposobem - rózga raz nie trafiła w plecy, tylko w twarz, dostałem zapalenia oka wskutek przecięcia rózgą, no i zaczęło się... Szkoda było kilku złotych, a może jeszcze bardziej czasu na jeżdżenie do lekarzy, więc robiono okłady z serwatki, przykładano liście bobkowe, olszowe, podbiału... Trzeciego dnia po uderzeniu widziałem świat prawym okiem przez delikatne mgłę. Po tygodniu ta mgła zasłoniła wszystko.

Dopiero w sześć tygodni po wypadku zgłoszono mnie do okulisty we Włocławku, a następnie w Toruniu. Wożono mnie do różnych lekarzy, znanych aptekarzy, a wreszcie do znachorów. Na szczęście zajął się mnę proboszcz miejscowej parafii, ks. Pomianowski - warszawiak z pochodzenia, który przypadkowo znał zakład w Laskach i nawiązał z nim korespondencję. Dużo było narad rodzinnych, sąsiedzkich kalkulacji przewidywań. W październiku 1930 roku, jako 10-letni chłopiec, znalazłem się w Laskach, już zewnętrznie pogodzony ze swoją ślepotą. Mówię "zewnętrznie", bo do dziś nie mogę pogodzić się z tym stanem. Pamiętam, że po powrocie z toruńskiego szpitala nie pozwalałem młodszemu rodzeństwu brać moich zeszytów i książek szkolnych. Tłumaczyłem że jeszcze będą mi potrzebne do szkoły. Wierzyłem ciągle, że coś się stanie, że znów zobaczę wyraźnie obraz cmentarza, znajdującego się na wzgórzu, na wprost mego podwórka, wieżę kościelną i szare dachy wsi. O pół kilometra dalej dwie ogromne topole przy drodze, trochę na lewo za nimi - zielony zagajnik na widnokręgu, wiatrak na wzgórzu i ten cały krajobraz, który do dziś mam w pamięci, a który wówczas był jakby chwilowo przesłonięty przez mgłę, czy ciemność nocy. Mój słabnący wzrok pozwalał jeszcze odróżniać sylwetki ludzi, lecz nie mogłem rozpoznać twarzy.

Kryłem się z tym i wstydziłem, jeśli przychodził ktoś z sąsiadów lub znajome dzieci - unikałem spotkania, bo wszyscy okazywali mi współczucie, biadolili.

Matka przeważnie wybuchała płaczem, ojciec wzdychał i ocierał łzy. W Laskach już w styczniu wypożyczyłem pierwszą książkę z biblioteki. Czytać lubiłem bardzo. Wykorzystywałem nawet przerwy między lekcjami, a później, w wyższych klasach, czytałem nawet w nocy, trzymają książkę na brzuchu pod kołdrą, żeby wychowawca nie zobaczył. Pamiętam, że kiedy wydano "Emancypantki" Prusa, bodajże w r. 1935 /38 tomów druku/ czytałem 5-6 tomów dziennie. Doszło do tego, że czytałem przez chusteczkę, ponieważ zdarcie naskórka powodowało krwawienie palców. Co roku wakacje spędzałem w domu, natomiast ferii świątecznych nigdy, bo rodzice nie mieli pieniędzy na przejazd... Ojciec zobowiązał się płacić za mój pobyt w Laskach 20 złotych miesięcznie /czasem płacił, czasem nie/ - resztę miała dopłacać gmina, bo całość opłaty wynosiła 60 złotych. Ojciec, zapadał coraz bardziej na zdrowiu. W gminie nie miał kto mojej sprawy popierać, W konsekwencji szkoła utrzymywała mnie na koszt Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Czasem ks. Pomianowski i jego siostra przysyłali mi paczki odzieżowe, lecz później przenieśli się w inne strony i straciłem z nimi kontakt. 22 października 1937 roku otrzymałem list zawiadamiający, że nagle zmarł ojciec, że matka nie widzi żadnego wyjścia i nie wie, co robić dalej, że zadłużenie, że bieda itd. Natychmiast zdecydowałem się wyjechać.

Praca na roli i wychowanie pięciorga młodszego rodzeństwa /najmłodsza siostra miała wówczas 4 lata/, były to zadania dla 17-letniego niewidomego chłopca ani właściwe, ani możliwe do wykonania - tym bardziej, że chciałem się uczyć. Z Lasek przychodziły listy od kolegów i pisma od kierownictwa zakładu, abym wracał i kontynuował naukę. Zawsze przeważało u mnie serce, a nie rozsądek i jakoś nie mogłem i nie mogę przyswoić sobie zasady, że nie ma ludzi niezastąpionych. Mimo rozterki wewnętrznej, zostałem. Po nocach pilnowałem sadu i zabudowań, bo amatorów na cudze nie brakowało. Raz tylko, wczesnym, jesiennym wieczorem, gdy czytałem rodzinie z brajlowskiej książki "Ogniem i mieczem" - wpadli i zdołali zabrać dwie gęsi. W czasie wieczornych dyżurów plotłem koszyki, czytałem książki brajlowskie lub odpisywałem na listy. Po parogodzinnym przespaniu się rwałem trawę i chwasty na miedzach i w rowach, żeby dożywiać krowy, cielęta i maciory. W czasie żniw wiązałem snopki za którymś z rodzeństwa, które zbierało zboże z pokosów, a przy zwózce - podawałem snopki na wóz i w stodole. jesienią wyrzucałem z obory i ładowałem na wóz obornik Po żniwach oczyszczałem i pogłębiałem rowy odprowadzające wodę z łąki i pola. Gdy młócono zboże, odnosiłem słomę z klepiska na sterty. Przy oczyszczaniu wymłóconego zboża kręciłem wialnią, a potem ziarno ważyłem i wynosiłem na strych, gdzie było przechowywane. Gotowałem ziemniaki i przygotowywałem karmę dla świń, doiłem krowy. Końmi dzieliliśmy się z bratem - brat tylko jeździł, lecz w stajni należały do mnie. Karmiłem je, czyściłem, zaprzęgałem. Swoje pola i łąki znałem dobrze, wszędzie trafiałem - np. bez większych trudności przywoziłem koniczynę, którą sam skosiłem.

Roboty miałem pełne ręce i gospodarzyliśmy coraz lepiej. Rodzeństwo podrastało, ja coraz lepiej orientowałem się w hodowli zwierząt i załatwianiu spraw w urzędach. Przy swoich codziennych zajęciach marzyłem o tym, że gdy brat podrośnie, wrócę znów do Lasek i będę uczył się dalej, 10 sierpnia 1939 r, ułożyliśmy z rodzinę sprawy w ten sposób, że rodzinie będzie pomagał jeden z kuzynów matki, a ja miałem wyjechać. Niestety, 8 września przemaszerowały w pobliżu naszej wsi kolumny piechoty niemieckiej".

Józef Stroiński miał liczne rodzeństwo - dwu braci i trzy siostry. Najmłodsza - pani Teresa Cebulowa - mieszkająca w Lublinie, opowiada o dziejach swej rodziny w czasie okupacji, zwłaszcza o życiu w obozach niemieckich i w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu.

..."Józek w naszym rodzeństwie był najstarszy, przejął więc na siebie obowiązki ojca. W 1943 roku Niemcy wywieźli całą naszą rodzinę, najpierw do obozu dla przesiedleńców w Potulicach koło Łodzi, a następnie do pracy w majątku rolnym w północnych Niemczech /koło Lubeki/. Józek nieraz rozmawiał z Niemcami, aby mieli jakieś względy dla naszej licznej rodziny. Niewiele można było zabrać ze sobą do obozu, ale akordeon Józek zabrał. W Potulicach Niemcy chcieli się przekonać czy umie grać. Józek zagrał: "Boże, coś Polskę". Nie pozwolili mu dokończyć, a akordeon zabrali. Ciężko mu było bez ulubionego instrumentu, bez muzyki. Pamiętam, że już potem w Niemczech, za pierwsze pieniądze, które otrzymał za hodowane króliki, kupił znów akordeon.

W naszym mieszkaniu prawie codziennie zbierała się polska młodzież, wojskowi i cywile wywiezieni do Niemiec do pracy u gospodarzy, śpiewaliśmy pieśni patriotyczne i religijne. Akordeon, muzyka Józka, bardzo pomagały w przetrwaniu trudnych czasów.

Najpierw Józek wyplatał kosze, chętnie kupowane przez okoliczną ludność. Pracował w stajni przy koniach. Wykonywał także inne prace w gospodarstwie. Potem, kiedy w 1944 roku zbombardowano Lubekę, znaczna część Niemców z tego miasta przyjechała do naszej miejscowości. Rozwinął się handel. Niemcy z miasta dawali za artykuły żywnościowe rozmaite wartościowe rzeczy. Józek, jako że znał najlepiej język niemiecki, odgrywał teraz dużą rolę w tych, nielegalnych zresztą, kontaktach. Jak mógł, starał się zapewnić byt naszej rodzinie.

Zaraz po zakończeniu wojny przebywaliśmy w obozie dla przesiedleńców pod nadzorem Anglików. Było mnóstwo ślubów, wesel. Józek ze swym akordeonem miał olbrzymie powodzenie. Dzięki temu zarabiał na nasze utrzymanie.

1946 roku wróciliśmy do swej wsi. Wszystko było zniszczone. Musieliśmy zaczynać niemal od nowa. Józek znowu jeździł do władz, starał się o narzędzia pracy, o drewno na budowę. W sąsiednim Klonowie zakład dla niewidomych w Laskach miał swój majątek. Jego robotnicy, na polecenie dyrektora zakładu - Antoniego Marylskiego - pomagali nam w cięższych pracach polowych swymi maszynami. Podrastało rodzeństwo. Udało się również podźwignąć z ruiny gospodarstwo. Teraz Józek znów mógł pomyśleć o swoim dalszym życiu.

Powróćmy znowu do pamiętnika Józefa Stroińskiego. Niech jeszcze opowie nam o dalszych swych losach.

"Skontaktowałem się z zakładem w Laskach i w końcu listopada 1948 roku znalazłem się tan ponownie. W drodze wyjątku, jako byłego wychowanka, wcielono mnie do grupy terminatorów, przygotowujących się do egzaminu ze szczotkarstwa. Marzyłem, żeby zostać w Laskach na stałe, bo ogromnie bałem się przyszłości. Fakt, że nic nie umiałem, a miałem już lat 28, zmuszał mnie do wracania w przeszłość i rozczulania się nad samym sobą. Jak na złość, siedmiomiesięczny pobyt w Laskach częściowo przechorowałem. Wskutek jakiegoś skomplikowanego zapalenia. Wydajność przy naciąganiu szczotek była minimalna i bardzo daleka od wymaganej normy, nic więc dziwnego, że bałem się przyszłości. Z Lasek trzeba wyjeżdżać, ale dokąd? Do domu w żadnym wypadku. Na horyzoncie zarysowuje się możliwość pracy w spółdzielni w Lublinie - jest to rada dyrektora Ruszczyca i Modesta Sękowskiego, kolegi szkolnego. Nie ma wyboru.

2 sierpnia 1949 r. przybyłem do Lublina. Dawni koledzy szkolni, jak i inni, przyjęli mnie bardzo serdecznie. Mieczysław Miroński wziął mnie do swojego mieszkania przy ulicy Wspólnej. Wszyscy pomagali w przystosowaniu się do miejscowych warunków, opanowaniu pracy i ułożeniu sobie życia.. Zabrałem się pilnie do pracy, lecz w pierwszych dniach nie przekraczałem 7 "szrobrów" dziennie, a norma wynosiła 19,5... W styczniu wykonywałem już od 30 do 40 "szrobrów". Wyniki te zawdzięczam współzawodnictwu, które zaimprowizowaliśmywspólnie z Władkiem, siedzącym naprzeciw mnie. Drugim sposobem dopingu było liczenie w czasie naciągania poszczególnych pęczków. Ta, zdawałoby się nierealna, rada jednego z kolegów okazała się bardzo pomocna." I tu urywają się wspomnienia Józefa Stroińskiego, zawarte w brudnopisie zatytułowanym "Pamiętnik inwalidy". Niemniej, na Białostocczyźnie, dalszy ciąg życia i pracy organizatora ruchu niewidomych w tym regionie jest powszechnie znany.

W 1974 i 1976 roku redakcja "Pochodni" ogłosiła konkursy na temat przemian dokonujących się w życiu niewidomych w Polsce . Autorzy kilku spośród nadesłanych prac przedstawili życie i działalność Józefa Stroińskiego. Posłużmy się więc fragmentami tych prac, aby ukazać dalszą jego działalność.

Kazimierz Wierzbicki z Białegostoku - pracownik służby zdrowia - Wspomnienie o Józefie Stroińskim.

"W Lublinie, jako szczotkarz, Józef Stroiński pracuje niedługo. W nowym środowisku wcześnie zaczyna działalność społeczną . Praca na rzecz niewidomych staje się jego pasją.

Oddział Związku Pracowników Niewidomych RP w Lublinie dostrzega jego zaangażowanie i zdolności organizacyjne. Nie jest więc rzeczą przypadku, że Józefowi Stroińskiemu powierza się zorganizowanie spółdzielni pracy i oddziału Związku Niewidomych w Białymstoku. Na stałe przenosi się tam w 1951 roku. Białostocczyzna należy wtedy do tzw. terenów trudnych - dawna Polska B, powszechne zaniedbanie i ciemnota, a problem niewidomych szczególnie drastyczny. Początki są wyjątkowo ciężkie. Brakuje wszystkiego: lokalu na spółdzielnię, wyszkolonych ludzi, zrozumienia społeczeństwa i ówczesnych władz. Wszystko trzeba stworzyć dosłownie z niczego. Nie załamuje to jednak młodego działacza. Jest w swym żywiole. Jego energia i oddanie sprawie dokonują cudów. W 1951 roku zdobywa dla spółdzielni niewidomych trzypokojowy lokal przy ulicy 1 Maja /obecna ulica Sienkiewicza/. Tu szkolą się i pracują przy produkcji szczotek pierwsi niewidomi. Warunki są prymitywne, ale entuzjazm wśród pracowników ogromny. Lata pięćdziesiąte, to najaktywniejszy okres w życiu Józefa Stroińskiego. Zawsze jest tam, gdzie go najbardziej potrzebują , a różnorodność problemów ogromna: jak zdobyć większy lokal na spółdzielnie, jak namówić Marysię na obcięcie kołtuna, a Kola znowu w niedzielę poszedł żebrać pod kościół chociaż już pół roku pracuje. W 1952 roku, dzięki usilnym staraniom Stroińskiego, spółdzielnia otrzymuje znacznie większy lokal przy ulicy Kraszewskiego 9. Pozwala to na wydzielenie działu produkcji i internatu dla pracowników. W tym samym roku powstaje Wojewódzki Oddział Polskiego Związku Niewidomych w Białymstoku. Stroiński pełni jednocześnie funkcję prezesa spółdzielni i kierownika oddziału. Pracuje bardzo intensywnie. Organizuje koła powiatowe i grupy PZN. Często wyjeżdża w teren. Dociera do niewidomych, namawia ich do pracy, przekonuje rodziców o konieczności umieszczenia ich niewidzących dzieci w szkołach specjalnych. Wieczorami szkoli aktyw związkowy, uczy niewidomych pisma Braillea, prowadzi zespół muzyczny. W pokoju prezesa Stroińskiego jest zawsze pełno interesantów. Przychodzą do niego ze wszystkim, jak do dobrego ojca. On dla każdego ma czas, każdego wysłucha, doradzi, pomoże rozwiązać trudny problem.

Jego oddanie dla współtowarzyszy niedoli jest wprost niewiarygodne. Kiedy zakładowi przy 1 Maja grozi przestój z powodu braku drewienek, a spółdzielnia nie dysponuje transportem, Józef Stroiński na własnych plecach nosi wieczorem drewienka z magazynu spółdzielni przy ulicy Kraszewskiego. Innym razem potrafi grzać we własnym mieszkaniu wodę i nosić ją do oddalonego o ponad 100 metrów zakładu po to, by niewidomi szczotkarze mogli się umyć...

Fenomenalna pamięć, szybki refleks, łatwość nawiązywania kontaktów - zjednują mu ludzi. Zna dobrze problemy niewidomych, jasno i ściśle wyraża swoje myśli. Jego argumentacja jest nie do odparcia. Jako przełożony cieszy się wielkim autorytetem, zdobywa uznanie władz województwa. Do roku 1959 Józef Stroiński pracuje nadzwyczaj aktywnie, zarówno w spółdzielni, jak i w Polskim Związku Niewidomych. Chętnych do pracy wciąż przybywa. Pomieszczenia przy ul. Kraszewskiego 9 są już niewystarczające. Józef Stroiński czyni starania zmierzające do wybudowania nowego zakładu i internatu. Jego zabiegi zostają w końcu, w latach 60-tych, uwieńczone sukcesem.

Na początek lat 50-tych przypada okres narzeczeństwa, a następnie małżeństwo Józefa Stroińskiego z mgr Zofią Wysocką".

Wiktor Jańczuk- masażysta z Hajnówki

"Moje wspomnienia za okres 25 lat"

”Mnie do pracy prezes Józef Stroiński namówił w lutym 1952 roku, na zebraniu powiatowym niewidomych w Bielsku Podlaskim. Przyrzekłem mu, że przyjadę, ale nie wierzyłem w to co mówił, że niewidomi mogą zarobkować. 1 marca 1952 r. przekroczyłem progi spółdzielni, gdzie serdecznie powitał mnie prezes Stroiński i majster szczotkarstwa Kazimierz Draps oraz grupka pracujących tam koleżanek i kolegów. Sala warsztatowa była rozdzielona płócienną kotarą , za którą mieściła się męska sypialnia. W przedniej części stały trzy stoły po 8 stanowisk każdy, przy których robiliśmy szczotki do szorowania podłóg, później droższe, bo z włosia końskiego do zamiatania podłóg i ze szczeciny do ubrania i butów.

Nasza załoga była szczęśliwa, nikt tu nie biadolił, przeciwnie - przy pracy śpiewaliśmy różne piosenki ludowe i wojskowe, polskie i rosyjskie, a czasami ktoś opowiadał jakąś anegdotę. Dla urozmaicenia czasu zainstalowano nam głośnik radiowy, zwany pospolicie toczką. Nawzajem sobie pomagaliśmy. Nawet nie przeszkadzał gryzący w oczy dym, który wydostawał się ze szczelin pieca popękanego jeszcze chyba w okresie działań wojennych, stojącego w pomieszczeniu warsztatowym. Damska sypialnia mieściła się w innym pokoju, do którego prowadziło wejście z warsztatu przez dość duży przedpokój. Ten przedpokój służył nam za jadalnię, a oprócz tego stało tu jeszcze łóżko i dobry piec, który jednocześnie ogrzewał damską sypialnię i przedpokój.

Gorsza sprawa była z wodą, gdyż dostęp do niej był tylko wtedy, gdy był otwarty podręczny magazyn majstra, to znaczy od godziny 7 do 15. Podręczny magazynek był w kącie pomieszczenia warsztatowego i tam znajdował się kran. Później wstawiono nam blaszaną wannę, w rodzaju krypy do pojenia koni pan majster czy jego pomocnik, odchodząc do domu wlewali nam kilka wiader wody, aby można się było umyć po pracy, a pracować można było, ile kto chciał, bo przecież w warsztacie spaliśmy, jak wcześniej wspomniałem.

Prezes Stroiński uzyskuje wreszcie obszerne pomieszczenie przy ulicy Kraszewskiego 9. Na początku 1953 roku całkowicie nas tam przeniesiono. Mieliśmy osobne pomieszczenia warsztatowe, osobne pokoje sypialne dla kobiet i dla mężczyzn, a także stale bieżącą wodę i łazienki na miejscu, brakowało jedynie wody ciepłej. Dobrze zorganizowana była tu też stołówka, ale czasami obiady braliśmy z internatu szkoły przy ulicy Pałacowej. Wieczorami, po pracy, prezes Stroiński prowadził zajęcia świetlicowe, uczył także czytać i pisać pismem punktowym. Montował aktyw, szkolił i wysyłał w teren zdolniejszych, bo samemu było mu za ciężko obsłużyć całe województwo.

Nasze wyjazdy w teren miały na celu wygłaszanie referatów na temat nowego życia niewidomych i przekonanie widzących niedowiarków, że niewidomi są zdolni do samodzielnego życia i pracy, i sami, przy pomocy państwa, mogą decydować o własnym losie. Ja osobiście, na polecenie prezesa, obsługiwałem najodleglejsze powiaty i moja praca w terenie spowodowała duży napływ do pracy w spółdzielni następnych koleżanek i kolegów. Okazało się niebawem , że i nowe pomieszczenia są za ciasne. Zaszła więc pilna potrzeba wybudowania dość dużego baraku produkcyjnego w podwórzu przy ulicy Kraszewskiego 9, Został on ukończony w 1956 roku.

Prezes Józef Stroiński prowadzi biuro oddziału PZN i nadzorował rozwój spółdzielni, nadal szkolił aktyw i werbował coraz to nowych ludzi. Przekonały się wreszcie władze Białegostoku, że niewidomi potrafią i mogą wydajnie pracować, a spółdzielnia osiąga coraz to lepsze wyniki, wykonując w stu procentach swoje plany. Na wniosek Wojewódzkiego Oddziału Polskiego Związku Niewidomych i zarządu naszej spółdzielni władze miasta przydzieliły piękny plac pod budowę nowego obiektu produkcyjnego i socjalnego przy ulicy Kraszewskiego 26. W nowym Obiekcie znajdował się nowoczesny internat, gabinet lekarski, stołówka i świetlica oraz bieżąca ciepła i zimna woda.

Ziarno, które rzucił w Ziemie białostocką Józef Stroiński, wydało nieoczekiwany plon i największy niedowiarek przekonał się, że ludzie bez wzroku nadają się nie tylko do pokornego odmawiania pacierzy, ale są zdolni do samodzielnej pracy, do zakładania rodzin, do zdobywania odpowiedniego wykształcenia i zawodu".

Janina Iwaniuk - pracownik spółdzielni w Białymstoku - Zapisane w ludzkich sercach "Józefa Stroińskiego poznałam jeszcze w szkole w Laskach. Gdyby właśnie on nie przyjechał na Białostocczyznę, niewidomi na tym terenie prawdopodobnie jeszcze bardzo długo nie mieliby osiągnięć, jakimi się cieszą teraz. Tutaj zawsze Związek, Spółdzielnia - to był Stroiński, I odwrotnie. Z trudnymi sprawami szło się nie do Związku czy Spółdzielni, tylko do Stroińskiego, On był wszystkim. Czy kto chciał zapomogę, pracę, pożyczkę, mieszkanie - zawsze zwracał się do niego. On pokierował, doradził, pomógł każdemu.

Józef Stroiński był bardzo wartościowym i ciekawym człowiekiem. Trzydzieści lat pracuję społecznie w Związku i Spółdzielni, przewinęły się w tym czasie setki ludzi, ale drugiego takiego człowieka jak Stroiński nie spotkałam i pewnie już nie spotkam, tak ofiarnego, serdecznego i życzliwego ludziom. Z każdym potrafił porozmawiać, przekonać tak, że otrząsał się z załamania i zabierał się do pracy. Zależało mu bardzo, aby każdy niewidomy był jak najlepiej przystosowany do życia. Niewidomi stanowili jego prawdziwą rodzinę. W Związku i spółdzielni spędzał całe dni, a nieraz i noce, bo wszyscy czekali na jego rady, wskazówki, pomoc, na serdeczne słowa. Nieraz niemalże ostatnią koszulę oddawał niewidomemu, który przyjechał ze wsi obdarty i trzeba go było ubrać.

Przez cały czas pobytu na Białostocczyźnie pełnił funkcje kierownicze, przez kilka lat był prezesem .Spółdzielni Niewidomych, potem zastępcą do spraw rehabilitacji, w ostatnich latach powierzono mu kierowanie działem nakładztwa. Przez wiele lat był także kierownikiem okręgu PZN i prezesem zarządu. Niezależnie od tego, jaką pełnił funkcję zawsze czuwał nad całością spraw niewidomych, zawsze jednakowo im służył i pomagał.

Miał też swoje słabości. Musiał załatwiać sprawy najtrudniejsze. Dawniej były takie czasy, że - jak to się mówiło - sprawę trzeba było przeprowadzić przez bufet, i tak raz drugi, trzeci. Poza tym sytuacja była bardzo trudna, szarpał się na wszystkie strony. Czasem więc szukał uspokojenia w kieliszku, nigdy jednak sam, zawsze w towarzystwie. Ale ta słabość nie miała wpływu na jego działalność. Dzięki Stroińskiemu wielu z nas znalazło pracę, mieszkanie, założyło rodziny, zaczęło żyć normalnie. Takich niewidomych były setki.

W latach 50. mieliśmy dużo zespołów amatorskich jeździliśmy do małych miasteczek i wsi, aby jak najbardziej rozpropagować sprawy niewidomych. Oprócz występów, organizowaliśmy rozmaite wystawy w Białymstoku i w terenie. Ludzie garnęli się do nauki brajla i teraz tylko ci czytają, którzy wtedy - w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych poznali pismo Braillea. Józef Stroiński był wspaniałym organizatorem. Nie lękał się żadnych trudności i innych podtrzymywał na duchu, nie pozwalał się załamywać.

Cieszył się uznaniem nie tylko tych, którym bezpośrednio pomagał. Cenili go również ludzie, którzy z nim współpracowali lub też z dala obserwowali jego działalność i zmagania z rozlicznymi przeciwnościami. Oto kilka wypowiedzi, które udało mi się nagrać na taśmie magnetofonowej podczas spotkań z ludźmi znającymi tego wspaniałego człowieka.

Józef Stroiński miał dużą intuicję, jako działacz społeczny. Potrafił w jakiś dziwny, sobie tylko znany sposób, wyczuć kto i czego najbardziej potrzebuje. Potrafił, jak mało kto, przeprowadzić wywiad, nawiązać bliski kontakt, wzbudzić zaufanie, dlatego tak bardzo niewidomi lgnęli do niego. Dobrze rozumiał znaczenie nauki dla niewidomych. Wielu młodym ludziom pomagał w zdobywaniu wykształcenia. Kilku osobom dał zakwaterowanie we własnym mieszkaniu, byle tylko mogli się uczyć.

Bardzo dbał o pracowników nakładczych. Wiedział, że dzieje im się krzywda, że maję małe zarobki, robił więc, co mógł, aby poprawić ich sytuację zarobkową i socjalną.

Doceniał naukę, sam zajęty cięgle pracą dla innych, nie miał czasu na zdobywanie wykształcenia, dopiero w 1966 roku skończył średnią szkołę ekonomiczną dla pracujących. Marzył o studiach wyższych, niestety, tego zamierzenia nie udało mu się już zrealizować. Zmarł zbyt młodo. Miał wszechstronne zainteresowania. Nie tylko pomagał ludziom w znalezieniu pracy i w sprawach materialnych, dbał także o rozwój kultury i oświaty. Organizował kulturalny ruch amatorski. Sam także występował w zespołach, wynajdywał zdolnych, młodych niewidomych i zachęcał ich do rozwijania umiejętności.

Józef Stroiński dużą wagę przywiązywał do kształcenia niewidomych dzieci. Wyszukiwał je, wyciągał z najdalszych wsi Białostocczyzny i Suwalszczyzny i kierował do szkół specjalnych. Dla niego sprawa nie kończyła się na przekazaniu dziecka do zakładu szkolno-wychowawczego. Co roku jeździł do szkół, w których przebywali uczniowie z okręgu białostockiego, pomagał, konsultował ich przyszłość z dyrektorami i nauczycielami. Jednym słowem, wzorując się na metodach pracy Henryka Ruszczyca, starał się kompleksowo rozwiązywać życiowe sprawy niewidomych. Po opuszczeniu szkoły na absolwenta czekało przeważnie stanowisko pracy. Szkoda, że taka metoda działania nie znajduje naśladownictwa wśród większości działaczy".

Adolf Szyszko - dyrektor do spraw rehabilitacji w ZG PZN.

"Należy sobie zadać pytanie, dlaczego Józef Stroiński - działacz tak bez reszty oddany sprawie niewidomych, legitymujący się tak wielkimi osiągnięciami na rzecz tej grupy inwalidów, miał za życia wielu oponentów i przeciwników. Wydaje mi się, że można dać następującą odpowiedź: po pierwsze - w naszym środowisku nie mamy zbyt wielu stanowisk kierowniczych, które zapewniałyby jednocześnie środki utrzymania na odpowiednim poziomie. Z tego tytułu występuje znaczna rywalizacja w zdobywaniu kierowniczych stanowisk pracy. Po drugie - Stroińskiemu wiele osób zazdrościło wyjątkowej umiejętności nawiązywania kontaktów z ludźmi niewidomymi i widzącymi. Wielu zazdrościło mu tego, że wśród niewidomych był człowiekiem powszechnie cenionym i szanowanym, a nawet kochanym. Było to źródłem zawiści u wielu jego rywali. Józef Stroiński był niewątpliwie wybitnym działaczem, o niesłychanej wrażliwości na niedolę innego człowieka. Tym się wyróżniał wśród innych, to mu zapewniało pozycję w aktywie.

Sam pochodząc ze wsi, potrafił się świetnie dogadać z ludźmi z terenów rolniczych, do jakich należały Białostocczyzna czy Suwalszczyzna. Potrafił z nimi porozmawiać na temat uprawy ziemi, hodowli zwierząt, umiał im wskazać nowe możliwości pracy i działania, potrafił się wczuć w ich sytuację życiową, udzielić im praktycznych rad. Nigdy nie szczędził swego czasu, zdrowia, a nawet swoich środków materialnych.

Po trzecie - chyba w każdym środowisku ścierają się różne poglądy, dążenia, ambicje i w każdym znajdują się ludzie, którzy mimo olbrzymich zasług dla innych spotykają się z krzywdzącymi opiniami i niezrozumieniem. Sukcesom często towarzyszę trudności i zawiść".

Elżbieta Myśliborska - pracownik Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych

"Pana Józefa Stroińskiego poznałam osobiście w 1965 roku, jednak już wcześniej docierały do mnie dość kontrowersyjne o nim opinie - że nadużywa alkoholu, że czasem nie przestrzega kodeksu obyczajowego w odniesieniu do kobiet. Może fakt, że był w tych kontaktach bardzo bezpośredni, serdeczny, że nie potrafił utrzymać dystansu, że często zwracał się do współpracujących z nim pań: "kochana", "aniołku", przysparzał mu niezbyt pochlebnej opinii, która nie znajdowała potwierdzenia w życiu. Serdeczny i bezpośredni był przecież w kontaktach ze wszystkimi ludźmi.

Prawdą jest natomiast, że często nie potrafił się oprzeć spotkaniom, w których programie był alkohol. W moich ośmioletnich kontaktach z panem Stroińskim tylko raz widziałam go nietrzeźwego, gdyż jeśli był w takim stanie, zawsze unikał spotkań z ludźmi.

Słabość ta, moim zdaniem, nie umniejsza jego olbrzymich zasług. Uważam, iż postawa Józefa Stroińskiego w odniesieniu do ludzi, do pracy, może być wzorem do naśladowania. Zawsze widział człowieka nie jako hasło, ale człowieka autentycznego, z jego problemami, troskami, radościami. Dla każdego niewidomego miał czas, z każdym porozmawiał, doradził, pomógł. Osobiście odwiedzał chałupników, sprawy każdego z nich potrafił właściwie reprezentować wobec władz spółdzielni i władz ZSN. Często krytykowano jego pomysły. Pamiętam na przykład, jak mówiono że Stroiński wpadł na pomysł budowania kiosków dla niewidomych, w których będzie urządzał warsztaty. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy rzeczywiście jest to słuszne czy nie.

Dzisiaj natomiast wiem, że miał rację. Praca chałupnicza dla wielu ludzi była, tak zresztą jak i jest teraz, koniecznością, a warunki mieszkaniowe, w jakich żyli niewidomi, nie pozwalały na umieszczenie warsztatu w izbach mieszkalnych. Słusznie więc Stroiński domagał się rozwiązania tego problemu i dobudowania jakiegoś pomieszczenia, w którym można by pracować bez szkody dla zdrowia rodziny.

Wielu ludziom pomagał z własnych środków finansowych których przecież nie miał w nadmiarze.

Ofiarność, serdeczność i inne zalety pana Stroińskiego są bardziej widoczne z perspektywy, zwłaszcza kiedy się je zestawi z jego następcami, którzy może także dbają o dokumentację, przepisy, ale nie wkładają w swoją pracę autentycznego zaangażowania, serca.

Józef Stroiński miał czworo dzieci. Jego postawa wobec nich wzbudzała we mnie prawdziwe wzruszenie. Pewnego razu byłam świadkiem jego rozmowy z córeczką , która zatelefonowała, że wychodzi do szkoły i nie może znaleźć klucza, by zamknąć mieszkanie i jest bardzo zdenerwowana. Szczególnie utkwiło mi w pamięci, jak pan Stroiński ciepło przemawiał do dziecka, uspokajał, że tatuś tam zaraz przyjedzie, że znajdzie się wyjście. Nie wyobrażałam sobie, że można być tak dobrym ojcem, troskliwym, czułym, rozumiejącym rozterki dziecka. Wiem także jak bardzo troszczył się o to, by dzieci miały w domu wszystko, co potrzeba.

Pana Stroińskiego doceniają ludzie zwłaszcza teraz, kiedy od jego śmierci upłynęło już kilka lat, kiedy można go porównać z tymi, co przyszli po nim. Był potrzebny taki właśnie, jaki był".

Zofia Sękowska - profesor Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie

"Józefa Stroińskiego poznałam w roku 1949. Przyjechał tutaj i pracował w lubelskiej spółdzielni niewidomych. Bardzo chciał się kształcić, ale warunki życiowe tak mu się ułożyły, że tego marzenia nie mógł zrealizować, musiał się bowiem opiekować rodzeństwem. Do wykształcenia przywiązywał dużą wagę. Przyjechał tu ze swoją najmłodszą siostrą aby też mogła się uczyć. Był człowiekiem bardzo inteligentnym, ambitnym. Wkrótce po przyjeździe ujawniły się jego społecznikowskie zamiłowania. Cechowała go ponadto olbrzymia pracowitość i żywotność.

Tutaj, w środowisku już zorganizowanym nie widział dla siebie miejsca i odpowiedniego pola do działania. Wyjechał więc do Białegostoku, na teren bardzo zaniedbany, gdzie niewidomi żyli przeważnie na wsiach, bez żadnych perspektyw. Tam postanowił zorganizować dla nich warsztaty pracy i stworzyć im warunki normalnego życia. To było zadanie bardzo trudne, ale jednocześnie na miarę jego energii i pasji działania.

Niedługo po wyjeździe z Lublina Józef Stroiński ożenił się z mgr Zofią Wysocką. Mieli czworo dzieci, utrzymywaliśmy z nimi nadal bliskie kontakty. Zostałam nawet chrzestną matką jednej z córek. Znałam więc dobrze tę rodzinę.

Ofiarność, zapał do pracy społecznej, całkowita bezinteresowność, opiekuńczość - to najważniejsze cechy Józefa Stroińskiego. Sam dla siebie nie wymagał prawie niczego. Był silną indywidualnością. Chyba pierwszy spośród działaczy zrozumiał, że trzeba podać rękę niewidomym żyjącym na wsi, dać im pracę i tę ideę zaczął, z pasją realizować. Miał wielkie osiągnięcia, Cieszył się dużym uznaniem środowiska niewidomych. Szkoda, że tak krótko żył. Mógł jeszcze bardzo wiele zrobić. Kochał swoje dzieci, W gruncie rzeczy Józef Stroiński był człowiekiem bardzo samotnym, miał trudne życie i otoczenie nie zawsze go rozumiało. To prawda, że miał też słabości. Nierzadko szukał zapomnienia w alkoholu, ale trzeba też wiedzieć, że gdy człowiek jest szczęśliwy, nie poszukuje zapomnienia. Bardzo był przywiązany do zakładu w Laskach, często tam jeździł. Miał dużą łatwość przemawiania, a także nawiązywania kontaktów nie tylko z niewidomymi, ale także z ludźmi widzącymi, czyli mówiąc inaczej - był bardzo zintegrowany, czego nie spotyka się zbyt często. Postać piękna, dobrze że zostanie upamiętniona" ...

Poznaliśmy okruchy prawdy o życiu człowieka oddanego bez reszty sprawie ludzi, którzy codziennie przestrzeń i czas przemierzają z białą laską w ręku, okruchy, bo czyż można ukazać całą złożoność i bogactwo ludzkiego losu, zwłaszcza w niewielkim szkicu?

15 listopada 1973 roku - chmurny, jesienny dzień - był ostatnim w życiu Józefa Stroińskiego. Jego dobre serce nagle przestało bić.

Uroczystość pogrzebowa zgromadziła tłumy ludzi, z całego ówczesnego województwa białostockiego i innych miast. Z bardzo wielu oczu płynęły łzy szczerego bólu. Jak po stracie kogoś najbliższego. Wieńce i wiązanki pokryły mogiłę. Odszedł na zawsze, ale w ludzkiej pamięci Józef Stroiński pozostał nadal ciągle żywy i obecny, a jego dzieło stale się rozwija ku pożytkowi ogółu.

Kalendarz biograficzny

Józef Stroiński urodził się 5 października 1920 roku, W dziewiątym roku życia stracił wzrok. W 1930 roku przybył do szkoły dla niewidomych w Laskach. Wyjechał z niej po śmierci ojca w 1937 roku. Od tego czasu opiekował się młodszym rodzeństwem.. W 1943 roku, w ramach akcji przesiedleńczej, wraz z rodziną został wywieziony do majątku na roboty w północnych Niemczech.

W 1946 roku powraca do kraju, do swej rodzinnej wsi w województwie bydgoskim. W 1948 roku znów przyjeżdża na krótko do zakładu w Laskach, a w rok później do spółdzielni dla niewidomych w Lublinie, gdzie podejmuje pracę w zawodzie szczotkarza. Tutaj ujawniają się jego pasje społecznikowskie.

W 1951 roku wyjeżdża do Białegostoku, gdzie rozpoczął organizowanie oddziału Polskiego Związku Niewidomych i spółdzielni niewidomych. Spółdzielnia powstała w 1951 roku, a oddział PZN - w 1952.

Józef Stroiński do końca życia pełnił różne kierownicze funkcje w obydwu tych instytucjach. Przez pewien czas, na początku lat pięćdziesiątych, pełnił funkcję kierownika okręgu Polskiego Związku Niewidomych, a potem prezesa spółdzielni niewidomych, zastępcy prezesa do spraw rehabilitacji, kierownika działu nakładztwa, W 1960 roku ukończył roczny kurs masażu leczniczego w Krakowie, nie podjął jednak pracy w nowym zawodzie. Powrócił do Białegostoku, do pracy w spółdzielni. W 1965 roku ukończył wieczorowe technikum ekonomiczne. Zmarł 15 listopada 1973 roku i pochowany jest na cmentarzu w Białymstoku.

Notki biograficzne autorów (do części I i II opracowane na podstawie dostępnych materiałów)

Część 1

Marek Bachulski - niewidomy specjalista od ogrodów miejskich, autor dużej liczby artykułów zamieszczanych w „Pochodni”. Z czasopismem tym współpracował przez ponad 30 lat, aż do swej śmierci w 1996 roku.

Władysław Gołąb - ur. 1931, adwokat, radca prawny, współpracownik i długoletni przewodniczący kolegium redakcyjnego „Pochodni”.

Zofia Krzemkowska - ur. 1937, nauczycielka, redaktor kwartalnika „Głos Kobiety”.

Wanda Krzemińska - 1915-1985, dziennikarka, autorka licznych artykułów o tematyce kulturalnej w „Pochodni”, członek kolegium redakcyjnego tego czasopisma.

Napoleon Mitraszewski - 1918-2008, nauczyciel i literat, autor kilku powieści związanych z problematyką ludzi niewidomych.

Agnieszka Sosna - dziennikarka prasy codziennej.

Część 2

Tadeusz Józefowicz - ur. 1922, jeden z pionierów brajlowskiego drukarstwa w Polsce po II wojnie światowej, pracownik spółdzielni niewidomych we Wrocławiu.

Roman Kołodziejczyk - dziennikarz, związany z organizacjami kombatanckimi.

Zdzisław Stańczak - 1914-1997, dziennikarz Polskiego Radia i Telewizji.

Józef Szczurek - ur. 1928, dziennikarz, długoletni redaktor naczelny „Pochodni”.

Adolf Szyszko - 1922-2005, pracownik i organizator merytorycznej działalności Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych.