tytuł Oni torowali drogi
podtytuł Biografie ludzi zasłużonych
cykl część pierwsza
redaktor Elżbieta Oleksiak
opracowanie Józef Szczurek
Nr Issn 0860-1925
wydawnictwo Redakcja Wydawnictw Tyflologicznych PZN, Warszawa 2008 r.
liczba stron 156
Polski Związek Niewidomych
Oni torowali drogi
Biografie ludzi zasłużonych
Część pierwsza
Materiały tyflologiczne 17
Warszawa 2008
Strona tytułowa
Polski Związek Niewidomych
Oni torowali drogi
Biografie ludzi zasłużonych
Opracował Józef Szczurek
Część pierwsza
Materiały tyflologiczne nr 17
Publikacja dofinansowana przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych
Warszawa 2008
Przygotowano do druku w Redakcji Wydawnictw Tyflologicznych PZN
Józef Mendruń (redaktor naczelny)
Józef Szczurek (opracowanie redakcyjne)
Elżbieta Oleksiak (redaktor wydania)
Projekt okładki:
Wiktor Niciak
Redakcja techniczna
Jolanta Szopa
Korekta
Jadwiga Mendruń
Elżbieta Oleksiak
Nr ISSN: 0860- 1925
Adres redakcji
Redakcja Wydawnictw Tyflologicznych PZN
ul. Konwiktorska 9, 00 - 216 Warszawa
telefon/ faks 022- 635 52 84
e-mail: rehab.zg@pzn.org.pl
Skład i druk
Zakład Wydawnictw i Nagrań ZN
Ul. Konwiktorska 7/9
00- 216 Warszawa
Nakład 500 egz. format A5

Wstęp

Smutne i trudne było życie niewidomych w dawniejszych czasach. Upokarzającą kartę historii odwrócił dopiero wybitny francuski pedagog - Walentin Hay, który pod koniec XVIII wieku założył w Paryżu pierwszą w świecie szkołę dla niewidomych dzieci. Wkrótce, jego śladami poszły różne stowarzyszenia i rządy większości krajów europejskich. Dzięki temu, dla ludzi , którzy żyli w świecie bez światła, nastała nowa, jaśniejsza era.

W Polsce przełomowym okresem był wiek XIX, zwłaszcza druga jego połowa. Zaczęły powstawać pierwsze szkoły dla niewidomych i ośrodki organizujące im kształcenie zawodowe i pracę. Coraz częściej znajdowali się ludzie, którzy tej idei poświęcali całe swe życie. Dzięki ich odwadze, miłości możemy dziś cieszyć się pełnią praw na równi z obywatelami widzącymi.

Jacy to byli ludzie ? Dlaczego wybierali ofiarną służbę dla innych? Co pchało ich ku tej idei? Próbą odpowiedzi na te pytania będzie niniejsza książka zawierająca biografie ludzi, którzy torowali drogi niewidomym w Polsce na przestrzeni ponad stu lat i budowali gmach, w którym my dziś możemy żyć bezpiecznie.

HISTORIA MAGISTRA VITAE EST

Powiadali starożytni uczeni, ale my wiemy, że jest nie tylko nauczycielką. Z niej czerpiemy zbiorowe doświadczenie i mądrość, z niej wyrastają priorytety moralne i nasza tożsamość.

Wychodząc z takiego założenia, na początku lat 80. XX wieku, Prezydium Zarządu Głównego PZN podjęło uchwałę o przygotowaniu i wydaniu książki zawierającej biografie ludzi, którzy poprzez swą działalność wywarli największy wpływ na pomyślny rozwój spraw niewidomych w Polsce. Wytypowano 26 osób odpowiadających przyjętym kryteriom, począwszy od osiemnastego stulecia, przy czym pod uwagę brano jedynie ludzi nie żyjących. Byli wśród nich: ks. Jakub Falkowski, Róża Czacka - późniejsza matka Elżbieta, Włodzimierz Dolański, Leon Wrzosek, Władysław Winnicki i inni pionierzy. Poprzez ich życie chciano ukazać historię, fakty, wydarzenia i bohaterskie zmagania, które legły u podstaw naszych dzisiejszych osiągnięć.

W skład redakcji odpowiedzialnej za realizację zadania weszli: Józef Mendruń - redaktor naczelny, Elżbieta Oleksiak - zastępca i Jerzy Smoliński - sekretarz. Przystępując do wykonania zamierzenia, redakcja zwróciła się do kilkunastu osób z prośbą o napisanie uzgodnionych biografii. Przy Doborze autorów brano pod uwagę uzdolnienia literackie oraz znajomość problematyki niewidomych. Niektórzy spośród nich pamiętali nie żyjących już działaczy z bliskich kontaktów,

W niedługim czasie udało się zgromadzić szesnaście prac biograficznych. Są zróżnicowane pod względem literackim i objętościowym, lecz wszystkie mają ogromny walor humanistyczny. Ukazują działaczy żyjących i pracujących w kilku odmiennych epokach, mających różne wykształcenie i światopoglądy. Łączy ich jednak wyznawany system wartości ogólnoludzkich a ich postawy i wybory moralne służyły jednej wspólnej sprawie.

Niestety, nie wszyscy autorzy wywiązali się z zawartych umów. Prawdopodobnie zamiary przerosły ich możliwości. Życie dziesięciu bohaterów do dziś nie zostało opisane. Należałoby więc wzmóc wysiłki, aby pierwotne zamierzenia zostały jak najprędzej doprowadzone do szczęśliwego końca.

Jednak przygotowane prace przed kilkunastu laty nie zostały wówczas wydane. Prawdopodobnie pod naporem wydarzeń związanych z przełomem społeczno-politycznym z początku lat 90., a potem na skutek kryzysów finansowych oraz nieustannie dokonujących się zmian personalnych - spoczęły na półkach bibliotecznych i jakby o nich nieco zapomniano.

DOBRZE CHOCIAŻ, ŻE NIE NA DŁUGO.

Jesienią ubiegłego roku w Zarządzie Głównym PZN nastąpił powrót do koncepcji sprzed lat i podjęta została decyzja, aby prace napisane ponad dwadzieścia lat temu, wydać w ramach publikacji w Dziale Tyflologicznym. Skład redakcji zmienił się niewiele. Jedynie na miejsce Jerzego Smolińskiego, który już od dawna nie pracuje w PZN, wszedł autor niniejszej wypowiedzi - Józef Szczurek. Jemu też powierzono całościowe opracowanie wydawnictwa pod względem stylistycznym, merytorycznym i koncepcyjnym, oczywiście według wcześniejszych ustaleń przyjętych w zespole redakcyjnym.

Niestety, z braku miejsca i ograniczeń finansowych, na razie trzeba było zrezygnować z pięciu wcześniejszych prac, które nadal znajdują się tylko w maszynopisie w Bibliotece Centralnej. Jestem przekonany, że w niedługim czasie one także dotrą do rąk Czytelnika.

Wskazywałby na to i ten fakt, że od lat 80. kiedy podejmowano decyzję o upamiętnieniu sylwetek wybitnych ludzi, bardzo dużo się zmieniło. Tak wiele działaczy zasłużonych dla sprawy niewidomych odeszło w tym czasie od nas na zawsze. Oni także powinni się znaleźć w panteonie naszej pamięci. Mam więc nadzieję, że wydawanie notatnika książkowego z serii biograficznej stanie się nieodzownym zadaniem Zarządu Głównego PZN.

Oby taki kierunek działalności został jak najprędzej usankcjonowany. I jeszcze jeden element związany z niniejszą edycją zasługujący na uwagę. autorzy niektórych prac zaopatrzyli swe wypowiedzi w obszerną bibliografię, inni natomiast nie widzieli takiej potrzeby. Według więc ustaleń przyjętych w zespole redakcyjnym, zrezygnowaliśmy z przypisów, aby na tym tle nie tworzyć dysonansów w formie i treści publikacji, zwłaszcza, że nie mają one charakteru naukowego, lecz jedynie popularyzacyjny. Gdyby jednak ktoś spośród czytelników chciał sięgnąć do zapisków bibliograficznych, może mieć do nich dostęp w Bibliotece Tyflologicznej Zarządu Głównego PZN.

W 2009 roku na całym świecie obchodzona jest dwusetna rocznica urodzin wielkiego dobroczyńcy niewidomych - Ludwika Braillea. Wydanie pracy omawiającej ideały i życie ludzi, którzy podążali jego humanistycznymi śladami, pięknie wpisuje się w to jubileuszowe przesłanie. Niech ta krzepiąca myśl stanie się świetlistym znakiem na drodze tej książki do rąk i serc Czytelników w całej Polsce.

Józef Szczurek

Wanda Krzemińska. KS. JAKUB FALKOWSKI (1775 - 1848) OPIEKUN GŁUCHONIEMYCH I NIEWIDOMYCH

Jako dziewiętnastoletni braciszek ze zgromadzenia pijarów, za zgodą swego wuja - proboszcza, wygłosił pierwsze kazanie. Poruszył nim sumienie chciwego sąsiada, który chciał zagarnąć część posiadłości Doliwa Falkowskiego, rodziców późniejszego księdza. Była to skromna szlachta zagrodowa.

Kiedy był młodym nauczycielem, zetknął się z głuchoniemym chłopcem. Wynalezioną przez siebie metodą doprowadził swego ucznia do pomyślnie złożonego egzaminu w szkole elementarnej.

Cierpliwie zdobywając fundusze na naukę dla głuchoniemych, spotykał się często ze zniewagami. Któryś z możnych panów, chcąc z niego zadrwić, przesłał mu w ozdobnej kopercie jeden grosz i kartkę: „Jaki cel, taki datek”.

Członek Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, dnia 3 maja 1819 roku otrzymał złoty medal jako organizator Instytutu Głuchoniemych Bajkopisarz i zasłużony wychowawca, Stanisław Jachowicz dedykował mu wiersz i kilka fraszek. Oto jedna z nich:

„O mężu pełen cnoty! ... naszejś ziemi chluba” -

(ks. Falkowski) „Cyt, cyt! nie plećta bredni, jać to grzeszny Kuba”.

Fragment przemówienia przy poświęceniu pomnika księdza Falkowskiego w roku 1875: „Praca ciężka, kamienna, praca u podstaw, pod gniotącym brzemieniem obowiązków społecznych dokonana - zasługą jest i prawo do sławy zdobywa. Może kiedyś ci tylko będą wielkimi, którzy w czynach, z ducha miłości bliźniego zrodzonych, pierwszeństwo odniosą”.

Barwna postać!

Drażliwy, dość gwałtowny. Często niezdecydowany. Niepewny, czy potrafi, doprowadziwszy część swych zamierzeń do realizacji, odpowiednio pokierować działaniami innych. Urodzony nauczyciel i społecznik - organizator. Z dużym poczuciem humoru, jak wielu ludzi spod znaku Byka. Świadom swej drogi, a jednocześni e autentycznie skromny. Cechowała go niezłomność w osiąganiu celów, które uznał za najważniejsze. Otwarty umysł - umiał łączyć teorię z praktyką, niemal do końca życia uzupełniał swą wiedzę. Miał zagorzałych wielbicieli i równie gorących przeciwników.

Osobista prawość, szczere oddanie się głuchoniemym i ociemniałym, zyskiwały mu szacunek nawet tych, którzy go nie lubili. Jednakże fizjonomista odczyta z portretowego drzeworytu w tej inteligentnej, przystojnej twarzy - oprócz uporu, także niepokój spojrzenia i gorycz zaciśniętych ust.

Kalendarium

Urodził się 29 kwietnia 1775 roku we wsi położonej w powiecie siemiatyckim - Budlewie. Uczył się początkowo w Siemiatyczach, odległych, jak pisze w autobiografii, siedem mil od rodzinnego domu. W roku 1792 wstąpił do zgromadzenia księży pijarów, w których szkole średniej kształcił się w Drohiczynie.

W roku 1800 otrzymał święcenia kapłańskie, następnie zaś zaczął uczyć w pierwszej klasie gimnazjum, które ukończył.

W roku 1802 poznaje siedmioletniego, głuchoniemego Piotra Gąsowskiego. Współczucie dla losu chłopca wyznaczyło drogę życia młodego księdza. W roku 1803 wyjeżdża z kilkoma księżmi na stypendium do Berlina, w celu kształcenia się na uniwersytecie. Po powrocie uczy w Drohiczynie, od 1807 zaś roku, wskrzesiwszy istniejącą tam dawniej szkołę - w Szczuczynie, gdzie pełni też obowiązki proboszcza. Usiłuje leczyć Piotra, pragnąc dojść przyczyn jego kalectwa. Kiedy stosowane ówcześnie sposoby leczenia głuchoty zawiodły, Falkowski stara się opracować własną metodę, doprowadzając do tego, że chłopiec zaczął rozumieć, co się do niego mówi. Praca nauczyciela została wynagrodzona postępami ucznia tak dalece, że Piotr mógł chodzić do szkoły z dziećmi słyszącymi.

Sprawa Piotra Gąsowskiego nabrała wielkiego rozgłosu i w roku 1809 ks. Falkowski zostaje zaproszony wraz z wychowankiem do Warszawy. Najwyższa Izba Edukacji zażądała, aby opiekun przedstawił Piotra na publicznym zebraniu oraz wyjaśnił swoją metodę nauczania. Taki był początek zamysłu ufundowania Instytutu dla Głuchoniemych.

W roku 1813 ks. Falkowski występuje ze zgromadzenia pijarów.

W 1815 roku Towarzystwo Przyjaciół Nauk wznawia sprawę Instytutu. Ks. Falkowski jest świadom, z jakimi trudnościami będzie się musiał borykać. Mieszka nadal w Szczuczynie, gdzie w roku 1807 z wielkim staraniem odnowił kościół oraz budynki szkolne, zniszczone postojami wojsk. W tejże miejscowości założył szkołę specjalną dla kilkorga dzieci głuchych i dzieci niewidomych.

Wahania przecięły słowa Stanisława Staszica, skierowane do księdza Falkowskiego: „Polakiem jesteś i kapłanem winieneś pomoc twoim rodakom, winieneś wsparcie niedołęstwu, winieneś ofiarę krajowi”.

Tego samego więc roku, w lipcu, wyjeżdża do Wiednia, aby tam przyjrzeć się pracy instytutu dla głuchoniemych. Zabiera ze sobą Gąsowskiego i dwóch innych wychowanków. W Wiedniu pilnie przygląda się także pracy szkół rzemieślniczych i zwiedza nowo otwarty Instytut Politechniczny. Wiele przesiaduje w bibliotekach. Doskonale zdaje w Wiedeńskim Instytucie dla Głuchoniemych egzamin i otrzymuje dyplom. Dwa miesiące spędza potem na podróżach po Austrii, zwiedzając szkoły i zakłady wychowawcze.

W roku 1816 wraca do kraju. Podczas kilkudniowego pobytu w Krakowie zdaje egzamin w Uniwersytecie Jagiellońskim i za odczytaną oraz obronioną rozprawę o nauczaniu głuchoniemych otrzymuje stopień doktora filozofii. Przenosi się na stałe do Warszawy, zatrzymując stanowisko rektora szczuczyńskiego. Jednakże obowiązków nie dało się pogodzić i ks. Falkowski 15 września 1817 roku rezygnuje z poprzedniej pracy.

23 października 1817 roku zostaje utworzony Instytut. Od samego początku zakład boryka się z wielkimi trudnościami, gdyż otrzymuje zbyt małe dotacje i nie ma siedziby. Mieści się początkowo w dwóch pokoikach, potem w siedmiu w Pałacu Kazimierzowskim, później zaś w wynajętym lokalu przy Krakowskim Przedmieściu.

Od roku 1819 powiększyło się grono nauczycieli. Między innymi przybyły z zagranicy litograf - dr Jan Siestrzyński. Przyjęto też Wawrzyńca Wysockiego - niegdyś ucznia ks. Falkowskiego, później jego następcę.

3 maja 1819 roku ks. Jakub Falkowski zostaje powołany na członka Towarzystwa Przyjaciół Nauk i dostaje złoty medal. Przemówienie wygłasza Stanisław Staszic. Laureat dziękuje obszerną, pięknie napisaną mową.

W roku 1820 Instytut liczy już trzydziestu wychowanków. Przybywają także głuchonieme dziewczęta, co powoduje konieczność znalezienia dla nich odpowiedniej opiekunki. Zostaje nią na długie lata Maria Pers, której oddanie i pracowitość zapewniły szacunek przełożonych oraz wychowanek.

W tym samym roku arcybiskup warszawski - Szczepan Hołowczyc mianuje księdza Falkowskiego proboszczem parafii Solec. Falkowski zostaje wkrótce honorowym kanonikiem warszawskim, później zaś także łęczyckim i krakowskim.

Tego roku dostaje też Order Św. Stanisława, początkowo klasy czwartej, potem zaś trzeciej. Był to gest ze strony Aleksandra Pierwszego. Car słyszał bowiem od o księdzu od swego brata, wielkiego księcia Konstantego, który lubił orędownika sprawy głuchoniemych.

Instytut ciągle jednak nie posiadał siedziby. Ks. Falkowski dręczył się tym bezustannie.

W roku 1822 car Aleksander Pierwszy, będąc w Warszawie, między innymi zakładami zwiedził także mieszczący się w nieodpowiednim lokalu Instytut Głuchoniemych. Ks. Falkowski otrzymał wtedy podwyższenie dotacji rządowej oraz - na swoją prośbę - probostwo w budującym się wówczas kościele Św. Aleksandra.

W dniu 26 kwietnia 1826 roku odbyło się poświęcenie kamienia węgielnego przyszłej budowy. Plac został zakupiony z dotacji rządowej oraz za zebrane z trudem fundusze (razem osiemdziesiąt osiem tysięcy złotych polskich). Mieścił się przy ulicy Wiejskiej. Kiedy tylko część domów została zbudowana, instytut natychmiast tam się przeniósł.

W roku 1827 ks. Falkowski oskarżając się o niedołęstwo, poprosił o zwolnienie go z obowiązków rektora. Zakład się rozrastał, stałych funduszów było za mało, kłopoty administracyjne mnożyły się - praca była ponad siły jednego człowieka. Poprosiwszy o dymisję i nie czekając na odpowiedź, rektor wyjechał na trzymiesięczny urlop do Marienbadu.

20 lipca 1827 roku w czasie żałobnego nabożeństwa za duszę Józefa Czekierskiego, zmarłego w Marienbadzie, w obecności arcybiskupa warszawskiego Jana Pawła Woronicza, przemawiając publicznie po polsku, ks. Falkowski zachęcił obecnych w kościele rodaków, „aby pamięć zasłużonego w kraju lekarza naukowym ludzkości pomnikiem, wzniesionym dla ociemniałych Polaków w Warszawie, uczcili”. Swej idei bowiem kształcenia ociemniałych rektor Instytutu był stale wierny. Posypały się datki.

W tym samym roku ks. Falkowski po powrocie do Warszawy otworzył zakład dla ociemniałych, powierzając nauczanie muzyki nauczycielowi, specjalnie sprowadzonemu z Wrocławia. Ponownie, ponieważ jeszcze przed przeniesieniem się Instytutu do własnej siedziby, otworzywszy w roku 1822 zakład dla kilku ociemniałych, z braku funduszy musiał go zamknąć. To samo powtórzyło się i teraz, z tychże powodów.

Ksiądz Jakub został jednak na stanowisku rektora zwolniono go tylko od obowiązków administracyjnych. Powstała Rada Nadzorcza, która dnia 7 grudnia1829 roku utworzyła radę pedagogiczną ze wszystkich nauczycieli Instytutu i radę gospodarczą, złożoną z rektora, kapelana - którym był późniejszy następca ks. Falkowskiego - ks. Józefat Szczygielski oraz z nauczyciela - Wawrzyńca Wysockiego. W obu radach prezydował wizytator.

Datę 9 stycznia 1829 roku nosiła nieistniejąca już obecnie „odezwa” ks. Falkowskiego do pana Hanusza, ekonoma Instytutu. Rektor dawał w niej szczegółowe zalecenia gospodarcze. Zakończenie zaś tego dokumentu brzmiało: „Proszę Cię, ufny przychylności Twej dobru ogółu, zajmij się tym ładem, a z roztropnością i wyrozumiałością chciej rzeczy ku porządkowi skłaniać. Proszę cię także, abyś bynajmniej nie względny na mnie, ale na dobro prawdziwe ogółu, śmiało mnie ostrzegał we wszystkim, co by z nieuwagi mojej lub nieporozumienia na stratę zakładu zadysponowane było. Jeślibyś czasem niesprawiedliwe uczuł w czymś zrażenie, wycierp je, ofiarując Bogu, a z rozważną stałością w postępowaniu Twem dąż zawsze do tego, co dobro Instytutu, jego zachowanie, pomyślność, dobrą jego renomę ma na celu”.

24 grudnia 1831 roku wyczerpany pracą i znużony stałą troską o zabezpieczenie materialne instytutu, na swą prośbę został definitywnie zwolniony od obowiązków.

Siedemnaście lat jeszcze wspierał Instytut radą, pomocą i zasiłkami pieniężnymi. Przez pięć lat uczył bezpłatnie w szkole niektórych przedmiotów.

W roku 1837 opuścił parafię św. Aleksandra jako emeryt. Gdy w roku 1839 nowy rektor Instytutu wyjechał na dłużej za granicę, aby unowocześnić swą wiedzę, ks. Falkowski, który mieszkał wówczas w Sejnach przy biskupie Straszyńskim, pospieszył do Warszawy ku pomocy Instytutowi.

W 1842 roku udał się znów do Marienbadu i wówczas to, mimo złego stanu zdrowia, przez pół roku zwiedzał zakłady dla głuchoniemych i niewidomych.

Szkołę dla ociemniałych otworzono za rektoratu ks. Józefa Szczygielskiego dnia 1 października 1842 roku.

W roku 1845 ks. Falkowski został zaproszony w charakterze kapelana i spowiednika hr. Feliksa Łubieńskiego do jego majątku - Guzowa. Przysyłano mu projekty, nad którymi pracowała rada nadzorcza Instytutu, szczególnie projekt do ustawy, na którym poczynił swoje uwagi.

Z wiosną 1848 roku po śmierci hr. Łubieńskiego wrócił do Instytutu. Wtedy poświęcił fundamenty nowych oficyn. Umarł 2 września 1848 roku. Instytut uzyskał ustawę w 1866 roku.

Organizator

Ks. Falkowski, mimo że utyskiwał na swój brak talentu organizacyjnego, potrafił nie tylko uparcie dążyć do celu, lecz i myśleć perspektywicznie. Dociekliwość intelektualna wyrównała braki umiejętności administracyjnych, które były źródłem niezliczonych skarg, narzekań, zmian decyzji, wycofywania się z Instytutu, aby potem wrócić do umiłowanego Zakładu. Jeśli jednak prześledzimy życiową drogę ks. Falkowskiego, przekonamy się, że postanowienie, które podjął jako młody człowiek, konsekwentnie wcielał w czyn do końca swoich dni .Nie zdajemy sobie dziś sprawy, czym było „leczenie” głuchoniemych w czasach, kiedy żył ich późniejszy wielki opiekun. Przypuszczano, że brak słuchu i mowy związany jest z przyczynami obiektywnymi. Opiekun siedmioletniego Piotra Gąsowskiego początkowo użył, przy pomocy jakiegoś przechodnia, sposobów ogólnie wówczas praktykowanych, jak golenie głowy, kaleczenie uszu, podcinanie języka i przystawianie pijawek, jednakże nawet przy tym stanie wiedzy medycznej, inteligentny człowiek szybko zrozumiał, że słuchu przywrócić nie można. Zaczął się zastanawiać, jakimi metodami można by nawiązać kontakt z chłopcem. Z myślą też o Piotrze starał się wykorzystać pobyt w Berlinie, aby dowiedzieć się, jak w tamtejszym Instytucie uczą głuchoniemych.

Przed obcymi ukrywano nową naówczas metodę, Falkowski niczego się więc nie dowiedział. Powiadano nawet, że skrócił czas stypendialny (bo w berlińskim uniwersytecie wytrwał tylko półtora roku), gdyż nie dawała mu spokoju myśl o głuchoniemym chłopcu. Wyjazd okazał się zbawienny w skutkach. Falkowski próbował ułożyć alfabet migowy, ale nauczyciel i uczeń „migali” każdy po swojemu i nie mogli się zrozumieć. Wysilając pomysłowość, aby znaleźć inny sposób porozumienia się z Piotrem, ks. Falkowski przypomniał sobie, że w czasie podróży po Niemczech widział w jednej ze szkół elementarnych w Lipsku, jak nauczyciel uczył dzieci dokładnej wymowy, nakazując naśladować układ jego ust. (Nawiasem mówiąc, ksiądz w swym raporcie z podróży potępił tę metodę). Pomysł okazał się trafny. Ks. Jakub każdą wolną od szkolnych zajęć chwilę poświęcał wychowankowi. Najpierw zresztą sam spędzał długie godziny przed lustrem) wyraźnie wymawiając różne głoski, gdy zaś nabrał wprawy, próbował nauczyć tego Piotra. Wymawiał głoskę, pisząc jednocześnie odpowiednią literę. Najtrudniejsze było nauczenie wydawania głosu, potem zaś składanie sylab. Trzyletnie trudy zostały, jak wiadomo, nagrodzone sukcesem.

Taki jest obraz ówczesnego życia głuchoniemych, przedstawiony na jednym, szczęśliwym przykładzie. Ksiądz Falkowski dostrzegał zarazem i drugie kalectwo - brak wzroku. W roku 1871 ówczesny dyrektor - Jan Papłoński pisał w Pamiętniku Instytutu, że wśród uczniów nie było nigdy niewidomego od urodzenia. „Ospa i tyfus najwięcej swych ofiar dostarczają. Porażone ślepotą dzieci pozostają w domu rodzicielskim bez wszelkiej opieki, troski o przyszłość...”. Niewidomi stawali się przeważnie łupem włóczęgów, którzy zmuszali ich do żebrania. Myśl o tym, aby objąć opieką głuchoniemych i niewidomych, jak wiemy, towarzyszyła księdzu Jakubowi od młodości. Chodziło mu tyleż o wynalezienie sposobu porozumiewania się, jak i kształcenia niepełnosprawnych, aby mogli mieć zapewniony byt.

Nazwałam ks. Falkowskiego dobrym organizatorem, umiejącym myśleć perspektywicznie. Kiedy zajrzymy do kalendarium, zauważymy, że podczas pobytu w roku 1815 w Wiedniu, ks. Falkowski zwiedza tam także Instytut Politechniczny, szukając pomysłów dla warsztatów, planowanych w swym przyszłym zakładzie. „Wzory, rysunki, modele ułatwiające naukę upośledzonych, z ujmą dla własnych potrzeb nabywał . ...” - pisze ks. T. Firsiukowski - biograf rektora Instytutu. Choć nie było fundamentów, siedziby ani żadnego oparcia dla zamierzonego dzieła, przyszły założyciel metodycznie przygotowywał się do tego, co ma nastąpić.

Podobno pierwszy z Polaków przeczytał ważną wówczas rozprawę Pawła Boneta o kształceniu głuchoniemych. Ponieważ Falkowski nie znał języka hiszpańskiego, w którym książka była napisana, w publicznej bibliotece w Wiedniu - posługując się słownikiem i hiszpańską gramatyką - przeczytał i przetłumaczył fragmenty, które wydawały mu się najważniejsze.

A teraz o współpracownikach. Będąc w Wiedniu, poznał tam kończącego studia lekarskie Jana Siestrzyńskiego. Namówił go do poświęcenia się głuchoniemym, a nawet - do zmiany zawodu! W Polsce, modna ówcześnie w innych krajach, litografia nie była jeszcze znana. Falkowski uważał, że jest to zajęcie bardzo odpowiednie dla głuchoniemych (w czym się mylił), zachęcił więc Siestrzyńskiego, aby zapoznał się z nowym kunsztem. Tak się też stało. Siestrzyński był inicjatorem litografii w Warszawie. W roku 1819 prasy w Instytucie zostały uruchomione, nowa technika graficzna weszła w użycie.

Ks. Falkowski od samego początku istnienia Instytutu starał się o dobrych, rozumnych nauczycieli, wykształconych i pracowitych. „Wysyłani na całe lata za granicę, powracali wzbogaceni wiedzą i doświadczeniem”, pisze inny biograf - Władysław Nowicki. A trzeba dodać, ze personel pedagogiczny bywał bardzo obciążony. „ Są ślady w aktach - wspomina Jan Papłoński - że nim dodano osobnego dozorcę uczniów, nauczyciele mieli po czterdzieści cztery godziny pracy tygodniowo, to jest dwadzieścia cztery godziny nauczania i dwadzieścia godzin dozorowania. Mimo to chętnych nie brakowało. Wzruszająca jest historia zasłużonego nauczyciela w Szczuczynie - pijara ks. Franciszka Chojnowskiego. Sześćdziesięcioletni emeryt pośpieszył do Warszawy na wezwanie księdza Falkowskiego, aby bezpłatnie pracować w Instytucie (mimo rozwijającej się gruźlicy). Dochód z dziełka, które napisał, przekazał na rzecz głuchoniemych.

Rektor Instytutu był świadom, ile znaczy dobry zespół wychowawców i nauczycieli. Dziękując w Towarzystwie Przyjaciół Nauk za otrzymany medal, mówił: „Przezacni mężowie, pozwólcie w obliczu waszym, w obliczu szanownej publiczności, oddać sprawiedliwość tym, którzy z wytrwałością niepospolitą trudy ze mną dzielą, a o swojej nadal gorliwości wątpić nie pozwalają. (...) Wszyscy mają prawo do tego zaszczytu, jakim się chlubią z daru waszego...”.

Prawdą jest, że kiedy złożył podanie o zwolnienie z zajmowanego stanowiska i wyjechał na urlop, delegacja przybyła dla zbadania stanu majątkowego Instytutu znalazła niesamowity bałagan w rachunkach. Ale też i dlatego, aby zmniejszyć ciężar obowiązków rektora, ustanowiono radę nadzorczą. Niezbitym jednak faktem jest i niezapomnianą zasługą księdza Falkowskiego, że stworzył materialne i duchowe podstawy istnienia Instytutu - siedzibę, bardzo skromny, lecz istniejący fundusz oraz zorganizował zespół nauczycieli i wychowawców, tak dla głuchoniemych, jak i niewidomych, w tych krótkich okresach, kiedy istniał dla nich zakład.

Pieniądze ... pieniądze ...

Ze współczuciem i podziwem myślimy o tych, którzy rozpoczynali w tym czasie doniosłe prace społeczne bez pomocy, pieniędzy, lokali - idąc po prostu za głosem powołania. Myślę tu o Jakubie Falkowskim i zaprzyjaźnionym z nim Stanisławie Jachowiczu - pracowali przecież na pokrewnym polu, a i natury mieli nieco podobne. Obaj zdobyli pieniądze, potrzebne na założenie instytucji, które zaplanowali. Pisze się takie zdania szybko, czyta - jeszcze prędzej, ale pamiętajmy, że „zdobywanie funduszy” oznaczało kwestowanie, namawianie do ofiar i datków, kłanianie się wielkim panom, aby zdobyć jakąś większą sumę. Widzimy owoce ich pracy, nie myślimy o przeżytych upokorzeniach. Najprawdopodobniej one to były przyczyną goryczy, którą wyczuwa się u obydwóch społeczników, mimo niewątpliwej ich dobroci i wytrwałości.

O księdzu Falkowskim tu mowa, więc i o cierniach jego życia. W Pałacu Kazimierzowskim wyznaczono mu pierwotne pomieszczenie: dwie izby i komórkę w jednej z dawnych oficyn, stół , dwa stołki, posłanie na słomie (izby nie miały podłóg, tak, że ksiądz Falkowski z powodu reumatyzmu musiał się przenieść do osobnego mieszkania). Co do owych legowisk na ziemi - znów tu trafiamy na pana Stanisława Jachowicza. W jednej z fraszek pisze, że ktoś się dziwił, iż żąda dla swoich sierot łóżek. Mogą przecież spać na słomie! Daje na to ciętą odpowiedź temu, kto dzielił ludzi na lepszych i gorszych. Wracajmy jednak do księdza Jakuba. „Fundusz sześciuset złotych na dwóch elewów na całkowite utrzymanie nie mógł być w Warszawie dostateczny. Biedny rektor ostatkiem dzielić się musiał, aby siebie i ich utrzymać. Lokal potem otrzymał większy, jak i zasiłki, lubo uzyskanie ich dla niechęci podejrzliwości niektórych osób wiele opóźnień doznawało”. Kiedy nastąpiło uroczyste otwarcie Instytutu, ks. Falkowski miał czterdzieści dwa lata. Już w drugim roku pobytu w Warszawie znalazł się dwukrotnie w krytycznej sytuacji, nie mając co dać jeść wychowankom, których przyjęcia nie miał serca odmówić.

Tu dygresja wielce pouczająca. „Źle, pisał, dzieje się w Instytucie (...) Jedną z przyczyn złego stanu zakładu jest przyjęcie uczniów ubogich nad możność ich wyżywienia i utrzymania ...”. Już w drugim roku swego istnienia - stwierdza Władysław Nowicki - czyli w 1819 roku, Instytut posiadał osiemnaścioro uczniów i uczennic miejscowych (z tych tylko połowa płaciła) i dziewięcioro przychodnich” . W owym roku budżet wynosił dwanaście tysięcy złotych, z czego miały być opłacone, obok wszelkich potrzeb naukowych i domowych, także pensje: rektora, dwóch nauczycieli, pomocnika, dozorczyni (wspomnianej Marii Pers) i współpracowników. Wtedy właśnie na Święta Wielkanocne nie tylko nie przygotowano święconego, lecz nie było za co kupić jakiejkolwiek żywności. Pośpieszył z pomocą niedaleko mieszkający aptekarz Krajewski przysłał święcone w takiej ilości, że było co jeść parę następnych dni. Żywność brało się na kredyt, wierzyciele nękali potem rektora o zwrot długów. Ks. Falkowski był energiczny, pomysłowy i pracowity. Nie zaniedbywał żadnej okazji, aby zdobyć pieniądze. Zrzekłszy się raz na zawsze swej rektorskiej pensji, dzielił się tym, co zarabiał jako ksiądz, kapelan i proboszcz. Ale to oczywiście była kropla w morzu potrzeb. Zdobywał się na różne pomysły celem zwiększenia ofiar dla zakładu.

Nic dziwnego, że w tych warunkach ks. Falkowski postanowił zrezygnować ze stanowiska i zamknąć się w klasztorze Kamedułów na Bielanach w Warszawie. Jednak, jak było parę razy w życiu rektora - szczęśliwy przypadek zmienił jego zamiary i o wstąpieniu do klasztoru nie było mowy. Oto z domu niedawno zmarłego hr. Edwarda Raczyńskiego przybył posłaniec. Okazało się, że Raczyński „znając potrzeby Instytutu, kilkanaście egzemplarzy swego dzieła „Podróż do Turcji” przeznaczonych na korzyść głuchoniemych nadesłał”. Z kolei Komisja Rządowa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego dzieło to zakupiła dla szkolnych

bibliotek. A że egzemplarze były drogie, bo jeden kosztował aż czterysta złotych, kasa Instytutu poważnie się zasiliła.

Trzeba tu powtórzyć (myśląc jednocześnie o takiej samej trudnej drodze Stanisława Jachowicza, zbierającego pieniądze na swą ochronkę), że nie zaniedbywał żadnych sposobów. Ks. Falkowski sprzedawał, chodząc po domach, wyroby swoich wychowanków- głuchoniemi kształcili się między innymi na tokarzy, stolarzy i introligatorów. Pisał też i tłumaczył z języka niemieckiego dzieła o treści religijnej i wychowawczej, a dochód przeznaczał na potrzeby Instytutu.

Jedna ze scen w życiu ks. Falkowskiego: kiedy przyjechał z trzema głuchoniemymi po raz pierwszy do Wiednia („stumilowa podróż bryką i własnymi końmi odbyta”), okazało się, że na miejscu jest już bez grosza. Zasiłek rządowy - tysiąc osiemset złotych polskich - zaledwie wystarczył na podróż wraz z pobytem w Krakowie dla otrzymania paszportu. Udał się więc do księżnej Lubomirskiej i przedstawił położenie. Wysłuchano go, po czym otrzymał polecenie, aby chwilę zaczekał. „Chwila trwała dwie godziny, które przesiedział samotnie w pokoju, wydany na łup niespokojnych rozmyślań. Okazało się, że księżna wysłała dwóch synów do Wiedeńskiego Instytutu Głuchoniemych, aby czasem „cudzej obłudy nie być ofiarą”. Oczywiście potwierdzono wszystko, co powiedział. Odtąd Lubomirscy wiele pomagali księdzu Falkowskiemu. Także Siestrzyńskiemu, którego studia litograficzne opłacili.

„Wytrwałość posuwał aż do uprzykrzenia, do natręctwa nawet - stwierdza Jan Papłoński- Zabiegał, pisał na przykład, że dostał na budowę domu czterdzieści tysięcy sztuk cegły i pyta się, gdzie ma ją złożyć, a plac jeszcze nie był kupiony! Potem od Ministra Stanisława Staszica dostał zapowiedź daru pięćdziesięciu tysięcy złotych polskich na budowę domu. Cesarz Aleksander przeznaczył na kupno placu i wybudowanie gmachu sto dwadzieścia cztery tysiące złotych polskich”. Było to w roku 1825. Ks. Falkowski pobierał emeryturę w wysokości sześciu tysięcy złotych, pensja proboszcza u św. Aleksandra wynosiła cztery tysiące złotych. Z powodu różnych przeszkód emeryturę wypłacono mu dopiero w roku 1836 - za lat sześć. Otrzymał więc sporą sumę jednorazowo, jednakże prawie całą rozdał.

Mimo, że po zdobyciu własnej siedziby warunki w Instytucie polepszyły się, należy wątpić, aby ks. Falkowski mógł zapomnieć o latach, o których jego współpracownik i biograf, ks. Firsiukowski tak pisze: „Próżno nieoceniony Rektor własną swą pensję na potrzeby Instytutu całkowicie ustąpił, daremnie bądź jako kapelan przy kościele Wizytek, bądź jako wydawca pisma „Rozmaitości ofiarowane dziatkom i innym” pracował, próżno żebrał po domach - niedostatek i nędza gwałtem się wdzierały”.

Ks. Falkowski i niewidomi Znalazłam w biografii pisanej przez Władysława Nowickiego uwagi, że los niewidomych, jak głuchoniemych zawsze go serdecznie obchodził. „Pierwotnie w Szczuczynie zakłada szkołę dla głuchych i ociemniałych. Zamyśla zająć tych ostatnich przędzeniem i usposobieniem na organistów”- pisze Nowicki. Nie można jednak zdobyć szerszych wiadomości na ten temat. Wiadomo, że podczas swojego pierwszego pobytu w Wiedniu nawiązał kontakt z tamtejszym instytutem dla ociemniałych. Zaprzyjaźnił się z cieszącym się wielkim uznaniem pierwszym nauczycielem ociemniałych w Niemczech - Janem Wilhelmem Kleinem, często odwiedzał więc prowadzony przez niego zakład.

Natomiast w ciekawym dokumencie związanym z prośbą ks. Falkowskiego, skierowaną do Aleksandra Pierwszego, mamy wzmiankę, co do planów kształcenia niewidomych. Cofnijmy się jednak na razie do czasów, kiedy, jak wspomniałam wyżej, ks. Falkowski „już się przysposabiał” do kształcenia niewidomych. Zdaniem jego współpracownika ks. Firsiukowskiego, od samego początku przemyśliwał, jak by połączyć oddział ociemniałych z instytutem głuchoniemych. „W pierwszych swych raportach do władzy, rektor mówiąc o głuchoniemych, nigdy i ociemniałych nie pominął, władza przeciwnie - wcale się nimi nie zajmowała. Tyle, że w roku 1821 zapytano, czy by nie przyjął do Instytutu ociemniałego chłopca, na co ks. Falkowski wyraził zgodę, ponieważ było to po jego myśli. Wkrótce było już trzech niewidomych Dein, Wojciechowski i przyjęty w roku 1822 Stefański.

Jak pisze sam rektor w sprawozdaniu za rok szkolny 1822/3: „Dla ociemniałych niewiele można czasu poświęcić z przyczyny zatrudnień z głuchoniemymi. Uczą się oni zasad religijnych, historii, wprawiają się w czytaniu na książce wypukłymi literami drukowanej i w rachunki z pamięci. Śpiewania i grania na fortepianie zaczęli się uczyć od p. Andrzeja Radzińskiego. Do muzyki okazują dosyć zdolności”.

Wiemy, że Deina wkrótce wydalono, a Wojciechowski ze Stefańskim (który w roku 1824 zmienił nazwisko na Szczepański) uczyli się, oprócz wymienionych przedmiotów, także gry na organach i stolarstwa. Falkowski marzył o tym, aby rozwinąć oddział niewidomych. Zbierał na ten cel składki w kraju i za granicą.

Powróćmy do roku 1822, kiedy to ks. Falkowski 30 sierpnia złożył podanie „do Tronu”, na skutek czego dnia 26 września musiał udzielić wyjaśnień w Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Powtarzam: bardzo ciekawym dokumentem jest protokół z tego zebrania. Tam na przykład, rektor Instytutu odpowiadający na pytanie ministra, wiele mówi o kościele św. Aleksandra. Między innymi prosi o zachowanie statuy Pana Jezusa przy kościele, ponieważ jest ona „zabytkiem pobożności królów polskich” oraz niepospolitym sztuki rycia w marmurze dowodem”. Prośbę zaś swoją, ażeby jeden nauczyciel dla ociemniałych mógł w Instytucie sposobić się oraz żeby mógł być oznaczony fundusz na metra muzyki dla ociemniałych, wyjaśnia w następujący sposób:

„Prośba zasadza się 1) na chęci rodaka zmierzającej usługę dla niedołęstwa braci z oszczędzeniem kosztu na zakłady dwóch osobnych Instytutów, 2) na koniecznej potrzebie ulżenia ich losowi przez nastręczenia środka uprzyjemniającego im życie”.

W sprawozdaniu za ostatni rok swego rektoratu czyli 1830/1 tak pisze: „Instytut Ociemniałych więcej w pragnieniu i w pożądanym oczekiwaniu niż w istocie samej będący, dla różnych powodów nie jest jeszcze rozpoczęty. Dawniej trzech, teraz dwóch ociemniałych, których raczej za pracowników niż za wychowańców Instytutu uważać należy, nie mogą stanowić tego zakładu, jaki winien być zamiarowi odpowiedni. Na zakład instytutu ociemniałych wpłynęło z różnych dobroczynnych ofiar złotych polskich trzy tysiące sześćset siedemdziesiąt siedem groszy dziesięć. Na przysposobienie pomocy do instrukcji - pomocników w jej dawaniu i utrzymanie samych że ociemniałych wyekspensowano złotych polskich tysiąc czterysta dwadzieścia siedem, groszy szesnaście. Pozostaje zaś nietknięta do dalszego czasu, gdy Bóg zamiar do skutku doprowadzić pozwoli złotych polskich dwa tysiące dwieście czterdzieści dziewięć, groszy dwadzieścia cztery”.

Gorące pragnienie księdza Falkowskiego zostało uwieńczone pożądanym skutkiem przez jednego z jego następców, ks. Józefata Szczygielskiego.

Czego nie wiedzieliśmy o księdzu Falkowskim

Był postacią bardzo znaną, teraz zaś mało o nim wiemy. Z niepełnych niestety, istniejących dokumentów oraz książek i artykułów dziewiętnastowiecznych można sobie jednak: wyrobić sąd o cechach, które sprawiały, że rektor był postacią popularną w Warszawie swego czasu. Otóż nie tylko dzięki swej ofiarnej pracy, ale i inteligencji oraz pewnej malowniczości charakteru. Na pewno nie był monolitem - można się doczytać, że siedem razy składał rezygnację z zajmowanego stanowiska! Pochłonięty swą ideą umiał przystosować się do okoliczności, zdobyć na zręczne działanie i znieść liczne upokorzenia. Ale kto wie na przykład, poza profesjonalistami - historykami życia Warszawy w XIX wieku, że rektor Instytutu Głuchoniemych interesował się w ogóle problemami nauczania i szkolnictwa. Zawsze odwiedzał szkoły elementarne i w swych probostwach zakładał je tam, gdzie nie istniały.

Rozmawiał z nauczycielami, dzielił się z nimi doświadczeniami ze swej praktyki. Jako rektor szczuczyński organizował ... zebrania nauczycieli z okolicznych wiosek! Zależało mu bardzo, aby w miarę możności zapewnić dostęp do podstawowej oświaty tak na wsi, jak w mieście. Właśnie dlatego, aby mógł oddać się ulubionej pracy nauczycielskiej, biskup Węgierski z własnej inicjatywy przeprowadził w Rzymie sekularyzację księdza Falkowskiego.

Ksiądz Falkowski i dzieci - obszerny to temat, tak, że zasygnalizuję tu tylko niektóre sprawy. Rektor wcielał w życie zasadę współczesnej pedagogiki specjalnej: aby dobrze poznać dziecko niepełnosprawne, trzeba przedtem znać dziecko zdrowe, zasady psychologii rozwojowej. Ksiądz Jakub w ogóle lubił dzieci i właśnie dlatego mógł się zająć szczerze tymi, które były poszkodowane przez los i wydawały się niepotrzebne w zdrowym społeczeństwie. Dobrze to oddaje refren kantaty, którą w roku 1870 śpiewał w Instytucie chór ociemniałych: „ Smutne dni pędziliśmy, ciemni, głusi, nic nie znając - obcy wszystkim byliśmy. Już nas ludzkość ocaliła. I do łona przytuliła”. Ale ludzkość, można tu dodać, dopiero wtedy dostrzega sprawy oczywiste, gdy ukaże je niezwykła jednostka, która widzi to, co przy ogólnej obojętności istniało od dawna.

Ksiądz Falkowski, nawet gdy był już starym człowiekiem, nigdy nie wychodził na podwórze Instytutu bez orzechów w kieszeni czy pierników. Księdzu służyły one jako nagrody w różnych grach, które sam obmyślał, aby rozwinąć spostrzegawczość i refleks swoich wychowanków. Nie potrafił też ominąć dziecka głuchoniemego lub niewidomego, aby do niego nie zagadać. Ale też bardzo, jak na owe czasy, dzieci szanował. W Szczuczynie zniósł dawny obyczaj, że biedni uczniowie chodzili od domu do domu, zbierając datki na cały tydzień (jak w średniowieczu...). Wywdzięczali się ofiarodawcom, czytając fragmenty Ewangelii lub dzieł religijnych. „Ksiądz - pisze T. Firsiukowski - uważał za niestosowne, aby małoletni wzorom apostołów naukę zbawienia po wioskach i domach głosili. Widział też stratę czasu w owym włóczeniu się”. Ponieważ zaś sam nie był na tyle zamożny, aby utrzymać tych najbiedniejszych, więc też kwestował po domach, dzieląc potem zebrane pieniądze i dary. Zyskał wielką wdzięczność swych uczniów. Jeden z nich, kiedy zdobył wykształcenie i „dosłużył się urzędu”, pojechał do Warszawy, aby podziękować swemu wychowawcy za starania i trud.

O tych „staraniach i trudach” ... Kiedy ks. Falkowski gnieździł się ze swymi wychowankami w Pałacu Kazimierzowskim, rektorem Uniwersytetu był dawny jego przyjaciel, ks.Wojciech Szweykowski - także człowiek z sercem i kieszenią otwartą. Przez kilka lat stołował się w Instytucie, hojnie płacąc za obiady, a jadając skromnie. Otóż, kiedy rektor Falkowski nie mógł już znaleźć żadnego ratunku, szedł do rektora Szweykowskiego po pomoc. Przede wszystkim otrzymywał reprymendę o potrzebie oszczędzania i mierzeniu zamiarów wedle sił, o niewdawaniu się w trudne przedsięwzięcia itd.

Ks. Falkowski wysłuchiwał tego cierpliwie, czekając dalszego ciągu. I odchodził z zasiłkiem. Nieszczęśliwy - był to dla niego po prostu bliźni. Brat.

Czego z owych informacji, pozostałych w Bibliotece Instytutu Głuchoniemych, dowiedzieliśmy się jeszcze? Na przykład - jak to ks. Falkowski umiał dowieść swoich racji. Wezwano go, gdyż słynął jako kaznodzieja, mimo młodego wówczas, w Szczuczynie wieku - do wygłoszenia mowy pogrzebowej przy trumnie proboszcza jednej z pobliskich parafii. Był wielki zjazd, tak że na plebanii nie znalazł wolnego kąta, aby się przygotować do kazania. Zamknął się więc ks. Falkowski w stodole, koło której przechodzili parafianie, głośno rozmawiając, jaki to był ich zmarły proboszcz. A szczuczyński rektor pilnie notował te uwagi. Podczas żałobnego nabożeństwa wygłosił kazanie na zupełnie inny temat niż wszyscy się spodziewali. Ni mniej, ni więcej: jaki powinien być proboszcz, aby wierni tak go wspominali, jak księdza Żyznowskiego. Oczywiście wywołało to wielkie niezadowolenie wśród kolegów kaznodziei. Oskarżony przed biskupem, otrzymał surową naganę. Ale ks. Falkowski zebrał podpisy pod tekstem swego kazania. Poprosił o nie niektórych obecnych na pogrzebie duchownych, między innymi kapucyna (z samej Łomży!).

Posłał to wszystko biskupowi. Został oczyszczony z zarzutów. Przemówienie zaś rektora biskup kazał wydrukować i rozesłać po całej diecezji.

Odnajdujemy też jego pewność swych racji w historii z Siestrzyńskim. Tym samym, którego Falkowski namówił do nauczenia się litografii. Dlaczego jednak trafił do niego w Wiedniu? Otóż młody lekarz praktykował w jednym ze szpitali wiedeńskich i jednocześnie pisał swą „Teorię i mechanizm mowy”. Jako fizjolog był propagatorem metody wymawiania głosek. I kiedy już został nauczycielem w Instytucie, na tym tle poróżnił się z księdzem Falkowskim, zwolennikiem teorii mimicznej czyli „wyrażania rzeczy ruchami i grą twarzy”. Władysław Nowicki pisze: „Choćby nawet podzielał zdanie Siestrzyńskiego, zastosowanie mimiki jako łatwiejszej mógł na początek za konieczny warunek wzmocnienia się powstającej szkoły uważać”. Dwie różne teorie kształcenia nie mogły ze sobą sąsiadować w jednym instytucie i doszło do rozstania się Siestrzyńskiego z ks. Falkowskim. Lekarz na resztę swego krótkiego życia powrócił do medycyny. Późniejsza jednak teoria kształcenia głuchoniemych przyznała rację Siestrzyńskiemu.

Mamy wśród wielu innych dwie szczególnie malownicze historyjki o rektorze Instytutu. Wspomniałam o kłopotach finansowych podczas pierwszej podróży do Wiednia. Otóż, kiedy w powrotnej drodze znalazł się znów w Krakowie, okazało się, że nie ma za co wrócić do Warszawy. A było już czterech jego towarzyszy, bo ks. Falkowski zabrał z Wiednia nie tylko swoich wychowanków, ale i Władysława Siarczyńskiego - ucznia Wiedeńskiego Instytutu Głuchoniemych. Pomogła w tej sytuacji życzliwa rektorowi Katedralna Kapituła Krakowska. Najpierw umieszczono podróżnych w Klasztorze Karmelitów (pamiętamy przecież, że podczas tego pobyto ks. Falkowski doktoryzował się w Uniwersytecie Jagiellońskim). Zakonnicy opędzali też wszystkie ich potrzeby. Wreszcie „na drogę do Warszawy Kapituła stosowny udzieliła zasiłek, najętym przez siebie galarem zarodek Instytutu Głuchoniemych z pięciu osób złożony z Krakowa wysłała”. Bo łatwo się pisze: „wybrał się w podróż do Wiednia”, a była to na owe czasy długa i kosztowna wyprawa.

Teraz zaś scena z dziedziny wiecznego poszukiwania funduszy, wielce upokarzającego. Jak pisałam, książę Konstanty lubił rektora. Pewnego razu wezwał go do Belwederu i zażądał, aby ksiądz Falkowski odmówił „Ojcze nasz” po łacinie. Rektor spełnił to żądanie, lecz po słowach: „Panem nostrum quotidianum” - powiedział szybko: „et domum nobis necesariam nobis modie” - („Chleba naszego powszedniego - i dom dla nas konieczny - daj nam dzisiaj...”). Konstanty zapytał po zakończeniu modlitwy, dlaczego dodał zdanie, którego tam nie ma. Ks. Falkowski układnie odpowiedział, iż wie, po co miał się modlić - aby księciu dyskretnie dać znać, co mu najbardziej leży na sercu. Wielki książę roześmiał się i od ręki ofiarował dwa tysiące złotych.

Czego jeszcze z barwnych pomysłów księdza Falkowskiego nie wiedzieliśmy?

Kiedy wyjechał na urlop po złożeniu rezygnacji z zajmowanego stanowiska, udał się do „ulubionego Marienbadu” - gdzie się leczył. Chciał tam połączyć pożyteczne ... z pożytecznym. Poprosił bowiem owego lekarza Heidlera, aby mu wypisał ni mniej ni więcej tylko „receptę na Instytut”. Doktor wymienił pedantycznie w pierwszych punktach swych zaleceń: spokój, dietę, odpowiednią ilość snu, „agitacji”, czyli ruchu, rozrywki itp. „Receptę” kończy zaś żądanie, aby pacjent wiosną znów przyjechał na kurację. Istota tego pisma mieści się jednak w jego punkcie trzecim: „Nigdy nie być bezczynnym, a czynność swą tak urządzić, aby bezpośrednia troskliwość o załatwienie rozmaitych potrzeb nie narażała go na zasępienie. Rektor Instytutu powinien ster trzymać ogółu, a zarządzanie szczegółami osobom godnym zaufania powierzyć. Aby uniknąć obawy ściągnięcia na siebie jakiej odpowiedzialności, powinien postarać się u Rządu o utworzenie dyrekcji ze składu osób wpływem swym do zamierzonego celu Instytut doprowadzić zdolnych” . Pacjent zaś tę receptę przesłał do ministerstwa!

Ciekawa więc postać - różnorodna.

Zmienimy teraz nastrój, właśnie w imię tego bogactwa cech osobowych księdza Falkowskiego. Być może, przyjaźń z ludźmi pióra jego epoki była źródłem niepozbawionej żalu wzmianki w autobiografii: „Nie byłem szczęśliwy w pracy literackiej wydać co korzystnego na widok publiczny…”. Tyle rękopisów przepadło - nie ma na przykład uwag księdza na tematy pedagogiczne, które go pasjonowały, nie wiadomo więc, czy to brak talentu, czy też na prostu czasu na stylistyczne opracowanie, nie pozwolił Falkowskiemu dać jakiegoś dzieła, które by się liczyło w historii naszej kultury. Zostało tylko to, czego dokonał na innym polu.

Przetrwała też pamięć o tym księdzu, który jako proboszcz w parafii Solec odwiedzał swych najbiedniejszych parafian, wyrobników w cegielniach na Mokotowie. Jak pisze jego biograf : „bez względu na własne zdrowie, chętnie zstępował do mieszkań podziemnych, niosąc zawsze naukę w ustach, a często i wsparcie w otwartej zawsze dla bliźnich ręce”.

Umarł w ukochanym Instytucie, zaproszony do powrotu z Guzowa przez trzeciego rektora zakładu - ks. Józefa Szczygielskiego. Na sześć dni przed zgonem, kiedy już nie opuszczał łóżka, przygotował do spowiedzi niewidome dzieci. Pochowany został w katakumbach kościoła św. Aleksandra. W ogrodzie zaś teraźniejszego Instytutu Głuchoniemych, który jakkolwiek zachował swą dawną nazwę, jest po prostu specjalną szkołą podstawową nr 226, stoi pomnik księdza Jakuba Falkowskiego. Kopia tego, którego odsłonięcie w roku 1875 było wielką uroczystością dla Wychowanków głuchoniemych i ociemniałych. Dziwne, że pomnik nie stoi na froncie Instytutu, dla którego ks. Falkowski trudził się całe: życie, aby stworzyć ludzkie warunki dla niepełnosprawnych dzieci . Ten, kto został w pamięci narodu powinien być odpowiednio uczczony.

Agnieszka Sosna. Stanisław Bukowiecki (1867-1944)

Przebrzmiały echa pieśni: „W krwawym polu srebrne ptaszę, poszli w boje chłopcy nasze... Obok Orła znak Pogoni, poszli chłopcy w bój bez broni...”

Przywódców styczniowego zrywu powieszono, tysiące Polaków pognano w sybirskie kazamaty, gdzie tylko najsilniejsi fizycznie i psychicznie mieli szanse przetrwania, a w Królestwie Polskim zapanowała ciężka żałoba.

Do Wielkopolski nie wrócił z Sandomierza dr Ludwik Bukowiecki. Służył powstańcom jako lekarz, a teraz postanowił pozostać na tej ziemi pięknej, ale ogromnie zaniedbanej gospodarczo i kulturalnie. Osiedliwszy się w Opatowie, chciał szerzyć oświatę lekarską wśród ludności wiejskiej. Intelektem i wiedzą znacznie przewyższał otaczających go ziemian. Toteż na żonę wybrał pannę Zofię Konarską. Dziewczyna była nie tylko piękna, ale i mądra. Wzrastała w atmosferze patriotycznej i demokratycznej w jej domu „walka o postęp i wolność” nie były pustymi słowami. Rodzina miała swoje tradycje i bohaterów. stryjem Zofii był Szymon Konarski, uczestnik powstania listopadowego, schwytany na Polesiu i rozstrzelany w r.1838.

Dziesiątego października 1865 roku Ludwik Bukowiecki i Zofia Konarska zawarli związek małżeński i "zamieszkali w Opatowie, w przemiłym dworku parterowym z ogrodem nad Opatówką”, jak napisze we wspomnieniach o Zofii Bukowieckiej Julia Kisielewska.

Mimo nieszczęść w niewolnej ojczyźnie, mimo nasilania się represji (stosował je rosyjski okupant tym silniej, im dalej było od czasu powstań), Zofia była szczęśliwa. Kochała uwielbiającego ją męża, rozumiała jego cele i dążenia, i razem z nim pragnęła, jak wspomina Julia Kisielewska, „zbudować i urządzić szpital z funduszów składkowych i miejskich, które trzeba było z trudem wydobyć. W tej pracy tak mu niestrudzenie pomagała, że przez parę lat zamiar swój doprowadził do końca i mógł oddać się pracy lekarskiej w stworzonej przez siebie instytucji”.

24 kwietnia 1867 roku szczęście pani Zofii rozkwita w pełni, przychodzi bowiem na świat dziecko. Mały Staś rozwija się wspaniale, otoczony mądrą miłością rodziców. Nagle na rodzinę spada cios. Doktor Bukowiecki zaraża się od pacjenta tyfusem i 15 grudnia 1869 roku umiera. Wdowa czuje się potrzebna dziecku i to jedno ją pociesza. Mimo kilku propozycji małżeńskich, nie wychodzi powtórnie za mąż.

Matka małego Stasia potrafiła czerpać szczęście i cieszyć się nim, kiedy los temu sprzyjał, kiedy zaś życie jej się odmieniło, nawet w cierpieniu zachowała postawę szlachetną, pełną godności.

Ponieważ szczupły majątek nie wystarczał na utrzymanie, Zofia Bukowiecka wyjeżdża do swoich rodziców do Wilczyc, a następnie obejmuje posadę nauczycielki u mieszkającej w sąsiedztwie ciotki. W niedługim czasie owdowiała jej siostra - Świeżyńska. Zofia Bukowiecka razem z synem przenosi się do jej majątku i pomaga w wychowywaniu szóstki siostrzeńców. Miał więc mały Stasio, mimo że był jedynakiem, bardzo liczne rodzeństwo. W takiej gromadzie nabierał tężyzny fizycznej i psychicznej, tej ostatniej - szczególnie potrzebnej do życia w okupowanym kraju.

Kiedy chłopiec skończył 10 lat, sprawa kształcenia syna stała się dla matki problemem. Był to rok 1877 - a więc trwająca w całej pełni „noc apuchtinowska”. Królestwo Polski upodobniono do innych prowincji cesarstwa, nadając mu nazwę „Priwislianskij Kraj”. Generał - gubernator (sprawował ten urząd Osip Hurko) posiadał nieograniczoną władzę, łącznie ze stosowaniem zsyłki w głąb Rosji bez wyroku sądowego. Rusyfikowanie młodzieży przejął kurator okręgu warszawskiego - Aleksander Apuchtin. Obaj z Hurko zaczęli zmieniać życie „Priwislanskiego Kraju” od swoistej reformy oświaty. Polegała ona na zniesieniu języka polskiego jako obowiązującego najpierw w gimnazjach, a następnie w szkołach ludowych.

Są to czasy opisane przez Żeromskiego w „Syzyfowych pracach”. Matka Stasia, tak samo jak pani Borowiczowa ze wspomnianej powieści, oddała chłopca do państwowego gimnazjum w Radomiu, gdzie język polski był przedmiotem nadobowiązkowym. W tej samej szkole uczą się kuzyni Stasia, młodzi Piaseccy i Świeżyńscy. W dalszym więc ciągu chłopiec wychowuje się w licznej gromadzie. Po lekcjach dziećmi zajmuje się Zofia Bukowiecka, ucząc też języka polskiego, religii oraz geografii i historii Polski. Wakacje matka z synem spędzają razem, sprawdzając praktycznie to, co poznali podczas zajęć teoretycznych. Odwiedzają Wielkopolskę, gdzie mieszkała rodzina doktora Ludwika Bukowieckiego. Szczególnie serdeczna przyjaźń łączyła ich z Maciejem Bukowieckim, proboszczem z Wągrowca, starszym bratem nieżyjącego Ludwika. Dzięki wakacyjnym wycieczkom Stanisław poznał doskonale całą Polskę i życie Polaków.

W roku 1885 przenosi się z matką do Warszawy, gdzie rozpoczyna studia prawnicze w uniwersytecie. Potem poszerza swe wiadomości w Uniwersytecie Jagiellońskim i wyjeżdża do Heidelbergu.

W czasie, gdy Stanisław Bukowiecki zdaje maturę i rozpoczyna studia, w Królestwie potęguje się ruch społeczny. Robotnicza partia „Proletariat”, kierowana przez Ludwika Waryńskiego, głosi hasła wyzwolenia nie tyle narodowego, ile społecznego. Propaguje też ideę połączenia w walce proletariatu robotniczego z wiejskim.

W roku 1883/1884 twórca Pierwszego Proletariatu wraz z innymi działaczami zostaje aresztowany po tym nastąpiły dalsze aresztowania i procesy. Największy z nich - proces 29 Proletariatczyków - odbył się w roku 1885. W styczniu roku następnego czterech ginie na szubienicy, w tym jeden Rosjanin, a Waryński, skazany na katorgę, umiera po szesnastu latach uwięzienia w szliselburskiej twierdzy. Idee socjalizmu podjęli inni działacze, wywodzący się już, jak na przykład Henryk Dulęba, z kręgów robotniczych.

Nasilają się akcje strajkowe, a pierwszomajowe pochody przeradzają się w potężne manifestacje - jak na przykład w roku 1892, kiedy to na ulice Łodzi wyszło sześćdziesiąt tysięcy robotników.

Te przypomnienia historyczne są ważne, ponieważ życie Stanisława Bukowieckiego było ściśle związane z wypadkami w kraju. Nie mamy wiadomości o jakimś jego udziale w pracach społecznych w czasie, gdy studiował, jednakże zdolność do obserwacji i wyciągania wniosków była w nim silnie rozbudzona przez matkę.

Z Heidelbergu wrócił do Warszawy jako doktor praw i objął aplikanturę. Na egzaminach końcowych po wymaganej aplikacji sądowej i w adwokaturze wykazał się tak wielką wiedzą i biegłością w przedmiocie, że został natychmiast wpisany w poczet sędziów przysięgłych. Stanisław dużo pracuje w sądownictwie i już wówczas coraz częściej korzysta z porad lekarzy - okulistów. Dotyka go pierwsze z wielu nieszczęść, które dane mu było przeżyć: nagle umiera jego ukochana, piękna narzeczona.

Wybitny młody człowiek, znawca prawa międzynarodowego, a nie tylko rosyjskiego i polskiego opartego na Kodeksie Napoleońskim, zorientowany jest na pewno w narastającej walce społecznej. Nie włącza się jednak do żadnej grupy rewolucyjnej. Mimo materialnego zubożenia pozostał w duchu ziemianinem i prawdopodobnie nie życzyłby sobie przewrotu rewolucyjnego. Włącza się natomiast w nurt pracy Ligi Narodowej, której naczelnym zadaniem było stopniowe wywalczanie pewnych ulg u zaborcy.

Trzeba podkreślić, że Bukowieckiemu nie były obojętne sprawy tej warstwy społecznej, która wytwarzała dobra materialne. W broszurze pt "Kredyt robotniczy i areszty na zarobkach" wydanej około roku 1900, porusza sprawy związane z działalnością przyfabrycznych sklepików. Robotnik zatrudniony w danej fabryce otrzymywał kredyt, na którego podstawie był zobowiązany do kupowania potrzebnych towarów w sklepiku należącym do właściciela zakładu. Kwoty za wykupioną żywność, ubranie, drobne sprzęty potrącano, oczywiście z lichwiarskim procentem, z zarobków. Ze znajomością rzeczy wytrawnego prawnika, za pomocą liczb, udokumentował Bukowiecki wyzyskiwanie robotnika i przedstawił sposób ochrony przed fabrycznym sklepikarzem - lichwiarzem.

Upominał się o sprawiedliwość społeczną, choć czynił to opierając się na prawie, a nie na walce zbrojnej czy zalecanym przez niektórych socjalistów, na przykład Stanisława Kunickiego- terrorze indywidualnym.

Rozważania Stanisława Bukowieckiego o sytuacji ekonomiczno - społecznej w Królestwie przełomu dwóch stuleci, znalazły się w redagowanych przez Henryka Radziszewskiego tomikach pod wspólnym tytułem „W naszych sprawach. Szkice w kwestiach ekonomiczno-społecznych”. Bukowiecki pisywał tam wielokrotnie o sprawach górnictwa, jego zdaniem wówczas niedocenianego, a - jak udowadniał - mającego kluczowe znaczenie dla rozwoju całej gospodarki. Kilka lat przebywał w Dąbrowie Górniczej jako radca prawny właścicieli zakładów przemysłowych. Tam poznał warunki pracy i życia, a co za tym idzie - odmienną kulturę górników.

Oboje z matką, już teraz nieodłączną towarzyszką syna, byli bardzo czynni właśnie w mieście położonym tuż przy granicy. W tym czasie w Galicji, przede wszystkim we Lwowie, wokół "Przeglądu Wszechpolskiego", skupiło się koło młodych polityków głoszących ostry sprzeciw przeciwko jakiejkolwiek ugodzie z zaborcami, do czego dążyli konserwatywni pozytywiści i niektórzy działacze Ligi Narodowej.

W domu państwa Bukowieckich znajdowały się całe składy pism patriotycznych, a wydawanego w Krakowie przez Kacpra Wojnara „Polaka” przywoził do Królestwa sam pan Stanisław. W jego sytuacji zdrowotnej było to prawdziwe bohaterstwo, ponieważ w roku 1897 stracił wzrok. Jak wspomniano, już podczas aplikantury zaczęły się bóle głowy i zaburzenia w widzeniu. Wizyty u okulistów nie przynosiły ulgi. W roku 1896 Stanisława Bukowieckiego zaprosił do Paryża przyjaciel poznany w Heildelbergu - dr Felicjan Niegolewski. Był tam asystentem u okulisty europejskiej sławy, profesora Gałęzowskiego, praktykującego w jednej z paryskich klinik. Prawie rok przebywał Bukowiecki we Francji. Wrócił jako niewidomy, bez nadziei odzyskania wzroku, załamany, bliski samobójstwa. Julia Kisielewska napisze w roku 1923: „W zwykłych warunkach ludzkich byłby to koniec pracy, kariery politycznej, życia społecznego i towarzyskiego, koniec wszystkiego, wegetacja tragiczna. Ale miłujące serce matki i jej nieugięta wola pokusiły się o stworzenie cudu. Wpierw ona sama musiała (...) wyjść poza rozpacz, aby chęć życia i wolę do pracy przelać w to młode serce skruszone nieszczęściem, rozbudzić w umyśle zmartwiałym dawne ambicje, wielkie żądze użyteczności i wiedzy, wskrzesić wiarę, że te wszystkie dziedziny stoją jeszcze otworem przed wysiłkiem męstwa i pracy”.

Zofia Bukowiecka stała się towarzyszką, lektorką, a wreszcie sekretarką syna. Jej podyktował artykuł o przemyśle ciężkim w kraju. Poruszonym problemem, a później autorem, zainteresował się przemysłowiec Piotr Wertheim.

Jak wielkie zalety umysłowe, siłę woli i charakteru, a także nieprzeciętną indywidualność musiał reprezentować Bukowiecki, skoro po osobistym spotkaniu Wertheim zaproponował mu stanowisko syndyka zakładów przemysłowych w Starachowicach. Po rocznym tam pobycie, jak już wspomniano, państwo Bukowieccy przenoszą się do Dąbrowy Górniczej, miasta pełnego rewolucyjnego wrzenia. Przecież to lata 1901 - 1905. Równolegle z walką o wyzwolenie społeczne trwa proces wyjednywania u zaborcy pewnych ulg. Uzyskano niewielkie zmniejszenie ucisku po roku 1905, wskutek zachwiania potęgi caratu po wojnie z Japonią. Wielu Polaków sądzi, że są widoki na autonomię. Nic bardziej mylącego - jak w wydanej w roku 1912 broszurze pod tytułem „Rosja w Polsce” uzasadnił Drogosław (pod takim pseudonimem pisywał Stanisław Bukowiecki).

Zdaniem autora, Królestwo było - według konstytucji z 1815 roku - państwem odrębnym, związanym z Rosją jedynie unią. Mimo to wkrótce po Kongresie Wiedeńskim wprowadzono zamiast polskiego - wojsko rosyjskie, a cara i jego dwór w Warszawie - na miejsce króla polskiego. Po roku 1831 zniesiono Sejm, a województwa zastąpiono guberniami. W roku 1840 ujednolicono monetę, wprowadzając ruble i kopiejki, które przeliczano na złotówki. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte przyniosły rusyfikację szkolnictwa i administracji, a po roku 1876 zlikwidowano odrębne sądownictwo i banki polskie. Początek wieku dwudziestego zastaje Królestwo wchłonięte przez Rosję. Proces ten potęguje się w pracy Trzeciej Dumy, której działalność skierowana jest między innymi „do niszczenia odrębności finlandzkiej i polskiej. O tę ostatnią przede wszystkim Rosji chodzi (...) jako że Polacy oddzielają Rosję od Europy (...) i przeciwstawiają się Rosji na całym zachodzie państwa”.

Z prawną znajomością zarządzeń administracyjnych oraz sytuacji społeczno - politycznej Drogosław obala teorię tych socjalistów, którzy walkę klasową pragnęli zinternacjonalizować, dążąc do połączenia z rewolucyjnymi siłami Rosji. Tymczasem właśnie w społeczeństwie rosyjskim powstały siły, wywierające presję na rząd, aby zlikwidował polski separatyzm, bo jest to, jak czytamy na str. 22 „Rosji w Polsce” - „najcięższy zarzut robiony Polakom. Jeśli zaś autonomia, to nie w formie odrębności prawno - państwowej, lecz organizacji prowincjonalnej, uwzględniającej życzenia i potrzeby mieszkańców tej prowincji”. W latach 1906 - 1912 energicznie zabrali się pracownicy rządu i Dumy do likwidowania resztek polskości w Królestwie. Zasiedlano Rosjanami urzędy i posady nauczycieli w szkołach ponadpodstawowych. Przybysze w miejscach zamieszkania budowali swoje obiekty sakralne i teatry. Za nimi ciągnęli Litwini, którym pogromy w głębi Rosji nie pozwalały egzystować, tu zaś mieli możliwości pełnego rozwoju. Bukowiecki uważał, że nie ma warunków na powstanie autonomii, która „wtenczas może być uważana za trwałą zdobycz, gdy cieszący się nią naród nie stanowi drobnego ułamku, uginającego się pod przewagą zwartego panującego narodu, lecz gdy siły obu się równoważą, lub też gdy państwo stanowi federację”.

Do propozycji federacyjnego związku mniejszych państw Europy wróci prawnik i zarazem publicysta już w wolnej Polsce. Teraz jednak przenieśmy się do Dąbrowy Górniczej, wstrząsanej strajkami i walką nie tylko o polskość, ale i ludzkie prawa dla warstwy najbardziej ekonomicznie i społecznie upośledzonej - dla górników oraz wszystkich pracowników niższego szczebla, związanych z górnictwem. Narodowo - religijne manifestacje coraz częściej przybierają charakter walk rewolucyjnych i brzmią słowa nie „Roty”, ani „Boże, coś Polskę”, lecz „Czerwonego Sztandaru”: „... nasz sztandar płynie ponad trony. Niesie on zemsty grom, ludu gniew (...) A kolor jego jest czerwony, bo na nim robotnicza krew”.

Lała się ona nie tylko w Petersburgu podczas „krwawej niedzieli”, lecz we wszystkich większych ośrodkach przemysłowych Królestwa. Kozacy i policjanci bagnetami i nahajkami przywracali ład i „praworządność”.

Stanisław Bukowiecki wyjeżdża z Dąbrowy i w roku 1906 rozpoczyna wykłady prawa w Uniwersytecie Warszawskim. Tymczasem Liga Narodowa zdecydowanie odcina się od walki klasowej, a w działalności o wyzwolenie narodowe dąży do uzyskania „najwyższej samodzielności narodowej”, rozumianej jako autonomia. Matka i syn Bukowieccy odchodzą z tej organizacji, w której przybierają na sile prądy nacjonalistyczne. Nie wiadomo na pewno, czy zmiana ideologii Ligi, czy też sprawy osobiste pana Stanisława wpłynęły na tę decyzję. Faktem jest, że młody człowiek ma się żenić. Ból po stracie pierwszej narzeczonej ucichł i oto nowym członkiem rodziny została Helena ze Słonków Bukowiecka, autorka popularnych prac: „Opis Ziem Polskich” i „Księstwo Warszawskie”. W roku 1907 przyszła na świat córeczka, której nadano imię Zofia. Być może, był to ukłon dzieci w stronę dzielnej matki. Jej trudu w ratowaniu syna nie da się obliczyć i przecenić. Niedługo trwa rodzinne szczęście. Jesienią 1910 roku umarła żona Bukowieckiego, zaś na szkarlatynę rozchorowała się maleńka Zosia. Przez kilka miesięcy trwała walka o życie dziecka, które mogło uratować ojca od ostatecznej rozpaczy. Zofia Bukowiecka wydarła wnuczkę śmierci. Dla niej napisze „Książkę Zosi”, z której kilka pokoleń dzieci polskich w sposób łatwy i miły będzie poznawało ojczyste dzieje.

W roku 1910 do Warszawy przyjechała Róża Czacka. Młoda, piękna arystokratka, ze wspaniale rysującą się przyszłością, podczas przejażdżki spadła z konia. W wyniku urazu głowy zaczęła tracić wzrok. Najsłynniejsi okuliści z najlepszych klinik Szwajcarii i Francji nie zdołali jej wyleczyć i dziewczyna stała się niewidoma. Znalazł się jednak ktoś, kto wskazał jej cel życia: mniej dla siebie, więcej dla innych. Razem z hrabiną Krasińską-Zamojską objęła opieką kilkanaście niewidomych dziewcząt i w budynku przy ulicy Złotej powstała jedna klasa. Kandydatów przybywało i pod koniec tego roku otwarto dwa następne oddziały: dla chłopców i osób dorosłych przyuczonych do zawodu. Kilkudziesięciu ludzi ciężko poszkodowanych przez los trzeba było nauczyć nowego sposobu życia i pracy. Instytucją finansującą takie przedsięwzięcie zostało Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi. Było to konieczne, ponieważ samo Porycko - posiadłość Róży Czackiej - nie wytrzymałoby takiego obciążenia finansowego. Filarem prawnym Towarzystwa został Stanisław Bukowiecki. Już w roku 1911 opracował doskonały na tamtą epokę i do dziś funkcjonujący, z pewnymi oczywiście zmianami, Statut Towarzystwa, zatwierdzony przez władze carskie. Ta praca nie zmniejszyła zasadniczych jego zainteresowań. W tym samym roku co Statut ukazuje się broszurka p.t. „Naród polski jako przedmiot gospodarstwa domowego”, zaś w roku 1914 popularny szkic o prawach kobiet. W Królestwie Polskim prawo oparte na kodeksie cywilnym z roku 1825 uznawało równość mężczyzny i kobiety niezamężnej. Do mężatek stosowano pewne ograniczenia, których istnienie wyjaśnił prawnik w sposób przystępny i popularny. W szkicu tym spopularyzował też wydane w roku 1913 nowe prawo, „według którego ojciec dziecka nieślubnego, chociażby dziecka tego nie uznał, może być skazany - w razie niezamożności matki - na ponoszenie kosztów utrzymania i wychowanie dziecka do jego pełnoletności. Jeżeli matka skutkiem zajęcia się dzieckiem nie może zarobkować i nie ma własnego majątku, to ojciec dziecka winien jej płacić alimenty, wystarczające nie tylko na utrzymanie dziecka, ale i na jej własne utrzymanie”.

Na wakacje roku 1914 rodzina Bukowieckich wybrała się do Skolimowa, gdzie pan Stanisław opracowywał „prawo górnicze na ziemiach polskich w przeszłości i teraźniejszości”, a pani Zofia odpoczywała, zajmując się tylko wnuczką. Jeśli nie szczęście, to przynajmniej spokój powinien był teraz zagościć w tym domu. Życie każdej rodziny związane jest jednak z sytuacją kraju, w którym mieszka, a jak dowodzą fakty historyczne naszego stulecia - również kontynentu, gdzie dane państwo się znajduje.

W Europie rozwijające się Niemcy potrzebują nowych terenów i surowców. Kapitaliści austriaccy duszą się pod rządami cesarza Franciszka Józefa i za przykładem Francji i Anglii pragną poszerzyć swe wpływy. Wystarczy więc zdobyć kolonie, żeby mieć ziemie, surowce i niewolników do ich wydobywania. W dodatku za darmo, gdyż w walce o zyski nie liczą się ofiary w ludziach, pochłaniane przez wojnę.

Na początku XX wieku istniały w Europie dwa bloki wrogich sobie państw. Niemcy, Austro-Węgry i Włochy zawarły trójprzymierze, przeciwko któremu utworzono Ententę. Należały do niej: Anglia, Francja i Rosja. Sojusz ten miał być przeciwwagą ekspansji gospodarczej militarystycznych Niemiec, które parły do wojny, ponieważ drogą pokojową nie mogły zdobyć kolonii. Bezpośrednim pretekstem konfliktu zbrojnego w Europie stało się zabójstwo dokonane 28 czerwca 1914 roku w Sarajewie na arcyksięciu austriackim - Ferdynandzie.„(...) Austro-Węgry pod naciskiem Niemiec wystosowały ultimatum, w którym sformułowane zostały żądania i warunki niemożliwe do przyjęcia przez Serbię. Odrzucenie ultimatum Austro-Węgry uznały jako okazję do wypowiedzenia 28 lipca 1914 r. Serbii wojny, co spowodowało reakcję łańcuchową. Rosja, związana sojuszem z Serbią (...) zarządziła mobilizację powszechną. (...) Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji”. Państwa z wcześniej zawartymi porozumieniami kolejno przystępowały do wojny, której zasięg obejmował coraz więcej krajów całego świata, a przez Królestwo Polskie przebiegał front wschodni. W całym tym kataklizmie Polacy przeżywali podwójną tragedię: niszczyli własny kraj (z racji linii frontu) i zabijali rodaków, ponieważ układy porozbiorowe postawiły ich w dwóch wrogich armiach: rosyjskiej i austro - niemieckiej.

Państwo Bukowieccy byli przekonani, że zbliża się chwila powstania niepodległej Polski. Jeszcze w trakcie działań wojennych postanowili włączyć się do prac, które w przyszłości miały służyć wolnej ojczyźnie.

Niepowodzenia Rosji na froncie spowodowały już w roku 1915 wycofanie się wojsk carskich z terenu Królestwa. Część ziem zaboru rosyjskiego zajęły państwa centralne. W okupowanej przez Niemców Warszawie powstał Komitet Obywatelski. Powołał on kilka sekcji, regulujących życie społeczeństwa. Jedna z nich organizowała i uruchamiała szkoły wyższe w Warszawie, mając do dyspozycji tylko 148 tysięcy rubli. Po ukonstytuowaniu się Komisji Uniwersyteckiej przystąpiono do otwarcia przyszłych wydziałów uczelni. Aż do marca 1919 roku docentem wydziału prawa był Stanisław Bukowiecki.

5 listopada 1916 roku Niemcy ogłosili akt proklamujący powołanie samodzielnego państwa „z ziem polskich panowaniu rosyjskiemu wydartych”.

W rzeczywistości chodziło o stworzenie armii polskiej, współdziałającej z Niemcami. Generał - gubernator H. Beseler wydał 8 listopada 1916 roku odezwę wzywającą Polaków do wstępowania do Polskich Sił Zbrojnych, a w grudniu powstał rząd tymczasowy, tak zwana Tymczasowa Rada Stanu. Przewodniczył jej Wacław

Niemojewski, zaś Stanisław Bukowiecki został Dyrektorem Departamentu Sprawiedliwości. Większość Polaków przyjęła Tymczasową Radę Stanu niechętnie, wręcz wrogo, w najlepszym razie obojętnie. Bukowiecki był przeciwny uprawianiu polityki pasywnej. Ponieważ w oficjalnym akcie Niemcy powoływali samodzielne państwo polskie, należało je, zdaniem Bukowieckiego już teraz, pod okupacją niemiecką - budować. Choćby w tych dziedzinach, gdzie było to możliwe.

W sprawie rozwiązania kwestii polskiej w noworocznym orędziu do senatu 22 stycznia 1917 roku wypowiedział się prezydent Stanów Zjednoczonych, Woodrow Wilson: „(...) ma zostać odbudowana Polska zjednoczona, niepodległa, autonomiczna”. Proklamacja Rządu Tymczasowego w Rosji zakładała, że Polska będzie „związana z Rosją mocnym wojskowym przymierzem oraz że będzie mocną tamą przeciwko naporowi mocarstw centralnych na Słowiańszczyznę”.

Stanisław Bukowiecki był doskonale zorientowany w deklaracjach dotyczących kwestii polskiej i nabierał coraz większej pewności, że niezależnie od zakończenia wojny, Polska powstanie. Stąd jego wielkie zaangażowanie w pracę na Kursach Przygotowawczych dla wyższych urzędników administracyjnych i na wydziale prawa, ponieważ w kraju wyzwolonym z ponad stuletniej okupacji trzech różnych rządów potrzebna będzie jednolita administracja i system praw, regulujący życie społeczno-gospodarcze państwa. Pamiętał też o obowiązkach członka zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, gdzie miały się dokonać wielkie zmiany.W roku 1915 Róża Czacka wyjechała do rodzinnego Porycka.

Do zakładu przy ulicy Złotej przybywali nowi ociemniali, których trzeba było nauczyć zawodu. Często byli to ludzie świeżo okaleczeni na skutek działań wojennych. Na przykład siostra Cecylia z Lasek opowiadała, że jako czternastoletnia dziewczynka została zraniona odłamkiem pocisku i straciła wzrok. Chodziła do szkoły najpierw na Złotej w Warszawie, potem już w Laskach. Zdobyła zawód nauczycielki i przez trzydzieści lat kształciła niewidome dzieci.

W warunkach wojny i okupacji utrzymanie placówki opiekuńczo-kształcącej wymagało nie tylko ogromnych nakładów finansowych i znajomości prawa, ale także umiejętności pertraktowania z okupantem.

Stanisław Bukowiecki wykorzystał swą znajomość języka i pozycję pracownika naukowego, aby Towarzystwo bez większych przeszkód mogło pracować dla dobra niewidomych. W roku 1918, już w habicie zakonnym, do Warszawy wróciła Róża Czacka i nadała Towarzystwu wyraźny kierunek katolicki. Stanisław Bukowiecki, jako niewierzący, odszedł od stałej pracy w Towarzystwie, ale aż do roku 1922, kiedy dzieci zaczęto przewozić do Lasek, udzielał porad prawnych.

Tymczasem Józef Piłsudski - Dyrektor Departamentu Wojskowego Tymczasowej Rady Stanu zerwał współpracę z państwami centralnymi i wraz z częścią legionistów został internowany przez Niemców. W miejsce rozwiązanej Rady Stanu powołano 12 września 1917 roku Radę Regencyjną, w której skład weszli politycy o poglądach konserwatywnych: arcybiskup warszawski ksiądz Aleksander Kakowski, książę Zdzisław Lubomirski, ziemianin Jan Ostrowski. Działalność Rady Regencyjnej i powstałego wówczas rządu Jana Kucharzewskiego uzależniono całkowicie od Niemców. Stanisławowi Bukowieckiemu powierzono tekę Ministra Sprawiedliwości. Objął to stanowisko, choć w gronie rodziny i znajomych miał wielu przeciwników, którzy uważali, że współpraca z okupantem zaprzepaszcza możliwość walki o nową Polskę. Pan Stanisław twierdził jednak, że każda, nawet najdrobniejsza cząstka pracy wykonana teraz sprawi, że o tyle mniej trzeba będzie zdziałać w wolnej Polsce. Zręby administracji Polski niepodległej przygotowano więc już za okupacji, z wielkim nakładem pracy Bukowieckiego. Piastował on urząd ministra niedługo, bo tylko do końca roku 1918, a więc do czasu ustąpienia Rady Regencyjnej i utworzenia rządu Piłsudskiego-Moraczewskiego. Potem przez kilka miesięcy zajmował się tylko docenturą w Uniwersytecie Warszawskim. W marcu 1919 roku definitywnie odszedł z uczelni i rozpoczął organizowanie prokuratorii, czyli instytucji chroniącej interesy skarbu państwa.

Aż do września 1939 roku był naczelnym prezesem Generalnej Prokuratorii Państwa. Trzeba tu zaznaczyć, że Bukowiecki był wyznawcą platońskiej idei państwa. Uważał, że „państwo to absolut zbiorowości ludzkiej, twór będący sam w sobie celem, którego dobro stanowi naczelne kryterium postępowania politycznego”. Wcale to nie znaczy, że pomijał dobro jednostki. W wydanej w roku 1922 „Polityce Polski niepodległej” żądał uchwalenia i uprawomocnienia ustaw socjalnych. Miały one ustalić ośmiogodzinny dzień pracy, płatne urlopy dla robotników i odszkodowania w razie choroby lub wypadku przy pracy. Poruszył więc hasła zawarte w deklaracji rządu Moraczewskiego, które w ciągu czterech lat nie znalazły się na sejmowej wokandzie.

Nie był strategiem wojskowym, a jednak we wspomnianej broszurze uzasadnił konieczność włączenia Prus Wschodnich do Rzeczypospolitej. Niepodległość Polski połączonej ze światem, tylko przez Gdynię i otoczonej dwoma nieprzychylnymi państwami, wydawała mu się ciągle zagrożona. Był przekonany, że konflikt z Rosją wywoła natychmiastowy atak Niemców. Jeśli zaś nastąpi nieporozumienie z Niemcami, wówczas Rosja również podejmie działania zaczepne. Był przeciwny łączeniu się przymierzem militarnym z Francją, która politycznie i geograficznie jest zbyt oddalona od Polski, aby czuła się zobowiązana do niesienia nam pomocy. Jak bardzo sprawdziły się te przewidywania, udowodnił wrzesień 1939 roku. Bukowiecki ponowił też proponowaną w roku 1912 koncepcję stworzenia w Europie środkowej koalicji państw mniejszych i słabszych, współdziałających ze sobą na zasadzie równorzędnego partnerstwa i wzajemnej pomocy.

Zofia Bukowiecka krótko cieszyła się wolną ojczyzną. Zmarła w roku 1920. Pozostała spadkobierczyni, której przez odpowiednie wychowanie wszczepiono miłość, szacunek i umiejętność poświęcania się dla ojca. Kilkunastoletnia dziewczyna, zdolna i ładna uczennica gimnazjum im. Królowej Jadwigi, zastąpiła w domu babkę. Musiała połączyć naukę z rolą gospodyni ośmiopokojowego mieszkania przy ulicy Żurawiej w Warszawie. Jej ojciec umieścił tam bogatą kolekcję zegarów. Oczywiście nie samo zarządzanie domem było najważniejszym zadaniem młodziutkiej Zofii, lecz - wzorem babki - odsuwanie codziennych trosk i kłopotów od ojca, który całkowicie był pochłonięty swą pracą. Mimo kolejnych ciosów nie przerywał on swej działalności zawodowej. Każdy dzień miał szczelnie wypełniony. Nie tylko codzienną pracą od ósmej do piętnastej przy placu Krasińskich, gdzie mieściło się Biuro Prezydialne Prokuratorii, lecz i potem - w domu, przy lekturze. Był postacią charakterystyczną w ówczesnej Warszawie, znaną i szanowaną. Nie nosił okularów, a niewidzącymi jasnoniebieskimi oczami jak gdyby przykuwał do siebie interlokutora. Wszelkie zlecenia i dokumenty podpisywał osobiście gwoli wierzytelności podpisów w obecności sekretarza - magistra Bogdana Dzięciołowskiego. Odznaczał się wybitną pamięcią. Na przykład poznawał po głosie ludzi, z którym rozmawiał choćby raz przed wielu laty. Dzięki własnemu stylowi pracy znał aktualne wydarzenia w kraju i na świecie. Codziennie czytano mu dzienniki ustaw i protokoły z posiedzeń komisji rządowych. Kiedyś jeden z czytających, aby szybciej zakończyć pracę, wpadł na pomysł opuszczenia pewnych ustępów, jego zdaniem mniej ważnych. Tak się złożyło, że w następnym paragrafie powoływano się na tekst poprzedniego, pominiętego przez sekretarza. „Nie przypominam sobie tego tekstu, proszę mi go znaleźć i odczytać” - poprosił Bukowiecki.

Okazało się wówczas, że powoływano się tam na inny ustęp, również opuszczony. Nie pomogły prośby i tłumaczenia - sekretarz musiał poszukać sobie innego zajęcia. Posiedzenia sejmowej podkomisji prawa rzeczowego rozpoczynał Bukowiecki w wyznaczonym czasie z żelazną punktualnością i nawet w trwających po trzy godziny naradach nie było przerw na kawę .

Bolały go niezmiernie antagonizmy dzielnicowe, które przetrwały w narodzie mimo odzyskania tak bardzo upragnionej ojczyzny. Niechęć do dawnej Galicji objawiała się nawet w złośliwych żartach o złej pogodzie, którą krakowianie przywozili ponoć do Warszawy, zaś bogata poznanianka nie wstąpiłaby w związek małżeński z „kongresiakiem", aby nie popełnić mezaliansu. Bukowiecki, jak większość Polaków, wolną ojczyznę uważał za świętość i nie chciał pogodzić się z tym, co nie sprzyjało jej rozwojowi. Napisał w roku 1921 broszurę pt.

„O dzielnicowości w Polsce”.

Istniał jeszcze jeden podział: na mniejszości narodowe. I o tym Bukowiecki pamiętał. Oceniał ludzi za efekty pracy, a nie za przynależność rasową lub religijną. Niesubordynacja była przyczyną zwolnienia z pracy zarówno katolika jak i Żyda.

Chociaż przygotowywał administrację jeszcze za panowania Niemców, pracując w Komisji Kodyfikacyjnej przyczynił się do stworzenia jednolitych dla całej Polski kodeksów prawa cywilnego, karnego, handlowego i wekslowego, lecz unifikacja całego prawodawstwa pozostała do końca jego dni niezrealizowanym marzeniem.

Surowy, ale i życzliwy w obcowaniu z pracownikami, o szerokich zainteresowaniach, nie znosił korupcji i kłamstwa. W sposób bezwzględny tępił te wady wśród podwładnych. Cenił natomiast samodzielność sądu i uczył odwagi trwania przy własnych przekonaniach, o ile oczywiście były słuszne.

Mimo młodego wieku, córka potrafiła stworzyć ciepłą atmosferę w domu. Odpoczywał tu pan Stanisław po trudnych godzinach urzędowania - przy lekturze, spotkaniach z przyjaciółmi, dyskusjach o wydarzeniach światowych. W domu Bukowieckich bywał często Antoni Ponikowski, z którym łączyła pana Stanisława przyjaźń od początku lat dwudziestych. Teraz już drugie pokolenie zaprzyjaźniło się ze sobą: młode Ponikowskie miały wiele wspólnych spraw ze śliczną Zosią.

Na spokojny, pracowity dom znowu spada cios. W roku 1930 umiera nagle córka Bukowiecki znów traci najbliższą, sobie istotę. Pod koniec życia wyjawi głośno myśl, którą pewnie nosił w sobie od utraty pierwszej narzeczonej, że krąży wokół niego fatum śmierci, zabierając kolejno tych, których ukochał. Osieroconym domem zajęła się daleka powinowata - Piasecka, z którą w rok później się ożenił.

W Europie coraz głośniej odzywają się faszyści, nawołując do wojny, rzekomo w obronie własnej ojczyzny. W Polsce też pojawiają się takie głosy. Bukowiecki walczy z tymi, którzy zamiast odbudowywać kraj, jątrzą społeczeństwo. To z jego inicjatywy w roku 1932 w Kodeksie Karnym znalazł się artykuł 113, nakładający sankcje karne od grzywny do aresztu włącznie na te osoby, które by nawoływały do wojny zaczepnej. W artykule pod tytułem „Z rozmyślań nad sprawą procesów konfiskacyjnych”, wydanym w roku 1932, rozprawił się Stanisław Bukowiecki z żądaniem zwrotu majątków ziemskich, zabranych przez władze carskie. Natychmiast bowiem po utworzeniu niepodległej Polski wszczęto ponad 100 procesów rewindykacyjnych. Potomkowie i nawet dalecy krewni uczestników powstań listopadowego i styczniowego zażądali od polskiego rządu majątków, zabranych przez carat.

4 maja 1920 roku sejm podjął uchwałę wzywającą rząd do stworzenia ustawy wyrównującej materialne krzywdy doznane od zaborców. Przez dwanaście lat rząd nie zastosował się do wniesionej uchwały sejmowej. We wspomnianym artykule Bukowiecki z całą znajomością prawa, zwięźle i popularnie, uzasadnił bezpodstawność owych roszczeń i słuszność decyzji państwa. Jako główny argument podaje przedawnienie sprawy. Za czasów zaborów istniało prawo o przedawnieniu przestępstw politycznych, po dziesięciu latach od chwili ich popełnienia. „Skoro nie upomniano się o swoje w latach czterdziestych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia - pisze Stanisław Bukowiecki - czy istnieje jakiekolwiek moralne, niezależne od względów formalno-prawnych, uzasadnienie dla roszczeń powodów nie będących dziećmi, a już co najwyżej wnukami w prostej linii ofiar konfiskat? Czy można wynagrodzić szkody materialne potomkom urzędników, górników, leśników, rzemieślników, studentów, którzy brali udział w powstaniu 1863 roku?”. Jedyne rozwiązanie widzi autor: „iżby potomkowie tych, którzy obowiązku narodowego nie spełnili, w walce udziału nie wzięli i skutkiem tego nie ucierpieli majątkowo (...), aby potomkowie żołnierzy sprawy polskiej zostali odszkodowani na koszt tych, którzy obowiązkowi patriotycznemu uchybili”. Wobec nierealności takiego rozwiązania, autor artykułu proponuje zaprzestanie owych niedorzecznych żądań. Bukowiecki tak wiele pracował i osiągnął własnym wysiłkiem, że miał moralne prawo nakazywać „zdobywanie bytu twórczą pracą, aniżeli szukanie jego podstaw w roszczeniach wysnutych z odległej przeszłości”.

Kiedy z Hiszpanii dochodziły echa zmagań republikanów z frankistami, a ludzie jeszcze wierzyli, że ten poligon doświadczalny na całą Europę się nie rozszerzy, prawnik przeżył nową tragedię: zmarła jego druga żona. Na resztę dni pozostali przy nim tylko przyjaciele i znajomi.

Jedna z pierwszych bomb zrzucanych przez Niemców na Warszawę we wrześniu 1939 roku uderzyła w kamienicę przy ulicy Żurawiej. Z materialnego dorobku pana Stanisława pozostała tylko jesionka i trochę papierów wartościowych. Początkowo znalazł schronienie na Mokotowie u dalszych krewnych swej matki - Konarskich, następnie zaś zajął dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Fałata. W dwudziestoleciu międzywojennym Bukowiecki sceptycznie odnosił się do militarnego sojuszu Polski z Francją. Chyba jednak wierzył w zwycięstwo Francuzów przy starciu z Niemcami, ponieważ po francuskiej kapitulacji w maju 1940 roku załamał się psychicznie i próbował nawet popełnić samobójstwo. Został uratowany, ale pełnego zdrowia już nie odzyskał.

Okupant rozwiązał Prokuratorię Generalną i Stanisław Bukowiecki, który nie potrafił żyć bezczynnie, rozpoczął pracę w związku Syndykalistów Polskich. Mimo podeszłego wieku, nadal był znaczącym prawnikiem wśród mecenasów warszawskich. Przedstawiciel Armii Krajowej w 1942 roku zaproponował mu stanowisko sędziego podziemnego sądu tej organizacji. Pan Stanisław odmówił, ponieważ - jego zdaniem - odmowa była konieczna ze względów zachowania bezpieczeństwa „Zbyt wielkie ryzyko nie dla mnie - powiedział - lecz dla was, jeśli by do waszego zakonspirowanego miejsca spotkań szedł człowiek niewidomy”. W konspiracyjnej prasie zamieścił artykuł pod tytułem „Sprawa polska a Watykan”.

Jako człowiek niewidomy potrzebował lektorów i sekretarzy. Jednym z nich był (...) Dudek. Straszny przypadek sprawił, że w drodze do pracy trafił na uliczna łapankę. Podczas rewizji znaleziono u pana Dudka ulotki. Za ich posiadanie młody człowiek został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, skąd nie wrócił. Podobnie zginął drugi sekretarz - Czesław Święciński, aresztowany w domu przyjaciół za posiadanie nielegalnej literatury. W jego sprawie chodził Stanisław Bukowiecki nawet do gestapo na Szucha. Ale Niemcy byli bezwzględni w karaniu i pan Święciński również został zamordowany .

W listopadzie 1943 roku na ulicy Fałata zjawił się Adam - syn AntoniegoPonikowskiego - przyjaciela pana Stanisława.

Adam Ponikowski, dziś już emerytowany pracownik PIW i KiW, mówi o Stanisławie Bukowieckim jako o człowieku znacznie wyrastającym ponad przeciętność. „Zadziwił mnie niezwykłością umysłu, precyzją rozumowania i logicznego myślenia. Przychodziłem do pana Stanisława kilka razy w tygodniu. Był już wtedy bardzo chory, a mimo to pamięć jego funkcjonowała doskonale. Czytałem głośno książkę o drugim cesarstwie we Francji. Zaskakująca była trafność wyrażanych przez niego sądów, porównań, analogii. Chociaż był ateistą, nie sprzeciwił się lekturze "O naśladowaniu Chrystusa" Tomasza Kempisa.

Dyskutowaliśmy po przeczytaniu każdego rozdziału, wracając do poprzednich, jeśli wymagało tego dokładniejsze zrozumienie wersetu. Kiedyś pan Stanisław powiedział z żalem: „Więc to wszystko jest taki przemijające i nietrwałe?” Niestety. Podobnie jak jego życie, pełne wysiłku i trudu dla innych, dla ludzi, w których dobroć wierzył. Jeśli przedstawiano mu kogoś nieznajomego, pytał: „Czy to dobry człowiek?” Osobą opiekującą się panem Bukowieckim była pani Irena Wałęsa, daleka krewna. Energiczna i krewka, nie lubiła fachowej pielęgniarki, która co kilka dni wykonywała zastrzyki. Kiedyś pani Irena poczyniła niezbyt życzliwe uwagi pod adresem nieobecnej młodej kobiety. Pan Bukowiecki wysłuchał utyskiwania i stwierdził spokojnie: „Irenko, ludziom trzeba wierzyć, a że się człowiek czasem zawiedzie, to trudno”.

Ostatnich dziesięć dni Stanisława Bukowieckiego to była agonia. „Cierpiał straszliwie, a że stracił mowę, nie wiedzieliśmy, w jaki sposób mu ulżyć. Zmarł 24 lutego 1944 roku. Za trumną poszli przyjaciele i znajomi, bo najbliższą rodzinę stracił wcześniej”.

Nie dożył wyzwolenia Polski człowiek, dla którego wolna ojczyzna stanowiła najwyższą wartość. Na jego grobie na Powązkach położono płytę z wyrytym napisem: „Mąż stanu, znakomity prawnik, działacz i wychowawca społeczny o wielkim umyśle, rozległej wiedzy, niezłomnym charakterze i gorącym sercu. Życie poświęcił Polsce i walce o sprawiedliwość społeczną” .

Napoleon Mitraszewski. Maria Strzemińska (1884 - 1937)

„Miej w opiece niewidomych”

Pragnąc dołożyć swą cegiełkę do wielkiego dzieła, jakim jest utrwalenie historii rozwoju spraw niewidomych i na jej tle przedstawienie życia ludzi, którzy tę historię tworzyli - chciałbym scharakteryzować postać ofiarnej działaczki należącej do prekursorów dzisiejszej rzeczywistości, w której żyjemy i korzystamy z owoców ich pracy. Jest nią dr Maria Strzemińska. Obecnie niewielu ludzi zna to nazwisko, a jeszcze mniej miało okazję poznać jej działalność i osobowość.

Jako jej dawny wychowanek chciałbym nie tylko niewidomym, lecz i całemu społeczeństwu przypomnieć tę postać, zasługującą na miano świetlanej. Jej życie powinno stać się wzorem dla teraźniejszego i przyszłych pokoleń. Pragnę także na tej drodze choć w części spłacić dług wdzięczności wobec mojej dawnej przełożonej i wychowawczyni.

Zdaję sobie sprawę, iż dokładne przedstawienie tej postaci wymagałoby dzieła na miarę obszernej monografii, znacznie przekraczającej ramy niniejszej pracy. Poświęciłem jej pamięci rozdział w mojej książce pt. „A jednak życie” i artykuł w czasopiśmie „Pochodnia”, czego rezultatem było odszukanie w Wilnie grobu pani Marii, zaopiekowanie się nim i zbieranie po niej pamiątek przez „Litewskie Towarzystwo Niewidomych”.

Z doktor Marią Strzemińską zetknąłem się po raz pierwszy w roku1928, kiedy to jako dziesięcioletni chłopiec zostałem oddany pod jej opiekę w założonym przez nią zakładzie dla niewidomych w Wilnie, przy ul. Antokolskiej 44. Dotąd pamiętam delikatne dotknięcie jej rąk na mojej głowie, gdy kierowana opiekuńczym i serdecznym odruchem, pogłaskała mnie, chcąc pocieszyć w chwili rozstania z rodzicami. Odtąd stała się dla mnie - i nie tylko dla mnie - drugą matką.

Wszyscy jej wychowankowie mogą zaświadczyć, ile serca i starań wkładała w nasze wychowanie, a także ile wiedzy potrafiła nam przekazać i nauczyć żyć w czasach, kiedy jeszcze nie istniały podręczniki dla niewidomych, nie było książek pisanych alfabetem Braille `a i brakowało najprostszych pomocy naukowych. Uczyła nas systemem pogadankowym - a miała dar tak obrazowego przedstawiania faktów, że mocniej wryły się w naszą pamięć , niż wiadomości zaczerpnięte z najdoskonalszych podręczników.

Jeżeli zaistniał konflikt pomiędzy wychowankiem i osobą z personelu wychowawczego lub pracownikiem fizycznym, Maria Strzemińska badała sprawę wnikliwie i najczęściej rozstrzygała ją na korzyść wychowanka, nie zważając na to, jak przyjmą to inni pracownicy. To ona pierwsza zjawiała się przy naszych łóżkach, jeżeli zachorowaliśmy i stawiała pierwszą diagnozę - zawsze trafną, chociaż była osobą całkowicie niewidomą.

Nigdy nie uzyskała pełnej samodzielności w poruszaniu się, zwłaszcza na ulicy. Wszyscy kochaliśmy ją. Jeszcze jako dzieci, a później już jako wyrostki, chętnie siadaliśmy, otaczające kołem swoją przełożoną w niedzielne popołudnie, kiedy kradnąc sobie wolny czas, przychodziła do zakładu, żeby nam opowiedzieć ułożoną przez siebie baśń lub opowiadanie.

Najważniejsze wszakże było to, że dając nam konieczne wiadomości o świecie i ludziach, przygotowała do samodzielnego życia. Buntowaliśmy się czasem, kiedy musieliśmy sami sprzątać, chodzić po ulicach Wilna albo samodzielnie przygotowywać różne imprezy. Dopiero po latach mogliśmy zrozumieć jej intencje i korzyści, jakie odnieśliśmy z takiej metody wychowawczej. Z własnej pensji nauczycielskiej kupowała nam często łakocie, fundowała wystawne obiady, kiedy nadeszły jej imieniny lub inna uroczystość. Nie zapominała także o swoich wychowankach po skończeniu przez nich nauki i zajmowała się zawsze ich losem.

Zakład wileński, w rezultacie takiej opieki nad nami, stał się naszym drugim domem i każdą znajdującą się w nim rzecz uważaliśmy za własną. Byłem wychowankiem tego zakładu w latach 1928-1939.

Dr Maria Strzemińska nawiązała z nami więź uczuciową, stworzyła atmosferę miłości i zaufania. To rzadki dar pedagogiczny i wielki sukces jej pracy.

Umiała jednak zdobyć serca nie tylko wychowanków. Lubili ją i szanowali inni ludzie. To ona, niewidoma, nieumiejąca samodzielnie poruszać się po mieście, zdobyła przyjaciół w gronie lekarzy, prawników i naukowców, a wreszcie pracowników administracji szkolnej i państwowej.

Wszyscy witali ją z szacunkiem i chętnie załatwiali każdą sprawę. Nie wykorzystywała tych znajomości dla siebie, lecz zawsze miała na względzie sprawę niewidomych. Wszyscy ci ludzie zostali członkami Towarzystwa „Kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie”, utworzonego z jej inicjatywy w roku 1927.

Wieloletnim prezesem towarzystwa był okulista, późniejszy marszałek Senatu Rzeczypospolitej Polskiej - prof. Szymański. Właśnie przy pomocy Towarzystwa „Kuratorium nad Ociemniałymi” założyła w roku 1928 zakład dla niewidomych, pierwszy na terenach północno-wschodniej Polski. Duszą wymienionego towarzystwa była zawsze pani Maria. Członkowie jego zarządu zawsze słuchali jej rad i poleceń.

Zakład powstał w wynajętym od prywatnego właściciela domu przy ul. Antokolskiej 44, składającego się z sześciu zaledwie pokoi. Potem wynajęto lokal na warsztaty koszykarskie i założono internat dla dorosłych niewidomych. Przechodzili oni kurs dokształcający. Oprócz znajomości zawodu uczyli się tu pisma Braille`a, historii, materiałoznawstwa i zdobywali pewne minimum wiedzy ogólnej. Pensjonariusze zakładu pochodzili nie tylko z województwa wileńskiego, lecz także z dalszych województw - jak chociażby lwowskiego czy warszawskiego. Wreszcie pani Strzemińska, dzięki nieustającym pragnieniom jak najpełniejszego rozwoju swojej placówki, wynajęła jeszcze jeden lokal - przy ul. Antokolskiej 18, gdzie przeniesiono internat dorosłych, a później dzieci.

Rozrzucenie budynków zakładu, mieszczących się w dodatku w prywatnie wynajętych lokalach, nie sprzyjało udoskonaleniu pracy administracyjnej ani wychowawczej zakładu, stwarzało bowiem wiele dodatkowych trudności i przysparzało kosztów, a dochody Towarzystwa były arcyskromne. W końcu i na to znalazła radę pani Maria.

Przed pierwszą wojną światową, istniało w Wilnie rosyjskie towarzystwo „Popieczytielstwo Sliepych”. Miało ono dwa własne budynki, przy Małej i Wielkiej Pohulance. Te budynki zajęło po wojnie żydowskie towarzystwo TOZ. Przy pomocy biegłych prawników pani Strzemińska wytoczyła temu towarzystwu proces o eksmisję, najpierw uzyskawszy prawo własności budynków na rzecz Towarzystwa „Kuratorium nad Ociemniałymi”. W roku 1933 proces został wygrany i cały zakład przeniósł się na Pohulankę, gdzie po przeprowadzeniu remontu pomieściły się: szkoła, kursy dla dorosłych i internat dla dorosłych i dzieci.

Tu w roku 1935 założyła pierwsze w Polsce gimnazjum zawodowe dla młodzieży - na dodatek nielegalnie, ponieważ aż do wybuchu wojny nie uzyskano na nie zezwolenia Ministerstwa Oświecenia Publicznego. Świadczyło to o przyszłościowych planach, jakie snuła co do swoich wychowanków pani Strzemińska. Ona pierwsza w Polsce chciała zdobyć dla niewidomych nowe stanowiska pracy - i to pracy umysłowej, zapewniając im średnie wykształcenie. Nieraz mówiła: „Teraz nie mogę wam powiedzieć wszystkiego, ale w przyszłości, kiedy wy dorośniecie, a ja pójdę na emeryturę i będę niezależna, powiem wam dużo o moich planach i o tym, jak można poprawić los niewidomych w Polsce”.

Prowadzenie zakładu było dla niej rzeczą trudną, bo chociaż przekwalifikowała się z lekarza na pedagoga, nie miała żadnego doświadczenia pedagogicznego. To doświadczenie zastąpiło jej serce, intuicyjnie odgadujące, jak należy w danej sytuacji postąpić.

Trudności piętrzyły się nie tylko przed założeniem zakładu, lecz także w trakcie jego istnienia. Wspomniałem już, że z braku podręczników do nauki, wprowadziła metodę nauczania za pomocą pogadanek, zapisywanych później w formie notatek w zeszytach uczniowskich. Była to metoda naprawdę świetna, rozwijająca pamięć i samodzielność uczniów. Ponieważ występowały trudności w nauce pisma brajlowskiego, dokonała wynalazku. Na jej polecenie woźny zakładu - Stanisław Wiśniewski wykonał ramki z drewna, w które wkładało się drewniane tafelki z sześcioma otworami w kształcie sześciopunktu, tylko znacznie powiększonego. Wynalazek ten do dziś jest u nas używany w szkołach dla niewidomych.

Z Paryża sprowadziła brajlowskie książki beletrystyczne i przyrządy do matematyki, zwane kubarytmami. Tabliczki do pisania sprowadzała najpierw z Paryża, potem z Bydgoszczy i Czechosłowacji.

Najgorzej przedstawiała się sprawa z mapami. Parę map świata sprowadziła z Anglii. Tłoczono je na papierze techniką, podobną do dzisiejszej. Wówczas pani Strzemińska wpadła na doskonały pomysł, który nie miał dotąd sobie równego. Na zwykłej mapie naszywano rzeki jedwabną tasiemką, góry wełną, miasta guzikami, granice państw i granice administracyjne za pomocą różnej grubości sznurków, a morze - jedwabiem. W ten sposób powstawała mapa bardzo łatwo czytelna, z powodu zróżnicowania materiałów użytych do jej uplastycznienia. Mapy te wyszywały bezinteresownie, według pomysłów pani Marii, różne kobiety. Fragmenty tych map utrwalaliśmy później, odwzorowując je w glinie. W ten sposób doskonale zapamiętywaliśmy wiadomości geograficzne.

Modelowanie w glinie, również z inicjatywy naszej kierowniczki, od najmłodszych klas służyło nam jako wyraz ekspresji, a jednocześnie pozwalało nauczycielom sprawdzić adekwatność przyswojonych przez uczniów wiadomości. Zastępowało nam rysunek - i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Modelowanie łączyło się ze wszystkimi przedmiotami. W nauce każdego z nich samodzielność pracy ucznia posuwano do granic najdalszych.

Zastosowane przez naszą kierowniczkę metody nauczania były doskonałe i na owe czasy niezmiernie nowoczesne. Osiągała to dzięki pełnemu zaangażowaniu w sprawę rehabilitacji wszystkich sił duchowych i psychicznych. Sama w życiu zdobywała różne umiejętności z wielkim, nieraz wręcz nadludzkim nakładem sił, więc chciała swoim wychowankom wszystko ułatwić i to się jej udawało. Czego nie potrafił umysł, to podpowiadało jej serce.

Położyła wielkie zasługi w sprawie kształcenia niewidomych, a jednocześnie przekonała społeczeństwo miasta, w którym był zakład, że niewidomi potrafią być ludźmi pełnowartościowymi. Kto wie, jakich dzieł dokonałaby , gdyby przedwczesna śmierć nie przerwała nici jej życia.

Po pobieżnym naświetleniu sylwetki Marii Strzemińskiej, chciałbym podać kilka faktów dotyczących drogi, która do tych osiągnięć ją doprowadziła. W roku 1971 przypadkiem dowiedziałem się, iż żyje jeszcze przyjaciółka pani Marii, u której mieszkała aż do końca życia. Dr Moszyńska mieszkała w Łodzi. Uprzedzono mnie, że ma przeszło 80 lat i źle słyszy. Po napisaniu listu, wkrótce otrzymałem odpowiedź: „Proszę przyjechać”.

Zaproszenie sprawiło mi prawdziwą radość. Ledwie przekroczyłem próg małego mieszkania, ogarnęło mnie wielkie zaskoczenie i zdziwienie. Dr Moszyńska niegdyś była kobietą tryskającą energią i zdrowiem, energicznym lekarzem chirurgiem, znanym w całym Wilnie i jego okolicach. Teraz miałem przed sobą dość zniedołężniałą staruszkę. Mówiła dziwnym wileńskim dialektem, nie pasującym do tytułu doktora. Na dobitkę pamięć ją zawodziła i wielu rzeczy nie mogła sobie przypomnieć, toteż na wiele pytań nie otrzymałem bardziej wyczerpujących odpowiedzi, ale i tak to, co usłyszałem, rzucało jasne światło na życie założycielki wileńskiej szkoły dla niewidomych.

- Maria Strzemińska urodziła się i wychowała w rodzinie szlacheckiej. Posiadała nawet pieczątkę z herbem, o której wspominała nam podczas mego pobytu w szkole. Ojciec pani Marii, Ignacy Strzemiński, miał dyplom doktora okulisty. Wraz z rodziną mieszkał w Wilnie. Borykał się z wielkimi trudnościami materialnymi, ponieważ leczył ludzi najbiedniejszych, przeważnie darmo. Napisał wiele prac naukowych z dziedziny okulistyki.

Sam od wielu lat chorował na gruźlicę, starannie kryjąc to przed całą rodziną. Żona jego - Katarzyna, bez reszty poświęcała się wychowaniu dzieci: córki Marii i o sześć lat młodszego syna Ignacego, urodzonego w 1890 roku.

Państwa Strzemińskich, poza trudnościami finansowymi gnębiącymi ich od wielu lat, obciążyła jeszcze jedna wielka troska. Ich syn zachorował na gruźlicę kolana. Choroba ta w owych czasach stwarzała wielkie niebezpieczeństwo i tylko usilne starania obojga rodziców uratowały życie ich dziecka. Mimo wszystko pozostał kaleką na całe życie - utykał na jedną nogę.

Strzemińscy bardzo dbali o wykształcenie dzieci. Starsza Maria kontynuowała naukę w rosyjskim gimnazjum w Wilnie. Właśnie w tym czasie w rodzinę tę uderzył nowy cios. Pan Ignacy Strzemiński zmarł, a jego rodzina została bez środków do życia. Pani Katarzyna nie załamała się. W owych czasach niewiele kobiet pracowało. Dzięki poparciu znajomych uzyskała posadę gospodyni w szpitalu zakaźnym na Zwierzyńcu w Wilnie. Tu w małym, służbowym mieszkanku, w chwilach wolnych zajmowała się swoimi dziećmi. Prawie wszystkie posiadane pieniądze łożyła na ich naukę.

Marysia po skończeniu gimnazjum rozpoczęła studia w Instytucie Medycyny w Moskwie, a jej brat kontynuował naukę w gimnazjum Wileńskim. Pani Katarzynie jednak z wiekiem ubywało sił i powoli jej organizm zaczynał się załamywać. Właśnie Maria składała ostatni egzamin, kiedy nadeszła wiadomość, iż jej matka została dotknięta paraliżem. Natychmiast wróciła do domu i objęła posadę po matce, żeby zapewnić byt jej i bratu. Pani Katarzyna niebawem umarła. Maria pracowała dalej, pomagając bratu w ukończeniu gimnazjum.

Tymczasem nadeszła pierwsza wojna światowa i niebawem Wilno znalazło się pod okupacją wojsk niemieckich. W roku 1915 po uzyskaniu dyplomu lekarskiego, Maria Strzemińska została przyjęta w poczet pracowników Wileńskiego Instytutu Ospy, a wkrótce objęła nad nim kierownictwo. W czasie pobytu w Moskwie Maria nawiązała serdeczną nić przyjaźni z jedną z koleżanek - medyczek - Józefą Dowgiałło. Jej przyjaciółką z owych czasów była również Alicja Erdman. Maria w czasie studiów borykała się z wielkimi trudnościami materialnymi. Pani Katarzyna nie mogła zapewnić córce dobrych warunków, dorabiała więc korepetycjami i cały wolny czas we dnie, a często i w nocy, spędzała nad książką. Dodatkową trudność stanowił słaby wzrok. Ta wrodzona wada przysparzała jej wielu trudności. Bardziej energiczna, przedsiębiorcza Józia opiekowała się koleżanką i dbała o jej wątłe zdrowie.

Legenda opowiada, iż w owym czasie był tam jeszcze ktoś, kto zabiegał o względy Marii, a którego ona darzyła również wielkim uczuciem. Dla tej egzaltowanej dziewczyny człowiek ten stanowił nadzieję na piękne jutro. Do tych marzeń Marii krytycznie ustosunkowywała się patrząca realnie na świat Józia. Według niej człowiek ten nie był wart uczuć Marii. Nie wiadomo jak długo i w jakiej formie trwało to uczucie.

Podczas pracy w szpitalu zakaźnym Maria zaraziła się panującym wówczas w Wilnie tyfusem plamistym. Powoli powracała do zdrowia. Nadszedł rok 1917. Pewnego dnia, w czasie pełnienia obowiązków w Instytucie nagle straciła wzrok. Wskutek osłabienia organizmu, nadwątlonego już poprzednio wytężoną pracą, nastąpiło odklejenie siatkówki .

Grono przyjaciół zaopiekowało się Marią. Leczeniem w szpitalu zajął się znakomity okulista Niemiec. Nie znano wówczas sposobu przyklejenia siatkówek, leczenie polegało głównie na ułożeniu chorej twarzą do poduszki i pozostawieniu jej w tej pozycji przez długie tygodnie. Zaczęło ono dawać rezultaty i Maria odzyskała wzrok.

Należało kontynuować leczenie szpitalne. Tymczasem władze niemieckie wydały rozkaz wzywający Marię do objęcia funkcji w Instytucie Ospy, w którym dotąd pracowała. Podczas jazdy dorożką do pracy nastąpiło ponowne i ostateczne odklejenie siatkówki. Niemcy skreślili ją natychmiast z listy pracowników i Maria została bez środków do życia. Tymczasem jej brat ukończył gimnazjum. Szczęśliwym zrządzeniem losu otrzymał pracę kontrolera liczników elektrycznych, co zapewniało bardzo skromny byt dla niego i jego siostry.

Energiczna, dotąd natura Marii nie wytrzymała ciosu. Załamanie psychiczne spowodowane utratą wzroku i niemożnością kontynuowania pracy zaczęło się pogłębiać. W końcu nadszedł dzień krytyczny. Maria czuła, iż nie zniesie dalej takiego losu. Nie mogła i nie chciała być ciężarem dla brata, którym się dotąd opiekowała. I oto właśnie w tym dniu zjawiła się jej dawna serdeczna przyjaciółka - Józia Dowgiałło. Józefa zabrała ją do siebie i odtąd już nie rozłączyły się. Znalazły tu potwierdzenie słowa Adama Mickiewicza, że „prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie”. W kole przyjaciół Marii Strzemińskiej, poza kilkoma osobami z grona dawnych współpracowników Instytutu, znalazła się również dr Alicja Erdman.

Okres okupacji niemieckiej szczególnie dawał się we znaki, ludzie padali z głodu na ulicy. Józia pracowała wprawdzie w szpitalu, lecz to nie mogło zapewnić utrzymania nawet jej, a cóż dopiero Marii. Dlatego co sobotę brały się pod ręce i zabrawszy ze sobą torby z przyborami lekarskimi, szły na wieś. Za porady i lekarstwa dostawały trochę chleba, słoniny i innych produktów. Maria, mimo braku wzroku, pomagała dzielnie koleżance w stawianiu diagnoz.

Teraz wzrok musiał zastąpić dotyk i słuch. Niekiedy łzy kręciły się jej w oczach, gdy nie mogła ustalić właściwego schorzenia. Na szczęście Józia znajdowała się przy niej. Widząc zakłopotanie koleżanki, podpowiadała jej swoje spostrzeżenia wzrokowe. W rezultacie diagnozy zazwyczaj okazywały się prawdziwe.

Obie młode lekarki wkrótce zasłynęły w okolicznych wsiach. Najbardziej dziwiono się Marii, jak można rozpoznać chorobę nie widząc? „Niewidomy lekarz” - to wyrażenie zawierało w sobie coś magicznego. Zaczęto w końcu szeptać, iż ta „ślepa doktor” chyba czaruje.

Nie czarowała. Nauka , zdobyta w czasie studiów i kilka miesięcy praktyki w szpitalu dały jej gruntowną wiedzę medyczną. Teraz pamięć podsuwała jej to, czego nie mogła sprawdzić w książce, a resztę dopowiadała intuicja, no i nieznaczne spostrzeżenia czynione przez Józię. Wracały zawsze wesołe, dźwigając na plecach tobołki z żywnością.

Tu znowu trzeba było polegać na spostrzegawczości koleżanki, bo po drodze należało przejść obok patroli niemieckich, czyhających na takich wycieczkowiczów jak one. Udawało się. Niewiele mogły przynieść, ale przynajmniej nie umierały z głodu.

Maria odnosiła z tych wypraw jeszcze jedną korzyść, a mianowicie poczucie własnej wartości. Ona, która już zwątpiła w swoją samodzielność życiową, przekonywała się teraz, że i bez wzroku można sobie jakoś radzić.

Choć w pewnej mierze zależało to od oczu Józi, było to w każdym razie dobre jak na początek.

Tak przetrwały wspólnie ciężkie wojenne chwile i doczekały się wolnej Polski. Cieszyły się jak dzieci. Od czasu utraty wzroku po raz pierwszy chyba Maria cieszyła się tak szczerze i mocno. Nie trwało to jednak zbyt długo. Najcięższe chwile razem przeżyły, ale co teraz? Józia musi sobie ułożyć życie, a ona? Widziała przed sobą ciemność, a w niej żadnego światełka nadziei. Ciemność ta gęstniała jeszcze, kiedy jej koleżanka, z którą w dalszym ciągu mieszkała, wychodziła do pracy. Otrzymała ją w jednym ze szpitali wileńskich. Przez czas jej nieobecności Maria pozostawała w domu sama. Przeważnie spędzała czas siedząc na otomanie, z rękami złożonymi na kolanach. Szukała wyjścia z tej sytuacji, w którą rzucił ją los. W swoim wyuczonym zawodzie, z braku wzroku, nie mogła już pracować. Można było leczyć chorych wieśniaków w czasie wojny, ale nie teraz. Niestety, nic nie mogła wymyśleć, chociaż jej energiczna natura nie chciała tak łatwo ulec.

I oto któregoś dnia zabłysło przed nią, jeszcze niewyraźnie, jak błędny ognik, światło. Zdarzyło się to pewnej niedzieli, kiedy z Józią wracały z kościoła. Na ulicy, tuż obok drzwi kościoła Świętego Ducha, usłyszała jękliwy głos żebraka: „ Ludzie kochane! Dajcie grosik biednemu ślepemu człowiekowi!” Józia zatrzymała się i rzuciła do miseczki trzymanej przez żebraka jakąś monetę. Zabrzęczała żałośnie. Wtedy właśnie Marii przez głowę przemknęła myśl: „Przecież niewidomych można uczyć”, Słyszała o tym. „We Francji są takie zakłady, a u nas? A gdyby tak posiadaną wiedzę oddać na usługi innym niewidomym? Gdyby poświęcić się pracy uczenia niewidomych?”. Przez kilka następnych dni zastanawiała się nad tą sprawą. „Co należy zrobić, ażeby zrealizować ten zamiar?”.

Niebawem pomysł ten musiał jednak zejść na margines, przynajmniej na razie. Józia powiedziała jej o swoim zamiarze wyjścia za mąż. Kandydatem na męża był kolega Józi ze szpitala - lekarz ginekolog. Co teraz?

- Nie mogę dalej stanowić dla Ciebie ciężaru - stwierdziła w rozmowie z przyjaciółką. - Ale skąd! Nigdy nie stanowiłaś dla mnie ciężaru. Jesteśmy przecież przyjaciółkami, moje ułożenie swego losu nie może nas rozdzielić. On wie o tym i nie ma nic przeciwko temu, żebyś zamieszkała wraz z nami. Poznasz go. To bardzo miły człowiek. -

Poznała. Rzeczywiście, zrobił na niej bardzo dodatnie wrażenie. Mogła zaprzyjaźnić się z nim bez obaw. Ale zostać przy nich? Nie miała wyboru. Brakowało jej podstawy bytu. Została więc i niebawem przyzwyczaiła się do niego. Jej poprzednie obawy rozwiały się.

Natomiast zawiązała się przyjaźń z mężem Józi, człowiekiem dobrodusznym, o wesołym usposobieniu, łatwo nawiązującym kontakt z otoczeniem. Najważniejszym było to, że nigdy, ani przez chwilę, nie dał jej odczuć, iż traktuje ją inaczej, niż inne poznane kobiety.

Nim się wszakże ułożyło to wszystko, nie mogła myśleć o sprawie uczenia niewidomych. Dopiero po upływie roku myśl ta znowu wróciła do niej i to z jeszcze większą siłą. Kiedyś w rozmowie z mężem Józi wspomniała o swoim pomyśle. Zadumał się. „Nie znam się na tym - powiedział zwolna - ale może masz rację. Trzeba by się zastanowić”. W parę miesięcy potem przyniósł jej wiadomość o zakładzie dla niewidomych w Paryżu, wraz z adresem tego zakładu.

Dokładna znajomość języka francuskiego pomogła Marii w odszyfrowaniu różnych francuskich pism i książek o niewidomych, a także w nawiązaniu korespondencji z Instytutem dla niewidomych w Paryżu. Dowiedziała się, że Francja jest kolebką nauczania niewidomych. Z przejęciem czytała wiadomości o ich losie w różnych krajach. Najbardziej poruszył ją los niewidomych w Chinach, gdzie w dwudziestym wieku wciąż uważano ich za ludzi ukaranych przez Boga, którym nie wolno udzielać żadnej pomocy. Zmuszeni byli żebrać i ranieniem własnego ciała wzbudzać litość przechodniów dla zdobycia choćby najmniejszego datku.

„A u nas? Jak jest właściwie u nas?” W pismach codziennych niebawem napotkała wzmianki o Instytucie Głuchoniemych i Niewidomych na Placu Trzech Krzyży w Warszawie oraz o Zakładzie dla Niewidomych w Laskach pod Warszawą, założonym przez niewidomą hrabiankę - Różę Czacką, która po utracie wzroku wstąpiła do zakonu i poświęciła się sprawie kształcenia niewidomych. Z pewnością nie wszyscy znajdują miejsce w Laskach lub na Placu Trzech Krzyży w Warszawie. Niebawem dowiedziała się o istnieniu w Polsce jeszcze dwóch zakładów dla niewidomych, mianowicie we Lwowie i w Bydgoszczy. Jakże przydałby się taki zakład w Wilnie.

Wreszcie zawitała pod jej dach pierwsza książka brajlowska, a razem z nią alfabet Braille` a oraz tabliczka do pisania. Zaczęło się samodzielne, żmudne uczenie się. Palce nie mogły wyczuć punktów, gubiły się wiersze, rwały się słowa i zdania już zjawiające się w jej umyśle. Opanowywała ją apatia i zniechęcenie. Książka zsuwała się z kolan. Niekiedy chciało się jej płakać z tej bezsilności. Jednak znowu brała się w garść i zaczynała pracę.

Na koniec zaczęło się udawać. Powoli, ale mogła już przeczytać kilka zdań. Wzięła się do nauki pisania na zdobytej tabliczce. Tu szło łatwiej. Nim jednak opanowała sztukę pisania i czytania brajlem, upłynęło sporo czasu. Wreszcie zwycięstwo. Mogła już czytać i pisać, należało jednak pracować dalej, żeby zdobyć wprawę. Jeżeli chce uczyć innych - musi sama umieć dobrze czytać i pisać.

Pozostawała jeszcze jedna sprawa - zdobycia kwalifikacji. W roku 1925 w Wilnie Maria Strzemińska zdała egzamin nauczycielski i uzyskała kwalifikacje pedagogiczne. W tym czasie Warszawie został otwarty Instytut Pedagogiki Specjalnej. Napisała do jego dyrektorki - pani Marii Grzegorzewskiej. W odpowiedzi nadszedł bardzo miły i serdeczny list. Pani Grzegorzewska nie tylko zgadzała się przyjąć Marię w poczet słuchaczy Instytutu, ale obiecywała wszelką pomoc. I tak zaczęły się studia w Warszawie. W szczerych rozmowach z dyrektorką pani Maria zwierzyła się ze swoich planów założenia na terenie Wilna zakładu dla niewidomych. Dr Grzegorzewska przyjęła tę myśl z entuzjazmem i przyrzekła wszelkie możliwe poparcie.

Czas nauki w Warszawie stał się też okresem zawarcia szczerej przyjaźni z dyrektorką - przyjaźni, która przetrwała przez długie lata. Maria Strzemińska ukończyła studia w Instytucie w 1927 roku. I znowu Wilno - znajomy, pełen rodzinnego ciepła dom przyjaciół, od dawna również jej dom. Odpoczynek i snucie nowych, pięknych planów, mających niebawem znaleźć swój realny kształt.

Następuje może najcięższy w życiu okres próby. Nerwy i wola napinają się do najwyższych granic, myśl pracuje gorączkowo. Założyć szkołę. Sprawa niby prosta, a jednocześnie jakże trudna - szczególnie dla niej, kobiety niewidomej, w czasach, kiedy w Polsce społeczeństwo nie rozumiało w pełni potrzeby kształcenia niewidomych. Należało najpierw przekonać władze szkolne z ministerstwem oświaty na czele, o potrzebie utworzenia takiej szkoły. Niełatwe to było zadanie i dużo czasu pochłonęły te starania, chociaż przyjaźń z prof. Marią Grzegorzewską przynosiła oczekiwane rezultaty. Nareszcie, listonosz przynosi upragnione pismo. To początek. Teraz czekała ją trudniejsza część zadania - zdobycie potrzebnych funduszów, wynajęcie lokalu, i dziesiątki innych problemów. Dom państwa Moszyńskich, u których w dalszym ciągu mieszkała, napełniał się ludźmi. Przeważnie byli to dawni koledzy pani Marii, albo obecni znajomi i przyjaciele doktorostwa. Zaczęła się agitacja, tłumaczenie, przekonywanie, aż wreszcie wyłonił się konkretny plan, już dawno w cichości obmyślony przez panią Marię - utworzenia towarzystwa opieki nad niewidomymi na wzór dawnego, jeszcze z czasów niewoli, rosyjskiego towarzystwa „Popieczitelstwo Sliepych”.

Grupka najbliższych przyjaciół, między którymi znaleźli się także prawnicy, ułożyła projekt statutu i przeforsowała zezwolenie władz na utworzenie takiej organizacji. Powstało Towarzystwo „Kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie”. Ze składek i ofiar powstał skromny fundusz. Jeszcze sprawa lokalu i pomocy naukowych.

Pani Maria w tym czasie spędziła wiele bezsennych nocy. W gronie ludzi zrzeszonych w ramach Towarzystwa tylko ona znała najlepiej zagadnienie, wiedziała, jakie pomoce naukowe są potrzebne, skąd je wziąć, jak ulepszyć?

Owocem tych nieprzespanych nocy stał się wymyślony przez nią przyrząd do początkowego nauczania pisania i czytania brajlem. Przy pomocy tego przyrządu dzieci szybciej i lepiej opanują pismo Braille `a. Sama przeszła przez te trudności i dlatego właśnie potrafiła znaleźć sposób ich łatwiejszego przełamania. Nadeszły oczekiwane tabliczki do pisania z Paryża. Wynajęto lokal na szkołę i internat.

Mały zespół ludzi tworzący trzon Towarzystwa pracował wytrwale. W roku 1928 szkoła ruszyła. Zakład napełnił się gwarem dziecięcych głosów. Marzenia pani Strzemińskiej stały się rzeczywistością. Na ziemiach wschodnich, na północnych krańcach Polski, powstał zakład dla niewidomych, którego założycielką i opiekunką była tam jeszcze niedawno nieporadna kobieta.

Cieszyła się tą „swoją” szkołą. Odtąd Maria zmieniła się zupełnie. Wrodzona energia znalazła teraz właściwe ujście. Ciągle biegała to do szkoły, to na zebrania Towarzystwa „Kuratorium nad Ociemniałymi”. Korespondowała z różnymi osobami za granicą i w kraju.

Czyniła starania o pomoce naukowe. Martwiła się o zdrowie dzieci w zakładzie i o wyniki w nauce.

A jak cieszyła się z każdego osiągnięcia, jak przejmowała się każdym niepowodzeniem! Płakała z radości, kiedy w dniu jej imienin po raz pierwszy dzieci złożyły jej życzenia. Mówiła przez łzy, że przypomniał się jej dom rodzinny i że wydaje się jej, jakby te wszystkie małe serduszka dziecięce biły w jej piersi.

W czasie wolnym Pani Maria wyjeżdżała z państwem Moszyńskimi na wieś albo nad morze. I wtedy - poznając dostępnymi sobie zmysłami piękno przyrody - zamyślała, się nagle i mówiła niespodziewanie: „Szkoda, że moje dzieci nie mogą tu przyjechać!”. Zbierała też muszelki, kamyki, nabierała do butelki wody morskiej - ciągle z myślą o swoich dzieciach. -

W tym miejscu dr Moszyńska przerwała opowiadanie, łzy nie pozwoliły jej mówić dalej . Mimo wielkiej odległości czasowej - uczucia wzięły górę. Mówiła o wielkiej przyjaźni, zagrzebanej już pod gruzami wydarzeń, ale zdawałem sobie sprawę , iż mówi o człowieku, który odegrał w jej życiu wielką rolę. Na koniec wyszeptała przez łzy: „To była kobieta wyjątkowa, świetlana”.

Nastało chwilowe milczenie. W zadumie przypomniało mi się kilka faktów opowiadanych nam jeszcze kiedyś przez panią Strzemińską, a dotyczących jej przyjaciół. Jeden z nich wiązał się z mężem pani doktor. Pracował on jako ginekolog w Wilnie. Cieszył się sławą doskonałego lekarza, a zarazem bardzo dobrego człowieka, pełnego humoru i życzliwości dla ludzi. Najwidoczniej też na skutek jakiejś choroby, odznaczał się wielką tuszą. Sprawiało mu to niemałe kłopoty - nie mógł wsiąść przez wąskie drzwi do miejskiego autobusu. Ponieważ szpital, w którym pracował, znajdował się dość daleko za miastem, jeździł do pracy dorożką.

Potem kupił sobie samochód - odkrytego forda. Naturalnie pani Maria zaraz wykorzystała ten fakt dla naszego Zakładu. Szofer musiał przyjechać tym samochodem i do nas. Z ciekawością oglądaliśmy samochód. Niewielu ludzi w tym czasie posiadało własne auta. Kierowca nie tylko tłumaczył nam, jak działa motor, podniósłszy maskę wozu, pokazywał nam, jak działa silnik, ale pozwalał nam zapalić motor, przyciskać klakson w kształcie dużej, gumowej gruszki, a wreszcie przewiózł nas samochodem po naszej ulicy.

Niestety, pośród opowiadań naszej pani kierowniczki znalazło się i jedno smutne. Dr Moszyński zachorował. Zaatakowała go straszna choroba - zakrzep krwi. Pewnego dnia nastąpiło nieszczęście. Skrzep utknął w jednym z naczyń krwionośnych w nodze. Musiano ją amputować. Dr Moszyński po wyjściu ze szpitala leżał w domu. Bardzo cierpiał, ale nie skarżył się. Pani Maria każdą wolną chwilę spędzała teraz przy jego łóżku.

Pewnego dnia nasza przełożona nie przyszła do szkoły. Dopiero nazajutrz dowiedzieliśmy się, z jakiego powodu. Historia, którą nam opowiedziała, zasmuciła nas, gdyż dotyczyła osoby dobrze nam znanej osobiście i z jej opowiadań. „Tego wieczoru - mówiła - jak zwykle usiadłam przy łóżku chorego i zaczęłam z nim przyjacielską pogawędkę o szkole i o jego kolegach. Zapominał wtedy o bólu. Jego stan zdrowia nie rokował nic dobrego. Skrzepy krwi w każdej chwili mogły zaatakować inny punkt organizmu.

Zaczął mi opowiadać zabawną przygodę, która zdarzyła się mu podczas pracy. Miał wyjątkowo dobry humor i umiał opowiadać obrazowo. Oboje czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie. Żona doktora Moszyńskiego nie wróciła jeszcze z pracy, a w domu oprócz nas znajdowała się tylko służąca Andzia. Wstałam z krzesła i podeszłam do pieca. Tak lepiej się rozmawiało. I nagle, w pół zdania, a nawet w pół słowa, doktor urwał opowiadanie. Przerażona, podbiegłam do łóżka, żeby sprawdzić puls doktora. Siedział oparty o poduszki - już nie żył. Skrzep krwi musiał zablokować którąś z głównych arterii mózgu”.

I znowu Maria została sama ze swą przyjaciółką. Ta śmierć bliskiej osoby zbliżyła je do siebie jeszcze bardziej. I tak zostały razem, nierozłączne aż do chwili ostatniej.

W roku 1936 pani Maria zachorowała na wątrobę. Badania pod kierunkiem dr Moszczyńskiej wykazały nowotwór. Choroba zabiła przedwcześnie wspaniałą kobietę, która snuła właśnie plany utworzenia szkoły średniej dla niewidomych. Nawet już częściowo były one wprowadzone w czyn.

Zaraz po ujawnieniu się choroby dr Moszyńska zajęła się sprawą zdrowia przyjaciółki. Sama przecież była chirurgiem. Chorą zajęli się także jej dawni koledzy lekarze i obecni koledzy jej przyjaciółki. Odbywało się jedno konsylium za drugim. Zrobiono operację. Niestety, medycyna okazała się bezradna.

Przy łożu umierającej zebrała się grupka bliskich jej osób. Pani Maria w bólach powtarzała nieprzytomnie pamiętne słowa, charakteryzujące całe jej życie: „Boże, miej w opiece niewidomych….” Śmierć nastąpiła w parę miesięcy po operacji, 24 listopada 1937 roku.

Po tej rozmowie w mieszkaniu w Łodzi, która wypełniła mi serce bolesnymi i zarazem tkliwymi i wspomnieniami myślałem: „Dlaczego tacy ludzie jak ona tak szybko odchodzą? Najwidoczniej spalają się w ogniu miłości do człowieka”.

W domu zastała mnie jeszcze jedna wiadomość. Zmarł dr Dobrzański - dawny wiceprezes zarządu Towarzystwa kuratorium nad Ociemniałymi w Wilnie. Mieszkał we Wrocławiu i nawet przed laty spotkałem go na ulicy. Poznał mnie i witał jak kogoś bardzo bliskiego. Szukałem jego grobu na cmentarzu, aby złożyć wiązankę kwiatów. Wspólnie z żoną z trudem odnaleźliśmy miejsce jego wiecznego spoczynku. Stałem długo w milczeniu, a w mojej pamięci przebiegały obrazy przeszłości. Czy warto do nich wracać? Myślę, że tak, albowiem ludzie ci, dzięki swoim czynom, przeszli do historii, gdyż tworzyli i budowali to wszystko z czego my dziś korzystamy.

Zofia Krzemkowska. Władysław Winnicki (1884-1961)

„Życie jest darem i zadaniem. Należy tak żyć, jakby miało się umrzeć jutro i tak pracować, jakby się miało żyć wiecznie”

Niewidomi nauczyciele, mają do spełnienia szczególną rolę. Nie tylko uczą wybranego przedmiotu, którym szczególnie się interesują, ale są autentyczni. Pokazują możliwości niewidomych i słabo widzących. Często są wzorem samodzielności i zrehabilitowania. W myśl zasady: „Słowa uczą, przykłady pociągają”. Przekazują dzieciom, młodzieży i ich rodzinom wiedzę o środowisku niewidomych, potrzebie kontynuowania nauki, wydawnictwach środowiskowych, organizacjach pracujących na ich rzecz, poszukiwaniu i uzyskaniu pracy.

Do takich nauczycieli - społeczników należał Władysław Winnicki z Bydgoszczy.

Władysław Winnicki urodził się 28 maja 1884 r., we wsi Trzebacz/ pow. Chełmno/. W rodzinie było dziewięcioro dzieci, Władysław należał do najstarszych. Ojcem jego był Antoni, matką Anna z domu Gumowska.

Pochodził z rodziny oficjalistów. W 1898 ukończył 7 klasową szkołę powszechną w Ostrowitem/ pow. Wąbrzeźno/. Od kwietnia 1899 r., przez trzy lata, uczył się ślusarstwa artystycznego u Franciszka Ziółkowskiego w Wąbrzeźnie. Tu złożył egzamin na pomocnika ślusarskiego. W grudniu 1901 r., w czasie nauki zawodu, wskutek wypadku, stracił wzrok w lewym oku. Mimo natychmiastowej pomocy lekarskiej, wzrok ulegał systematycznemu pogarszaniu. Chcąc go ratować, poddał się 12 operacjom oczu w klinice okulistycznej w Poznaniu. Leczył się także w Berlinie i Wiedniu, ale niestety bez rezultatu.

W 1918 r., w Zakładzie dla Ociemniałych w Bydgoszczy, nauczył się, między innymi - pisać na maszynie czarnodrukowej. Ta umiejętność bardzo mu się przydała w późniejszej pracy społecznej. W tym samym roku podjął dwuletnią naukę w Seminarium Nauczycielskim w Toruniu, uzyskując świadectwo dojrzałości.

W styczniu 1921 r., Krajowe Starostwo Pomorskie powołało go na nauczyciela niewidomych dzieci. Aby jak najlepiej przygotować się do tej pracy, wyjechał do Warszawy na roczny kurs w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej. Jego praca dyplomowa: „Nauka poglądowa w szkole dla ociemniałych” - została wysoko oceniona. Stale pogłębiając swą wiedzę, Władysław Winnicki aż do wybuchu wojny pracował na stanowisku nauczyciela w Wojewódzkim Zakładzie dla Ociemniałych w Bydgoszczy.

Od 1872 r. w Bydgoszczy istnieje zakład dla niewidomych który obsługiwał Wielkie Księstwo Poznańskie. Był jedną z lepszych placówek oświatowych dla niewidomych w tej części Europy, dobrze prosperował. W nim pracował Władysław Winnicki. Po pierwszej wojnie światowej Zakład stał się instytucją polską. W warsztatach Zakładu uczono: koszykarstwa, tapicerstwa, szczotkarstwa, trykotarstwa i robót ręcznych. Najzdolniejsi mieli szansę zdobycia zawodu nauczyciela, organisty, stroiciela fortepianów.

Władysław Winnicki uczył tu języka polskiego i historii. Pracował do września 1939 r. Ponieważ w okresie wojny Zakład Bydgoski był nieczynny, część dzieci umieszczona została w Królewcu, (obecnie Kaliningrad). Do pracy z nimi przydzielono Władysława Winnickiego. Na terenie Niemiec, w Królewcu, uczył od stycznia 1942 do czerwca 1944 roku.

Po II wojnie światowej, w czerwcu 1947 r., dzięki staraniom przewodniczącego Zarządu Głównego Związku Pracowników Niewidomych Rzeczypospolitej - dra Włodzimierza Dolańskiego - powierzono Władysławowi Winnickiemu organizację bydgoskiego zakładu dla niewidomych. Funkcję dyrektora tego Zakładu pełnił w latach 1948-1951. Po rezygnacji z kierowania placówką, Na stanowisku dyrektora Zakładu zastąpił go Feliks Banach, a Władysław Winnicki pozostał w szkole, jako nauczyciel zatrudniony w niepełnym wymiarze godzin.

Intensywna praca, zmaganie się z wieloma przeciwnościami losu, wyczerpały jego siły. Umiera 9 listopada 1961 roku . Żona Janina Klara przeżyła go o 6 lat. Spoczywają na cmentarzu przy ul. Kardynała Wyszyńskiego w Bydgoszczy. Na pogrzebie z udziałem rzeszy niewidomych żegnał go ówczesny prezes ZG Polskiego Związku Niewidomych- Mieczysław Michalak. Za zasługi, nie tylko dla regionu, ale dla ogółu polskich niewidomych - otrzymał między innymi - Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Kontynuatorami jego dzieła byli niewidomi nauczyciele bydgoskiej szkoły już nieżyjący: Henryk Mikołajczak - muzyk pianista, Kazimierz Kurzewski i Zbigniew Figurski - poloniści, historycy, Stefan Niewiarowski i Stanisław Januszewski - matematycy.

Bydgoszcz była ważną siedzibą wielu instytucji działających na rzecz niewidomych. Poza wspomnianym zakładem dla niewidomych dzieci, który niestety nie rozwiązywał problemów niewidomych dorosłych, na terenie Księstwa Poznańskiego istniało również: Towarzystwo Opieki nad Niewidomymi w Bydgoszczy, powstałe z inicjatywy Zakładu w 1889 r. Celem jego było: „Uszczęśliwianie niewidomych przez pracę”. Jedną z inicjatyw Towarzystwa było Schronisko dla Samotnych Niewidomych, które powstało w 1898 r. i działało przez 50 lat.

Władysław Winnicki współpracował z obiema instytucjami. Na terenie schroniska działała kaplica, z której korzystali niewidomi z całej Bydgoszczy. Znajdowało się ono przy ul. Kołłątaja 9. Po II wojnie światowej w gmachu byłego schroniska została zlokalizowana Spółdzielnia Inwalidów Niewidomych „Gryf”.

Kontynuatorem dzieła ojca był syn - Tadeusz Winnicki, urodzony w październiku 1923 r. Zmarł na terenie Niemiec w 2005 roku. Był nauczycielem w zakładzie dla niewidomych w Bydgoszczy (który w latach 70. otrzymał nazwę: „Ośrodek Szkolno-Wychowawczy im. L. Braile`a) przepracował 48 lat. Oto jak wspomina pracę społeczną swojego ojca.

- W 1923 r. ojciec był współzałożycielem a potem prezesem regionalnej organizacji Związku Cywilnych Niewidomych na Wielkopolskę. W okresie międzywojennym miała ona duże znaczenie w zakresie zrzeszania niewidomych i udzielania im konkretnej pomocy. Była to organizacja o charakterze charytatywnym.

Gdy podrosłem towarzyszyłem ojcu, jako przewodnik, do właścicieli fabryk po obuwie, po cukier i inne produkty, które potem rozdawaliśmy wśród potrzebujących niewidomych. Dużym powodzeniem cieszyły się wycieczki rekreacyjne dla niewidomych z rodzinami, organizowane na bydgoskie śluzy i koncerty propagandowe dla społeczeństwa, na których występowali niewidomi wokaliści, muzycy, recytatorzy. Biletem wstępu były wolne datki przeznaczone na działalność związku. Występowała m.in. (żyjąca jeszcze) niewidoma Janina Witkowska-Kochel.

Mieszkaliśmy wówczas przy ul. Kołłątaja 12/6 w Bydgoszczy. W naszym mieszkaniu mieściło się biuro związku. Tu przychodzili niewidomi interesanci. Mogli nabywać drobny sprzęt na przykład - tabliczki, rysiki. Zajmowaliśmy się nawet produkcją tych przedmiotów. Ojciec włączył do pracy całą rodzinę, mnie i moją siostrę- Krystynę, ale przede wszystkim matkę Janinę Klarę, którą poślubił w styczniu 1922 r. Matka była sekretarką ojca. Pisała pisma do urzędów, sporządzała protokoły posiedzeń zarządu. Robiła to bezinteresownie, bez jakiegokolwiek wynagrodzenia. -

Władysław Winnicki reprezentował region bydgoski na Zjeździe Niewidomych w Chorzowie w październiku w 1946 r., na którym powstał Związek Pracowników Niewidomych RP. Był prezesem oddziału bydgoskiego tego związku, a potem Polskiego Związku Niewidomych aż do śmierci czyli do 1961 roku, kiedy to po nim funkcję tę przejął prezes Henoch Drat.

Na pierwszym Krajowym Zjeździe Delegatów PZN, który odbył się 16 i 17 czerwca 1951 r. Władysław Winnicki był najstarszym delegatem. Otworzył więc zjazd mówiąc: „W pierwszym rzędzie zobowiązujemy wybrane dziś władze centralne naszego związku do jak najszerszego rozbudowania pracy kulturalno wychowawczej w szeregach związkowych, do stałego czuwania nad właściwym przebiegiem akcji zatrudniania i przysposobienia zawodowego niewidomych jak również do roztaczania jak najtroskliwszej opieki nad sprawami niewidomych i do jak najszybszego zlikwidowania wśród niewidomych analfabetyzmu”. W większości - mimo upływu tylu lat nakreślone zadania są nadal aktualne.

Pamięć

Zamierzając napisać wspomnienie o Władysławie Winnickim, dotarłam do jednego z tysięcy jego uczniów - Tadeusza Błażejewskiego z Bydgoszczy. Oto co powiedział: „zawdzięczam Winnickiemu wszystko. To on wyciągnął nas trzech młodych mężczyzn z Domu Opieki w Piechcinie, umieszczając w bydgoskim zakładzie dla niewidomych, którym kierował. Był rok 1949, miałem 22 lata. On dał mi naukę w szkole, umiejętność posługiwania się brajlem, pomógł w uzyskaniu renty, sam na maszynie czarno drukowej napisał dla mnie podanie i odwołanie, bo miałem z tym perturbacje. Pomógł w uzyskaniu pracy w Spółdzielni „Gryf”. Pod koniec życia, gdy przebywał w szpitalu, odwiedzałem go z kolegą - również jego uczniem Ryszardem Dondorowiczem”.

Równie dobre i jasne są moje własne refleksje.

Uczęszczałam do bydgoskiej szkoły dla niewidomych w latach 1948-1954, jestem jej absolwentką. Właśnie wtedy zetknęłam się bezpośrednio z Władysławem Winnickim, jako uczennica zakładu. Imponował mi energią, aktywnością i samodzielnością. Był wszędzie. Mówił głośno. Sam chodził z białą laską, poruszał się po Bydgoszczy, co wówczas było rzadkością. Donośnym głosem prosił przechodniów o pomoc. Nie można było mu odmówić. Dla niewidomych uczniów był wzorem zrehabilitowania. Ceniliśmy w nim to, że umiał trafić do każdego, troszczył się o nas, mimo zakazu przybliżał nam postać marszałka Józefa Piłsudskiego. Często spał na terenie szkoły, by wszystkiego samemu dopatrzeć. Okres jego dyrektorowania zbiegał się z powstaniem Bydgoskiego Oddziału PZN, Spółdzielni Inwalidów Niewidomych „Gryf” w Bydgoszczy. Miał więc wielorakie obowiązki jako nauczyciel i działacz społeczny związku - jego prezes.

Jesteśmy wdzięczni za jego dokonania, z których nadal korzystamy. Oby zechcieli sięgnąć do nich młodzi niewidomi. Nakazem staje się pamiętanie kim był, czego dokonał dla niewidomych. Czas mija - pamięć zostaje.

Marek Bachulski. Jan Silhan /1889 - 1971/

Jana Silhana trudno byłoby nazwać działaczem niewidomych , jeśli termin „działacz” kojarzy się komuś co najwyżej z typem urzędnika lub funkcjonariusza, któremu zalecono zajęcie się takim czy innym resortem, a który z tej racji rości sobie tytuł do chwały. Można by go nazwać raczej wybitną osobistością ruchu niewidomych w Polsce.

Z metryki chrztu możemy się dowiedzieć, że pochodzi z rodziny inteligenckiej. Ojciec Franciszek był urzędnikiem bankowym, matka Anna z Paczoskich - nauczycielką. Ich przynależność państwowa do monarchii austrowęgierskiej miała w przyszłości zaważyć na losach syna. Nawiasem warto wspomnieć, że księdzem udzielającym chrztu był prałat Jan Skalski - autor ciekawych wspomnień z tamtych czasów.

Jan Silhan urodził się w Kijowie 1 listopada 1889 roku. Ojciec jego, jak sam pisze, był spolszczonym Czechem, matka Polką i w polskim duchu był wychowywany. W swym mieście rodzinnym ukończył średnią szkołę realną - gimnazjum matematyczno - fizyczne.

W latach szkolnych Silhana stolica Ukrainy - dawniejszej Rusi, nie była terenem tak polakożerczej kampanii, z jaką polska młodzież musiała stykać się w szkołach ówczesnej Kongresówki. Ze wspomnień szkolnych nie tylko Polaków, lecz i Rosjan, na przykład Konstantego Paustowskiego - wynikało, że w szkołach kijowskich nie dochodziło wówczas do większych zadrażnień między młodzieżą polską, rosyjską, ukraińską czy żydowską. Kijów, choć nie objęty granicami Polski sprzed pierwszego rozbioru, zasiedlała liczna kolonia polska, a do szkół zjeżdżali tu synowie polskiego ziemiaństwa czy jeszcze liczniejszych oficjalistów dworskich i inteligencji technicznej, skupionej wokół dobrze rozwijającego się przemysłu cukrowniczego na tych żyznych ziemiach.

Kiedy wysoki, jasnowłosy, przystojny Jan Silhan, mający niewątpliwie uzdolnienia matematyczno-techniczne (na późniejszym świadectwie z egzaminu państwowego we Lwowie widać same bardzo dobre i celujące stopnie) wstępował na politechnikę, na wydział budowy maszyn w rodzinnym mieście, było już po rewolucji 1905 roku. Odpływała fala strajków, manifestacji, rozbijania fabryk monopolu spirytusowego i wylewania ich produktów do rynsztoków. Okres studiów Jana Silhana (1907-1911) zbiega się z wprowadzeniem na terytorium państwa carów tzw. reakcji stołypinowskiej. Mianem tym określano politykę premiera i ministra spraw wewnętrznych Piotra Stołypina, która zmierzała do odebrania społeczeństwu niewielkiego marginesu swobody zdobytego podczas rewolucji 1905 roku.

Młodemu studentowi nie dane jest jednak ukończyć wybranej przez siebie uczelni, choć niewiele mu do tego brakuje. Kończy tylko osiem semestrów. Wrażliwość na krzywdę społeczną skłania go do działalności w szeregach Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji, co przyjdzie mu przypłacić dziewięciomiesięcznym pobytem w więzieniu w latach 1911-1912. Niezależnie od tego, na politechnice jest członkiem Korporacji Polskiej Młodzieży Demokratycznej. Starania matki Jana zostały uwieńczone powodzeniem i krnąbrnego studenta wypuszczono z więzienia pod warunkiem, że natychmiast opuści granice Rosji.

Sprawa była o tyle prosta, że jak już powiedziano, rodzice Jana byli poddanymi monarchii austrowęgierskiej, podobnie zresztą jak prawie wszyscy Polacy zamieszkujący wtedy wschodnią i zachodnią Małopolskę. Wkrótce Jan Silhan immatrykulowany został w poczet studentów politechniki lwowskiej, gdzie panowały bez porównania liberalniejsze stosunki, a językiem wykładowym był polski. Studiował tu cztery semestry, do 1913 roku.

Nie przerwał swej działalności społecznej, uczestnicząc w pracach Akademickiego Zrzeszenia Młodzieży Lewicowej „Spójnia”. Na terenie Lwowa kierował też działalnością emigracyjnej grupy SDPRR. Ale tymczasem to, co nazwano potem zbrojnym pokojem, a co wkrótce miało się przerodzić w wielką wojnę, wymagało nowych sił ludzkich i świeżo upieczony lwowianin zostaje powołany do austriackiej armii.

Austriacka - była to armia więcej z nazwy, strategii dowodzenia i mundurów, niż ze składu narodowościowego jej żołnierzy. Była to niewątpliwie najbardziej zróżnicowana pod względem narodowościowym armia europejska. Prócz rdzennych Austriaków spotykało się tam Węgrów, Polaków, Czechów, Słowaków, Niemców, Chorwatów, chłopów z Bośni i Hercegowiny, Rumunów, Żydów, Ukraińców, których wtedy jeszcze nazywano Rusinami, a nawet Tyrolczyków, którzy - choć używali między sobą niemieckiego dialektu - uważali się za odrębnych od Austriaków z niżej położonych rejonów. Wojna zastaje porucznika Jana Silhana w macierzystym pułku w Libercu w północnych Czechach. Stamtąd zostaje on wraz ze swym pułkiem wysłany na front serbski, gdzie dochodzi do bitwy pod Szabacem.

Wojna ma swe żelazne prawa, które zmuszają żołnierza do walki, niezależnie od tego, czy żywi wrogość lub nienawiść do człowieka ubranego w inny mundur, po tamtej stronie linii frontu, czy też przeciwnie - współczuje mu lub żywi do niego sympatię. W późniejszej korespondencji kapitan Silhan wyrażał się o serbskich żołnierzach z życzliwością, choć za walkę z nimi otrzymał austriacki złoty medal za waleczność. Ponadto serbska kula karabinowa wybija mu lewe oko, wychodząc w okolicy prawego przy skroni. W efekcie Jan Silhan traci obie gałki oczne.

Dla każdego człowieka jest ciężkim przejście, zwłaszcza nagłe, od stanu pełnej sprawności fizycznej do ciężkiego inwalidztwa. Pomocą w psychicznym przełamaniu przygnębienia, w jakim się znalazł młody oficer, był niewątpliwie ordynator szpitala w Budapeszcie, dokąd, go przewieziono - prof. Gross, który sprowadził do Jana Silhana znanego tyflopedagoga z Czerniowiec - Jerzego Halarewicza. Ten nauczył nowo ociemniałego alfabetu Braille`a i pomógł mu w wyrobieniu przeświadczenia o możliwości dalszego działania na tym właśnie polu - w kształceniu młodzieży pozbawionej wzroku.

Z myślą o poznaniu metod nauczania w świecie ciemności, w którym znalazł się tak nagle, udaje się Silhan do Wiednia, aby tam uczęszczać, jako hospitant (rodzaj wolnego słuchacza) na zajęcia w Instytucie Wychowawczym Niewidomych Dzieci, który pod kierownictwem dyrektora Aleksandra Mella ma sławę drugiej po paryskiej tego rodzaju placówki w Europie. Chcąc pogłębić swą wiedzę, uczęszcza na wykłady pedagogiczne na wydziale filozoficznym trzeciej swej kolejnej wyższej uczelni - Uniwersytetu Wiedeńskiego, wkrótce też spotkać ma oferującą mu swą pomoc przy przepisywaniu ze stenografii na alfabet Braille`a notatek z wykładów, starszą o trzy lata od siebie, pannę Margit Krausz. Urodzona w Budapeszcie i pracująca jako księgowa, zgłosiła się na okres wojny do pracy w szpitalu wojskowym jako asystentka chirurgiczna, by nieść pomoc rannym. Niedługo zostanie, mimo niechętnie patrzącej na ten mariaż rodziny, panią Silhanową, by towarzyszyć swemu mężowi aż do jego śmierci.

O tym spotkaniu tak napisze po latach, w styczniu 1968 roku, Jan Silhan: „Współpraca ta datuje się właściwie z okresu jeszcze wcześniejszego, albowiem rozpoczęła się niemal nazajutrz po zawarciu naszej z mą Margit znajomości na terenie jednego ze szpitali wiedeńskich, gdzie Margit była asystentką chirurgiczną. Było to w marcu 1915 roku, gdy żona moja miała już za sobą dobrych parę miesięcy ochotniczej służby niesienia pomocy rannym. Do służby tej zgłosiła się przerywając, jak przypuszczała, na parę miesięcy, swoją pracę biurową buchalterki w jednej z tamtejszych firm (...).

Z kolei i ja zgłosiłem się do podobnej pracy, z tym tylko, że obejmować miała zarówno ociemniałych wojennych, jak i dzieci niewidome. Hospitalizowałem już w Państwowym Instytucie Wychowania Niewidomych, studiując odnośną literaturę fachową. A Margit z miejsca oświadczyła, że byłaby gotowa przyjść mi w tej pracy z pomocą, oczywiście - bezinteresownie. Toteż po wyczerpującej, bądź co bądź, pracy szpitalnej, w której zresztą wyróżniała się zarówno gorliwością, jak i techniczną i merytoryczną sprawnością, całe popołudnia poświęcała czytaniu na głos, kopiowaniu brajlem niezbędnych tekstów, towarzysząc mi na popołudniowe wykłady tamtejszej wszechnicy na wydziale filozoficznym i sekundując mi w zabiegach o stworzenie Związku Ociemniałych Inwalidów Wojennych i w trosce o pozostających w ówczesnej Centrali Ociemniałych Inwalidów Wojny Polakach”.

A tak okoliczności ich ślubu opisała po wielu latach Margit Silhanowa: „Nasz ślub (...) był bardzo uroczysty i poważny związek serc, poświęcony przez kapelana wojskowego Henryka Dobrożeńskiego w małej, pięknie udekorowanej i rzęsiście oświetlonej kaplicy szpitalnej. Obecna była tylko z rodziny moja matka, świadkowie nasi, dyrektor radca Mell i dr Bayer (nasi przełożeni), wszyscy z mojego szpitala pracujący lekarze z żonami, tamtejszy personel i nasi przyjaciele”. Nawet po latach pobytu w Polsce nie pozbyła się pani Margit drobnych, czasem zabawnie brzmiących dla polskiego ucha błędów językowych. Bo oprócz lekkiego obcego akcentu używała go w mowie i w piśmie na ogół poprawnie.

Pewne poczucie obcości wobec polskiego otoczenia musiała Margit odczuwać jednak przez czas jakiś, gdy znalazła się z mężem na terytorium Polski we Lwowie. Porozumiewała się początkowo z mężem noszącym mundur polski, po niemiecku, co po odzyskaniu niepodległości wywoływało wśród przypadkowych słuchaczy nieprzychylne komentarze. Był to przecież język byłego zaborcy.

Rodzina panny młodej odnosiła się niezbyt życzliwie do jej małżeństwa, co zresztą wynika ze stwierdzenia Margit Silhanowej, że na ślubie była tylko jej matka. Niewątpliwie jednak małżeństwo to miało dla Jana Silhana wielkie znaczenie, gdyż abstrahując od sfery uczuciowej - tak niezmiernie ważnej w życiu każdego człowieka, a tym bardziej inwalidy - ułatwiało mu pracę, a co za tym idzie, lepsze przystosowanie się do zmienionych warunków życia.

We wrześniu 1917 roku Silhanowie udają się w podróż po różnych ośrodkach tyflopedagogicznych rozrzuconych na terenie monarchii. Inne państwa, oprócz wilhelmowskich Niemiec nie byłyby i tak dostępne, z racji toczących się działań wojennych. A więc: Praga, Linz, Insbruck, Salzburg, Graz, Usti nad Łabą.

Tymczasem na wniosek dyrektora Instytutu Wychowawczego Niewidomych Dzieci prof. Aleksandra Mella, Ministerstwo Wojny powołało ponownie ociemniałego porucznika do służby czynnej, polecając mu zorganizowanie we Lwowie na bardziej nowoczesnych zasadach niż to robiono dotychczas, szkoły inwalidów wojennych dla Galicji i Bukowiny. Dotychczas działalnością tą zajmował się Związek Ciemnych we Lwowie. Na początku października 1917 roku porucznik Silhan powrócił z żoną do miasta znanego mu dobrze z czasów studenckich, którego nie mógł już więcej oglądać. Było ono malowniczo położone na starym szlaku kupieckim w połowie drogi między Morzem Bałtyckim a Czarnym. Ze swymi katedrami trzech obrządków katolickich miasto miało jakiś specyficzny klimat, który kazał ludziom wspominać je po latach z rozrzewnieniem.

Teraz do szkoły, która była raczej, jakbyśmy to dziś powiedzieli - ośrodkiem rehabilitacji podstawowej i zawodowej zarazem - zjeżdżali żołnierze w niebieskawych mundurach, w szkopkowatych czapkach z austriackim bączkiem, którym gaz bojowy wyżerał oczy, którzy stracili wzrok od kontuzji i ran od kul, odłamków granatów i szrapneli. Po trzech latach wojny armia ta zatraciła już swego bojowego ducha, bo czy zresztą mogła go mieć walcząc za sprawę, do której żołnierz nie miał przekonania?

„Bośmy żołnierze jako psy, bezdomni są włóczędzy. Trapi nas Moskal, gryzą wszy za Austrii skrawek nędzny” - śpiewano w okopach. Teraz, gdy ciężkie kalectwo wyłączyło ich z wojny, może wyrwało z grozy śmierci, zrezygnowani i przygnębieni, nie bardzo chcieli się poddać nawet temu minimum dyscypliny, którą musiał im narzucić kierownik szkoły.

Porucznik Silhan był zdania, iż nawet zasługi wojenne nie powinny zwalniać żołnierza po utracie wzroku od postawy czynnej, zamiast biernego oczekiwania na renty i apanaże. Zamiłowanie do pracy pedagogiczno - społecznej, studia na uniwersytecie wiedeńskim, a także obserwacje poczynione w charakterze hospitanta w Instytucie Wychowawczym Niewidomych Dzieci, ułatwiały niewątpliwie por. Silhanowi zadanie.

Nowy program ośrodka rehabilitacyjnego w dziedzinie zawodowej i społecznej (poprzedni program prowadzony był przez rok i organizowany w formie szkolenia ociemniałych żołnierzy przez Związek Ciemnych) zaplanowano na okres trzyletni. Obejmował on szkolenie w produkcji szczotkarskiej i koszykarskiej. Nie zapomniano o nauczaniu ociemniałych żołnierzy pisma Braille`a. Zapewne większy, niż w obecnych czasach, procent analfabetyzmu wśród żołnierzy wpływał na to, iż tylko czterdzieści procent kończących szkolenie w ośrodku umiało się posługiwać pismem poznawanym dotykiem.

Uczono również pisania za pomocą zwykłej maszyny czarnodrukowej. By wypełnić ciszę bezradiowego prawie jeszcze świata zharmonizowanymi dźwiękami, a przy tym dać im samym rozrywkę kulturalną w postaci uprawiania muzyki, prowadzono naukę gry na mandolinie, skrzypcach i fortepianie, wspólnie chodzono do teatru. Myślę, że był to naprawdę nowoczesny program rehabilitacji, skoro bez mała w pięćdziesiąt lat później program kursu rehabilitacyjnego, jeśli nie liczyć kilku gorzej lub lepiej zorganizowanych wykładów i tego, że koszykarstwo i szczotkarstwo zastąpiono zajęciami warsztatowymi w metalu, drewnie i robotach ręcznych, nie różnił się od tamtego. Okres nauki w szkole trwał, jak wspomniałem, trzy lata - z tym, że dwa ostatnie były właściwie dobrowolnym pobytem uczniów starszych dla pomocy nowo przybyłym na kurs. W ciągu dziewięciu lat istnienia szkoły wykształcono w tych niewielkich pomieszczeniach stu osiemdziesięciu uczniów. Zakład składał się z trzech pokoi warsztatowych, pokoju szkolnego, magazynu, biura, sali jadalnej i czterech sal sypialnych na dwanaście osób każda. Przy zakładzie znajdował się duży ogród. Trzeba się też było zatroszczyć o przyszłe usamodzielnienie opuszczających ośrodek żołnierzy. Z pomocą Towarzystwa Zagród dla Ociemniałych Żołnierzy utworzono specjalny fundusz na zakup zagród wiejskich i własnych domków, z którego przyznawano jednorazowo kwotę w wysokości sześciu i pół tysiąca do dziesięciu tysięcy koron. Do czasu realizacji kupna wypłacono z odsetek umieszczonego w banku kapitału kwotę trzydzieści - pięćdziesiąt koron miesięcznie. Na zakup surowca i sprzętu do produkcji wypłacono zasiłki z funduszu im. Karoliny Dzieduszyckiej, zaś na potrzeby życiowe - z funduszu im. Stanisława Mycielskiego. Zabiegano również o przyznawanie koncesji monopolowych ociemniałym żołnierzom.

Nie wiadomo, jak walki polsko - ukraińskie wpłynęły na działalność ośrodka, gdyż brak tu danych. Potem już przybywali do szkoły żołnierze, którzy nosili polskie mundury. Działalność ośrodka zakończyła się wszakże dopiero w roku 1926.

Lecz nie tylko do spraw ociemniałych żołnierzy ogranicza się działalność Jana Silhana. Jest on zdania, że choćby z racji młodego wieku, w którym stracili wzrok, powinni odegrać kluczową rolę w ruchu niewidomych przez służenie innym radą i pomocą. Jan Silhan, który już w Wojsku Polskim otrzymuje awans na kapitana, działa jako prezes Kółka Rolniczego i Powiatowego Związku Osadników w Radziechowie, gdzie w latach 1926-1936 przebywał jako osadnik. Jego działalność przy żywej naturze i pogodnym usposobieniu skierowuje się wówczas na sprawy ogółu niewidomych.

Gdy do Polski przyjeżdża z funduszem zebranym wśród Polonii amerykańskiej Winifred Holt i w Warszawie powstaje Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi "Latarnia"- Silhan szybko nawiązuje z nim kontakt, przyczyniając się do powstania filii Towarzystwa we Lwowie. Godna uwagi jest energia tego człowieka. Działa w Związku Ociemniałych Żołnierzy Małopolski „Spójnia”, włączonym później do Ogólnopolskiego Związku Ociemniałych Żołnierzy, jest prezesem powiatowej sekcji Związku Inwalidów Wojennych RP, a przez dwie kadencje radnym w Radziechowie, gdzie jako osadnik przewodniczy kółku rolniczemu.

W wojskowej karcie ewidencyjnej z pierwszych lat po odzyskaniu niepodległości zaznaczono, że zna języki polski, rosyjski, ukraiński, czeski, niemiecki. Dziś trudno stwierdzić, czy przebywanie w różnych krajach monarchii austrowęgierskiej, nie licząc terytorium Ukrainy i byłego zaboru rosyjskiego, czy też stykanie się z różnymi, grupami narodowościowymi skłoniło go do poznania esperanto - sztucznego języka międzynarodowego. Uważa słusznie, że język ten może oddać duże usługi w kontaktach poprzez granice państw między niewidomymi. Poznanie i nauczenie się go ułatwia kapitanowi Silhanowi kontakty z niewidomymi innych krajów, a poprzez pisywanie artykułów w prasie esperanckiej, jak "Esperanta Ligillo", informuje opinię niewidomych w świecie o tym, co robią polscy inwalidzi wzroku. Jako przykład takiej propagandy osiągnięć polskich niewidomych można wymienić przetłumaczenie pracy dr Włodzimierza Dolańskiego o zmyśle przeszkód u niewidomych, którą tłumaczy na esperanto. W tym także języku wygłoszono ją później na międzynarodowym kongresie niewidomych w roku 1937 w Warszawie. Jeśli już wspomnieliśmy o doktorze Dolańskim, warto zwrócić uwagę, że właśnie w korespondencji z tym wybitnym tyflopedagogiem zarysowuje się wyraźniej osobowość Jana Silhana. U pierwszego przejawiała się umysłowość niewątpliwie głębsza, bardziej skłonna do refleksji. Choć dr Dolański posiadał także pewne cechy praktyczne - jak zdolność samodzielnego poruszania się, mimo dodatkowego kalectwa, czy umiejętność uzyskiwania czegoś dla innych był niewątpliwie mniej rzutki od swego ociemniałego współkorespondenta. W korespondencji między nimi stroną inicjującą, wysuwającą jakieś pomysły czy propozycje lub zapytania jest zawsze Jan Silhan. Zawsze jednak można - poza tymi pytaniami czy propozycjami - wyczuć atencję, z jaką się zwraca do niewiele starszego współtowarzysza losu.

Przed zacytowaniem fragmentów wspomnianej korespondencji należy przypomnieć, iż Silhan był członkiem, potem wiceprezesem, a wreszcie prezesem UABO (Universala Asocio de Blindul Organizajoj) - Międzynarodowej Federacji Związków Samopomocowych Niewidomych. Należały do niej organizacje niewidomych z szesnastu krajów. Polska była w niej reprezentowana przez Związek Ociemniałych Żołnierzy. Językiem, jakiego używano na zjazdach i w prasie tej organizacji, było esperanto. Oto jak zachęcał kpt Silhan doktora Dolańskiego do wzięcia udziału w warszawskim kongresie UABO i jak opisywał go po zjeździe, gdy Włodzimierz Dolański nie mógł nań przybyć:

„Kongres zapowiada się bardzo sympatycznie, gdyż Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej czyni wszelkie starania, aby należycie podjąć naszych zagranicznych gości. Zgłoszenia dalszych udziałów i referatów trwają. Polskie instytucje również bardzo mile potraktowały sprawę, tylko z Lasek nie mamy jeszcze żadnej wiadomości... Nawet instytucje zagraniczne już dawno odpisały. Także Valentin Hauy nie grzeszy skrupulatnością w korespondencji, a jednak jesteśmy w posiadaniu ich miłej, serdecznej odpowiedzi. Jedynie z powodu wystawy światowej i licznych kongresów, które podczas jej trwania odbędą się w Paryżu, Valentin Hauy nie przyśle delegata, natomiast weźmie udział w naszej wystawie. Nie chcę sobie milczenia Lasek tłumaczyć inaczej, jak tylko brakiem czasu. Byłbym jednak bardzo wdzięczny za taką czy owaką odpowiedź, albowiem układam już definitywny program kongresu i chciałbym w nim uwzględnić całodzienną wycieczkę do Lasek, o ile takowa byłaby pożądana”.

7 maja 1937 r. a także po kongresie dnia 7 września 1937 roku: „Dziękuję za referat, który został wygłoszony na kongresie i obudził nie tylko żywe zainteresowanie, ale i rezolucję względnie uchwałę, by referat ten, wydrukowany przez UABO w brajlu, został rozpowszechniony wśród zrzeszonych organizacji i był streszczony w odnośnych czasopismach krajowych. Hipoteza Pana Doktora odnośnie do problemu zmysłu przeszkód u niewidomych trafiła wszystkim do przekonania - oceniono ją nie tylko z punktu widzenia naukowego i praktycznego, ale i uznano za ważny przyczynek do rozwiązania w opinii ogółu tak szkodliwego dla niewidomych przesądu, jakoby posiadać oni mieli jakieś tajemnicze, różniące ich od świata widzących, właściwości, niedające się wytłumaczyć niedwuznacznie na podstawie ścisłej analizy naukowej (...).

Korzystam z okazji, aby przypomnieć Kochanemu Panu Doktorowi, iż w dniu 27 września roku bieżącego Velikó Lj. Ramadanovic, założyciel i dyrektor „Domu Slepich Viteskog Krala Aleksandra I Ujedinitela” w Zemuniu, obchodzić będzie uroczyście czterdziestolecie swej ofiarnej i wydatnej nad podziw działalności dla dobra społecznie słabych, tudzież dwudziestolecie istnienia Zakładu Ociemniałych. Zaczątki tegoż powstały na dalekiej Ziemi Afrykańskiej (Bezerta) w 1917 roku, kiedy to Ramadanovic zajął się prawdziwie po ojcowsku losem zgromadzonych tam w barakach szpitali armii serbskiej ociemniałych żołnierzy”.

Mówiąc o działalności Jana Silhana w okresie międzywojennym warto może wspomnieć o tym, że usiłował połączyć dwie organizacje opiekujące się niewidomymi żydowskimi. Miał też zasługi, jak podano w życiorysie znajdującym się w zbiorach archiwalnych Centralnej Biblioteki PZN, w ujednoliceniu polskiego alfabetu brajlowskiego, co nastąpiło w roku 1934. Do tego roku istniało w Polsce kilka systemów oznaczania znakami brajlowskimi liter, czego niedogodności nie trzeba chyba wyjaśniać.

Aby nie przedstawiać działalności Jana Silhana wyłącznie jako jednego pasma sukcesów, należy przypomnieć o tym, co sam także określał jako niepowodzenie - nie udało mu się stworzyć działającego w skali krajowej komitetu do spraw opieki nad niewidomymi. Starania czynione w tym kierunku w Warszawie na początku lat trzydziestych, popierane przez innego wybitnego polskiego niewidomego - majora Edwina Wagnera, nie odniosły skutku. Powstały wreszcie komitet nie stał się do1939 roku czynnie funkcjonującą placówką. Do tego momentu nie udało się kapitanowi Silhanowi, który w roku 1936 przeniósł się do Lwowa z Radziechowa, osiągnąć zmiany charakteru Towarzystwa Opieki nad Niewidomymi we Lwowie.

Miało ono bowiem profil organizacji filantropijnej, natomiast kapitan zamierzał zaś nadać mu cechy organizacji produktywno - samopomocowej. Te poczynania przerwał wybuch II wojny światowej.

Wrzesień 1939 roku stanowi wyraźną cezurę w warunkach życia obywateli polskich niezależnie od tego czy byli to ludzie pełnosprawni, czy inwalidzi, czy znaleźli się pod bezpośrednimi działaniami wojennymi, czy też nie. Dla wszystkich, którzy interesują się niedawną przeszłością kraju, są to rzeczy znane i nie miejsce tu na szersze ich omawianie. W znajdującym się teraz poza granicami Polski Lwowie państwo Silhanowie przystępują do pracy w spółdzielni „Kondytor”, zorganizowanej zresztą przez innego niewidomego - Antoniego Starczewskiego. Spółdzielnia ta, w której zajmowano się wypiekaniem ciastek i wyrobem cukierków, obsługiwała dziewiętnaście kawiarń. Dawała ona możność skromnego utrzymania żonom wielu oficerów polskich i inwalidów, co w ówczesnych warunkach nie było sprawą bez znaczenia. Margit Silhan została kierowniczką jednej z podległych spółdzielni „Kondytor” kawiarń. Gdy Lwów zajęły w lipcu 1941 roku wojska niemieckie, Jan Silhan zajął się udzielaniem lekcji matematyki, co pozwalało na przetrwanie tego trudnego okresu. Decyzje jałtańskie z lutego 1945 roku, przesuwają daleko na zachód wschodnią granicę Polski, pozostawiając Lwów kilkadziesiąt kilometrów od niej.

Silhanowie, jak wielu innych lwowiaków, postanawiają ruszyć na zachód, by znaleźć się w nowych granicach powojennej Polski. Osiedlają się na stałe w Krakowie, choć potem, w listach do Włodzimierza Polańskiego, kapitan Silhan parokrotnie wspomina o niezrealizowanym projekcie przeniesienia się do Warszawy. Jak często, tak i tu, o stałym miejscu pobytu decydowały okoliczności zewnętrzne. Ale przeniesienie się do innego miasta, które niekiedy wytrącało z równowagi psychicznej wielu ludzi pełnosprawnych w jego wieku, nie dotyka tego ociemniałego od trzydziestu lat człowieka.

Z nową energią zabiera się do pracy. Sporą część własnych książek brajlowskich, które udało mu się ocalić z powojennej tułaczki, przeznacza na cele społeczne dla innych niewidomych. Inicjuje też na terenie Krakowa akcję społecznych kopistek, które przepisują w brajlu książki ukazujące się w zwykłym druku. Jest organizatorem oddziału szczotkarskiego przy Spółdzielni Inwalidów „Robotnik” na Stradomiu, który później staje się bazą do powstania Krakowskiej Spółdzielni Niewidomych. Uczestniczy we wznowionej działalności Związku Ociemniałych Żołnierzy i założonym po wojnie Związku Pracowników Niewidomych RP, gdzie od 1948 do 1951 roku pełni funkcję prezesa Oddziału. Ujemne skutki okresu stalinowskiego nie ominęły i niewidomych. Ponieważ wszędzie dopatrywano się działalności wroga klasowego, skwapliwie „czepiano” się znanych sprzed wojny osobistości świata niewidomych. Gdy Jan Silhan dawał w swym referacie przykład zatrudnienia niewidomych w rozwiniętych krajach zachodnich, zarzucano mu gloryfikowanie stosunków kapitalistycznych czy schlebianie amerykańskim imperialistom. Tak pisał o tym do dr Dolańskiego w liście z 18 lutego 1950 roku :

„...Ubolewam, że m.in. i moje dwa artykuły dały powód do krytyki. Oba podyktowane były najlepszą wolą (…). Chciałem wskazać, że niesłuszne jest twierdzenie wielu, nawet miarodajnych działaczy, jakoby inwalida jako pracownik jest nieproduktywny, że akcja zatrudnienia ich to kosztowne obciążenie machiny gospodarczej, to dodatkowe świadczenie przemysłu na inwalidów. Dlatego podałem dane statystyczne, wskazujące dokładnie, że w takich USA gospodarczy efekt przeszkolenia inwalidów jest frapująco pozytywny. Miast wydatkować na ich utrzymanie od trzystu do pięciuset dolarów rocznie, gospodarka ma dzięki ich pracy około dwóch tysięcy dolarów rocznego dochodu! Nie chodziło tedy o wskazanie wysokości zarobków tamtejszych inwalidów, ile o sam fakt efektywnego, znacznego wkładu pracujących inwalidów do dochodu społecznego. (…).

A w artykule o pracy radzieckich niewidomych znowuż możemy zaczerpnąć wiele dla nas cennych wskazówek na dodatnich i ujemnych doświadczeniach tam poczynionych. Byłoby absolutnym głupstwem cytować tylko rzeczy imponujące, a przemilczać rzeczy słabsze (…). Na własnych błędach i na błędach naszych przyjaciół uczymy się postępować jak najlepiej! Unikajmy błędów gdzie indziej popełnionych, to wyjdzie nam na dobre”.

W roku 1951 podczas wyborów okręgu PZN zostaje, w wyniku odgórnej presji, zmuszony do rezygnacji, mimo iż za jego kandydaturą wypowiadają się miejscowi niewidomi. Przez kilka miesięcy w latach 1951-1952 znajduje zatrudnienie przy Akademii Górniczo - Hutniczej, w repetytorium z zakresu szkoły średniej, wykładając matematykę.

Tym, co zastanawia w pracy Jana Silhana, jest wielotorowość, którą można wytłumaczyć chyba tylko stałą pomocą i współpracą żony, nazywanej przezeń jego „alter ego”. Dziś na każdym odcinku, na którym pracował do ostatnich lat życia kapitan Silhan, pracuje inna osoba, i choć oczywiście można przyjąć, że zakres pracy nad poszczególnymi zagadnieniami rozszerzył się - wielostronność tego ociemniałego jest godna podziwu.

Jednym z torów pracy Kapitana było esperanto, które uznawał za język o szczególnym znaczeniu dla kontaktów między niewidomymi w różnych krajach. Niezależnie od esperanta i wymienionych uprzednio znanych mu języków, poznał jeszcze serbski, angielski i francuski. Ułatwiało mu to znacznie międzynarodowe kontakty z niewidomymi. Sam prenumerował około trzydziestu czasopism, poświęconych tematyce tyflologicznej.

Był założycielem i przez kilkanaście lat redaktorem brajlowskiego kwartalnika „Pola Stelo”, który, wydawany w języku esperanto, popularyzuje sprawy polskich niewidomych daleko poza granicami naszego kraju.

Dziedziną, którą się bardzo interesował, był także masaż leczniczy. Pracę masażysty uważał za szczególnie odpowiednią dla niewidomych z racji ich wyczulonego dotyku. Często zachęcał nowo ociemniałych, zwłaszcza mających średnie lub wyższe wykształcenie, do szkolenia się w tym zawodzie. Sam ukończył we Lwowie, jeszcze przed wojną, kurs masażu profesora Aleksiewicza i miał w swej bibliotece domowej sporo dzieł o tej tematyce. Zabiegał o powstanie Sekcji Masażystów przy PZN. Zainicjował wydawanie w brajlu kwartalnika : „Niewidomy Masażysta” i przez dwanaście lat redagował to wartościowe czasopismo. Oprócz tematyki fachowej, można było znaleźć w nim przedruki artykułów z innych czasopism dotyczących spraw zdrowia.

Znajomość ośmiu języków obcych i prenumerata wielu zagranicznych czasopism tyflologicznych ułatwiała kapitanowi Silhanowi zapełnianie działu „Z zagranicy” w organie Zarządu Głównego PZN „Pochodnia”, co orientowało polskich niewidomych w sprawach, dziejących się wśród niewidomych w innych krajach. Nie można nie wspomnieć, iż kapitan Silhan prowadził korespondencję Zarządu Głównego PZN, a prócz tego opracowywał kartotekę tyflologiczną.

Obraz prac kapitana Silhana nie byłby pełny, gdybyśmy nie wspomnieli o jego zainteresowaniach sprawami pedagogicznymi, którym przecież zamierzał się poświęcić po utracie wzroku jeszcze w czasie trwania pierwszej wojny światowej. On także, obok innych osób, przyczynił się do powstania krakowskiej szkoły masażu, a jego zabiegi o przekształcenie Szkoły Specjalnej w Krakowie w Szkołę Muzyczną dla Niewidomych znajdują odbicie w korespondencji z doktorem Dolańskim. Kapitan Silhan w liście z 2 czerwca1952 roku pisze:

„ …Chcielibyśmy osobiście omówić z Panem Doktorem sprawę muzycznego kształcenia dzieci niewidomych, co - jak Panu Doktorowi wiadomo - jest obecnie na porządku dziennym w dwóch ministerstwach. Udało się sprawą tą zainteresować Ministerstwo Kultury i Sztuki i pozyskać je dla idei stworzenia w Krakowie ośrodka takiego kształcenia w postaci Podstawowej Szkoły Muzycznej dla Niewidomych Dzieci w Krakowie. Czynniki miejscowe wysunęły niespodziewanie swoje zastrzeżenia co do tego, uważając, że zasadniczo myśl jest bardzo dobra, ale jej realizacja poprzez likwidację Publicznej Szkoły Specjalnej dla Niewidomych w naszym mieście względnie przez przekształcenie jej w szkołę muzyczną, uważają za niewłaściwą … Tymczasem w obecnych warunkach jest to jedyna możliwość rozwiązania sprawy. Jeśli się z tego zrezygnuje, przekreśli się całą sprawę w ogóle! Są atoli poważne dane do przypuszczenia, że te zastrzeżenia nie będą decydujące i że sprawa jeszcze w tym roku stanie się faktem. Uważam, że w dalszej perspektywie nie tylko osiągnie się to, że nasi przyszli niewidomi muzycy będą mieli gruntowne przygotowanie zawodowe, wysokie kwalifikacje, których na ogół muzykom naszym brakuje, ale i m.in. stworzy się w samej szkole poważne możliwości pracy pedagogicznej dla kilku wybitniejszych muzyków starszej generacji”.

W drugim z kolei liście (z 20 czerwca1952 roku), w którym pisze o utworzeniu Szkoły, warto zwrócić uwagę, jak trafnie kpt Silhan przepowiedział tak niestety tragicznie przerwaną karierę Mieczysława Kosza:

„Powstanie Państwowej Podstawowej Szkoły Muzycznej Niewidomych w Krakowie jest już faktem dokonanym - formalnie i faktycznie. Egzamin małych kandydatów odbyty w dniu 24 bm. w tutejszej szkole niewidomych dał wprawdzie stosunkowo nikłe wyniki, gdyż zakwalifikowano do przyjęcia zaledwie czworo z dziewięciorga dzieci, to jednak można sądzić, że w drugiej transzy jesiennej skompletuje się bodaj pierwszą klasę muzyczną spośród dzieci, które w nowym roku szkolnym rozpoczną naukę w klasie drugiej naszych szkół specjalnych.

Przy tej sposobności muszę powiedzieć, że dzieci przysłane z Lasek odniosły walny sukces pod każdym względem! Komisja wraz z przedstawicielem prasy odniosła u ich uzdolnień muzycznych, rezolutnych odpowiedzi, swobodnego sposobu bycia i gorącej chęci uczenia się muzyki jak najlepsze wrażenie. Zwłaszcza Mietek Kosz zrobił furorę. Jeśli szkoła go nie wypaczy, wyrośnie z niego nieprzeciętny człowiek.”

Nie jest łatwo, a raczej jest niemożliwe, w tych z góry określonych, niezbyt obszernych ramach, naszkicować wierny obraz czyjejś postaci. Z jednej strony nie można jej utopić w masie suchych faktów z życiorysu, z drugiej - rozmyć ją w sentymentalnym wspominkarstwie.

Powiedzmy jeszcze parę słów o konstrukcji psychicznej Jana Silhana. Trzeba przyznać, że umiał pogodzić się ze o swoją ślepotą. Jak wspomniał Stanisław Żemis, zdawał sobie sprawę ze stopnia swego kalectwa. Mówił, że większość poznanych przez siebie miast zna w taki sam sposób, jak znają je niewidomi od urodzenia. Pisał też, że „walczyć z nią (ślepotą) i tworzyć wbrew niej - to podnieta tak wielka, że wielu z nas nawet już nie myśli o tym, by się z nią rozstać”.

Przy pisaniu tego szkicu najtrudniej mi było zebrać dane o słabostkach czy wadach Jana Silhana. Ludzi bez wad chyba nie ma - a tym, o których mówiono, iż wad nie mają, postawione za życia pomniki burzono szybko po ich śmierci. Nie sądzę jednak, żeby kapitan Silhan posiadał wiele wad. Ktoś wspomniał, że wraz z żoną nieraz może zbyt naiwnie przeceniali zdolności młodzieży niewidomej, nadmiernie entuzjazmując się przeciętnymi zdolnościami.

Jan Silhan odznaczony był Złotym Medalem za Waleczność (austriackim, który pod koniec życia oddał do Muzeum Narodowego w Warszawie ), medalem „Polska Swemu Obrońcy”1918-1921, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz innymi odznaczeniami.

Zmarł 29 czerwca 1971 roku. Wierna towarzyszka jego życia - pani Margit - przeżyła go o siedem lat. Spoczywają na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Władysław Gołąb. DOKTOR EWA GRODECKA (1904 - 1973)

Herbem "Starykoń", według Kaspra Niesieckiego, pieczętowało się 14 rodów, a wśród nich i ród Grodeckich z Podola. "Koń powinien być biały z złotymi kopytami w polu czerwonym, wpół przepasany czarnym popręgiem szerokim, ogon do góry zadarty, noga przednia lewa, a tylna prawa, trochę od ziemi podniesione, właśnie jak bywa w biegu na hełmie topór, końcem niższymjakby utopiony w koronie", tak go opisuje Bielski, Paprocki i Okolski, a przytacza wspomniany wyżej heraldyk Kasper Niesiecki. Początek tego herbu sięga wieku XIV.

Według "Wywodu rodowitości szlacheckiej urodzonych Grodeckich" z 11 października 1802 roku, Grodeccy herbem "Stary koń" posługiwali się od roku 1554. Nie dorobili się jednak fortuny- bądź to z faktu zamieszkiwania na terenach, które nader często ogniem i mieczem były nawiedzane, bądź z braku przyrodzonej zapobiegliwości - dość, że często chodzili po dzierżawach, nobilitacji swej dowodząc gruntownym przygotowaniem zawodowym i przywiązaniem do Ojczyzny.

Żeby dobrze zrozumieć, kim była i dlaczego była taką, a nie inną dr Ewa Grodecka, trzeba nieco miejsca poświęcić jej rodzicom: Józefowi Grodeckiemu i Katarzynie z domu Stempkowskiej.

"Józef Grodecki urodził się 10 października 1870 roku we dworze wsi Misajłówka, której folwark miał w dzierżawie dziad i ojciec" - pisze Agnieszka Jadwiga Grodecka. "Była to parafia rzymsko-katolicka w Bohusławiu, powiecie kaniowskim guberni kijowskiej/dziś tereny republiki Ukraińskiej/ ". W roku 1895 ukończył Wydział Matematyczno-Przyrodniczy w Uniwersytecie Kijowskim. W tym też roku ożenił się z Katarzyną Stempkowską, studentką wyższego kursu Szkoły Muzycznej w Kijowie. W roku 1897 Grodecki wraz z rodziną przeniósł się do Warszawy. Tu podjął dalsze studia na Politechnice.

Józef Grodecki należał do ludzi o wielu zamiłowaniach. Niewątpliwie głównym była praca pedagogiczna. Był nauczycielem w szkołach Zgromadzenia Kupców, dyrektorem w Gimnazjum Kreczmara w Warszawie, członkiem Koła Wychowawców, współorganizatorem Związku Nauczycielstwa Polskiego, a od roku 1917 - wizytatorem szkół średnich w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, następnie w Kuratorium Warszawskim. Walczył o szkołę polską, w roku 1905 był redaktorem Kuriera Codziennego. Za działalność polityczną aresztowany, przesiedział 3 miesiące na Pawiaku. Jego wielkim umiłowaniem była także praca przyrodnicza. W roku 1911 nabył rżysko na terenie Utraty(obecny Piastów pod Warszawą). Po kilku latach zamienił je w uroczy zakątek, który zachwycał najwybredniejszych znawców pięknem zieleni, kwiatów i drzew. Niestety, w roku 1953 zrównany z ziemią pod tereny fabryczne. Przez całe życie Józef Grodecki był także człowiekiem pióra. Pisał wiersze, dramaty i powieści. Za poniesione zasługi został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Niepodległości oraz Odznaką za Walkę o Szkołę Polską. Zmarł w Piastowie, 16 marca 1963 roku. Z kolei matka Ewy Grodeckiej, Katarzyna Stępkowska ,urodziła się 18 maja 1873 roku w Ługańsku/ gubernia Ekaterynosławska/. Ojciec Katarzyny, Ludwik Stempkowski, za udział w powstaniu styczniowym został skazany na 12 lat katorgii. Po 9 latach zwolniony, musiał osiedlić się na terenie guberni jekaterynosławskiej.

"Podstawą mego wychowania - pisze Katarzyna, matka Ewy - były tradycje powstań i orężnego w nich udziału w 1831 r. obojga moich dziadostwa Stempkowskich, a w 1863 r. ojca mego i kilku członków rodziny matki ). Od 17 lat życia, odwiedzając Kijów, stykałam się z gronem ideowej młodzieży akademickiej, co nadawało kierunek moim myślom i dążeniom".

Po przeniesieniu się Józefa i Katarzyny Grodeckich do Warszawy, wpadli oni w nurt życia ugrupowań lewicowych. Pisze o tym dalej: "Jako sympatycy PPS braliśmy wówczas żywy udział w życiu partii, witając co dzień u siebie to jej głównych przywódców, to transporty "bibuły" i rzesze "dromaderek" z ich niezapomnianą naczelniczką Paszkowską".

Po pierwszej wojnie światowej Katarzyna Grodecka rzuciła się w wir pracy pedagogicznej na rzecz dorosłych, nie rezygnując z działalności patriotycznej i społecznej. Prowadziła sekcję opieki nad rodzinami legionistów. Była członkiem Zarządu Naczelnego Ligi Kobiet. Działając początkowo w ramach Centralnego Biura Oświaty dla Dorosłych, przekształconego później w Instytut Oświaty Dorosłych, zmuszona była sama przygotowywać odpowiednie podręczniki.

Brak tu miejsca na wymienienie wszystkich form działalności Katarzyny Grodeckiej. Za zasługi była odznaczona - Krzyżem Niepodległości, Złotym Krzyżem Zasługi, Srebrnym Wawrzynem Akademickim Polskiej Akademii Literatury oraz Odznaką za Walkę o Szkołę Polską. Katarzyna Grodecka zmarła 22 stycznia 1966 roku i została pochowana obok męża, w grobowcu rodzinnym na Powązkach.

W takiej to rodzinie dnia 15 lutego 1904 roku w Warszawie przyszła na świat Ewa Konstancja Grodecka, jako trzecia z sześciorga dzieci Katarzyny i Józefa. Już z mlekiem matki wyssała umiłowanie ojczyzny i ofiarność społeczną. W tym domu, przez który przewijały się dziesiątki ludzi zaangażowanych w pracę wyzwoleńczą, gdzie dyskutowano o sprawach publicznych, gdzie nie było ludzi "letnich", mała Ewa stawiała pierwsze kroki w bogaty świat życia politycznego, społecznego i naukowego. Nie miała jeszcze dwóch lat, gdy przeżyła aresztowanie ojca. Mając osiem lat przeniosła się wraz z rodzicami z pełnego ludzi mieszkania warszawskiego do cichego ustronia w podwarszawskiej Utracie. Mimo to dom był ludny. Wraz z rodzicami przeniosła się babcia, Konstancja Stempkowska i pięcioro rodzeństwa: najstarsza Hanna, Jerzy, Agnieszka, Jadwiga, Adam i jednoroczny Maciej. Chyba te dwa następne lata były najradośniejsze w życiu Ewy, bo już w roku 1914 trzeba było uchodzić do Warszawy. Po roku powrócono do Utraty. Jednak czas wojny nie sprzyjał radościom. Rodzice więcej czasu spędzali w Warszawie, zajęci wielkimi sprawami, a Ewa się uczyła. W roku 1922 ukończyła Państwowe Gimnazjum im. Emilii Plater przy ul. Mazowieckiej 11. Studia wyższe podjęła na Polonistyce Uniwersytetu Warszawskiego. Na dalsze studia przeniosła się jednak do Lwowa, gdyż w Warszawie brak było specjalizacji z zakresu historii wychowania. Studia zakończyła w roku 1931, broniąc rozprawy doktorskiej na temat: `Ruch oświatowy w Wielkim Księstwie Poznańskim w świetle czasopism polskich".

Dr Ewa Gródecka miała w swoim życiu trzy pasje. Pierwsza z nich to harcerstwo. Poświęciła mu przeszło ćwierć wieku zyskując stopień harcmistrza. W roku 1921, po ukończeniu kursu drużynowych, zorganizowała piętnastą żeńską drużynę harcerską w Warszawie oraz drużynę w Utracie pod Warszawą.

O pasji tej bardzo skrótowo i skromnie pisze sama Ewa Grodecka :

"Od roku 1921 do 1938 pełniłam kolejno lub łącznie obowiązki drużynowej, hufcowej, komendantki Chorągwi Mazowieckiej Harcerek, zastępczyni komendantki Harcerskiej Szkoły Instruktorskiej, kierowniczki Wydziału Organizacyjnego Głównej Kwatery Harcerek, zastępczyni Naczelniczki Harcerek, członka Rady Naczelnej ZHP. Byłam wieloletnią redaktorką pisma instruktorskiego i broszur, autorką artykułów, programów, instrukcji i prac drukowanych. Prowadziłam liczne obozy i kursy instruktorskie".

Harcerstwu dr Ewa Grodecka poświęciła kilka obszernych prac, publikowanych w latach trzydziestych i po wojnie:

- "ćwiczenia i gry" - praca zbiorowa Ewy Gródeckiej i Jadwigi Zwolakowskiej - Warszawa 1930/ - "Tropem zastępu Żurawi" - Katowice, 1933/ - "Rzeka" - Katowice 1935 - "Nasze siostry, nasze patronki" - Warszawa 1937 - "Nasze prawo, przyrzeczenie i pozdrowienie" - Warszawa 1937 - "O metodzie harcerskiej i jej stosowaniu - dla starszego harcerstwa, przyjaciół harcerstwa, wychowawców" - materiały do historii w czterech częściach - Warszawa, lata 1937-1938 - "Organizacja harcerek w latach 1939 - 1945" - praca zbiorowa - Warszawa 1965. Warto w tym miejscu dodać, że praca Grodeckiej "O metodzie harcerskiej i jej stosowaniu ..." była wznowiona w Londynie, w roku 1943, jako pierwsza, z cyklu najcenniejszych prac dotyczących harcerstwa polskiego (trzecie wydanie w roku 1974 - Londyn).

Druga pasja Ewy Grodeckiej - to służba Ojczyźnie. Rodzice jej walczyli o polską szkołę, o Ojczyznę wolną i niepodległą. Ona również gotowa była w obronie Polski oddać swe życie. Słowa te nie zawierają pustej deklaracji, ale udokumentowane są bogatą jej działalnością. W latach 1929 - 1939 pracowała w Przysposobieniu Kobiet do Obrony Kraju. Między innymi była kierowniczką wydawnictw. W okresie okupacji hitlerowskiej działała w Pogotowiu Harcerek. W czasie Powstania Warszawskiego w stopniu kapitana, pełniła funkcję zastępcy szefa wojskowej służby kobiet w Komendzie Głównej Armii Krajowej. Posługiwała się pseudonimem "Magda".

Dr Ewa Grodecka niechętnie mówiła o swej działalności wojskowej. Z wewnętrznego przekonania była pacyfistką. Walkę z okupantem traktowała jako zło konieczne, bo tylko ta droga prowadziła do wolności i niepodległości ukochanej Ojczyzny. Z okresu powstania więcej mówiła o swych dziewczętach z internatu na 6 Sierpnia niż o akcjach zbrojnych. Dziewczęta te wyprowadziła z płonącej Warszawy, gdy powstanie upadło. I wreszcie trzecia pasja - praca naukowa. Początków jej należy szukać jeszcze w okresie lwowskim, kiedy to zbierała materiały do pracy doktorskiej. Już z tej pracy można poznać jej warsztat naukowy. Dla dr Grodeckiej syntetyczne wnioski stanowią wypadkową z analitycznych przesłanek zaczerpniętych z materiałów źródłowych. Metodzie tej była wierna we wszystkich pracach o charakterze historycznym. Dr Ewa Grodecka była jednak przede wszystkim wielkim społecznikiem D a naukowiec o takim zacięciu pragnie, aby nauka służyła ukochanej sprawie, stąd u niej powiązanie nauki z działalnością praktyczną.

Okres dwudziestolecia międzywojennego, to głównie harcerstwo. Dlatego wszystko, co napisała w tym czasie, wiązało się z harcerstwem. Pracą o trwałym znaczeniu, było "Pierwsze ćwierćwiecze harcerstwa żeńskiego". Całość ukazała się w czterech częściach. Pierwszy tomik obejmuje historię harcerstwa żeńskiego za lata 1911 do 1914 (Warszawa 1937 r., wydawnictwo "Na tropie" str. 159 plus mapa).

We wstępie dr Grodecka napisała: "Ta książka nie jest historią harcerstwa, lecz tylko po raz pierwszy opublikowanymi materiałami do historii". Pierwszy tomik historii obejmuje następujące tytuły: "Poprzednicy" - w rozdziale tym nawiązuje jeszcze do Filaretów i Filomatów, "Inicjatorzy" "Skauting żeński - Galicja 1911 ~ 1914", "Kongresówka 1911 - 1914", "Wilno 1912 - 1918", "Wielkopolska 1912 - 1918" i "Na Rusi 1913 - 1914". Całość autorka zamknęła wykazem drużyn i miejscowości, w których drużyny te działały. Pozostałe trzy tomiki oznaczone są wspólnym tytułem "Służba wojenna" i ukazały się w Warszawie, w roku 1938 (tom drugi, str. 152 plus mapa tom trzeci, str. 145 plus mapa i tom czwarty, str. 90 plus mapa). W tych trzech tomikach dr Grodecka ukazuje lata walki od roku 1914 do 1921. Między innymi opisuje udział harcerek w obronie Lwowa pisze o drużynach polskich harcerek w Kijowie, Mińsku, Odessie, Moskwie, Petersburgu, a nawet o tzw. "Hufcu syberyjskim". Całość kończą arcyciekawe informacje o udziale harcerek w walce o polski Śląsk (sprawa cieszyńska).

Żaden rzetelny badacz historii polskiego harcerstwa nie powinien pominąć pracy dr Grodeckiej. Stanowi ona jedno z pierwszych opracowań, ukazujących harcerstwo polskie w okresie jego powstawania.

Wbrew skromnej ocenie własnej autorki, jest to syntetyczne ujęcie zagadnienia z dużą dozą obiektywizmu. Wiele zebranych przez Ewę Grodecką informacji stanowi dziś jedynymateriał źródłowy, gdyż inne zaginęły.

Na początku lat siedemdziesiątych Związek Harcerstwa Polskiego zwrócił się do dr Ewy Grodeckiej z propozycją opracowania dalszej historii harcerstwa polskiego. Dr Grodecka propozycję przyjęła, ale zdążyła opracować zaledwie część materiałów (w maszynopisie).

Kontynuacją zainteresowań historycznych dr Grodeckiej była wydana w roku 1960 "Historia niewidomych polskich w zarysie". Praca ta do dziś stanowi fundamentalne dzieło dotyczące przeszłości niewidomych w naszym kraju. Autorka zgromadziła w nim mnóstwo informacji zaczerpniętych z dokumentów, prac rękopiśmiennych, druków ulotnych, listów oraz relacji ustnych. W bibliografii przytacza, nie licząc prasy, kilkadziesiąt źródeł drukowanych. W tekście bardzo często oddaje głos autorom przytaczanych źródeł lub bezpośrednim świadkom, składającym relacje ustne. Ta metoda pisania historii jest nam dobrze znana z popularnych książek Stanisława Szenica czy Mariana Brandysa.

Ze wstępu redakcyjnego dowiadujemy się, że "Historia niewidomych polskich" stanowi pierwszą część książki pt. "Niewidomi, ich przygotowanie do życia i pracy", którą ma opracować Centralny Ośrodek Tyflologiczny na podstawie badań przeprowadzanych udziałem wszystkich okręgów Związku oraz licznych współpracowników niewidomych i widzących.

We wstępie autorskim dr Ewa Grodecka przypomina warunki historyczno-polityczne, w jakich żyli i działali polscy niewidomi. Uwagi wstępne kończy słowami: "Z przyczyn polityczno-społecznych zatem, rozwój sprawy niewidomych w Polsce musiał mieć charakter swoisty, bo odmienny w każdym zaborze, opóźniony w stosunku do państw zachodnich, dwukrotnie zniwelowany przez poważne straty w ludziach i ciężkie zniszczenia wojenne. Dlatego przeszłość sprawy niewidomych polskich rozpatrywać musimy w trzech odrębnych okresach: 1) do roku 1918, 2) od roku 1918 do 1945 i 3) od roku 1945".

Uwzględniając podział na trzy okresy, dr Grodecka z ogromną skrupulatnością przedstawia historię wszystkich instytucji szkolnych, organizacji niewidomych oraz organizacji działających na rzecz niewidomych. Najstarszą placówką szkolną w Polsce jest Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie, a najstarszym stowarzyszeniem niewidomych Towarzystwo Niewidomych Muzyków w Warszawie. Pisząc o organizacjach niewidomych wprowadza rozróżnienie na ociemniałych żołnierzy i niewidomych cywilnych. Ociemniali żołnierze zjednoczyli swą działalność w jednym ogólnopolskim związku jeszcze w latach dwudziestych, gdy tymczasem niewidomym cywilnym udało się ideę tę zrealizować dopiero w roku 1946.

Ogromną wartość w pracy dr Grodeckiej stanowi krytyczna ocena poszczególnych działań ludzi i organizacji. Między innymi bardzo klarownie przedstawia różnicę koncepcji Związku u doktora Dolańskiego i majora Wrzoska.

"Historia niewidomych polskich" dr Ewy Grodeckiej spotkała się z poważną krytyką. Żyło jeszcze zbyt wielu ludzi, których jej ocena bezpośrednio dotykała. Dr Grodecka nie należała do ludzi gotowych w imię "świętej zgody" w słowie lub w piśmie rozmijać się z prawdą.

W 1996 roku, w Polskim Związku Niewidomych uroczyście obchodzono pięćdziesiątą rocznicę powołania do życia ogólnokrajowej organizacji pod nazwą: Związek Pracowników Niewidomych RP. Jedną z form uczczenia Jubileuszu było powtórne wydanie pracy dr Grodeckiej: "Historia polskich niewidomych w zarysie", z obszernym wstępem autorstwa ówczesnego redaktora "Pochodni" - Józefa Szczurka. Książka wyszła nie tylko w druku zwykłym , ale także w zapisie komputerowym. Nagrano ją również na kasetach magnetofonowych. Dzięki temu stała się dostępna dla szerszego ogółu niewidomych i widzących czytelników.

W "Historii niewidomych polskich' nie brak błędów i pominięć, jak w każdej tego typu pracy nowatorskiej, budowanej od podstaw. Błędy i pominięcia usunęłaby w drugim wydaniu "Historii", ale niestety, do tego nie doszło, gdyż pod koniec XX wieku dr Grodeckiej od ponad dwudziestu lat nie było już wśród żyjących. Gdyby nawet dr Grodecka w swoim życiu nic więcej nie napisała, to i tak tą pracą trwale zapisałaby się na liście wybitnych historyków polskich.

Drugi nurt działalności naukowej Ewy Grodeckiej sięga lat czterdziestych, kiedy to nawiązała kontakt z profesorem Janem Mazurkiewiczem, zafascynowana jego metodą psychologiczną. Opracowała wówczas filozoficzną teorię - teorię procesu powszechnego - przedstawioną w pracy "Ku przodowi i ku górze". Praca pozostała w maszynopisie, po śmierci autorki zdeponowana w Polskiej Akademii Nauk. Dr Grodecka zebrała w niej wartościowe materiały życiorysowe i przedstawiła je w rozwoju historycznym. Ubolewała, że nie może znaleźć oficyny wydawniczej, która zechciałaby opublikować to dzieło. Wydawców przypuszczalnie odstraszał rozmiar pracy (około 400 stron maszynopisu), trudny język oraz niepopularność teorii. Należałem do nielicznych osób, które pracę tę przeczytały w całości. Zachęcałem autorkę do pewnych skrótów i zmian, ale nie wyraziła zgody.

Po raz pierwszy Ewa Grodecka swoją teorię powszechnego rozwoju zaprezentowała publicznie na konferencji tyflologów w Muszynie, w styczniu 1958 roku. Krytyczne przyjęcie referatu, stało się przyczyną tego, że główną uwagę zwróciła na prace naukową o znaczeniu praktycznym. Był to trzeci nurt jej działalności naukowej, po historycznym i filozoficzno-historycznym.

"Żyjemy w czasach, które przyjęły zasadę, że każda działalność praktyczna musi opierać się na podbudowie naukowej" -pisała w roku 1957 w zeszycie "Sprawa niewidomych" - w naszym Związku długo lekceważyliśmy tę zasadę i woleliśmy popełniać liczne i poważne błędy niż uznać konieczność wiązania naszych spraw z wiedzą o nich i wysnuwania wniosków z naszych licznych doświadczeń".

Dr Ewa Grodecka była inicjatorką podbudowania nauką działalności praktycznej Związku. Zdaniem ówczesnego prezesa Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych, Mieczysława Michalaka, "Dr Ewa Grodecka jako pierwsza w Polsce dała teoretyczno-naukowe podstawy pod rehabilitację podstawową i społeczną.

Jej działalność naukowa umożliwiła Związkowi uruchomienie Ośrodka Rehabilitacji Podstawowej w Warszawie przy ul. Sapieżyńskiej i Konwiktorskiej a następnie powołanie Ośrodka Rehabilitacji Podstawowej i Zawodowej w Chorzowie".

Z inspiracji dr Grodeckiej powstał w końcu 1956 roku Ośrodek Tyflologiczny przy Zarządzie Głównym PZN, przekształcony w roku 1957 w Centralny Ośrodek Tyflologiczny, który według słów organizatorki miał być "naukową placówką usługową dla działalności Polskiego Związku Niewidomych i Związku Spółdzielni Niewidomych". Dr Grodecka sprzyjała idei, aby Centralny Ośrodek Tyflologiczny z czasem został przekształcony w instytut naukowy, skupiający myśl twórczą zarówno samych niewidomych, jak i naukowców widzących, działających na rzecz niewidomych.

26 czerwca 1957 roku odbyła się narada polskich tyflologów, która określiła zasady dalszej pracy. Na posiedzeniu Prezydium Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych, 16 października 1957 roku powołano Komisję Tyflologiczną Zarządu Głównego, którą uchwałą z 12 lutego 1958 roku przekształcono w Radę Tyflologiczną. W skład Rady weszli: przewodniczący - dr Włodzimierz Dolański, zastępca przewodniczącego - Stanisław Żemis, sekretarz - dr Ewa Grodecka oraz członkowie: inż. Tadeusz Biernacki, adw. Władysław Gołąb, dr Stefan Gruszecki, dyr. Stefan Łopatto, dyr. Henryk Ruszczyc i kpt. Jan Silhan.

Dr Grodecka była "motorem napędowym" Rady. Potrafiła znaleźć wspólny język z członkami Rady. Każdy miał swoją sferę zagadnień za którą odpowiadał.

Działalność dr Ewy Grodeckiej jako inspiratora, organizatora i koordynatora prac tyflologicznych Polskiego Związku Niewidomych spotkała się z krytyką, głównie ze strony władz nadrzędnych. Zarzucano jej brak właściwych kwalifikacji. Z żalem pisze ona o tym do przewodniczącego Zarządu Głównego, w piśmie z 25 stycznia 1961 roku:

"Historyczną metodę badań ugruntowaną pod kierunkiem profesorów Stanisława Łempickiego i Juliusza Kleinera, stosuję od bardzo wielu lat, zajmując się problemami dalszego, lecz na przeszłości opartego rozwoju człowieka w społeczeństwie. Od blisko ośmiu lat badania prowadzone równocześnie z pracą organizacyjną przeniosłam na płaszczyznę zagadnień niewidomych, co w wyniku musiało mi dać znajomość problemów tyflologicznych. (...) Lata mojej pracy w Polskim Związku Niewidomych (...), dzięki takiej podbudowie (...) i kierunkowi dr. Dolańskiego, ośmielam się uważać za okres specjalistycznego studium tyflologicznego. Wyniki jakie zdołałam osiągnąć, mogą określić: dr Dolański i prof. dr Starkiewicz, pod których kierunkiem, z ramienia Komisji Kompensacji Czynności Narządów Zmysłów w Wydziale Nauk Medycznych PAN, w latach od 1958 do 1960 zorganizowałam i wykonałam pracę badawczą na temat rehabilitacji inwalidów wzroku".

Nieporozumienia jednak nie ustały. W połowie 1962 roku dr Ewa Grodecka wypowiedziała umowę o pracę. Współpracowała jeszcze przez następne dwa lata ze Związkiem, ale po zmianie w roku 1964 na stanowisku przewodniczącego Zarządu Głównego i ten kontakt urwał się całkowicie. Na początku 1965 roku został też ostatecznie zlikwidowany Centralny Ośrodek Tyflologiczny. Zaniechano również wydawania zeszytów "Sprawa niewidomych".

Prezes Mieczysław Michalak powiedział między innymi: "Składam dr Grodeckiej głęboki hołd za jej wiedzę, zaangażowanie i to wszystko, co dała polskim niewidomym. Wyrzucam sobie, że nie potrafiłem jej obronić przed atakami naszych działaczy, szczególnie tych, którzy swą pozycję społeczną zawdzięczali nie walorom osobistym, ale układom, demagogii lub politycznej pozycji. Dr Grodecka odeszła ze Związku nie dlatego, że atakowali ją przedstawiciele jednostek nadzorujących działalność Związku, ale dlatego, że nie znalazła zrozumienia wśród wielu liczących się niewidomych".

Niezwykle twórczym okresem działalności naukowej Ewy Grodeckiej były lata 1957 - 1964, kiedy to zajęła się wyłącznie problematyką niewidomych.

Wydała w tym czasie 9 zeszytów "Sprawy niewidomych", w tym podwójny zeszyt o objętości 191 stron, zawierający wyżej już omówioną pracę "Historia niewidomych Polskich w zarysie".

Z pozostałych prac należy wymienić : - "Społeczna i zawodowa rehabilitacja niewidomych. Sytuacja na terenie Warszawy i województwa warszawskiego w roku 1958" - Warszawa 1959 (stron 97 - maszynopis) - "Niewidomi i ich przystosowanie do życia i pracy". Część druga. Sytuacja w zakresie rehabilitacji niewidomych na terenie całej Polski i poszczególnych województw według stanu z roku 1958/59 w świetle cyfr - Warszawa 1960 (stron 88, tablic 19 - maszynopis powielany) - "Z zagadnień niewidomych i źle widzących". Część I-III -Warszawa 1962 (łącznie stron 36O - maszynopis) - "Niewidomi wśród widzących" - Warszawa 1964 (stron 132 -maszynopis)- Niewidomi dawniej i dziś" - Warszawa 1964 (stron 139 -maszynopis) - "Rehabilitacja niewidomych" - Warszawa 1964 (stron 104, tabele porównawcze - maszynopis).

Nawet szkicowe omówienie wszystkich tych prac wymagałoby odrębnego studium, ograniczę się zatem jedynie do kilku krótkich informacji, co ta bogata spuścizna zawiera.

"Społeczna i zawodowa rehabilitacja niewidomych. Sytuacja na terenie Warszawy i województwa warszawskiego w roku 1958". Praca zakończona jest postulatami kierunkującymi dalszą działalność na odcinku rehabilitacji. We wstępie czytamy między innymi:

"Obojętność trwa. Robotnik, chłop czy inteligent wychodzący ze szpitala po utracie wzroku oddawany jest u nas beztrosko, rodzinie i samemu sobie na łaskę i niełaskę przypadku, bez drogowskazu, bez zaprawy do życia w warunkach bezwzrokowych, bez odbudowania zrujnowanych wielokrotnie perspektyw przyszłościowych".

Rozwiązanie może dać, zdaniem dr Grodeckiej, stworzenie ośrodka rehabilitacji podstawowej, który powinien prowadzić Polski Związek Niewidomych. Celem opracowania jest przekonanie społeczeństwa o niezbędności powołania takiego ośrodka. Autorka przebadała akta osobowe 1.200 członków Związku z terenu Warszawy i województwa warszawskiego. Na tę liczbę niewidomych tylko 160 członków przeszło przez zakłady wychowawcze i szkoły specjalne.

Ewa Grodecka kolejno omawia: wyniki rehabilitacji zapoczątkowanej w zakładach wychowawczych i szkołach specjalnych dla dzieci niewidomych, wyniki rehabilitacji zapoczątkowanej w zakładach szkolenia zawodowego dla dorosłych niewidomych oraz sytuację niewidomych na terenie Warszawy i województwa warszawskiego w porównaniu z innymi województwami.

Pisząc o zakładach wychowawczych i szkołach specjalnych, przedstawiła autorka historię powstania Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych, Zakładu dla Niewidomych w Laskach oraz Zakładu Ciemnych we Lwowie. Ocenia walory rehabilitacyjne tych zakładów, informuje w jakich zawodach wychowankowie są zatrudnieni, jaka jest ich sytuacja rodzinna. Zapowiada ponadto dalsze prace badawcze dotyczące rodzinnych budżetów niewidomych, sytuacji małżeństw dwojga niewidomych, niewidomych z widzącymi, sytuacji niewidomych na wsi itp.

"Rehabilitacja niewidomych". Praca ta nie stanowi rozwinięcia poprzedniej, ale jej uzupełnienie. Bazuje na materiale statystycznym z lat 1959/60. Znajdziemy w niej, między innymi, omówienie następujących problemów: sytuacja w zakresie rehabilitacji niewidomych i słabo widzących w Polsce poradnictwo rehabilitacyjne podczas okulistycznego leczenia szpitalnego zakłady rehabilitacyjne dla dorosłych niewidomych za granicą. Głównym walorem tej pracy jest przedstawienie materiałów porównawczych z Polski i innych krajów. Autorka przytacza informację z kilkunastu krajów europejskich. Praca ta przygotowywana była w latach 60. i oddana w roku 1964, a zatem pod koniec działalności dr Gródeckiej w Związku. W źródłach zawiera wykaz opracowań przyczynkowych z minionych lat, które wyszły bezpośrednio spod pióra dr Grodeckiej lub były przez nią kierowane. Daje to obraz i zakres prac, jakie pozostawiła po sobie w Centralnym Ośrodku Tyflologicznym.

I jeszcze jedna praca, którą chce zaprezentować w niniejszym szkicu- "Niewidomi wśród widzących", również sygnowana rokiem 1964.

Znajdziemy tam informacje dotyczące następujących tematów: sytuacja niewidomych w ciągu wieków i współcześnie niewidomi w świecie według danych z lat 1956-59 niewidomi i słabo widzący w Polsce Ludowej program Światowej Rady Pomocy Niewidomym(życie, współżycie, praca, wychowanie i nauka) sytuacja niewidomych w Związku Radzieckim uprawnienia przysługujące niewidomym w Polsce życie niewidomych w środowisku naturalnym udział niewidomych w przekształcaniu środowiska naturalnego Polski Związek Niewidomych, Związek Spółdzielni Niewidomych i spółdzielnie, jako środowiska specjalne dla dorosłych niewidomych.

W rozdziale przedstawiającym niewidomych w liczbach, dr Grodecka między innymi pisze: "Światowa Organizacja Pomocy Niewidomym (MPSA) przedstawia w swych komunikatach te same liczby, lecz w zaokrągleniu, określając ilość niewidomych na około 10 milionów, liczbę mieszkańców wsi na około 7 milionów, liczbę dzieci na około 650 tysięcy, z czego tylko 40 tysięcy uczy się w szkołach specjalnych". Największą liczbę niewidomych posiadają Azja i Afryka.

W rozdziale poświęconym udziałowi polskich niewidomych w przekształcaniu środowiska naturalnego przytacza dr Grodecka szereg interesujących danych biograficznych, dotyczących Stanisława Bukowieckiego i Januarego Kołodziejczyka.

Praca ta jest niezwykle przydatna dla ludzi tylko marginesowo znających życie i pracę niewidomych. Wprawdzie zawarte w niej dane liczbowe, niestety, w dużym stopniu straciły na aktualności, ale wnioski nadal są aktualne.

Dr Ewa Gródecka nie ograniczała się wyłącznie do pracy naukowej, na rzecz niewidomych działała także jako publicystka. Pisała na łamach prasy związkowej oraz pism specjalistycznych innych instytucji, interesujących się problematyką związkową. W roku 1960 brała udział w obradach międzynarodowej konferencji w Lipsku, poświęconej sprawom niewidomych. Na konferencji tej wygłosiła referat, opublikowany w materiałach sprawozdawczych.

Ewa Grodecka odeszła od spraw niewidomych z żalem. Należała do ludzi, którzy nie potrafią żyć połowicznie. Wszystko, co robiła, czyniła z gorącego serca, z pełnym zaangażowaniem. Nie potrafiła inaczej. Na swą rehabilitację w Związku musiała czekać pięć lat. W roku 1969, za zasługi w pracy na rzecz niewidomych,o trzymała Złotą Odznakę Honorową Polskiego Związku Niewidomych.

Harcerstwo, służba Ojczyźnie i praca naukowa, to trzy pasje dr Ewy Grodeckiej. Była jednak i praca zawodowa, która w dużym stopniu pokrywała się z tymi pasjami.

W domu rodziców Ewy Grodeckiej nigdy się nie przelewało. Trzeba było dużego talentu, aby starczyło na najskromniejsze potrzeby dnia powszedniego. Dlatego Ewa, jeszcze jako uczennica Gimnazjum im. Emilii Plater, udzielała płatnych korepetycji. Po maturze pracowała zarobkowo na kursach dla dorosłych, w redakcji czasopisma dla młodzieży "Iskry" oraz prowadziła kolonie dla dzieci. W latach 1931-1932 była nauczycielką w seminarium nauczycielskim w Końskich, w województwie kieleckim. W latach 1932-1935 była instruktorką w Harcerskiej Szkole Instruktorskiej na Buczu. Do wybuchu drugiej wojny światowej poświęciła się niemal wyłącznie działalności wydawniczej oraz pracy społecznej. Od października 1939 r. kierowała domem dla Dzieci Ofiar Wojny w Skolimowie, a od stycznia 1942 r. aż do końca wojny, prowadziła internat dla dziewcząt w Warszawie przy ul. 6 Sierpnia 16. Po powstaniu, wraz z dziewczętami, przybyła do Pruszkowa a następnie wyjechała do Krakowa. W podwawelskim grodzie w roku 1945 pełniła funkcję kierowniczki internatu dla młodzieży.

Lata 1946-1953 to okres, o którym dr Grodecka wspominała niechętnie. Z jej ankiety osobowej dowiadujemy się, że pracowała w różnych prewentoriach na terenie Opolszczyzny i koło Otwocka. Był to czas, kiedy wolała nie mówić o swej przeszłości harcerskiej i działalności w Armii Krajowej. Pamiętam, że jeszcze w latach sześćdziesiątych irytowały ją moje pytania o jej przedwojenne publikacje.

Poważne osłabienie wzroku skierowało zainteresowania dr Grodeckiej na życie i pracę niewidomych. 25 czerwca 1953 roku podjęła pracę w Oddziale Warszawskim Polskiego Związku Niewidomych i w grudniu 1956 roku została służbowo przeniesiona do Zarządu Głównego PZN, gdzie od roku 1957 pełniła funkcję kierownika Centralnego Ośrodka Tyflologicznego. Ze Związku odeszła 31 lipca 1962 roku. Nowej pracy zawodowej już nie podjęła. Jeszcze przez dwa lata pracowała na rzecz Związku na podstawie umów zlecenia, ale w październiku 1964 roku i ten kontakt został przerwany.

Dr Ewa Grodecka mieszkała na stałe w Piastowie pod Warszawą - w tym samym Piastowie, który kiedyś nosił nazwę Utraty, od rzeczki przepływającej w pobliżu. Nie było to jednak owe urocze ustronie, zbudowane i zorganizowane przez ojca Ewy, ale mieszkanie w bloku, dane jej rodzicom w zamian za wywłaszczoną posiadłość. Początkowo mieszkała wraz z rodzicami, lecz po ich śmierci została sama. 18 października 1973 roku w Piastowie potrącił ją motocyklista. Wypadek okazał się tragiczny. W dniu 1 listopada zmarła w szpitalu kolejowym w Pruszkowie. Spoczęła na cmentarzu Powązkowskim w grobowcu rodzinnym.

Jaką była dr Ewa Grodecka jako człowiek? Znałem ją dość dobrze. Ostatni raz spotkaliśmy się w Podkowie Leśnej na procesji Bożego Ciała. Była człowiekiem wierzącym, ale nad jej stosunkiem do Boga zaciążył intelektualny liberalizm domu rodzinnego. Po wojnie zastanawiała się nawet czy nie wybrać życia zakonnego, ale zdecydowała się na intelektualną i światopoglądową wolność.

Nie lubiła więzów uznawała tylko te, które sama na siebie nałożyła w ramach przyjętej dyscypliny wewnętrznej.

W pracy była najsumienniejszym pracownikiem, w pełni podporządkowanym kierownictwu, byleby ta władza nie nakłaniała jej do rzeczy niemoralnych. Dla podwładnych nie była łatwa, ale mimo to ludzie ją szanowali i lubili. Nie wyszła za mąż, aby całkowicie oddać się służbie innym.

Swój szkic rozpocząłem od herbu "Starykoń", który zdobił ród Grodeckich. Dr Ewa Grodecka nie miała jednak w sobie nic ze szlachcianki minionej epoki. Zgoła nie lubiła szlachetczyzny, z poglądów była socjalistką, jak jej rodzice. O wszystkim, co herbowe, mówiła z nutką kpiny. Jeżeli łączyło ją coś z epoką herbowych, to osobista kultura, wyniesiona z domu. Napoleon powiedział, że dziecko wychowuje się na dwadzieścia lat przed jego urodzeniem - myślę, że kulturę czerpie się z okresu wielu dziesiątek lat sprzed urodzenia. Tą właśnie kulturą promieniowała.

Poza tym życie dr Ewy Grodeckiej było służbą. Wypełniła je tym szczególnym darem po brzegi.

Notki biograficzne autorów

Wanda Krzemińska - 1915 - 1985, dziennikarka, autorka licznych artykułów o tematyce kulturalnej w "Pochodni", członek kolegium redakcyjnego tego czasopisma.

Agnieszka Sosna - dziennikarka prasy codziennej.

Napoleon Mitraszewski - 1918 - 2008, nauczyciel i literat, autor kilku powieści związanych z problematyką ludzi niewidomych.

Zofia Krzemkowska - ur. 1937, nauczycielka, redaktor kwartalnika "Głos Kobiety".

Marek Bachulski - niewidomy specjalista od ogrodów miejskich, autor licznych artykułów zamieszczanych w "Pochodni". Z czasopismem tym współpracował przez ponad 30 lat, aż do swej śmierci w 1996 roku. Władysław Gołąb - ur. 1931, adwokat , radca prawny, współpracownik i długoletni przewodniczący kolegium redakcyjnego "Pochodni".