tytul Ręce, które widzą
autor Józef Szczurek
redaktor Katarzyna Łańcucka, Grażyna Wojtkiewicz
wydawnictwo Spółdzielnia "Nowa Praca Niewidomych", Warszawa 2001 r.
liczba stron 124

Bp Bronisław Dembowski- Bogu dziękuję za te spotkania

Krótki zarys historii Spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych", opracowany przez pana Józefa Szczurka z okazji 45 rocznicy jej powstania, przeczytałem jednym tchem. W głowie za częły mi kłębić się przeróżne wspomnienia: spotkanych osób, spotkanych myśli, spotkanych wartości. Postaram się je nieco uporządkować w schemacie: korzenie, przygotowanie, działanie.

1. Korzenie

Pomysł zorganizowania spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych" zrodził się w sercu i umyśle p. Henryka Ruszczyca w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach założonym i prowadzonym przez Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi. Towarzystwo powstało z inicjatywy hrabianki Róży Czackiej. Straciła ona wzrok jako młoda kobieta ostatecznie w 1894 roku. Okulista dr Gepner nie wahał się powiedzieć jej prawdy, iż wzroku nie odzyska, a przy swych możliwościach powinna raczej zająć się losem wielu tysięcy niewidomych w Polsce, którymi się nikt nie zajmuje. Róża Czacka postanowiła wyjechać za granicę, aby nauczyć się, jak należy pomagać niewidomym.

Po powrocie z Francji w 1898 roku zaczął się czas przygotowywania do pracy z niewidomymi. Już wtedy chciała zostać zakonnicą i założyć zakład dla niewidomych. Zamiar ten musiał zostać odłożony. Tymczasem coraz lepiej poznawała sprawę inwalidów wzroku. Gromadziła wokół siebie ludzi też przejętych tą sprawą. Rozpoczęła już w 1908 roku skromną działalność polegającą na udzielaniu indywidualnej pomocy materialnej poznawanym niewidomym. W kwietniu 1908 roku przy ul. Dzielnej zorganizowała pierwszy przytułek dla grupki niewidomych kobiet i organizowała naukę koszykarstwa, na którą przychodziło też kilku mężczyzn. Dnia 11 maja 1911 roku zostało zatwierdzone i zarejestrowane „Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Królestwie Polskim'. Wybuch wojny odciął Różę od Warszawy. Lata wojny spędziła w Żytomierzu. Tam pogłębiało się jej życie religijne i dojrzała ostateczna decyzja założenia Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Odbyła nowicjat pod kierunkiem ks. Krawieckiego. Do Warszawy wróciła w maju 1918 roku już jako zakonnica, Matka Elżbieta. Wkrótce zaczął jej pomagać ks. Władysław Korniłowicz stając się kierownikiem duchowym rodzącego się dzieła nazywanego, po przeniesieniu się do Lasek pod Warszawą, Dziełem Lasek. Mimo nazwy „Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi' Matka Elżbieta doskonale rozumiała, że nie chodzi tylko o charytatywną pomoc i opiekę, choć to też jest niekiedy potrzebne, ale chodzi o ułatwienie niewidomym zdobycia samodzielności ekonomicznej. Mówiono o realizowaniu hasła: „niewidomy użyteczny'. Matce Elżbiecie chodziło jeszcze o coś więcej. Z własnego doświadczenia kobiety, która w młodości utraciła wzrok, poznała dzięki łasce Bożej zbawczy sens cierpienia. Wiara dająca zrozumienie tajemnicy Krzyża w życiu ludzkim stała się dla niej zasadniczą pomocą w dźwiganiu krzyża własnego kalectwa i nawet źródłem głębokiej radości. Pragnęła więc, aby też jej wychowankowie z wiary czerpali siłę i radość i aby stawali się apostołami także w środowisku widzących, dlatego tak napisała o Dziele Lasek:

„Dzieło powstało w celu oddawania chwały Bogu przez nauczanie niewidomych doskonałego znoszenia swego kalectwa z miłości ku Bogu. Niewidomi, niosący z poddaniem się woli Bożej krzyż swego kalectwa, swoim przykładem i świętością życia powinni stać się apostołami nawet wśród widzących ślepych duchowo, nie znających Boga i dalekich od niego na skutek niewiary i grzechu' (Dyrektorium Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, 23 lipca 1929 roku).

Głębokie oparcie Dzieła na chrześcijaństwie spowodowało, że w Laskach zaczęli gromadzić się ludzie szukający sensu swojego życia. Wśród osób, które sens swojego życia odnalazły dzięki Laskom w służbie niewidomym wyrastającej z inspiracji chrześcijańskiej, był także Henryk Ruszczyc.

2. Przygotowanie

Na przygotowywanie się niewidomych do samodzielnego życia, do pracy zawodowej i do społecznego zaangażowania patrzałem osobiście od wczesnego dzieciństwa, bowiem w kręgu działalności duszpasterskiej ks. Władysława Korniłowicza znaleźli się moi Rodzice, Włodzimierz i Henryka z Sokołowskich, których ślub pobłogosławił on dnia 26 października 1918 roku w kościele św. Aleksandra. Znajomość z ks. Korniłowiczem zaprowadziła moją Matkę, a także jej siostry, do Lasek. Zofia, jedna z panien Sokołowskich, wkrótce wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek. Zmarła w nowicjacie jako siostra Katarzyna.

Pierwszy raz znalazłem się w Laskach w lecie 1936 roku i tam z rąk ks. Korniłowicza przyjąłem I Komunię św. Po śmierci mojego Ojca w lutym 1937 roku wraz z moim bratem Piotrem zamieszkaliśmy w Laskach (siostry starsze od nas mieszkały u krewnych w Warszawie i tam chodziły do gimnazjum, a starszy brat był w korpusie kadetów w Rawiczu, matka nasza musiała się leczyć). Tak stało się, że do IV klasy szkoły powszechnej uczęszczałem w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach i w sposób naturalny zetknąłem się z problemem niewidomego człowieka i przygotowaniem go do samodzielnego życia.

Tamtych czasów sięga moja znajomość ze śp Edwinem Kowalikiem o rok młodszym kolegą. Pamiętam także mojego kolegę Janka Adasiewicza. Z nauczycieli najlepiej pamiętam śp. Zygmunta Serafinowicza i śp. Stanisława Piotrowicza, który później został księdzem.

Laski były dla mnie ważnym miejscem formacji ludzkiej i religijnej. Wróciłem do nich po II wojnie światowej w czasie studiów uniwersyteckich. Od 1947 roku regułą stało się przeżywanie wielkopostnych rekolekcji zamkniętych w laskowskim domu rekolekcyjnym pod kierunkiem księży Fedorowiczów Aleksandra i Tadeusza. Dojrzewała we mnie myśl o wstąpieniu do seminarium duchownego. Chciałem jednak sprawdzić siebie w bezpośrednim kontakcie z ludźmi, Dlatego zgłosiłem się do Lasek jako pomoc wychowawcza do Domu Chłopców św. Teresy. Przyjęła mnie do tej pracy osobiście Matka Elżbieta Czacka.

W Domu św. Teresy zamieszkałem w roku szkolnym 1949/50. W tajniki pracy wychowawczej wprowadzał mnie osobiście p. Henryk Ruszczyc i p. Alicja Gościmska. Radą służył pod nieobecność chorego p. Ruszczyca p. Antoni Marylski. W pracy wychowawczej współpracowałem ściśle z p. Stanisławem Wrzeszczem. Grupą naszą byli najstarsi chłopcy. Ukrywałem przed nimi swój wiek, ponieważ najstarszy z nich był zaledwie rok ode mnie młodszy. Większość z nich utraciła wzrok na skutek wypadków wojennych. Wielu z nich dobrze przy służyło się sprawie niewidomych. Nie wszystkich nazwiska pamiętam, dlatego wymienię tylko niektórych, także z młodszej grupy. Nazywam ich tak, jak o nich mówiliśmy, gdy byli wychowankami w Laskach. Ufam, że nikt nie dopatrzy się w tym braku szacunku, lecz świadectwo starej przyjaźni.

Niektórzy już odeszli po nagrodę do Pana. Oto oni: śp. Andrzej Adamczyk, śp. Renek Gontarz, śp. Włodek Kopydłowski, śp. Franek Cebula, śp. Jurek Szczygieł, śp. Janek Wojtkowski.

Pozostają w mojej pamięci także Wacek Czyżycki, Andrzej Bartyński, Irek Morawski, Andrzej Skóra, Kazik Lemańczyk, Staszek Kozyra i Władek Dąbrówka. Dobrze pamiętam przybycie do Lasek tego ostatniego. Syn ubogiego rolnika z pod Kozienic pasąc krowy rozpalił ognisko nie wiedząc o tym, że na pozostawionej minie po działaniach wojennych. Wybuch pozbawił go całkowicie wzroku. Opowiadał później, że pierwsze słowa, jakie usłyszał po odzyskaniu przytomności, były wypowiedziane przez jego zrozpaczonego ojca: Już z ciebie nic nie będzie. Z tymi słowami przybył do szpitala!

Lekarze zajęli się jego ranami, ale nikt nie powiedział mu, że niewidomy może się uczyć i zdobyć jakiś zawód. Dopiero pacjent leżący z nim w jednej sali, który na minie stracił nogę, czytając gazetę dowiedział się z niej, że są szkoły dla inwalidów wzroku i zawołał: Władek, są szkoły dla ślepych. Mam nadzieję, że dziś personel szpitalny daje tego rodzaju informacje wszelakim inwalidom po wypadkach.

Ojciec przywiózł Władka do Lasek. Tam rozmawiał z nim p. Ruszczyc i mnie poprosił na tę rozmowę. W pewnym momencie rozległ się dzwonek na przerwę i za chwilę z klas wybiegli uczniowie z normalnym gwarem. Władek zapytał: Kto tak biega? To są twoi koledzy. To oni nie widzą? Oczywiście, przecież tu jest szkoła dla niewidomych. Zareagował natychmiast: Tata, weź moją laskę do domu. Niepotrzebna mi będzie. Tak przekonałem się, jak ważna jest dla rehabilitacji psychicznej ociemniałego świadomość, że mimo kalectwa, można coś robić samodzielnie, choć oczywiście trzeba się uczyć orientacji przestrzennej, w czym długa lekka laska też się przydaje.

Przez rok patrzałem na doświadczonych przez los młodych chłopców uczących się życia po ciemku i już wtedy widziałem u niektórych postawę służby dla innych. Przygotowywali się do życia samodzielnego, do współpracy i wzajemnej pomocy. Wspierał ich w tym zwłaszcza p. Ruszczyc, o którym tak napisał Andrzej Adamczyk, którego przytacza p. Józef Szczurek: „Nie boję się powiedzieć, że pan Ruszczyc był ogarnięty miłością do niewidomych wychowanków i ona właśnie stanowiła drogowskaz zarówno w pracy wychowawczej, jak i eksperymentatorsko-szkoleniowej. Była źródłem niewyczerpanej energii, jakie wkładał w każde starania, aby swoich wychowanków uczynić ludźmi o wysokich wartościach moralnych, intelektualnych i znających dobrze wykonywany zawód'.

2 3. Działanie

Jesienią 1950 roku wstąpiłem do Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Z Laskami jednak kontaktu nie zerwałem, zwłaszcza, że już jako kapłan od września 1955 do grudnia 1956 roku byłem rezydentem w parafii Izabelin-Laski, której pierwszym proboszczem był śp. ks Aleksander Fedorowicz i kontynuowałem studia na KULu. Interesowały mnie losy wychowanków Lasek. Przyglądałem się ich działaniom. Radowałem się na wieść, że powstaje z inspiracji p. Ruszczyca spółdzielnia „Nowa Praca Niewidomych', w której znaleźli swoją życiową szansę chłopcy, obecnie już panowie absolwenci, których dobrze pamiętałem z Lasek. Cieszyłem się też działalnością p. Modesta Sękowskiego i spółdzielnią w Lublinie, gdzie pracę znaleźli między innymi Franek Cebula i Władek Dąbrówka. Ten ostatni kiedyś z dumą mi powiedział, że jest w stanie pomagać materialnie swojemu ojcu, temu, który z bólem kiedyś powiedział: Już z ciebie nic nie będzie.

Dnia 22 grudnia 1956 roku władze PRL zwróciły mocno zrujnowany kościół św. Marcina wraz z odbudowanym budynkiem dawnego klasztoru Augustianów przy ul. Piwnej. Ks. Prymas przekazał kościół i klasztor Siostrom Franciszkankom Służebnicom Krzyża z Lasek, a mnie mianował rektorem kościoła św. Marcina i kapelanem Sióstr. Wkrótce rozpoczęło swą działalność Duszpasterstwo Niewidomych. Krajowym Duszpasterzem został ks. Tadeusz Fedorowicz, a ja jego pomocnikiem. W ostatnią niedzielę każdego miesiąca przychodziła na Mszę św. i na spotkanie w klasztorze grupka niewidomych, w tym sporo z „Nowej Pracy'. Bliżej wtedy poznałem wspaniałe niewidome kobiety, wśród nich także żony moich dawnych wychowanków. Widziałem coraz głębsze zaangażowanie wszystkich w tę wspólną sprawę, jaką było i jest szukanie nowych możliwości zawodowych i tworzenie wspierającej się wzajemnie wspólnoty osób mężnie dźwigających krzyż kalectwa. Widziałem integrującą to środowisko działalność kulturalną, zwłaszcza chór niewidomych Cantores Martinenses Senza Battuta, działający wiele lat pod kierunkiem p. Stanisława Głowackiego. Wiele jeszcze jest wspomnień ze wspólnych wypraw kajakowych i z wakacji w Sobieszewie. Dziękuję Bogu za moje spotkania z tak wspaniałymi ludźmi. Cieszę się 45-leciem Spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych' i jej nowymi osiągnięciami w zupełnie nowej sytuacji społecznej i na rynku pracy. Z całego serca życzę: Szczęść Boże!

1 Dzieło serc i umysłów.

W październiku 1956 roku zrodziła się w Warszawie Spółdzielnia Rękodzieła Artystycznego "Nowa Praca Niewidomych" - wspaniała i pożyteczna placówka, zasługująca na przedstawienie oraz utrwalenie wysiłków i osiągnięć ludzi, którzy tchnęli w nią życie, a swoje dążenia każdego dnia przekształcali w niezwykłą rzeczywistość, realizującą się spełnieniem w losach setek niewidomych i ich bliskich. W tym okresie w Polsce było już ponad dwadzieścia spółdzielni niewidomych. Odgrywały ważną rolę, pomagając inwalidom wzroku w odnajdywaniu należnego im miejsca w społeczeństwie. Jednak "Nowa Praca Niewidomych" różniła się od nich tak pod względem organizacyjnym, produkcyjnym, jak też wszechstronności i rozległości działania. Zajmowała i nadal zajmuje w życiu inwalidów w Polsce szczególną pozycję, o której warto opowiedzieć.

Jesienią 1998 roku kierownictwo "Nowej Pracy", pragnąc wyrazić wdzięczność tym, którzy ją tworzyli, pracowali zawodowo i społecznie, umacniali jej pozycję ekonomiczną i rozwijali moralny wymiar podejmowanych zadań, zaproponowało mi napisanie historii spółdzielni. Propozycję przyjąłem nie bez wahania. Czy podołam niełatwemu zadaniu? Czy uda mi się ukazać pragnienia i wysiłki setek ludzi zmagających się w codziennym trudzie, aby iść naprzód, czynić dobro, osiągać szczytne cele, a owocami swej pracy dzielić się ze społeczeństwem? Jestem przekonany, że odpowiedź na to pytanie dadzą sami czytelnicy.

Postanowiłem wrócić do początku, ukazać warunki i okoliczności, w jakich rodziła się spółdzielnia, jak się rozwijała, wzrastała, a potem, z ogromnym wysiłkiem, pokonywała trudności wynikłe z przemian ustrojowych.

Opowieść o "Nowej Pracy" byłaby niepełna, gdyby nie zostali przedstawieni ludzie, którzy ją tworzyli, nadawali kierunek i sens jej działaniu, oraz ich zaangażowanie, pomysłowość i mądrość. W publikacji znajdą się więc sylwetki tych, którzy mają dla niej największe zasługi, aby poprzez ich losy i codzienne zmagania lepiej ukazać bogactwo i wszechstronność stworzonego dzieła.

Pamięć ludzka jest ulotna. Fakty i zamierzenia, nie uchwycone w porę, okoliczności i nastroje, przesłanki decydujące o kształcie wydarzeń, nie utrwalone na piśmie, im bardziej odległe w czasie - tym bardziej stają się mgliste, tracą wielkość i blask. Aby los taki nie spotkał "Nowej Pracy Niewidomych" i dokonań jej twórców - powstał ten krótki zarys, utrwalający chlubną rzeczywistość kilkudziesięciu lat pracy, borykania się z oporem materii, tworzenia i zwyciężania.

Mam nadzieję, że przyszłość przyniesie spełnienie tych zamiarów, a ukazane tu fakty i sposoby pokonywania przeszkód niejednego z czytelników natchną wiarą, że - jak powiedział przed wiekami niderlandzki humanista i filozof Erazm z Rotterdamu - "Chcieć to móc", a to będzie już dużo.

Józef Szczurek

Narodziny

Po drugiej wojnie światowej środowisko niewidomych w Polsce, korzystając z warunków stworzonych przez nowy ustrój polityczny oraz dzięki odczuwalnemu społecznemu zainteresowaniu losami inwalidów wojennych, weszło w okres wielkiej aktywności. We wszystkich większych miastach powstawały spółdzielnie niewidomych, w których znajdowali pracę i pomoc socjalną inwalidzi wzroku ściągający do nich z małych miasteczek i wsi. Organizował się ogólnopolski związek niewidomych i zakładał swe przedstawicielstwa w każdym województwie. Powołano do życia nowe szkoły dla niewidomych dzieci w Bydgoszczy, Wrocławiu, Łodzi, Owińskach i Krakowie.

Ośrodek w Laskach, mimo ogromnych zniszczeń dokonanych we wrześniu 1939 r. w czasie bitwy o Warszawę, nie przerwał swej działalności w okresie okupacji. Zaraz po wojnie podjęto wielki trud odbudowy spalonych obiektów, a następnie rozbudowy. Laski miały długie tradycje jeszcze z okresu międzywojennego. Już wtedy przywiązywano tu dużą wagę do szkolenia i pracy zawodowej jako podstawy samodzielnego życia. Ten kierunek w latach powojennych został zintensyfikowany, zwłaszcza po powrocie do zakładu Henryka Ruszczyca, który w latach 1945-1948 w większym stopniu zajmował się problemami niewidomych na forum ogólnopolskim.

Zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi powierzył mu kierowanie szkolnictwem zawodowym. Był to bardzo trafny wybór, gdyż Henryk Ruszczyc miał w tej dziedzinie duże doświadczenie, a sprawa przygotowania niewidomych do aktywności zawodowej stanowiła jego pasję. Wprowadzał więc nowe, często eksperymentalne kierunki szkolenia. Były wśród nich dziewiarstwo i tkactwo. Nikt wtedy jeszcze nie przewidywał, że wkrótce doprowadzą one do osiągnięcia na skalę nie tylko krajową, ale i europejską, jaką było utworzenie artystycznej spółdzielni dla niewidomych. O okresie poprzedzającym powstanie spółdzielni pięknie piszą sami jej przyszli członkowie, a wcześniej uczniowie laskowskiej szkoły zawodowej. Wśród nich był Andrzej Adamczyk. Zapoznajmy się więc z fragmentem jego wypowiedzi.

W 1952 r. klasa, do której należałem, rozpoczęła szkolenie zawodowe w dwu kierunkach - jedna grupa - w dziewiarstwie maszynowo-ręcznym, druga - w tkactwie. Ja trafiłem do dziewiarzy.

Program przewidywał opanowanie stosunkowo prostych czynności potrzebnych do produkcji nieskomplikowanych wyrobów dziewiarskich. Zespół nasz po pierwszym półroczu zaczął wyrażać głośno niezadowolenie z powodu monotonnej pracy. Było to w przykry sposób odczuwane przez personel warsztatów i prowadziło do złej atmosfery. Pan Ruszczyc był tym zmartwiony. Kiedyś, podczas zajęć warsztatowych, odbył z nami w obecności nauczycieli bardzo zasadniczą rozmowę, w której zarówno nauczyciele, jak i uczniowie przedstawili swoje racje. Narzekania ustały, ale równocześnie wprowadzono w większym zakresie zdobienie produkowanych swetrów według pomysłów uczniów, oczywiście uzgadnianych z nauczycielami, a zwłaszcza z kierowniczką warsztatów - siostrą Amatą, która dla rozwoju dziewiarstwa w Laskach miała największe zasługi. Doszło do tego, że każdy sweter był inaczej ozdabiany. Wytworzyło się swego rodzaju współzawodnictwo. Kiedy sprawa nabrała już rozmachu, pan Ruszczyc nawiązał bliski kontakt z "Cepelią", a szczególnie ze spółdzielnią "Poziom" w Warszawie. Sprowadzał do Lasek konsultantów - pracowników tej spółdzielni, między innymi panie Marię Wielogłoską i Helenę Kozicką, zajmujące się projektowaniem konfekcji dziewiarskiej.

Chcąc wzbogacić naszą pomysłowość i podsunąć nowe motywy zdobnicze, organizował wycieczki do spółdzielni "Poziom", gdzie pokazywano nam różne wzory swetrów, oraz do spółdzielni "Orno", gdzie oglądaliśmy wyroby zdobnicze ze srebra i złota. Były też wycieczki do sklepów "Cepelii", wzbudzające nasze zainteresowanie, ale jeszcze większe zdziwienie klientów tych sklepów.

Pana Ruszczyca bardzo interesowało, w jaki sposób obejrzane wzory zdobiące biżuterię, ceramikę i inne przedmioty zapamiętujemy i przenosimy na wyroby dziewiarskie, a także, jaki jest najlepszy sposób przekazywania niewidomym estetycznych wartości wyrobów zdobniczych.

W ostatniej klasie szkoły zawodowej, to znaczy w trzecim roku nauczania, rozpoczęło się na szeroką skalę przygotowanie zarówno dziewiarzy, jak i tkaczy, do zatrudnienia w produkcji o profilu artystycznym. Nasiliły się w Laskach wizyty projektantów plastyków - przedstawicieli spółdzielczości pracy, Instytutu Wzornictwa Przemysłowego oraz innych organizacji i instytucji, których opinia o rezultatach szkolenia w Laskach mogła przyczynić się do utworzenia nowej spółdzielni. Dzięki tym kontaktom wyroby nasze zostały wysłane na międzynarodową wystawę dziewiarstwa do Moskwy i Brukseli.

W trzeciej klasie pan Ruszczyc zorganizował kurs prowadzony przez plastyków projektantów, którego zadaniem było przekazanie nam minimum wiedzy teoretycznej na temat zasad projektowania odzieży. Kurs był prowadzony oddzielnie dla dziewiarzy i tkaczy. Poruszano między innymi takie tematy, jak: proporcje ludzkiego ciała, pojęcie symetrii i asymetrii w zdobnictwie, harmonijny dobór kolorów.

Wielkim osiągnięciem pana Ruszczyca było uzyskanie zgody Izby Rzemieślniczej na dopuszczenie nas, to znaczy absolwentów trzyletniej Zasadniczej Szkoły Zawodowej, do egzaminu mistrzowskiego. Egzamin zakończył się pełnym sukcesem i stanowił ważny argument w staraniach o powołanie spółdzielni.

Jesienią 1955 r. pan Ruszczyc zorganizował w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie kurs dla niewidomych mających stanowić trzon nowej spółdzielni. Kurs był rozszerzeniem szkolenia wcześniejszego, obejmował jednak znacznie większy zakres materiału i miał odpowiednio wysoką rangę. Przedsięwzięcie wymagało dużego wysiłku organizacyjnego, ponieważ słuchacze musieli codziennie dojeżdżać z Lasek do Warszawy, oczywiście pod opieką instruktorów.

Do starań o wyrażenie zgody na powołanie nowej spółdzielni dziewiarsko-tkackiej wciągnął pan Ruszczyc młodzież. Wysyłał nas z różnego rodzaju sprawami pisemnymi i ustnymi prośbami zarówno do referentów, jak i naczelników Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy. Była to świetna szkoła usamodzielniania świeżo upieczonych absolwentów. Starania przeciągnęły się do czerwca 1956 roku, kiedy to przy cepeliowskiej spółdzielni "Poziom" zorganizowano zespół niewidomych dziewiarzy. Zespół ten 1 października 1956 r. przerodził się w samodzielną spółdzielnię dziewiarsko-tkacką pod nazwą: "Nowa Praca Niewidomych". Nazwa spółdzielni była przedmiotem wielu dyskusji, w jednej z nich padł projekt nazwy: "Ruszczyczanka", ale ze względu na trudną wymowę i nieco żartobliwe brzmienie - nie został przyjęty.

Trzeba podkreślić z całym naciskiem, że powstanie nowego kierunku zatrudnienia w dziewiarstwie i tkactwie artystycznym wymagało ogromnej energii i pomysłowości wielu ludzi, przede wszystkim - pana Henryka Ruszczyca. Potrafił on swój optymizm i serdeczną żarliwość przekazywać innym ludziom i wciągać ich do swoich eksperymentów. Nie boję się powiedzieć, że pan Ruszczyc był ogarnięty miłością do niewidomych wychowanków i ona właśnie stanowiła drogowskaz zarówno w pracy wychowawczej, jak i eksperymentatorsko-szkoleniowej. Była źródłem niewyczerpanej energii i pomysłowości, jakie wkładał w każde starania, aby swoich wychowanków uczynić ludźmi o wysokich wartościach moralnych, intelektualnych i znających dobrze wykonywany zawód.

Ten sam okres nauki w Laskach i przygotowań do utworzenia spółdzielni tak opisuje Stanisław Kozyra:

Pamiętam, że bezpośrednim impulsem do eksperymentowania w naszej nauce była "burza" w roku 1953, jaka wynikła na skutek buntu jawnie okazanego przez dziewiarzy, uczniów pierwszej klasy szkoły zawodowej, z powodu nudnej, wykonywanej w sposób mechaniczny pracy, choć nie da się zaprzeczyć - społecznie bardzo użytecznej (przedmiotem naszej wytwórczości były wówczas ciepłe reformy damskie). Bunt ten jednak nie został stłumiony, ale zainspirował nowe kierunki szkolenia i legł u podstaw koncepcji stworzenia spółdzielni.

Kiedy upadaliśmy na duchu, pan Henryk Ruszczyc tłumaczył: "Możecie zrobić wszystko to, co osoby widzące, pod warunkiem zastosowania odpowiednich oprzyrządowań". Miał większą wiarę w nasze możliwości niż my sami. On to właśnie roztaczał przed nami wizję nowego zakładu pracy, a następnie włączył nas do trudnego i żmudnego procesu załatwiania administracyjnych formalności związanych ze staraniami o założenie spółdzielni. 15 czerwca 1956 roku spółdzielnia "Poziom" przygarnęła pierwszą grupę wychowanków Lasek, dając im zatrudnienie w utworzonym dla nich oddziale przy ulicy Marszałkowskiej 28 w Warszawie.

Z tamtego okresu ze szczerą wdzięcznością wspominamy panią Irenę Drążewską - brygadzistkę i organizatorkę pracy dziewiarskiej, która w spółdzielni "Poziom" opiekowała się nami jak matka, radziła, kiedy trzeba było pocieszała, pomagała. W tych pierwszych trudnych chwilach zapewniała poczucie bezpieczeństwa. W późniejszym czasie objęła funkcję prezesa spółdzielni "Poziom" i do dziś z powodzeniem kieruje zakładem.

Nadszedł wreszcie czas zwycięstwa. 31 lipca tego samego roku wychowankowie wraz ze swym wiernym przyjacielem zgromadzili się na zebraniu założycielskim samodzielnej już spółdzielni, której dano nazwę "Nowa Praca Niewidomych". Założycieli było 24: Andrzej Adamczyk, Marian Adamczyk, Maria Budz-Komorniczak, Tadeusz Czerwiński, Wacław Czyżycki, Stanisław Dudziński, Krystyna Gajewska, Marian Hartman, Anna Kobrzyńska, Leokadia Krawiec-Grzybowska, Jan Krempa, Jan Kurzaj, Kazimierz Lemańczyk, Krystyna Łatacz, Maria Mizak-Lemańczykowa, Krystyna Myślińska-Kozyrowa, Andrzej Pawłowski, Barbara Reiff, Bartłomiej Rogowski, Zofia Rudna-Strzelecka, Henryk Ruszczyc, Andrzej Skóra, Stefan Strzelecki, Hanna Wągrodzka.

Na walnym zebraniu wybrano radę nadzorczą, której przewodniczącym został Stefan Strzelecki. Rada wybrała trzyosobowy zarząd w składzie: prezes - Mieczysław Bielecki, wiceprezes - Kazimierz Lemańczyk, członek zarządu - Stanisław Dudziński.

Długotrwałe starania i marzenia ziściły się ostatecznie 1 października 1956 roku - rozpoczęła działalność własna spółdzielnia. Inicjator i faktyczny jej twórca - Henryk Ruszczyc - został członkiem rady nadzorczej. Miało to ogromne znaczenie, gdyż mógł na bieżąco wpływać na bieg wydarzeń w niedoświadczonej jeszcze, młodej placówce.

W dowód wielkiego uznania i wdzięczności dla wychowawcy i przyjaciela, po dwóch latach pracy, członkowie spółdzielni za swe udziały, uzyskane w wyniku podziału czystej nadwyżki, zakupili mu samochód osobowy marki Trabant. On zaś nigdy nie ominął żadnej okazji, by odwiedzić spółdzielnię i cieszyć się naszymi zbiorowymi i indywidualnymi sukcesami, radościami, martwić niepowodzeniami i służyć dobrą radą. Powołanie spółdzielni stało się ukoronowaniem śmiałych dążeń i pragnień, faktem, który na dziesiątki lat wywarł wpływ na życie setek niewidomych i ich najbliższych, a także przykładem, że nie mając wzroku, można wykonywać rzeczy najwyższej jakości, piękne, pożyteczne i poszukiwane nie tylko w kraju, ale i daleko poza jego granicami. Takie właśnie było zamierzenie pracowników nowego zakładu, które w pełni udało się zrealizować.

Na początku była tylko jedna branża - dziewiarstwo maszynowe. Od pierwszych dni swetry o różnych fasonach i wzorach, szale, czapeczki, chusty i inne wyroby cieszyły się ogromnym popytem na rynku. Sprzedawano je we własnym firmowym sklepie oraz placówkach handlowych "Cepelii" w całym kraju.

Wśród członków załogi panowała atmosfera sprzyjająca dobrej robocie. Każdy starał się pracować jak potrafił najlepiej, gdyż dobro spółdzielni było sprawą najważniejszą. Sprzyjały temu również wysokie kwalifikacje pracowników i ich autentyczne zaangażowanie. W efekcie zakład się nieustannie rozwijał i rosło zapotrzebowaniu na jego produkty.

Kochany Panie Dyrektorze

Dla wszystkich jest jasne, że gdyby nie ofiarny działacz Henryk Ruszczyc, jego profesjonalizm, wiara w możliwości niewidomych i dążenie, aby byli ludźmi pełnowartościowymi, nie doszłoby do utworzenia spółdzielni o profilu artystycznym. Takie przekonanie przebija z wypowiedzi każdego z jej członków. Wydaje się więc konieczne przedstawienie jego drogi życiowej, która zawiodła go do Lasek, a następnie nierozerwalnie związała z losami ludzi pozbawionych światła oczu.

Henryk Ruszczyc przyszedł na świat 5 maja 1901 r. w Kijowie w rodzinie ziemiańskiej. Jego ojciec - Tadeusz - był lekarzem całym sercem oddanym ludziom chorym, niezależnie od ich statusu materialnego. Henryk miał dwoje rodzeństwa - starszego brata

Władysława i siostrę bliźniaczkę Janinę. Matka, Jadwiga z Gnatowskich, całą trójkę otaczała serdeczną troską i miłością.

Uczęszczał do gimnazjum w Kijowie, lecz go, na skutek wybuchu rewolucji, nie ukończył. W 1919 r. przyjechał z rodzicami i rodzeństwem do Warszawy. Brał udział, jako ochotnik, w wojnie polsko-bolszewickiej, służąc w 17. pułku ułanów. W 1921 przeszedł ciężką chorobę płuc. Po powrocie do zdrowia odbył kolejno w sześciu wielkich gospodarstwach rolnych praktykę jako zarządca, nigdzie jednak miejsca nie zagrzał. Lata dwudzieste to dla Ruszczyca okres bujnego życia towarzyskiego, obfitującego w romanse i zabawy. Nie zdołały one jednak zabić w nim wielkiej wrażliwości na ludzką krzywdę i cierpienie.

Po kilku próbach ustabilizowania się, w kwietniu 1930 r., w wieku 29 lat, trafił do zakładu dla niewidomych w Laskach. Na prośbę Antoniego Marylskiego podjął dorywczą pracę jako lektor Włodzimierza Dolańskiego, który w tym czasie przygotowywał rozprawę doktorską. Zgodził się także na przyjęcie obowiązków pomocnika wychowawczego. Jego mistrzynią w dziedzinie tyflologii była sama Matka Czacka. Okazał się uczniem niezwykle utalentowanym. Już w r. 1933 de facto on pełnił funkcję kierownika Domu Chłopców, a trzy lata później, zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi oficjalnie powołał go na to stanowisko, przekazując mu jednocześnie kierowanie szkolnymi warsztatami. Powierzenie Ruszczycowi odpowiedzialności za warsztaty skierowało jego zainteresowania na problematykę zatrudniania niewidomych. Głęboko wierzył w to, że każdemu człowiekowi, a więc i niewidomemu, Bóg daje tyle zdolności i łaski, by mógł sprostać czekającym go życiowym zadaniom. To przeświadczenie wyraźnie miało wpływ na jego pogląd odnoszący się do możliwości zawodowych niewidomych. Uważał, że przy pomocy widzących przyjaciół, odpowiedniej organizacji i wyposażeniu stanowiska pracy oraz dobremu przeszkoleniu i właściwej postawie, nie będzie takiej czynności, której by niewidomy nie mógł wykonać. Na tej zasadzie ukształtował się optymizm, który legł u podstaw wszystkich jego przedsięwzięć.

W 1936 roku doprowadził do powołania w Laskach trzyletniej szkoły rzemieślniczej, a w następnym roku - czteroletniego gimnazjum zawodowego szczotkarsko-koszykarskiego. W latach 1937-1939 zorganizował w internacie chłopców dla najzdolniejszych uczniów naukę w zakresie liceum ogólnokształcącego. Trudna sytuacja ekonomiczna zakładu stawia przed Ruszczycem zadanie doprowadzenia warsztatów do takiego stanu, aby nie przynosiły deficytu. Po wielu staraniach udaje mu się to osiągnąć. W 1938 roku wygrywa przetarg na 21 tys. szczotek do czyszczenia koni dla wojska. Jednocześnie włącza się w pracę Towarzystwa podejmowaną na terenie całego kraju.

W sierpniu 1939 r. został zmobilizowany, jednak w walkach nie wziął udziału, gdyż - na skutek komplikacji, jakie wywiązały się po niegdyś przebytym zapaleniu płuc - znalazł się w szpitalu. W listopadzie 1939 r. wrócił do Lasek i na polecenie Matki Czackiej natychmiast zabrał się do organizowania rehabilitacji ociemniałych żołnierzy - ofiar kampanii wrześniowej.

Stworzył także od nowa warsztaty szczotkarskie, ułatwiające zakładowi przetrwanie wojny (poprzednie uległy całkowitemu zniszczeniu na skutek działań wojennych).

W 1941 r. założył w Laskach uczniowską spółdzielnię szczotkarską, a doświadczenia zdobyte w czasie jej działalności zostały wykorzystane przy tworzeniu w Lublinie pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych. W lutym 1945 r. Matka Czacka oddelegowała Ruszczyca do stworzenia w ramach PCK schroniska dla ociemniałych żołnierzy w Surhowie pod Krasnymstawem, wkrótce przekształconego z jego inicjatywy w zakład rehabilitacyjno-szkoleniowy.

W styczniu 1947 r. Ruszczycowi powierzono stanowisko radcy przy Głównym Urzędzie Inwalidzkim Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Na tym stanowisku zorganizował kilka kursów szkoleniowych: w Poznaniu, Gdańsku, Katowicach i w Nowej Soli. Doprowadził do zatrudnienia w fabrykach około 80 ociemniałych żołnierzy oraz około 220 niewidomych cywilnych. Dla potrzeb ministerstwa opracował dziesiątki referatów i memoriałów dotyczących opieki nad inwalidami oraz zatrudniania niewidomych.

Jesienią 1947 r. z ministrem Michałem Rusinkiem wyjechał na dwa tygodnie do zakładu szkolenia ociemniałych żołnierzy w St. Dunstan w Wielkiej Brytanii. W sprawozdaniu z pobytu w angielskim ośrodku uwypuklił rehabilitacyjne znaczenie stosowanych tam metod.

We wrześniu 1948 r. wrócił już na stałe do Lasek i ponownie przyjął funkcję polegającą na koordynowaniu oraz nadzorowaniu pracy wychowawczej w Domu Chłopców. Objął także stanowisko kierownika szkolenia zawodowego. Przeprowadził wiele eksperymentów wykazujących skalę i możliwości pracy inwalidów wzroku. Organizował, obok warsztatów szczotkarskich, pracę w dziewiarstwie i tkactwie. Z powodzeniem zaczął przygotowywać niewidomych do wykonywania ręcznej i mechanicznej obróbki metalu, a także do pracy w stolarstwie, elektrotechnice i w różnych rodzajach montażu.

Decyzję o wyborze zawodu poprzedzała dokładna analiza możliwości psychofizycznych i intelektualnych ucznia, jego warunków rodzinnych i środowiskowych. Swoistym fenomenem było wyszkolenie i zatrudnienie 25 niewidomych jednorękich i pięciu bez obydwu kończyn górnych. Do każdego zadania przygotowywał się bardzo gruntownie, z myślą o jego jak najlepszym końcowym efekcie.

Z chwilą opuszczenia murów szkolnych przez wychowanka nie kończyło się zainteresowanie Henryka Ruszczyca jego losami. Służył absolwentom poradą, a nieraz i pomocą materialną.

W wyniku bezpośredniego działania Henryka Ruszczyca zostało zatrudnionych co najmniej 500 niewidomych, a nie sposób zliczyć tych, którzy znaleźli pracę dzięki jego pośredniemu oddziaływaniu przez resorty, urzędy wojewódzkie i inne instytucje.

Z jego inicjatywy w r. 1948 powstała dziewiarska spółdzielnia ociemniałych w Poznaniu, a dwa lata później - podobna spółdzielnia w Łodzi, i wreszcie - w 1956 roku w Warszawie - "Nowa Praca Niewidomych".

Ofiarność i profesjonalizm Henryka Ruszczyca wysoko ceniły instytucje państwowe odpowiadające za rehabilitację inwalidów oraz Polski Związek Niewidomych. Za zasługi w pracy zawodowej i społecznej został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i złotą Honorową Odznaką PZN. Miał także niemały wpływ na całokształt działalności Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Od 1947 r. aż do śmierci pełnił funkcję wiceprezesa jego zarządu.

Obraz Ruszczyca byłby niepełny, gdyby nie wspomnieć o jego głębokiej wierze. W latach trzydziestych wstąpił do trzeciego, bezhabitowego zakonu, przeznaczonego dla ludzi świeckich, przyjmując imię Michał. Można było spotkać go na codziennej mszy św., zatopionego w modlitwie, skąd czerpał siłę do swego trudnego powołania, a także miłość do ludzi.

Wobec wszystkich na co dzień był otwarty, bezpośredni, życzliwy i serdeczny. Zawsze służył radę i pomocą. Nic więc dziwnego, że niewidomi, zwłaszcza byli wychowankowie, często ludzie na poważnych stanowiskach zawodowych i społecznych, jechali nieraz po kilkaset kilometrów po to tylko, by z nim choć chwilę porozmawiać, posłuchać jego cennych wskazówek, wypływających z życiowej mądrości i wieloletnich doświadczeń. Ze swymi byłymi wychowankami witał i żegnał się uściskiem i pocałunkiem. Nie lekceważył nigdy czyichś pomysłów, nawet wtedy, gdy na pierwszy rzut oka wydawały się nierealne, lecz albo je życzliwie odradzał, albo nieco modyfikował.

I tak na przykład, kiedy w 1954 r. postanowiłem zdawać egzamin na studia dziennikarskie w Uniwersytecie Warszawskim, nie brakowało takich, którzy pokpiwali sobie z mojego pomysłu. Któż mi mógł najlepiej doradzić? Z Katowic, gdzie mieszkałem, pojechałem na rozmowę z panem Ruszczycem. Wysłuchał z zainteresowaniem i życzliwością. Moją decyzję uznał za nowatorską i bardzo dobrą, przestrzegł tylko, że w późniejszej pracy mogę natrafić na różne trudności natury moralnej. Niejednokrotnie może być tak, że sumienie będzie dyktowało jedno, a rzeczywistość co innego. W takich wypadkach zawsze trzeba wybrać to, co nie uwłacza ludzkiej godności, nie każe się nigdy potem wstydzić. Z Lasek wyjechałem duchowo umocniony i wzbogacony.

W 1971 r., w siedemdziesiątą rocznicę urodzin Henryka Ruszczyca, jako redaktor "Pochodni", wybrałem się do Lasek, aby porozmawiać z nim o różnych sprawach ważnych w jego życia. Nie był już zdrowy, miał kłopoty z oddychaniem i sercem. Jak zwykle przyjął mnie bardzo serdecznie. Najpierw zapytałem, jak to się stało, że prawie całe swoje życie oddał niewidomym. Odpowiedział z prostotą:

To sprawa niemal przypadku. Czterdzieści lat temu poproszono mnie, abym przez dwa tygodnie służył pomocą lektorską jednemu z niewidomych. I tak się zaczęło. Pewnego dnia przyszedłem do Domu Chłopców. Zobaczyłem, że przy schodach stoi mały chłopczyk i płacze. Zapytałem, co się stało. Odpowiedział, że coś mu upadło i nie może znaleźć. Podniosłem zgubiony przedmiot, uściskałem malca, który natychmiast przestał płakać i uśmiechnął się do mnie. Wtedy uświadomiłem sobie, że pomoc tym ludziom to jest moja droga.

Poprosiłem następnie dyrektora Ruszczyca, aby opowiedział o swej pracy w pierwszych trudnych powojennych latach. I oto fragment jego wspomnień. Kiedy front przetoczył się przez Warszawę, Polski Czerwony Krzyż zwrócił się do zakładu w Laskach z prośbą o pomoc w zorganizowaniu opieki i szkolenia dla inwalidów, którzy w czasie walk utracili wzrok. Wtedy jeszcze rząd mieścił się w Lublinie.

Na zakład rehabilitacyjny dla ociemniałych żołnierzy wytypowałem zabudowania poziemiańskiego pałacu w Surhowie na Lubelszczyźnie. Początkowo trudności były olbrzymie. Nie mieliśmy żadnych środków transportu. Często piechotą musiałem iść do Krasnegostawu, a tam wsiadałem do jakiegoś, najczęściej wojskowego, samochodu jadącego do Lublina, gdzie załatwiało się wszystkie sprawy - przydział środków, żywności, opału. W tym czasie dużo mi pomógł dowódca okręgu wojskowego.

Często brakowało podstawowych rzeczy. Pamiętam na przykład - kiedyś był duży mróz, a my nie mieliśmy węgla ani drewna. Pojechałem do Lublina. Udało mi się zakupić cztery tony węgla i przywieźć go do Surhowa. Węgiel wprost z samochodów sypano do pieca. Jakaż to była radość wśród przemarzniętych mieszkańców.

Polski Czerwony Krzyż sprawował nad nami opiekę przez rok, potem nasz ośrodek przejęło Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej. Powołano do życia Główny Urząd Inwalidzki. Jego prezesem w owym czasie był Tadeusz Ćwik, a zastępcą - Zygmunt Lancmański. Obaj bardzo starali się pomagać nam w pokonywaniu rozmaitych trudności związanych z prowadzeniem zakładu.

Wreszcie otrzymaliśmy własny samochód. To był wielki sukces i prawdziwe święto. Surhów leżał z dala od większych ośrodków życia, co bardzo utrudniało wszelką działalność. Postanowiłem więc przenieść zakład w bardziej sprzyjające miejsce.

Wybrałem się do Poznania, a raczej w jego okolice. Wytypowałem dwa dawne poziemiańskie pałace - w Głuchowie i Jarogniewicach. Zakład został przeniesiony. Tutaj mogłem już rozwinąć działalność na znacznie szerszą skalę.

Wprowadziłem szkolenie w dziewiarstwie, koszykarstwie, introligatorstwie i szczotkarstwie. Życie w ośrodku nabrało rumieńców. Otrzymaliśmy także maszyny dziewiarskie. To były początki. Cały czas jednak zastanawiałem się nad znalezieniem dla niewidomych lepszej, bardziej nowoczesnej pracy. Postanowiłem spenetrować okoliczne fabryki. Spośród mieszkańców ośrodka wybrałem kilku inwalidów i razem jeździliśmy po zakładach przemysłowych, szukając odpowiednich czynności. Od ministra przemysłu i handlu otrzymałem zezwolenie na wejście do wszystkich fabryk w Polsce. To bardzo ułatwiało poszukiwanie i dokonywanie prób.

Wytypowaliśmy wiele stanowisk pracy, między innymi - w Zakładach Cegielskiego, Goplanie, Fabryce Opon Samochodowych w Poznaniu. Czynności próbne niewidomi wykonywali z wielkim zapałem. Często już po dwu dniach opanowywali niezbędną do produkcji technikę. Duża ich liczba otrzymała w tym czasie pracę w przemyśle.

Postanowiliśmy nakręcić film pokazujący pracę niewidomych na różnych stanowiskach w zakładach przemysłowych. Film był potem wielokrotnie w różnych okolicznościach wyświetlany, a to z kolei ułatwiało dalsze zatrudnienie.

Pewnego razu ówczesny minister pracy i opieki społecznej - Michał Rusinek - zaprosił na pokaz filmu kilku ministrów i wysoko postawionych działaczy państwowych. Film wywołał wielkie zainteresowanie. Obecny na nim minister Eugeniusz Szyr - kierownik resortu przemysłu i handlu - oświadczył, iż wydał zezwolenie na wejście do fabryk, ale naprawdę to nie wierzył, żeby z tego coś wyszło.

Tymczasem rezultaty przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Dzięki temu dał nam przydział igieł, wełny i maszyn do Głuchowa. Później umożliwiło to założenie spółdzielni dziewiarskiej w Poznaniu.

Powiedzieliśmy już sporo, jakie Henryk Ruszczyc miał osiągnięcia w pracy dla niewidomych i szerzej - dla kraju, co trwałego zostawił po sobie. Czas więc zastanowić się, jakim był człowiekiem, z czego wynikała postawa sprawiająca, że wszystko, co miał, oddał bliźnim.

W 1980 roku została nagrana na pięciu kasetach magnetofonowych książka pt. "Henryk Ruszczyc we wspomnieniach". Zawiera ona spostrzeżenia i przemyślenia różnych ludzi - widzących i niewidomych, którzy na swej drodze spotkali dobroczyńcę z Lasek. Myślę, że w kilku wybranych wypowiedziach z tego nagrania znajdziemy choć częściową odpowiedź na postawione pytanie.

Siostra Monika Bogdanowicz:

Najbardziej charakterystyczna cecha osobowości Henryka Ruszczyca to niesłychana wrażliwość na cierpienie ludzkie, a jednocześnie niemożność zajęcia pasywnej postawy wobec czyjegoś cierpienia. Za wszelką cenę pomóc, pomimo przeszkód i trudności. Czasami - zdawałoby się - wbrew logice. W czasie powstania Ruszczyc troszczył się o rannych z naszego oddziału mieszczącego się w Domu Dziewcząt. Odwiedzin jego w salach, mówiąc szczerze, bardzośmy nie lubiły. Przy jego niesłychanej wrażliwości i chęci niesienia pomocy, obecność cierpiącego, chorego była dla niego czymś nie do zniesienia. - Skoro go boli, to powinien dostać coś przeciwbólowego. Nie pomagały żadne tłumaczenia, że chory dopiero co dostał, że za dużo dawać nie można, bo przestanie pomagać, a może zacząć szkodzić. Nie ustępował.

Błędem byłoby jednak uważać Ruszczyca tylko za uczuciowca. W ciągu długich lat pracy na jednym terenie podziwiałam wielokrotnie, jak bogato i różnorodnie obdarowany był z natury. Wybitna inteligencja, umysł lotny, ale nie powierzchowny, zdolny do głębokich przemyśleń, pełen inwencji twórczej, dobry organizator, równocześnie samowolny, trochę kapryśny fantasta, a przy tym ofiarny aż do ostatnich granic. Ta ofiarność pozwalała mu odrzucić własne, osobiste życie, i oddać się całkowicie w służbę niewidomych.

Janusz Wieczorek - szef Urzędu Rady Ministrów:

Pisanie o Henryku Ruszczycu nie jest rzeczą łatwą, był bowiem człowiekiem niezwykłym. Łączył w sobie niespotykany talent pedagoga i organizatora z umiejętnością poświęcenia się bez reszty szlachetnym celom, sumiennością walki o ich osiągnięcie, z osobistą skromnością, na jaką potrafi się zdobyć tylko człowiek wielkiego serca, wynoszący ponad wszystko potrzeby innych ludzi.

Takim poznałem Henryka Ruszczyca przed trzydziestu laty, w ówczesnym Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, w którym podejmowaliśmy działalność na niezwykle trudnym odcinku - rehabilitacji społecznej inwalidów wojennych i ludzi dotkniętych kalectwem. Cały kraj leżał w gruzach. Codziennie ze wszystkich zakątków świata napływały transporty byłych więźniów obozów koncentracyjnych,obozów jenieckich, demobilizowanych żołnierzy, ludzi okaleczonych przez wojnę i hitlerowskie bestialstwo, którym trzeba było przywrócić cel życia, znaleźć należne im miejsce w społeczeństwie.

Henryk Ruszczyc był właśnie konsultantem ministerstwa. Oczekiwano od niego koncepcji organizacyjnych i podejmowania konkretnych działań. On budował w tych pierwszych powojennych latach zręby całego systemu opieki nad inwalidami. Tworzył zasady pomocy lekarskiej i socjalnej. Organizował, jak się wtedy mówiło, produktywizację niewidomych. Jeździł po całej Polsce i jednał dla swojej idei dyrektorów fabryk, zarażał ich koncepcją pracy inwalidów. Tworzył zasady szkolenia zawodowego, inspirował inżynierów i techników, którzy z jego inicjatywy podejmowali się przystosowania maszyn i urządzeń do możliwości ludzi dotkniętych kalectwem.

Był w swoich w działaniach nieustępliwy i konsekwentny, a jednocześnie okazywał niezwykłą cierpliwość i takt, które mu przysparzały sojuszników. Budził ludzkie sumienia i zarażał swoją wiarą. O tym, że żadne kalectwo nie stanowi przeszkody dla udziału w życiu zawodowym i społecznym, że to tylko kwestia stworzenia właściwych programów i stosowania odpowiednich metod, potrafił przekonać również kierownictwo ówczesnego resortu pracy i działaczy gospodarczych.

Byliśmy więc zaskoczeni, kiedy pewnego dnia, po dwu latach pracy, postanowił opuścić ministerstwo i powrócić do Lasek. Wydawało się, że tu ma więcej do zrobienia, że jest bardziej potrzebny w realizowaniu kompleksowych działań, niż tam, na jednym tylko odcinku pracy. Ale Henryk Ruszczyc patrzył na wszystko sercem. Wiedział, że w Warszawie zasiał już ziarno, które będzie owocować. Tam natomiast, w Laskach, czekali na niego niewidomi, dla których był wzrokiem, których uczył patrzenia w przyszłość.

Spotykaliśmy się później jeszcze wielokrotnie do ostatnich niemal chwil jego życia. Odwiedzał często Urząd Rady Ministrów, zawsze z problemami swych wychowanków. Raz były to sprawy związane z wyposażeniem internatu i szkoły, innym razem - konieczność zakupu urządzeń do szkolenia zawodowego, a jeszcze innym - interwencje dotyczące zatrudnienia.

Nigdy nie miał spraw osobistych. Nie zdarzyło się, aby do kogokolwiek zwrócił się o coś, co byłoby wyłącznie jego osobistym problemem. Nie zdecydował się na stworzenie własnego domu. Może dlatego, że rozumiał lepiej niż inni, że serca nie można dzielić na dwoje. Takim pozostał w mojej pamięci.

Prof. Zofia Sękowska:

Około roku 1950 Henryk Ruszczyc ciężko zachorował. Sytuacja wydawała się beznadziejna, a jednak dźwignął się jeszcze i pracował kilkanaście lat dla swoich niewidomych. Właśnie wtedy, jako chory chronicznie człowiek z astmą i uszkodzonym sercem, prowadził najbardziej intensywne eksperymenty w szkoleniu zawodowym.

Przyjmował u siebie wychowanków, aktualnych i dawnych, którzy dzielili się swymi doświadczeniami, sukcesami i trudnościami. Dawnych wychowanków, już usamodzielnionych, z rodzinami zapraszał na święta do Lasek, a czasem także na wakacje. - Dopóki możemy się jeszcze spotykać - mawiał - przyjeżdżajcie, bo nie wiadomo, co będzie za rok. Chciał bardzo związać kogoś bliskiego z Laskami, przekazać mu pracę, która wysuwała mu się ze słabnących rąk. Ataki duszności były coraz cięższe i częstsze, bardzo cierpiał. Mimo najtroskliwszej opieki trudno mu było przynieść ulgę. Nie skarżył się nigdy.

Dziennikarka - Ewa Kołaczkowska:

Ostatni raz widziałam pana Ruszczyca 28 września 1968 roku. Zrobił na mnie wrażenie człowieka bardzo zmęczonego. Tym razem zaczął mi zaraz mówić o Kijowie, że chciałby tam pojechać. - Teraz wszystko jest tam inne - powiedziałam. - Ale rzeka została ta sama. Nigdy przedtem, ani w Lublinie, ani w Surhowie - nie wspominał kijowskich czasów. Obecnie jednak widać nurtowało go pragnienie obejrzenia scenerii lat dziecięcych i młodzieńczych.

Pokazywał jakieś prospekty, jakby czekał na zachętę czy namowę z mojej strony. Chciał, abym go poparła. Wysunęłam argument niebezpieczeństwa konfrontacji z marzeniem. - Ale rzeka została ta sama - powtórzył.

Zamilkłam. To prawda, pomyślałam. Zmienia się to, co dodał człowiek, i drobniejsze elementy natury, ale rzeczy wielkie - morze, góry, rzeki - pozostają niezmienione. I wyobraziłam sobie Dniepr i pana Henryka, stojącego na brzegu i patrzącego na swoje życie.

Od 1966 roku aż do końca Henryka Ruszczyca otaczała pielęgniarską opieką siostra Róża Szewczuk. Oto jak wspomina ona ten okres:

"Pan Ruszczyc nadal zajmował się wychowawstwem chłopców, którzy mieli wstęp do jego pokoju o każdej porze. Postanowiono przybudować do infirmerii mieszkanko dla pana Ruszczyca, z osobnym wejściem, gdzie po godzinach urzędowania w Domu Chłopców mógłby spokojnie odpocząć, a w razie potrzeby mieć pomoc lekarską i pielęgniarską. Bardzo niechętnie przyjął tę propozycję. Było to jednak konieczne, gdyż dzięki temu mógł dłużej pracować dla dobra niewidomych.

Wiele miałyśmy kłopotu my, pielęgniarki, bo pan Ruszczyc życzył sobie, żeby niewidomi miejscowi i przyjezdni o każdej porze byli wpuszczani. W niewielu tylko wypadkach udawało się sprawę przełożyć na później. W listopadzie 1972 roku pan Ruszczyc ciężko zachorował. Czuwała przy nim stale jego siostra - pani Janina. W ciągu ostatnich paru tygodni nie mógł się bez niej obyć.

Nastał tragiczny dzień 3 stycznia. Wczesnym popołudniem, o godzinie 13.30 przyszedł atak kaszlu. Pan Ruszczyc uniósł się na poduszkach. Nastąpił silny krwotok. Ratunek był natychmiastowy, ale już nic nie pomogło. O godz. 13.45 zakończył życie. Spokój i dostojeństwo malowały się na jego umęczonej twarzy.

Wychowanek zakładu w Laskach - Bartłomiej Rogowski:

Był czwartek, 4 stycznia 1973 roku. Siedziałem w Klubie Aktora w SPATiF, gdzie grałem wieczorami dwa razy w tygodniu. Odwołano mnie do telefonu. Dzwoniła pani Welmanowa. Powiedziała tylko: - Umarł Pan Ruszczyc, pogrzeb w poniedziałek.

Bardzo powoli odłożyłem słuchawkę i wróciłem do rozbawionej sali. Usiadłem przy fortepianie.

Aleja Topolowa w Laskach pachnie, szumi, jest ciepło. Siedzimy na trawie i śpiewamy. Ja gram na akordeonie, a obok siedzi Pan Ruszczyc. Prawie

już męskie głosy chłopców z zawodówki poprzez topolowe liście sięgają zachodniej ściany Domu Świętej Teresy i odbite - lecą w równoległą aleję Brzozową. Przestaję grać, bo czuję dotknięcie ręki Pana Ruszczyca. Umilkliśmy. Nie mógł mówić głośno. - Chłopcy, a teraz "Rozszumiały się wierzby" - wyszeptał z tym swoim charakterystycznym "r".

Popłynęły słowa pieśni w topolową przestrzeń. Nagle teraz, tu w Klubie Aktora - usłyszałem, że wszyscy śpiewają tę właśnie melodię. Zacząłem ją grać zupełnie nieświadomie, ale gdy zdałem sobie z tego sprawę - włożyłem w nią całą duszę. Wszyscy wstali od stołów i otoczyli fortepian. Wszyscy oni czcili pamięć Henryka Ruszczyca, nawet o tym nie wiedząc.

Nie czułem styczniowego zimna. Nie czuło go też chyba tych kilkaset osób, które, jak i ja, nie zmieściły się już w zatłoczonej kaplicy. Stoję teraz oparty o przykapliczny murek, na którym wiele lat temu zdzierałem siedmioletnie kolana. Po wyjściu z zakładu, byłem w Laskach wiele razy, ale nigdy dotąd nie wróciłem tu tak, jak dziś... naprawdę. Stoję i słucham mszy za duszę świętej pamięci. To niemożliwe. Tak niedawno przecież, pół roku temu, napisałem artykuł z okazji czterdziestolecia Jego pracy. Spotkaliśmy się potem w ZSI. Pan Ruszczyc stał, ciężko dysząc, po sforsowaniu pięciu schodów wejściowych. Był już wtedy bardzo słaby. Przytrzymywał mnie za rękę i przez jakiś czas głośno oddychał. Potem objął, pocałował i powiedział: "Bardzo Ci dziękuję". A ja czułem się, jakbym dostał Nagrodę Nobla. Po chwili wyszeptał: "Czemu się nie pokazujesz, łobuzie? Przyjedź pogadać. Pamiętaj, żebyś zdążył jeszcze". Zaniósł się kaszlem połączonym ze śmechem. Nie zdążyłem. Teraz mówił ksiądz Tadeusz, a ja myślę, że posiadł on tak trudną sztukę właściwego słowa. Wie i tym razem, jakich słów nam potrzeba, nam wszystkim, których Pan Ruszczyc żegnał, wyprawiając w samodzielny świat, a którzy przyszliśmy tu pożegnać już Jego samego.

Rozdzwonił się kapliczny dzwon. Niezwykle długi kondukt rusza powoli, jak gdyby chciał odwlec jeszcze ostateczną chwilę pożegnania. Z bardzo daleka, z przodu, ledwo słychać śpiewy sióstr. Tutaj tylko kroki... Dużo kroków.

Wchodzimy na laskowski cmentarz. Znam tu już coraz więcej nazwisk. Tuż obok miejsca, które za chwilę stanie się grobem Pana Ruszczyca, leży Zygmunt Serafinowicz. Teraz leżeć będzie obok siebie dwu pedagogów, dwu serdecznych przyjaciół.

Nad otwartym grobem ostatnie słowa pożegnania w imieniu byłych wychowanków wygłosił mgr Kazimierz Lemańczyk:

- Zmarł człowiek wielkiego serca, pionier rehabilitacji zawodowej i społecznej , człowiek wielkiego umysłu, zaangażowany bezgranicznie do końca w sprawy niewidomych.

Kochany Panie Dyrektorze, ile to razy skupialiśmy się wokół Ciebie. Ile to razy udzielałeś nam rad, wskazówek, przestróg. Ile to razy dyskutowałeś z nami, a te dyskusje były nam tak potrzebne. Byłeś dla nas nauczycielem. Byłeś dla nas ojcem, a najbardziej byłeś dla nas przyjacielem. Szliśmy do Ciebie w chwilach załamania. Szliśmy do Ciebie w chwilach dla nas trudnych i ciężkich. Szliśmy do Ciebie w chwilach dla nas radosnych.

Ty uwierzyłeś w nas i dzięki temu my uwierzyliśmy w siebie. Staliśmy się pełnowartościowymi członkami społeczeństwa.

Cokolwiek chciałbym powiedzieć, jakkolwiek chciałbym to wyrazić, nic, żadne słowo nie jest w stanie wyrazić tego, co my, wychowankowie Twoi, dzisiaj czujemy. Nie jesteśmy w stanie wyrazić tego, co Ty dla nas zrobiłeś, co tracimy z Twoim odejściem. W imieniu wszystkich wychowanków przyrzekam, że wiernie będziemy kontynuować Twoje idee dlatego, że zostawiłeś nam Twoje serce, zostawiłeś nam wiarę w człowieka, zostawiłeś nam swoją miłość.

Odszedł niezwykły człowiek i serdeczny przyjaciel - Henryk Ruszczyc, ale przecież ciągle jest wśród nas. Żyje nie tylko w naszych sercach i wdzięcznej pamięci, ale także w dziełach, które stworzył. Całe jego życie można uznać za przesłanie dla wszystkich niewidomych. Na dowód sięgnijmy jeszcze raz do wspomnianej wcześniej mojej rozmowy i zacytujmy ostatni jej fragment, zwłaszcza że stanowi on jakby przesłanie na dzisiejsze czasy:

-Za rzecz ogromnej wagi uważam zwiększanie aktywności zawodowej, społecznej i kulturalnej niewidomych. Należy stwarzać takie układy, aby stale pogłębiali swoje intelektualne zainteresowania i zamiłowania. Trzeba się nieustannie uczyć. W tej dziedzinie mamy do zanotowania korzystne zmiany. Znaczna grupa niewidomych uczęszcza do szkół średnich i wyższych, ale ciągle jest ona za mała. Wiedza jest podstawą działalności intelektualnej, społecznej i kulturalnej, daje także większą swobodę w wyborze pracy zawodowej. I dlatego, chciałbym to mocno podkreślić, pracując, jednocześnie trzeba się uczyć. Bardzo bym pragnął, aby rzetelna wiedza u niewidomych była podstawą pracy zawodowej i zainteresowań kulturalnych, by możliwości, oparte na wysokich kwalifikacjach, stale wzrastały wraz z rozwojem społeczeństwa i aktywności samych zainteresowanych.

Uważam także, iż należy rozwijać działalność zmierzającą do takiego stanu, aby jak najwięcej niewidomych pracowało wśród ludzi widzących i nie tworzyły się środowiska zamknięte, dlatego w Laskach zawsze popieraliśmy masaż oraz prace przy obsłudze skomplikowanych urządzeń mechanicznych.

Niezbędna jest tu pomoc państwa i Polskiego Związku Niewidomych w zaopatrzeniu inwalidów w urządzenia ułatwiające pracę i naukę. Najważniejsze jednak wydaje się zrozumienie przez samych niewidomych faktu, że od ich aktywności zależy teraźniejszość i przyszłość.

Istnieją też możliwości nie w pełni wykorzystane w działalności artystycznej. Tutaj moi uczniowie, którzy założyli potem spółdzielnię "Nowa Praca Niewidomych", mają duże osiągnięcia i doświadczenia. Bez tego "Cepelia" nie roztoczyłaby nad nimi opieki organizacyjnej. Należy rozwijać pracę artystyczną nie tylko w produkcji dzianiniy, ale i w innych dziedzinach wytwórczości i sztuki.

Szkoda, że przesłanie wielkiego pedagoga i organizatora pracy, pragnącego, aby więcej niewidomych podejmowało działalność artystyczną, jeszcze nie doczekało się spełnienia. Poza warszawską spółdzielnią żaden inny zakład pracy nie podjął tak ambitnych zadań. W życiu indywidualnym też jest jeszcze wiele niezdobytych obszarów, na przykład w dziedzinie muzyki, literatury, publicystyki, rękodzielnictwa. Ale... nic straconego. Życie ciągle idzie naprzód i przynosi nowe doświadczenia.

Nieustanne poszukiwania

"Nowa Praca Niewidomych" wyrosła z gleby i ducha Lasek, gdzie Henryk Ruszczyc wraz z zespołem ludzi z nim współpracujących stale poszukiwał nowych, coraz lepszych rozwiązań służących zatrudnieniu niewidomych. Ta tendencja przeniosła się do "Nowej Pracy".

Zaczęło się od dziewiarstwa maszynowego, ale już w 1958 r. wytwarzano odzież z tkanin. Największym powodzeniem nabywców cieszyły się suknie, garsonki, spódnice w szkocką kratę. Według opinii fachowców były najpiękniejsze w całej Polsce. Decydowały o tym ciekawe wzory, krótkie serie oraz niebanalne rozwiązania kolorystyczne.

Niemały udział w tych osiągnięciach miała projektantka - Zofia Sielecka. Dzięki znajomości upodobań klientek, praktycznemu zmysłowi i przede wszystkim artystycznej wyobraźni tworzyła oryginalne projekty, które w procesie produkcji przekształcały się w piękne stroje przyciągające wzrok na wystawach i półkach sklepowych.

Działem tkackim przez 8 lat kierował Stefan Strzelecki - dobry fachowiec i organizator. Cieszył się zaufaniem załogi, toteż kilkakrotnie wybierano go na przewodniczącego rady nadzorczej. Dzięki jego pomysłowości i energii, mimo obiektywnych trudności, tkactwo - to był sukces.

Mankament materiałów tkanych na krosnach ręcznie stanowił fakt, że były one za wąskie. Ich szerokość, ograniczona zasięgiem ramion, wynosiła nie więcej niż 90 centymetrów. Niezbyt dobra jakościowo przędza również sprawiała kłopoty. Takie ograniczenia nie istniały w przemyśle państwowym, gdyż tam produkowano na automatach i uzyskiwano szerokość 120 cm. Do zakładów włókienniczych szły ponadto najlepsze przędze, ale i tak krata szkocka "Nowej Pracy" nie miała sobie równej i popyt na nią przekraczał nawet możliwości produkcyjne spółdzielni. Nikt nie mógł z nią konkurować.

Tkactwo zaczęto likwidować na początku lat siedemdziesiątych. Dotyczyło to małych zakładów w całej Polsce. Przemysł państwowy wprowadzał coraz doskonalsze automaty i spółdzielczość nie wytrzymała konkurencji. Sytuacja ta stwarzała konieczność poszukiwań nowych form zatrudnienia.

W 1961 r. rozpoczęto produkcję mebli. Były to głównie krzesła i stoliki na stelażu metalowym wyplatane z kolorowego sznurka. Zamawiały je głównie świetlice przy zakładach pracy i klubach. Wyplataniem zajmowali się niewidomi. Popyt na meble był duży. Montowano również taborety i krzesła tapicerowane, także na stelażu metalowym. Ta działalność trwała do 1971 roku. Potem zapotrzebowanie na meble w jakiejś mierze zostało zaspokojone, a przede wszystkim zmieniła się moda. Tę produkcję trzeba było więc zakończyć... i znów szukać nowych rozwiązań.

Na początku lat 70. podjęto w formie eksperymentu produkcję lamp oświetleniowych z foliowymi abażurami. Lampy stojące, wiszące, podłogowe, duże i małe - pasowały do cepeliowskiej tradycji. Jednak ich wytwarzanie nie było dostatecznie opłacalne. Należało się z nimi rozstać.

Przyszedł czas na kolejną próbę - stała się nią ceramika. Ozdobne wazoniki i różne naczynia były ręcznie malowane i pokrywane specjalną, barwną polewą. Tak zwaną kamionkę przywożono ze spółdzielni cepeliowskiej z Pułtuska i formowano z niej naczynia. Eksperyment nie trwał długo, chyba ze dwa lata. Niewielki zbyt na wyroby ceramiczne sprawił, że trzeba było wycofać się z tej działalności.

Miejsce wazoników dość szybko zajęły pamiątki - mosiężne ramki, w których umieszczano rozmaite widokówki, przedstawiające najczęściej zabytki Warszawy. Można było włożyć w nie również własne zdjęcia lub ulubione obrazki. Ramki wykonywali niewidomi. Utrzymały się one do 1987 r. Tym działem produkcji kierował bardzo aktywny członek spółdzielni, nieżyjący już Stanisław Sip.

Jak więc widać, w "Nowej Pracy Niewidomych" nie panował zastój. Ciągle czegoś szukano, eksperymentowano, odkrywano nieznane przestrzenie po to, aby stwarzać niewidomym nowe możliwości twórczego działania, zapewnienia godnej egzystencji. I, oczywiście, aby zdobywać nowe rynki.

Odpowiedzialny człowiek i świetny organizator

Wszystko to przez cały okres istnienia spółdzielni działo się pod kierunkiem prezesa Kazimierza Lemańczyka. Od chwili powstania zakładu - przez pół roku - pełnił funkcję wiceprzewodniczącego zarządu. Prezes Mieczysław Bielecki dbał głównie o aspekt ekonomiczny, ściągał ludzi ze spółdzielni "Poziom", którą przedtem kierował, nie dostrzegał natomiast innych, pozagospodarczych potrzeb zakładu. Szybko zauważył to pan Ruszczyc i wskazał na niebezpieczeństwa stąd płynące. Rada nadzorcza odwołała Mieczysława Bieleckiego. W połowie marca 1957 r. prezesem zarządu został Kazimierz Lemańczyk, znający dobrze psychikę, potrzeby i aspiracje niewidomych. Nikt wtedy pewnie nie przeczuwał, że dzięki swym przymiotom stanowisko to będzie piastował przez kilkadziesiąt lat.

W jednej z rozmów na łamach prasy w latach osiemdziesiątych Kazimierz Lemańczyk powiedział: W chwili, kiedy zostałem wybrany na prezesa, byłem w Warszawie, a może nie tylko na terenie miasta, najmłodszym albo co najmniej jednym z najmłodszych w spółdzielczości. Nie miałem nawet ukończonych dwudziestu trzech lat. Stanowisko przyjąłem z obawą, czy podołam powierzonym mi obowiązkom.

Świadom byłem mego braku doświadczenia, ale też w pełni świadom zaufania, jakim mnie obdarzyli moi koledzy. Dlatego przyrzekłem sobie, że będę pilnie strzegł się przed popełnieniem rażących błędów, nietaktów, podejmowaniem pochopnych decyzji, wygłaszaniem nieprzemyślanych opinii... i zbytnią pewnością siebie. Od pierwszej zatem chwili przypadła mi do gustu zasada dokładnego konsultowania spraw wymagających podejmowania decyzji. Jakkolwiek decyzje w ostateczności podejmowałem sam - na mnie bowiem spoczywał i spoczywa ten obowiązek - to jednak dopiero po przeprowadzeniu dokładnej konsultacji; po uwzględnieniu doświadczeń i wiedzy innych kompetentnych osób. Myślę, że chyba moje starania narzucenia sobie rygorów samokontroli nie całkiem poszły na marne... Zresztą ci, którzy mnie wybierali, byli w tym samym co i ja wieku albo młodsi, z wyjątkiem inicjatora i twórcy spółdzielni, naszego wychowawcy, pana Henryka Ruszczyca. Ojciec Kazimierza- Julian Lemańczyk - przyjechał do Polski w 1919 roku jako uczestnik Błękitnej Armii Józefa Hallera. Brał udział w kampanii antybolszewickiej. Pod koniec 1920 roku został wysłany na Pomorze, aby przejmować ziemie polskie od Niemców. Przez cały okres międzywojenny pracował w straży granicznej.

24 stycznia 1921 r., w kościele parafialnym w Borowym Młynie /w powiecie chojnickim/ wziął ślub z Martą Kruza. Z tego małżeństwa urodziło się sześcioro dzieci.

Kazimierz - najmłodszy z rodzeństwa- przyszedł na świat we wsi Wierzchocina w maju 1934 r. Dzieci były wychowywane w atmosferze patriotyzmu i religijności, co w dorosłym życiu zaowocowało poczuciem odpowiedzialności, uczciwości i odwagą w podejmowaniu trudnych zadań.

W 1939 roku Niemcy zamordowali jego najstarszego, osiemnastoletniego brata Jana za przynależność do patriotycznej organizacji pod nazwą Związek Zachodni, a ojca wzięto do niewoli. Rodzina znalazła się w bardzo ciężkiej sytuacji materialnej. Mając sześć lat, Kazimierz rozpoczął wraz ze starszym bratem pracę u gospodarza. Najpierw pasł owce, a potem - krowy. Już jako 9-letni chłopiec wykonywał najcięższe prace. Do niego należała również orka w polu.

27 marca 1945 roku jechał wozem zaprzężonym w trzy konie. Jeden z nich nastąpił na minę przeciwpancerną. Wybuch rozszarpał konie, a on sam odniósł rany, w wyniku których utracił wzrok.

We wrześniu tego samego roku rozpoczął naukę w drugiej klasie miejscowej szkoły. Uczył się tylko z pamięci, ale rozsądny nauczyciel stawiał mu takie same wymagania jak innym uczniom. Pod koniec sierpnia 1946 roku przyjechał do ośrodka dla niewidomych dzieci w Laskach. Tutaj ukończył szkołę podstawową, a następnie - zawodową.

Tutaj w pełni ukształtowała się jego osobowość. W dużej mierze było to zasługą Alicji Gościmskiej, która zamkniętego w sobie i raczej nieśmiałego chłopca wciągnęła do harcerstwa, powierzyła mu dowodzenie zastępem "Słoneczników", później "Mieczy". Jako mądra i doświadczona wychowawczyni wiedziała, że znacznie więcej niż słowami można zdziałać cierpliwym i konsekwentnym postępowaniem. Powierzała zatem kilkunastolatkowi trudne zadania, które początkowo wywoływały w nim lęk - ale okazane zaufanie powodowało, że jednak się ich podejmował i odnosił sukcesy. Prowadzone przez Alicję Gościmską harcerstwo stało się dla niego nie tylko fascynującą przygodą, kształtującą wszechstronne zainteresowania i umiejętności współdziałania w grupie, ale przede wszystkim dobrą szkołą charakteru. Ten hart ducha niedługo potem zaczął owocować.

Kazimierz Lemańczyk został przewodniczącym Prezydium Centralnej Rady Domu Chłopców. Odpowiedzialny za wychowanie młodzieży Henryk Ruszczyc przywiązywał ogromną wagę do pracy samorządowej, którą traktował jako szkołę samodzielności. Dawał wychowankom duże uprawnienia, ale i nakładał na nich nie mniejsze obowiązki. Poprzez samorząd przygotowywał ich do odpowiedzialności w życiu dorosłym.

Ważną rolę w życiu niewidomych chłopców, często pełnych różnych lęków i kompleksów, odegrał Antoni Marylski. Potrafił z uwagą wysłuchiwać wychowanków, był gotów do rozmowy na każdy temat. Chłopcy bez obaw i bez skrępowania mogli mówić o swych najbardziej intymnych problemach.

Wiedzieli, że nie zostaną z nimi sami, że pan Marylski wszystko im spokojnie wyjaśni i - jeśli trzeba - udzieli rady jak mądry i wyrozumiały ojciec. Matkowały zaś chłopcom siostry franciszkanki. Kazimierz Lemańczyk szczególnie serdecznie wspomina s. Hiacyntę pracującą w spiżarni i s. Czesławę ze szwalni. Potrafiły one zapewnić oderwanym od domów dzieciakom ciepłą, prawdziwie rodzinną atmosferę. W szkole zawodowej zdobył dyplomy czeladnicze w trzech dziedzinach - szczotkarstwie, tkactwie i dziewiarstwie. W tej ostatniej - także dyplom mistrzowski.

Z Lasek Kazimierz Lemańczyk wyniósł wiarę we własne siły i możliwości - bez której niemożliwa byłaby skuteczna służba na rzecz innych. I Laski dały mu dojrzałą formację religijną, bez której służby tej pewnie by się nie podjął.

W 1953 r. opuścił zakład i zamieszkał w Warszawie, w internacie przy ulicy Słupeckiej. W tym samym roku dostał się na kurs masażu leczniczego, który ukończył rok później, jednak pracy w lecznictwie nie podjął, gdyż wiązało się to z koniecznością opuszczenia stolicy, a na to nie chciał się zgodzić.

27 maja 1954 r., w dwudziestą rocznicę urodzin, rozpoczął pracę jako szczotkarz w Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy. W tym zakładzie był zatrudniony tylko przez pięć miesięcy. 1 listopada wrócił znowu do Lasek, ale już jako nauczyciel szczotkarstwa. Jednocześnie doskonalił swoje umiejętności w dziedzinie dziewiarstwa.

Po zdaniu egzaminu mistrzowskiego, 15 czerwca 1956 r., przystąpił do pracy w cepeliowskiej spółdzielni "Poziom" w Warszawie, ale nie na długo, gdyż już 1 października przeniósł się do własnej placówki - "Nowej Pracy Niewidomych". Wkrótce też powierzono mu funkcję jej szefa. Obawiał się, czy podoła trudnemu zadaniu, ale pan Ruszczyc - inicjator spółdzielni - przekonał go, że dla dobra całej załogi powinien przyjąć stanowisko prezesa zarządu.

Obowiązków przybywało, gdyż w tym samym roku - 1956 - Lemańczyk podjął decyzję o dalszej nauce. Poziom laskowskiej szkoły zawodowej był wysoki, toteż od razu zdał egzamin do dziesiątej klasy liceum ogólnokształcącego. Dwa lata później otrzymał świadectwo dojrzałości. Po rocznej przerwie rozpoczął studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki /Szkoła Główna Handlowa/ na Wydziale Handlu Wewnętrznego. Wraz z nim naukę podjęli Andrzej Skóra i Marian Adamczyk. Miało to istotne znaczenie, ponieważ w grupie łatwiej się uczyć. Mieli wspólnych lektorów, razem przygotowywali się do egzaminów.

Studia pomagały Lemańczykowi w dobrym wypełnianiu obowiązków prezesa spółdzielni, gdyż wiedzę zdobywaną podczas wykładów i seminariów od razu można było przekładać na język praktyki. Studia ukończył w 1965 roku. Temat pracy magisterskiej - "Efekty ekonomiczne i pozaekonomiczne produkcji spółdzielni cepeliowskich w latach 1958-1963" - ściśle wiązał się z jego pracą zawodową.

23 kwietnia 1962 roku, Kazimierz Lemańczyk i Maria Mizak zawarli związek małżeński. W Kościele św. Marcina w Warszawie, ślubu udzielił im ks. Tadeusz Fedorowicz- ówczesny krajowy duszpasterz niewidomych. W ciągu sześciu lat urodziło się troje dzieci: Monika, Paweł i Anna. Wielkim dramatem państwa Lemańczyków stała się tragiczna śmierć najstarszej córki, która w wieku trzynastu lat podczas pobytu na koloniach letnich utonęła w czasie kąpieli w jeziorze. Chyba tylko głęboka wiara uchroniła ich od całkowitego załamania i pozwoliła, po wielu miesiącach, otrząsnąć się z nieszczęścia.

Działalność Kazimierza Lemańczyka nie kończyła się na pracy zawodowej, zbyt wiele było w nim sił witalnych i potrzeby służenia ludziom. Pracę zawodową i społeczną traktował na równi. Stanowiły jakby dwie odnogi tego samego nurtu życiowej aktywności.

Kierowania spółdzielnią chyba nigdy nie postrzegał jedynie w wymiarze zawodowym, równie ważny byl aspekt społeczny. Nie chodziło przecież tylko o to, by ludzie mieli pracę i otrzymywali za nią godziwą zapłatę, lecz także, aby mogli się kształcić, rozwijać swoją osobowość. Prezes Lemańczyk przywiązywał również ogromną wagę do działalności rehabilitacyjnej. Chciał, aby jak najwięcej inwalidów mogło skorzystać z pomocy w zaopatrzeniu w sprzęt ułatwiający samodzielne życie, uczestniczyło w życiu kulturalnym, miało zapewniony wypoczynek oraz - przede wszystkim - jak najlepsze warunki dla rozwoju duchowego i intelektualnego.

"Nowa Praca Niewidomych" od początku należała do "Cepelii". We władzach tej organizacji Kazimierz Lemańczyk pełnił odpowiedzialne funkcje. Przez kilkanaście lat był członkiem rady nadzorczej. Wybrano go również na przewodniczącego warszawskiej Społecznej Komisji Środowiskowej - największej cepeliowskiej organizacji regionalnej. Powierzenie mu tak trudnych zadań świadczyło o zaufaniu do jego dojrzałości społecznej i intelektualnej oraz odpowiedzialności. Swoim doświadczeniem dzielił się również z innymi spółdzielniami, przez kilka kadencji należał bowiem do Rady Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych.

Dużo wysiłku i czasu poświęcił na bezinteresowną pracę w Polskim Związku Niewidomych. Od października 1981 do marca 1987 roku pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Zarządu Głównego PZN, a od marca 1987 do sierpnia 1988 roku - przewodniczącego. Zależało mu, aby władze Związku znały i rozumiały potrzeby ogółu niewidomych i chciały im z oddaniem służyć, ale wtedy ten kierunek w gremiach kierowniczych PZN nie znajdował należytego zrozumienia.

Ważnym nurtem jego działalności jest praca społeczna w zakładzie w Laskach. Począwszy od 1974 r., przez 24 lata, był członkiem zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi.

W 1973 r. w Laskach został powołany Komitet Budowy Domu Przyjaciół Niewidomych im. Henryka Ruszczyca. Lemańczyk przyjął funkcję przewodniczącego komitetu. Dom, którego budowa finansowana była w dużej części ze środków zebranych od osób prywatnych i zakładów pracy, wykończony został w ciągu czterech lat. Lemańczykowi również powierzono przewodnictwo komitetu budowy domu opieki dla samotnych niewidomych kobiet w Żułowie. Funkcję sekretarza komitetu pełniła siostra Maria Immaculata. I ten dom wspierany był przez datki społeczne, ale główny ciężar sfinansowania nowego obiektu wziął na siebie Nowojorski Komitet Pomocy Niewidomym w Polsce. Żułowski dom opieki wybudowano w ciągu pięciu lat.

W 2000 r. powstał Komitet Rozwoju Lasek. Do jego zadań między innymi należy: wspieranie budowy nowych obiektów, realizacja reformy oświaty z uwzględnieniem specyfiki kształcenia niewidomych dzieci i młodzieży, podnoszenie standardu istniejących placówek i pomoc w rozwiązywaniu ekonomicznych problemów zakładu. Mgr Lemańczyk jest członkiem dziewięcioosobowego zarządu tego komitetu.

Kazimierz Lemańczyk miał to szczęście, jak sam przy różnych okazjach podkreślał, że mógł w pełni poświęcić się pracy zawodowej i społecznej dzięki żonie, która wzięła na swoje barki trud wychowywania dzieci i prowadzenia domu, nie szczędząc starań, aby panowało w nim poczucie bezpieczeństwa, ciepło i ład. Oparcie, jakie znajdował w rodzinie, pozwalało mu odażnie stawiać czoło wszelkim trudnościom i przeszkodom.

Niemała w tym również zasługa lojalnych współpracowników w zespole kierowniczym "Nowej Pracy Niewidomych", ponieważ nie musiał tracić energii na walkę o utrzymanie swego stanowiska. Dzięki temu mógł skoncentrować się na tym, co naprawdę ważne: pracy na rzecz środowiska niewidomych.

Spółdzielnię traktował zawsze jako zadanie, które powierzył mu pan Ruszczyc, i dlatego z całych sił o nią dbał i ta troska stała się dla niego najważniejsza. Za swe zasługi w pracy zawodowej i społecznej otrzymał liczne odznaczenia, a wśród nich, w 1986 r. - Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski.

Nieprzerwanie kieruje spółdzielnią już ponad 44 lata. W tym okresie zakład odnosił sukcesy ekonomiczne, socjalne i rehabilitacyjne. Po latach prosperity, na początku lat dziewięćdziesiątych, z powodu przemian ustrojowych, przyszły trudne czasy, ale spółdzielnia pod kierunkiem swego doświadczonego prezesa i jego oddanych współpracowników wyszła z nich zwycięsko.

Mimo upływającego czasu i rozmaitych przemian Kazimierz Lemańczyk nadal pracuje społecznie. Jest członkiem rady zrzeszeń "Cepelia" oraz jak dawniej - przewodniczącym Komisji Środowiskowej. Od 1995 roku należy do rady nadzorczej Fundacji Sportu Niepełnosprawnych "Start", a w maju 2000 r. wybrano go do zarządu 26-osobowego Komitetu Paraolimpijskiego. Z tego tytułu w październiku 2000 towarzyszył polskiej ekipie niepełnosprawnych sportowców podczas igrzysk w Australii.

, Wspólnota z "Cepelią"

Jeszcze w Laskach, kiedy przygotowywano się do uruchomienia spółdzielni, zakładano, że będzie ona inna niż pozostałe zakłady dla niewidomych. Musi zaspokajać nie tylko potrzeby materialne, lecz również umożliwiać realizowanie inwencji twórczych. Do tego dążył Henryk Ruszczyc, a wraz z nim jego wychowankowie. Ku temu zmierzały formy i programy szkolenia oraz wszystkie przygotowania, a także kontakty z ludźmi mającymi wpływ na organizację przedsiębiorstw. Starania uwieńczone zostały powodzeniem.

Od pierwszej chwili istnienia "Nowa Praca Niewidomych" została przyjęta do organizacji gospodarczo-społecznej pod nazwą: Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego, czyli w skrócie "Cepelia". Było to nie lada wyróżnienie. Żadna inna spółdzielnia inwalidów w Polsce nie mogła pochwalić się podobnym sukcesem.

"Cepelia" odgrywała ważną rolę w życiu gospodarczym, społecznym i kulturalnym Polski. Zapewniała nie tylko pracę i godne bytowanie setkom tysięcy ludzi; umożliwiała też realizację ich twórczej inwencji. Przez kilkadziesiąt lat dostarczała na rynek atrakcyjne i użyteczne wyroby, cieszące się powodzeniem również za granicą. W całym kraju miała dziesiątki własnych sklepów, odwiedzanych przez licznych nabywców. Jej domy sprzedaży znajdowały się w wielu stolicach europejskich, a nawet w Stanach Zjednoczonych.

"Nowa Praca" miała i nadal ma w "Cepelii" oddanych przyjaciół. Zasłużyła na to rzetelnym wysiłkiem, poczuciem odpowiedzialności i artystycznym kunsztem. Świadczy o tym, zacytowana poniżej, wypowiedź Bronisława Sikory - byłego dyrektora Wydziału Cen "Cepelii":

W "Nowej Pracy Niewidomych" od początku przyjęto zasadę, że jej działalność nie może być podporządkowana jedynie produkcji, lecz w równym stopniu ma służyć inspiracji artystycznej. Plastycy opracowywali projekty, komisje kwalifikacyjne zatwierdzały wzory, a pracownicy, przeważnie niewidomi, wykonywali je na aparatach dziewiarskich lub na krosnach. Budziły one prawdziwy podziw. Rocznie wprowadzano do produkcji około 150 wzorów. Użytkowość łączono z zadziwiającym pięknem, czego dowodem były stałe oferty jednostek handlowych, dyplomy i najwyższe nagrody na wystawach. Spółdzielnia niewidomych pracowała na tych samych zasadach, jakie obowiązywały inne zakłady cepeliowskie zatrudniające ludzi pełnosprawnych. Nie było żadnej taryfy ulgowej. Wszystkie zakłady w Polsce chciały kupować jej wyroby. Często ludzie widzący nie mogli uwierzyć, że te piękne rzeczy, zróżnicowane kolorystycznie, wyrabiają niewidomi.

Poza pracą wytwórczą cepeliowskie spółdzielnie prowadziły działalność kulturalną i społeczną. Pomagały twórcom ludowym w organizowaniu wystaw i promocji ich wyrobów. Powstały nowe formy sprzedaży, cieszące się wielkim powodzeniem i mające niejako charakter festynu - cepeliady, najpierw w Warszawie, a potem w innych dużych miastach.

Nasze zespoły artystyczne występowały w kraju i za granicą - w Europie i Ameryce. "Cepelia" udostępniała im kupno instrumentów, strojów, pokrywała inne koszty działalności artystycznej. Sprzyjało to popularyzacji kultury. Nasi ludzie normalnie pracowali, a jednocześnie byli artystami, tańczyli, śpiewali, grali, wyrażali autentyczną ludowość, sztukę najwyższego lotu. "Cepelia" stanowiła wspaniałą całość, wszystko się łączyło, uzupełniało. To była sama w sobie niepowtarzalna organizacja.

Nic co dobre nie powstaje samo, lecz rodzi się w trudzie, z oddania i miłości. Tak samo było z "Cepelią". Jej twórczynią i matką była Zofia Szydłowska - mająca silną potrzebę działalności społecznej i odznaczająca się wielką wrażliwością na losy innych ludzi. To właśnie ona miała decydujący wpływ na podjęcie uchwały o przyjęciu "Nowej Pracy Niewidomych" do struktur cepeliowskich. Konieczne więc wydaje się poświęcenie nieco miejsca jej fascynującej pracy i twórczemu życiu.

Urodziła się w Kijowie w 1917 roku. Jej rodzina utrzymywała między innymi kontakt z rodziną Ruszczyców. Po wybuchu rewolucji rodzice pani Zofii przenieśli się z Kijowa do Warszawy. W Polsce zdobyła wykształcenie i rozpoczęła samodzielne życie. Wcześnie straciła ojca.

W pierwszych latach po drugiej wojnie światowej los zetknął ją z Henrykiem Ruszczycem. Od tego czasu datują się jej bliskie kontakty z niewidomymi w Laskach. Aktywnie wspomagała organizację pracy warsztatowej w zakładzie. Każdy pobyt w Laskach - jak sama oświadcza - był dla niej prawdziwym świętem, przyniósł wytchnienie i odnowę duchową.

W grudniu 1938 r. pani Zofia wyszła za mąż za młodego prokuratora Henryka Szydłowskiego. Zdążyła jeszcze zrobić dyplom, zanim wybuchła wojna. Mąż pochodził z Kielecczyzny i tam przez długi czas korzystali z opieki ordynariusza kurii kieleckiej ks. biskupa Kaczmarka. Zresztą biskup pomagał nie tylko im, ale wielu ich przyjaciołom. Całą prawie okupację chronił u siebie wybitnego architekta Bogdana Pniewskiego.

Sytuacja stała się groźna, kiedy na ziemie polskie wkroczyła Armia Czerwona. Wtedy bez żadnych "dowodów winy" wywożono sędziów, prokuratorów i pracowników aparatu sprawiedliwości. To zagrożenie sprawiło, że jeszcze przed końcem okupacji niemieckiej Zofia z mężem i dzieckiem wyjechała do Krakowa, gdzie było łatwiej znaleźć bezpieczny azyl.

W Krakowie na szeroką skalę rozwijała działalność Rada Główna Opiekuńcza /RGO/. Dysponowała dużymi środkami i udzielała pomocy ludziom, których losy wojenne rozproszyły po kraju, a szczególnie przybyszom ze stolicy po powstaniu warszawskim, którzy - bez dachu nad głową i środków do życia - potrzebowali wsparcia.

W środowisku krakowskim pani Szydłowska miała wielu przyjaciół, a życzliwą opieką otoczył ją ksiądz kardynał Adam Sapieha. Dzięki temu łatwo nawiązała kontakt z przewodniczącym RGO - hr. Ronikierem. Wkrótce zdobyła środki na poprawę warunków bytu i zorganizowanie pracy bezdomnym tułaczom. Pomagał jej w tej działalności krewny przewodniczącego RGO - ofiarny człowiek, Sewer Ronikier. To dzięki ich wysiłkom powstała m.in. dobrze wyposażona pracownia tkacka.

W styczniu 1945 r., po wyzwoleniu Krakowa, zaczęły się tworzyć zręby nowej władzy, czyli Polski Ludowej. Wtedy powstała instytucja Pełnomocnika Rządu do Zagospodarowania Wyzwolonych Terenów.

W nowej sytuacji pani Zofia wraz ze swymi współpracownikami postanowiła warsztaty zorganizować jako spółdzielnię pracy - zresztą pierwszą w Krakowie. Z tą inicjatywą zwróciła się do pełnomocnika rządu, który nie ukrywał podziwu i uznania dla jej talentów organizacyjnych Zaproponował jej, aby pojechała do wsi Rakszawa koło Łańcuta i uruchomiła tam nieczynną fabrykę tkanin wełnianych. Zakład został oddany do użytku tuż przed wojną. Miał nowoczesne urządzenia. Brakowało jedynie kandydata, który potrafiłby i chciał podjąć się "rozruchu" zakładu.

Na Rzeszowszczyźnie trwały jeszcze walki. Różne oddziały partyzanckie, a wśród nich UPA, nie akceptujące rodzącego się ustroju, starały się nie dopuścić do powstania nowych struktur władzy. Pierwszy dyrektor fabryki w Rakszawie został zamordowany. Nic więc dziwnego, że propozycja pełnomocnika rządu stała się powodem głębokiej rozterki. W dodatku rodzina pani Zofii kategorycznie sprzeciwiała się wyjazdowi i podjęciu tak ryzykownej pracy. W tej sytuacji pozostawało jedno: zwrócić się o radę do najwyższego autorytetu i wspaniałego człowieka - kardynała Sapiehy. On, wysłuchawszy pani Zofii, powiedział: "Nie bój się, jedź i pracuj dla Polski. Rób tyle, ile będziesz mogła dla dobra innych ludzi. Nie my już będziemy decydować o losie kraju - trzeba pracować, żeby żyć". - I pojechała.

W pierwszych dniach maja 1945 r. fabryka tkanin wełnianych została uruchomiona. Dostało w niej pracę 300 osób. Na każdym kroku nowa pani dyrektor spotykała się z najgłębszymi wyrazami wdzięczności. Nadal jednak bardzo wielu ludzi pozostawało bez pracy, żyło w biedzie, bez żadnych perspektyw. Trudno było patrzeć na to obojętnie.

W tej sytuacji Zofia Szydłowska wystąpiła z memoriałem do Ministerstwa Przemysłu i Handlu, którym wówczas kierował Hilary Minc, a jego zastępcą był Eugeniusz Szyr. Im podlegała także drobna wytwórczość. Pisała, że na Rzeszowszczyźnie znajduje się wielu ludzi bez pracy i rezerwy te powinny być wykorzystane dla dobra kraju. W okolicy istnieją wieloletnie tradycje chałupnicze. Wełna co prawda jest reglamentowana, ale na wsi nie brakuje własnego surowca. Należy więc doprowadzić do uruchomienia produkcji chałupniczej. Jednak w tym celu trzeba stworzyć możliwość zaopatrzenia się w narzędzia pracy.

Troski tamtych czasów i wielokierunkowe starania pani dyrektor wspomina następująco:

Moja koncepcja polegała na tym, aby z tej całej bazy wytwórczej i społecznej stworzyć jedną zwartą organizację, która wejdzie do struktury planu narodowego, nie będzie zależna od dotacji i stanie się częścią jednego z sektorów gospodarki narodowej. Marzyłam sobie, aby organizacja ta, poza wytwórczością, rozwijała działalność kulturalną i artystyczną oraz wzbogacała zrzeszonych w niej obywateli nie tylko materialnie, ale i duchowo.

Marzenia pani Zofii zaczęły się spełniać. Wystąpienia do władz centralnych i zabiegi na szczeblach lokalnych przyniosły rezultaty. W październiku 1949 roku, decyzją Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, powołano "Cepelię", czyli Centralę Przemysłu Ludowego i Artystycznego. Jej dyrektorem została dotychczasowa przewodnicząca komisji organizacyjnej - Zofia Szydłowska.

Wszystko zaczynało normalnie funkcjonować. Były przydziały surowca, maszyn i innych narzędzi pracy. Najpierw należało zorganizować skup i sprzedaż. Zaczęła także powstawać struktura administracyjna i rozwinięta sieć handlowa - krajowa i międzynarodowa. Znalazło w niej zatrudnienie wielu ludzi, którzy gdzie indziej nie otrzymaliby pracy - niekiedy ze względu na obce klasowo pochodzenie. Oddajmy jeszcze raz głos pani prezes "Cepelii", aby własnymi słowami mogła opowiedzieć o swych osiągnięciach i aspiracjach.

Wcześniej myślałam o daniu pracy ludziom, ale gdy powierzono mi kierowanie całą organizacją, zaczęłam widzieć szerzej, dostrzegać nowe obszary obowiązków i zadań. Wydawało mi się konieczne powiązanie wytwórczości ludowej z twórczością artystów plastyków, którzy też nie mieli z czego żyć. Poza tym chlubne tradycje rzemiosła artystycznego wymagały opieki. Uświadomiłam sobie, jak nigdy przedtem, że mamy obfite bogactwa naturalne. Muszą one jednak być przetworzone w procesie ludzkiej pracy i inwencji, wytwórczo i artystycznie, gdyż dopiero wtedy stają się prawdziwym bogactwem. Na przewodniczącego rady "Cepelii" poprosiłam Włodzimierza Sokorskiego, ówczesnego ministra kultury i sztuki. Bardzo się ucieszył, że plastycy i inni artyści znaleźli nowe szanse. "Cepelia" była jedyną organizacją, która kupowała od plastyków ich wytwory, a nie brała w komis, a wszystko po to, żeby mieli z czego żyć. Stworzono im duże możliwości, bo przecież w "Cepelii" tworzywem były tkaniny, ceramika, drewno, metal, a wszystko wymagało malowania, rzeźbienia, ozdabiania.

Drogi rozwoju "Cepelii" były wyboiste i zawdzięcza ona swoje osiągnięcia wielu wybitnym i oddanym pracy działaczom. W latach 50. "Cepelia" była już poważną, ustabilizowaną w swojej pozycji organizacją. Posiadała własny budynek administracyjny przy ul. Chmielnej 8 (d. Rutkowskiego), własne ekspozytury terenowe i ambitnie sformułowane programy dalszego rozwoju.

I wtedy - o ironio - w połowie 1952 roku pani Szydłowska zostaje aresztowana osobiście przez płk. Różańskiego i osadzona w więzieniu śledczym, na najsurowszym oddziale więzienia mokotowskiego na ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Jej sprawa została włączona do procesu ks. biskupa Kaczmarka.

Po wyjściu z więzienia, kiedy już stępił swoje ostrze stalinowski terror, Zofia Szydłowska wróciła jeszcze, po kilku latach, do "Cepelii". Następnie powołano ją do zorganizowania Rady Wzornictwa Przemysłowego przy prezesie Rady Ministrów, w randze generalnego dyrektora. Do końca swojej pracy zawodowej zajmowała się problemami kultury materialnej.

Od początku lat osiemdziesiątych Zofia Szydłowska przebywa na emeryturze. Wciąż jednak interesuje się losami "Cepelii". Nadal utrzymuje bliskie kontakty z prezesem Lemańczykiem, którego darzy wielką sympatią i uznaniem. Przy każdej okazji wyraża zadowolenie, że "Nowa Praca", mimo zmienionych warunków ekonomicznych, dobrze daje sobie radę. Upływający czas przytępił wzrok pani Zofii, toteż z radością korzysta ona z bogatego zbioru książek mówionych Biblioteki Centralnej PZN.

"Nowa Praca Niewidomych" miała wielu przyjaciół. Ich życzliwość najczęściej wyrażała się w udzielaniu spółdzielni bezinteresownej pomocy. Przedstawienie ich wszystkich nie jest możliwe, gdyż nie wystarczyłoby na to miejsca. Nie sposób jednak nie wspomnieć nestorów polskich spółdzielców - marszałka Stanisława Szwalbe, dr Bohdana Trąmpczyńskiego, prezesów zarządu "Cepelii" Stanisława Stroińskiego, Tadeusza Więckowskiego czy Czesława Sawickiego. Zawsze można było liczyć na ich życzliwość oraz dobrą i mądrą radę.

Przyszedł rok 1989, a wraz z nim przemiany w gospodarce Polski i życiu społecznym. Dla "Cepelii" był to bardzo trudny okres. Szeroko otwarły się granice. Na Polskę runęła lawina wyrobów z Zachodu - o małej trwałości i wartości, ale atrakcyjnych kolorystycznie i tanich. Wyparły one w znacznej mierze ręczne wyroby cepeliowskie, które nie wytrzymywały konkurencji cenowej.

W dziewięćdziesiątych latach w "Cepelii" nastąpiły istotne zmiany nie tylko ilościowe i merytoryczne, ale także organizacyjne. Powstała Fundacja "Cepelia", Izba Gospodarcza i Związek Lustracyjny, mające wspólną Radę. Przewodniczącym zarządu od 1991 r. jest mgr Jan Włostowski - działacz aktywny i umiejący poruszać się w aktualnej rzeczywistości ekonomicznej. Dzięki niemu "Cepelia" nie rozpadła się jak inne związki spółdzielcze, lecz znalazła dla siebie nowe miejsce.

, Sukcesy, sława, nagrody

W 1968 roku w "Nowej Pracy" rozpoczęto eksperymenty z dziewiarstwem ręcznym. Nikt wtedy jeszcze nie przywidywał, że przyczynią się one do największego rozkwitu zakładu. Na rynku było ogromne zapotrzebowanie na wyroby z przędz grubszych, wykonywanych na bardzo grubych drutach, nazywanych patykami. Dziewiarstwo ręczne bardzo się rozwinęło i w latach 70. i 80. stało się niezmiernie modne. W tej branży pracowało około stu niewidomych, przeważnie kobiet, zatrudnionych w systemie nakładczym.

Zapał załogi, energia prezesa i jego zastępców, zdolności projektantek sprawiły, że słynne kożuchy z wełny dywanowej, kamizelki z owczej przędzy, piękne kolorowe berety i szaliki, garsonki, plisowane spódnice, pomysłowe chusty w stylu retro, narzuty i poduszki były rozchwytywane przez panie na pniu, a często można było je kupić jedynie spod lady. Spółdzielnia prezentowała swoje wyroby na różnych konkursach i wystawach, także międzynarodowych - w Moskwie, Paryżu, Wiedniu, zbierała nagrody, medale, wyróżnienia.

Odzież sprzedawano we własnym sklepie firmowym oraz w regionalnych salonach Związku "Cepelia". O ich atrakcyjności świadczył olbrzymi popyt w kraju i za granicą. Spółdzielnia zatrudniała 380 osób. Spośród nich połowę stanowili niewidomi. Do nich należało wykonywanie poszczególnych elementów: pleców, przodów, kołnierzy, kieszeni, które następnie zszywały osoby widzące.

Przeszkolenie pracownika w technice ręcznej trwało około dwu-trzech miesięcy. Zakwalifikowany do tej produkcji musiał odznaczać się uzdolnieniami manualnymi, cierpliwością i umiejętnością koncentracji uwagi. W produkcji ręcznej przeważającą część zatrudnionych stanowiły kobiety całkowicie niewidome lub słabowidzące, wykonujące swą pracę przeważnie w systemie nakładczym. Obok pracy na patykach także, choć w mniejszym stopniu, stosowano inne techniki i narzędzia, jak na przykład: szydełko, koła zębate, widełki.

"Nowa Praca" niemal od pierwszych chwil swego istnienia znacząco zapisała się w dziejach polskiego rynku mody odzieżowej, wniosła nań wiele własnych rozwiązań. Za 1976 rok spółdzielnia uzyskała nagrodę Barbary Hoff pod nazwą Złota Ręka, ufundowaną przez redakcję tygodnika "Przekrój"- za najwybitniejsze osiągnięcia w dziedzinie mody, kostiumologii i dzianiny. Dzięki temu cały numer tego popularnego czasopisma ("Przekroju") ze stycznia 1977 roku był poświęcony produkcyjnej i artystycznej działalności "Nowej Pracy Niewidomych". W konkursie na najlepszą spółdzielnię cepeliowską za rok 1977 "Nowa Praca" zajęła II miejsce i otrzymała 50 tys. złotych nagrody. W tym samym roku zajęła III miejsce i uzyskała od redakcji tygodnika "Przyjaciółka" nagrodę w wysokości 80 tys. złotych za osiągnięcia w dziedzinie pomocy kobietom zatrudnionym w spółdzielni. W konkursie wzięło udział 111 zakładów pracy.

Duży udział w sukcesach produkcyjnych, handlowych i artystycznych miały panie projektujące nowe atrakcyjne modele. Ich twórcza inwencja i wyobraźnia wpływały na ostateczny kształt każdego wzoru. Maria Tarasiewicz, plastyczka z prawdziwego zdarzenia, pochodząca ze znanej warszawskiej rodziny, odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, podjęła pracę w spółdzielni na początku lat 60. Zajmowała się projektowaniem w dziewiarstwie. Twórcza pasja i wyobraźnia sprawiały, że wyczarowywane przez nią wzory nadawały wytwarzanym strojom prawdziwie artystyczny wyraz, budziły podziw na wystawach i pokazach mody.

Drugą plastyczką, która odegrała istotną rolę w projektowaniu odzieży, była Wanda Kasperowicz. Ukończyła malarstwo w Akademii Sztuk Plastycznych, ale poświęciła się niemal wyłącznie projektowaniu. Interesowała ją szczególnie faktura i wszelkie nowości w dziewiarstwie: od szydełka i drutów, poprzez patyki, kołki, widły i aparat pętliczkowy, aż po najnowocześniejsze maszyny.

Wanda Wimbor do spółdzielni przyszła w 1977 roku, po uprzedniej dziesięcioletniej praktyce w pracowni gobelinów w "Cepelii". Ukończyła tkactwo artystyczne w warszawskiej ASP. Najbardziej interesował ją dobór kolorów. Lubiła dzianinę i zawsze podkreślała jej możliwości w zakresie faktury. Może dlatego dzianina zdominowała garderobę współczesnego człowieka, a szczególnie kobiet: jest wygodna, higieniczna, ma duże walory estetyczne.

Wszechstronność i uzdolnienia artystyczne projektantek w dużej mierze zapewniały spółdzielni powodzenie na rynku, nagrody w kraju i za granicą, rozgłos w prasie i wreszcie uznanie załogi.

Zarząd spółdzielni przywiązywał ogromną wagę do warunków pracy, toteż krokiem milowym na drodze rozwoju było wybudowanie w 1970 roku, przy ulicy 29 Listopada w Warszawie, własnego obiektu przeznaczonego na cele wytwórcze i administracyjne. W nowych pomieszczeniach znalazły się hale produkcyjne z pełnym oprzyrządowaniem i wyposażeniem, szatnie, umywalnie, natryski, stołówka, świetlica i gabinety lekarskie. Wszystko to zapewniało funkcjonalność, dobrą organizację pracy, działalność kulturalną, socjalną i rehabilitacyjną.

Przed laty, w jednym z licznych wywiadów z prezesem Lemańczykiem zadano mu pytanie: - Czemu należy przypisać sukcesy, jakie osiąga "Nowa Praca Niewidomych" w silnej przecież rywalizacji z innymi spółdzielniami cepeliowskimi? I oto jego odpowiedź:

Przyczyn na pewno jest wiele, ale chciałbym podkreślić tylko niektóre z nich, moim zdaniem najważniejsze. W naszej załodze panuje atmosfera dobrej roboty. Każdy stara się pracować, jak potrafi najlepiej. Trzon kierowniczy załogi stanowią wysoko wykwalifikowani i maksymalnie zaangażowani niewidomi. Przy zamkniętych drzwiach gabinetu możemy się ze sobą sprzeczać, dyskutować, nawet w ostrej formie, ale kiedy już zapadnie decyzja, wtedy wszyscy ją z całym oddaniem realizują.

Nie dzielą nas osobiste ambicje i zawiści. W kolektywie kierowniczym i wśród pracowników średniego dozoru technicznego mamy również bardzo oddanych ludzi, dla których dobro spółdzielni jest sprawą najważniejszą.

Do osiągnięć w naszym zakładzie przyczynia się konsekwentnie stosowana, mądra dyscyplina. Czas i umiejętności każdego są racjonalnie wykorzystywane. Pracownik musi wiedzieć, że bez proszenia otrzyma to, co mu się należy, że za dobrą pracę spotka go nagroda, ale też za każde przewinienie nie ominie kara, włącznie ze zwolnieniem z pracy. Tak pojęta dyscyplina stosowana jest wobec wszystkich, widzących i niewidomych. Nie ma tu wyjątków ani taryfy ulgowej. Dzięki temu w spółdzielni panuje ład, porządek i każdy wie, czego i za co się spodziewać.

Na dobrą kondycję zakładu składa się wiele czynników. Do nich zaliczyć należy profesjonalne i uczciwe zarządzanie finansami. Tę dziedzinę gospodarki można porównać do krwiobiegu w żywym organizmie. Od 1996 r. na stanowisku głównego księgowego w spółdzielni pracuje Hanna Bertowska. Pod jej kierunkiem system finansowy działa sprawnie i niezawodnie. Zadowolone są władze i pracownicy. Warto dodać, że pani Hanna kontunuuje tradycje rodzinne: przedtem funkcję głównego księgowego sprawował jej ojciec - Bohdan Bertowski, i z pewnością dobrze służył sprawie, gdyż na stanowisku szefa finansów przepracował ponad dwadzieścia lat. Odchodząc na emeryturę, pałeczkę przekazał w dobre i sprawdzone ręce.

Dzielić się dobrem

W rozwoju myśli technicznej niemałą rolę odegrał mgr Stanisław Kozyra - członek zarządu spółdzielni, a od początku lat siedemdziesiątych - kierownik działu technicznego. Zawsze opanowany, spokojny, cierpliwy, nie miał trudności w porozumiewaniu się z załogą. Od początku cieszył się jej szacunkiem i uznaniem. Dzięki walorom swego charakteru, fachowości i zaangażowaniu odcisnął trwałe piętno na działalności "Nowej Pracy".

Kiedy pojawiła się propozycja powierzenia mu stanowiska kierownika technicznego, niektórzy ludzie z zewnątrz powątpiewali, czy jako niewidomy podoła temu zadaniu. Skoro jednak się zdecydował, musiał zmobilizować wszystkie siły, aby przekonać wątpiących i nie zawieść zarządu oraz załogi. W dziale technicznym pracowało sześć osób. Do niego należało organizowanie pracy, zakup maszyn i innych urządzeń do produkcji oraz zaopatrzenie w surowce, co w minionych latach nie było łatwe.

Na świat przyszedł w kwietniu 1936 roku we wsi Kleszczów, w powiecie rybnickim. Spośród ośmiorga rodzeństwa - czterech sióstr i trzech braci - był najmłodszy, a więc przez wszystkich otaczany troską i miłością.

Ojciec pracował jako górnik w kopalni Knurów i do domu przyjeżdżał tylko na niedzielę. Zarabiał niewiele, a rodzina była liczna, toteż najczęściej żyło się biednie. Spośród rodzeństwa największym autorytetem u małego Staszka cieszył się najstarszy brat Edward. On karał i nagradzał.

10 maja 1945 roku, a więc dzień po zakończeniu wojny, 9-letni Staszek znalazł jakiś błyszczący, metalowy przedmiot. Podniósł go i z zaciekawieniem oglądał. Zapalnik wybuchł mu w rękach. Wzrok stracił natychmiast. Wtedy jeszcze na Śląsku nie było zorganizowanej komunikacji. Mama i siostry zawiozły go ręcznym wózkiem do szpitala w Katowicach, odległych od Kleszczowa o kilkadziesiąt kilometrów. Ani natychmiastowa operacja, ani dwumiesięczna kuracja nie przyniosły rezultatu. Wprawdzie wyleczone zostały rany twarzy i rąk, ale wzroku chłopca nie udało się uratować.

Po powrocie do domu początkowo rozbijał się i kaleczył, wkrótce jednak opanował umiejętność poruszania się w nowych warunkach. Uczestniczył, jak dawniej, w zabawach z rówieśnikami i zajęciach domowych. I czułby się zupełnie dobrze, gdyby nie fakt, że nie mógł powrócić do przerwanej nauki szkolnej. Na początku 1947 roku dowiedział się o nim znany śląski niewidomy działacz - Emil Czogała. Przyjechał do domu państwa Kozyrów, porozmawiał z rodzicami. W wyniku tego spotkania Staszek już w kwietniu tego samego roku znalazł się w szkole w Laskach. Przyjęto go do II klasy.Od razu poczuł się tu bardzo dobrze, a nauka przychodziła mu bez trudu. Miał kochającą rodzinę, toteż na każde wakacje i ferie zimowe wyjeżdzał do domu. Nie obeszło się bez przygód. Kiedyś nie dotarł na czas telegram powiadamiający rodzinę o przyjeździe. 15-letni Staszek przyjechał na stację nocą i nikt na niego nie czekał. Napadało dużo śniegu. Doszedł do wniosku, że nie ma innej rady, jak iść do domu. Znał dobrze teren, ale śnieg zasypał drogi, mimo to ruszył w mroźną noc. Błądził prawie trzy godziny, ale do domu dotarł. Radość okazała się większa niż niespodzianka.

W Laskach uczył się przez osiem lat. Ze szkoły wyszedł z tytułem mistrza dziewiarskiego. Ukończył także kurs w Instytucie Wzornictwa w Warszawie, zorganizowany przez Henryka Ruszczyca. W 1955 roku wyjechał do Kalisza i podjął naukę w Technikum Budowy Fortepianów. Został przyjęty od razu do trzeciej klasy. Zaliczono mu naukę w szkole zawodowej w Laskach. Swoje zrobiły również listy polecające od prof. Witolda Friemana - nauczyciela muzyki w laskowskim zakładzie - i od Henryka Ruszczyca.

W szkole kaliskiej, obok lekcji ogólnokształcących, kładziono duży nacisk na przedmioty zawodowe - materiałoznawstwo, budowę fortepianów i pianin, strojenie instrumentów i korektę mechanizmów, akustykę i harmonię. W technikum przecierał drogę innym inwalidom wzroku, gdyż był tam pierwszym niewidomym uczniem. Mieszkał w internacie razem z kolegami widzącymi. Panowała tu atmosfera życzliwości i wzajemnej pomocy. Tamte czasy wspomina bardzo ciepło.

W Kaliszu przebywał trzy lata. W 1959 roku uzyskał dyplom technika strojenia fortepianów. Wrócił do Warszawy, bo tu miał kolegów . Zatrudnił się w "Nowej Pracy " z tą myślą, że będzie szukał zajęcia w zawodzie stroiciela, ponieważ jednak w spółdzielni poczuł się dobrze, więc został na stałe. Przez rok mieszkał w tak zwanej bursie przy ulicy Foksal. Później udało się załatwić własne mieszkanie, co miało przełomowe znaczenie w jego życiu.

W 1960 roku zawarł małżeństwo. Jego żoną została słabo widząca dziewczyna - Krystyna Myślińska. W czasie czterech lat przyszły na świat dwie córki - Agnieszka i Elżbieta. Tak powstała szczęśliwa rodzina.

W spółdzielni pracował jako dziewiarz, ale po roku powierzono mu stanowisko asystenta socjalnego. Dzięki temu mógł dobrze poznać całą załogę i potrzeby pracowników. Odznaczał się pracowitością, zaangażowaniem i odpowiedzialnością, toteż otrzymywał coraz trudniejsze zadania. Po ośmiu latach przyjął funkcję kierownika administracyjno-handlowego, a od roku 1974 - kierownika technicznego.

W 1968 roku rozpoczął w systemie wieczorowym studia na Wydziale Prawa i Administracji w Uniwersytecie Warszawskim. Po ośmiu latach zdał egzamin magisterski. Studia otwierały nowe obszary wiedzy, ułatwiały więc pracę zawodową, choć godzenie jej z intensywną nauką było trudne. Wymagało to wielu wyrzeczeń i pełnej mobilizacji. Za swe osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej otrzymał Krzyż Kawalerski Ordeu Odrodzenia Polski.

W 1996 roku Stanisław Kozyra przeszedł na emeryturę. Został jednak w spółdzielni na części etatu. Teraz jest zastępcą prezesa do spraw rehabilitacyjnych i socjalnych.

Wiele ze swych osiągnięć zawdzięcza żonie. Ona zawsze wiedziała, czego chce i jak to osiągnąć. W trudnych sprawach potrafiła go nie tylko wspierać, ale także stawiać określone wymagania i mobilizować do większego wysiłku.

Pracę zawodową, naukę, obowiązki rodzinne, potrafił pogodzić z działalnością społeczną. Przez kilkanaście lat należał do władz Koła PZN w Warszawie Śródmieściu i do prezydium zarządu okręgu. Odszedł w 1984 roku, zniechęcony różnymi wydarzeniami, nie zawsze budującymi, związanymi z tak zwanymi darami.

Pod koniec lat siedemdziesiątych powstał przy kościele św. Marcina w Warszawie wokalny zespół niewidomych. Kozyra od początku jest jednym z jego filarów. Chór występuje w kraju i za granicą. Ma ambitny repertuar. Od początku kieruje nim znany muzyk i kompozytor - Stanisław Głowacki. Społeczna i artystyczna działalność zespołu doprowadziła do powstania w 1998 roku Towarzystwa Muzycznego im. Edwina Kowalika. Jednym z celów towarzystwa jest stworzenie bazy danych o uzdolnionych muzycznie niewidomych i pomaganie im w zdobywaniu wykształcenia i pracy na niwie artystycznej.

Przy różnych okazjach Stanisław Kozyra podkreśla, że jego osobowość ukształtowała się w Laskach. Było tam wielu ludzi, którzy stanowili wzorce moralne, społeczne i duchowe. Należeli do nich, między innymi: Henryk Ruszczyc, wychowawczyni Lidia Ogórkowa, która opiekowała się chłopcami jak matka, Stefam Rakoczy - powiernik, doradca i przyjaciel młodzieży, a ponadto tacy wspaniali pedagodzy, jak Zygmunt Serafinowicz i Alicja Gościmska. Szkoła w Laskach nie tylko uczyła, ale przede wszystkim wychowywała, przygotowywała do samodzielnego i godnego życia.

- Miałem szczęście - mówi o sobie pan Stanisław - że w całym swoim życiu spotykałem ludzi życzliwych, chcących pomagać, dzielić się dobrem. Tak było również poza Laskami. To pozwalało patrzeć optymistycznie na świat. Uważam, że największą i najważniejszą wartością jest być dobrym, pomagać ludziom, służyć im, w tym się realizować. Wydaje się, że przynajmniej w części mi się to udało.

Byłoby dobrze, aby mądre przesłanie o "dzieleniu się dobrem, pomaganiu i służbie" trafiło do serc i umysłów wszystkich, którzy te słowa będą czytali.

Prawda o niewidomych

Spółdzielnia "Nowa Praca", oprócz zadań artystycznych i produkcyjnych, pełniła jeszcze jedną bardzo ważną funkcję - popularyzacyjną. Przychodziło do niej mnóstwo ludzi pragnących kupić sukienkę, sweter, kożuszek czy też lampę. Byli wśród nich nauczyciele, dziennikarze, artyści, żony ambasadorów. Przy tej okazji zapoznawali się z pracą niewidomych, z ich możliwościami i umiejętnościami.

Problematyka spółdzielni wielokrotnie gościła na antenie Polskiego Radia i na łamach różnych periodyków, między innymi - "Kobiety i Życia", "Przyjaciółki", "Zwierciadła", "Przekroju" i wielu innych, kolorowych czasopism, nie mówiąc już o prasie codziennej. Dziennikarze, widząc, jaki podziw wywołały wyroby "Nowej Pracy" na pokazie modeli w Wiedniu, sami dotarli do zakładu przy ulicy 29 Listopada. I tak powstała siedmiominutowa Kronika Filmowa, która w ciągu kilku miesięcy była wyświetlana we wszystkich kinach w Polsce. Dzięki temu tradycyjny stereotyp niewidomego, człowieka egzystującego na marginesie normalnego życia, zastępował obraz obywatela pełnowartościowego, czynnego zawodowo i społecznie, uzdolnionego artystycznie, wytwarzającego rzeczy potrzebne społeczeństwu.

Ważne okazały się także kontakty z lekarzami okulistami. Oni również często odwiedzali spółdzielnię. Przy tej okazji niejednokrotnie podkreślali, iż przedtem nie wiedzieli, co radzić nowo ociemniałym opuszczającym szpital. W wyniku współpracy teraz już z własnej inicjatywy telefonowali, gdy na oddziale przebywał człowiek tracący wzrok. Wtedy pracownik spółdzielni zajmujący się nowo ociemniałymi jechał do szpitala i brał pod opiekę pacjenta, udzielał mu rad i pomocy. Dzięki temu w momencie największego załamania nie był on sam, poznawał swoje nowe możliwości i perspektywy. Najczęściej, po wyjściu ze szpitala, stawał się pracownikiem "Nowej Pracy Niewidomych".

Droga do samodzielnego życia

I tak, prawie niepostrzeżenie, przeszliśmy do innej, bardzo ważnej formy działalności - rehabilitacyjnej.

Poświęcano jej nie mniej uwagi niż zadaniom produkcyjnym i handlowym. "Nowa Praca", tak jak każda inna spółdzielnia inwalidów, zgodnie z ówczesnymi przepisami, nie odprowadzała podatków do skarbu państwa, lecz przeznaczała je na własne potrzeby. Z tego właśnie źródła pochodziły fundusze na zakup sprzętu domowego dla inwalidów, urządzeń ułatwiających pracę i naukę oraz na rekreację i lecznictwo.

Do najtrudniejszych problemów należały sprawy mieszkaniowe. Stanowiły one istotną przeszkodę w rozwoju spółdzielni. Jej pracownicy rekrutowali się przeważnie spośród absolwentów szkoły w Laskach, a ci pochodzili z różnych miejscowości, najczęściej odległych od Warszawy. Trzeba było zapewnić im jakiś własny dach nad głową. Z tym wiązała się kwestia stałego meldunku.

W 1954 roku władze stolicy wprowadziły restrykcyjne ograniczenia, mające na celu zahamowanie burzliwie rosnącej liczby mieszkańców. Kto nie był zameldowany na stałe, nie miał prawa starania się o mieszkanie. Trudności te stały się główną barierą w zatrudnieniu, a więc i rozwoju produkcji.

Zarząd energicznie szukał wyjścia z niesprzyjającej sytuacji. Przy ulicy Foksal w Warszawie mieściła się biblioteka brajlowska Polskiego Związku Niewidomych. Po wybudowaniu przez Zarząd Główny PZN gmachu przy ulicy Konwiktorskiej biblioteka przeniosła się do nowego obiektu. Zwolnione pomieszczenia otrzymała Spółdzielnia Ociemniałych Żołnierzy, a ta pod koniec 1956 roku przekazała je "Nowej Pracy Niewidomych". Tu właśnie utworzono bursę, w której zamieszkało piętnastu pracowników - mężczyzn. Dla pań natomiast wygospodarowano pokoje u Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża przy ulicy Piwnej 9 w Warszawie - filii zakładu w Laskach. Liczba miejsc była jednak ograniczona i należało czynić starania, aby ten problem rozwiązać. Najtrudniejszą do pokonania przeszkodą nadal była sprawa stałego meldunku. W latach 60. spółdzielnia zdobyła 15 mieszkań, głównie ze Stołecznej Rady Narodowej. Fakt ten pomógł w pokonaniu bariery. Osoby, które otrzymywały mieszkania, zobowiązywały się do zameldowania innych pracowników. Powstał cały łańcuch powiązań ludzi dobrej woli, wzajemnie sobie pomagających. Rosła liczba osób mających stałe zameldowanie.

Następną sprawą było uskładanie, zgodnie z ówczesnymi przepisami, określonej sumy pieniędzy na wpłacenie wkładu, wynoszącego 10 procent wartości mieszkania. Za zgodą zainteresowanego co miesiąc potrącano mu z poborów kwotę przeznaczoną na wkład. Na cel ten przewidziano także zapomogi z funduszu socjalnego. Dzięki temu po dwu latach było zameldowanie i pieniądze umożliwiające rozpoczęcie starań o przydział mieszkania. Najpóźniej po roku otrzymywało się własne lokum. Nie trzeba chyba dodawać, że bez życzliwości władz stołecznych, a także spółdzielczości mieszkaniowej, wszelkie wysiłki w tej dziedzinie byłyby bezowocne.

Nie mniejszą wagę przywiązywano do naboru nowych pracowników oraz dobrego ich przygotowania do obowiązków zawodowych i samodzielności w codziennym życiu. Sami absolwenci zakładu w Laskach, chętni do pracy, nie byli dość liczni, by zaspokoić kadrowe potrzeby spółdzielni. Poszukiwano więc kandydatów do pracy w sąsiednich województwach, a następnie zapraszano ich do Warszawy, aby na miejscu mogli zobaczyć, co spółdzielnia może im zaoferować. Piękną kartę w tej działalności zapisała Maria Miłkowska - pracownik działu socjalnego, która docierała do najdalszych wsi, położonych na obrzeżach całego Mazowsza, wynajdowała najuboższych niewidomych i wciągała ich do pracy chałupniczej. Gdy decydowali się na podjęcie pracy, mogli już od początku korzystać ze wszystkich uprawnień - przychodni lekarskiej, wczasów i turnusów rehabilitacyjnych, gorących posiłków i zapomóg pieniężnych.

Początkowo mieszkali na stancjach i przygotowywali się do zawodu. Kolejny etap to nauka poruszania się z białą laską, przyrządzania posiłków i robienia zakupów oraz innych czynności niezbędnych na co dzień. Na końcu tej drogi była pomoc w załatwieniu własnego mieszkania i wyposażeniu go w odpowiedni sprzęt. Nie chodziło tu jedynie o zatrudnienie, lecz o coś więcej - o przeprogramowanie całego życia niewidomego, umożliwienie mu zdobycia wykształcenia, zapewnienie udziału w działalności kulturalnej, sporcie i turystyce, a także w pracy społecznej. Wszystko to dotyczyło nie tylko pracowników zakładu zwartego, ale i zatrudnionych w systemie nakładczym. Ci ostatni stanowili około 40 proc. załogi.

Przez prawie dwadzieścia lat działalnością rehabilitacyjną kierował Andrzej Skóra. Wkładał w nią talent, serce i wiedzę, toteż efekty były widoczne. Z podziwem pisały o nich środki przekazu.

Cieszył się zaufaniem otoczenia, gdyż zawsze był odpowiedzialny, uczynny i chciał pomagać innym, mniej zaradnym. Takie wartości wyniósł ze szkoły w Laskach. Tam też wpojono mu wiarę w siebie, dzięki czemu wszedł w życie odważnie, z przekonaniem, że trudności istnieją po to, by je pokonywać.

Urodził się w maju 1933 r. we wsi Wysoka koło Zawiercia. Jego ojciec, policjant, po wybuchu wojny, chcąc uniknąć represji, zgłosił się ochotniczo na wyjazd do Niemiec i podjął pracę jako robotnik.

Wiosną 1945 r. Andrzej wraz z kolegami uczestniczył w zabawie polegającej na... układaniu w ognisku niewypałów, których w owym czasie wszędzie było bardzo dużo. Na skutek wybuchu odniósł liczne rany i stracił wzrok.

Pod koniec tego samego roku został przyjęty do szkoły w Laskach, gdzie uczył się przez siedem lat. Ukończył szkołę podstawową, a w zawodowej zdobył dwa dyplomy czeladnicze - w szczotkarstwie i dziewiarstwie. Uczył się także muzyki u znakomitego pedagoga i kompozytora - prof. Witolda Frimana, ale po opuszczeniu Lasek nie miał warunków do kontynuowania tej nauki.

Spośród nauczycieli szczególne miejsce w jego pamięci zajmuje s.Monika Bogdanowicz - świetnie wykształcona, obdarzona ścisłym, analitycznym umysłem i ciętym językiem umiała sprowokować uczniów do wypowiadania własnych sądów i przemyśleń, wywołać gorącą dyskusję, skłonić do samodzielnego drążenia tematu, który podsunęła. To ona wywarła wielki wpływ na intelektualny rozwój wychowanków Lasek.

We wrześniu 1952 został zatrudniony jako szczotkarz w spółdzielni "Praca Niewidomych" w Chorzowie, niedaleko swego rodzinnego Zawiercia. Mieszkał w Bytomiu w internacie. Rok później przyjechał do Warszawy i podjął naukę na kursie masażu leczniczego zorganizowanym przez prof. Jana Zaorskiego. Wraz z grupą niewidomych mieszkał w domu dla szkolących się inwalidów w Warszawie przy ulicy Słupeckiej. Nauka odbywała się w salach tego właśnie ośrodka. Wykłady i ćwiczenia prowadzili lekarze różnych specjalności.

Po ukończeniu kursu zaczął pracować jako masażysta w przychodni zdrowia, ale długo tu nie pozostał. Pensje w służbie zdrowia były bardzo niskie. Koledzy w spółdzielczości niewidomych zarabiali często kilka razy więcej. Po roku przeniósł się więc do Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy.

Teraz przyszła pora na realizację marzeń o poszerzaniu wiedzy. We wrześniu 1956 r. podjął naukę w XI klasie liceum ogólnokształcącego w Warszawie wraz z Andrzejem Adamczykiem. Zanim jednak do tego doszło, trzeba było się sporo uczyć w systemie eksternistycznym, aby zdać egzaminy z różnych przedmiotów w zakresie klas dziewiątej i dziesiątej. W 1957 r. otrzymał świadectwo dojrzałości i nic już nie stało na przeszkodzie, by startować na studia.

Rozpoczął je w październiku 1959 r. na Wydziale Handlu Wewnętrznego w Szkole Głównej Planowania i Statystyki, razem z dwoma swymi kolegami - Marianem Adamczykiem i Kazimierzem Lemańczykiem. We trójkę łatwiej było się uczyć i przygotowywać do egzaminów. Studia ukończył zdaniem egzaminu magisterskiego w 1966 roku.

Po dwu latach pracy u Ociemniałych Żołnierzy, w 1957 r. przeniósł się do "Nowej Pracy Niewidomych" i pozostał tu przez 33 lata. W spółdzielni poznał Janinę Piwowarczyk, która pracowała tam w dziale księgowości, później zaś została zatrudniona w sekretariacie zarządu. Pobrali się w 1964 r., a w 1965 przyszedł na świat ich syn Marcin.

W "Nowej Pracy" Andrzej Skóra otrzymał stanowisko pracownika zajmującego się sprawami socjalnymi. W latach 1959-1969 pełnił funkcję kierownika administracyjno-handlowego (później zastąpił go na tym stanowisku Stanisław Kozyra). Jednocześnie pracował społecznie jako przewodniczący komisji socjalno-bytowej. Spotkał się tam z wieloma trudnymi problemami ludzi, którzy pilnie potrzebowali pomocy. W tej działalności zdobył doświadczenie, które później mógł w pełni wykorzystać. W 1972 r., kiedy powstał Fundusz Rehabilitacji Inwalidów - powierzono mu funkcję zastępcy prezesa do spraw rehabilitacji. Do niego należały sprawy związane z zaopatrzeniem pracowników w sprzęt ułatwiający zajęcia domowe, naukę, racjonalny wypoczynek, zapewnianie pomocy lektorskiej dla uczących się, organizowanie wyjazdów na turnusy rehabilitacyjne i wczasowe. W okresie swej pracy zawodowej, która zresztą nierozerwalnie łączyła się z działalnością społeczną, pomógł w uzyskaniu własnego mieszkania około osiemdziesięciu pracownikom. Za swoje osiągnięcia otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Działalność w zakładzie pracy oraz nauka nie wyczerpywały zainteresowań Andrzeja. Od 1959 do 1963 r. pełnił funkcję przewodniczącego zarządu Warszawskiego Okręgu Polskiego Związku Niewidomych. Wybrano go na członka rady nadzorczej Związku Spółdzielni Niewidomych i chyba dobrze wypełniał swoje obowiązki, gdyż do rady należał przez trzy kadencje.

Pod koniec lat 60. przeszedł zawał serca. Leczenie było skuteczne, ale choroba w znacznej mierze wytrąciła go z dotychczasowego rytmu pracy. Nie oznacza to, że się poddał. Przyjął funkcję przewodniczącego zarządu Koła PZN Warszawa Śródmieście, liczącego prawie 700 osób, a więc problemów na co dzień nie brakowało. Dużą wagę przywiązywał do wyszukiwania i szkolenia opiekunów społecznych dla niewidomych, zwłaszcza w starszym wieku. Funkcję przewodniczącego koła pełnił dwanaście lat.

Zainteresowania sprawami mieszkaniowymi były jednak najsilniejsze, toteż kiedy w 1984 r. powołano w Warszawie Środowiskową Spółdzielnię Mieszkaniową dla niewidomych i członków ich rodzin - prezesem jej zarządu został Andrzej Skóra. Wziął na siebie trudne zadanie, bo w tamtym czasie brakowało materiałów, a przede wszystkim - wykonawców, ale nowym obowiązkom podołał. W 1992 r. przy ulicy Wilczej w Warszawie został oddany nowy blok, w którym zamieszkało 39 rodzin. Przez sześć lat funkcję prezesa pełnił społecznie, dopiero w dziewięćdziesiątym roku przyjął etat. W tym też roku, ze względu na nadmiar obowiązków w spółdzielni mieszkaniowej, rozstał się z "Nową Pracą" .

Nie skończyło się na oddaniu jednego budynku. Prezes Skóra podejmuje nowe zadanie - budowę bloku mieszkalnego w innej części Warszawy przy ulicy Prochowej. Tu powinno być łatwiej, ponieważ w latach 90. było już pod dostatkiem materiałów i firm budowlanych, jednak na przyznanej działce należało wykonać od podstaw całą infrastrukturę - doprowadzić elektryczność, gaz, linie telefoniczne, a także połączenia wodociągowe i kanalizacyjne oraz drogi dojazdowe. W nowym obiekcie, oddanym do użytku w 1997 r., również zamieszkało 39 rodzin. Andrzej Skóra najbardziej dumny jest z tego, że mieszkania w blokach budowanych przez niego były znacznie tańsze niż w innych spółdzielniach.

Jak sam niejednokrotnie podkreśla, osiągnięcia te stały się możliwe dzięki współpracy z członkiem zarządu Środowiskowej Spółdzielni Mieszkaniowej - Stanisławem Kozyrą. Wspólnie naradzali się, wspierali doświadczeniem i wiedzą, szukali dobrych wyjść i nawet w najtrudniejszych sytuacjach najczęściej je znajdowali.

1997 r. mgr Skóra przeszedł na emeryturę. Uznał, że nadeszła pora uwolnienia się od ciągłych napięć związanych z kierowniczym stanowiskiem. Chciał też poświęcić więcej czasu rodzinie. Nie narzeka na monotonię, bo gdy się ma rozległe zainteresowania kulturalne, śpiewa w chórze, lubi muzykę, książki i pracę na własnej działce, a w dodatku nie unika zadań społecznych, choć nie tak trudnych i uciążliwych jak kiedyś - doba wydaje się za krótka.

W jednym z artykułów prasowych omawiających całokształt działalności rehabilitacyjnej mgr Skóra między innymi pisał: W spółdzielni rozwinęło się poradnictwo dla pracowników. Obejmuje ono niemal wszystkie dziedziny życia. W sprawach dotyczących problematyki społecznej, zwłaszcza rent i emerytur, kompetentnych porad udziela nasz radca prawny - mec. Władysław Gołąb, który ze spółdzielnią jest związany prawie od początku jej istnienia.

Niewidomym małżeństwom, mającym dzieci w wieku szkolnym, dajemy comiesięczne stypendia. Nie mogą one samodzielnie sprawdzać, czy dziecko dobrze napisało zadanie, czy nie popełniło błędów ortograficznych lub innych. Stypendia problem ten rozwiązują znakomicie.

Nowatorskie doświadczenia i osiągnięcia spółdzielni znajdowały odbicie nie tylko w relacjach dziennikarskich, lecz również w opracowaniach o charakterze naukowym. W pierwszej połowie lat 80. została opublikowana obszerna praca magisterska Anny Woźniakowskiej pt: "Powstanie i działalność spółdzielni >Nowa Praca Niewidomych<, z uwzględnieniem kształcenia zawodowo-artystycznego młodzieży". Autorka omawia nie tylko zawodowe i artystyczne aspekty pracy zakładu, ale także działalność społeczną, rehabilitacyjną, socjalną i oświatową. Publikacja zawiera cenne wiadomości z okresu od początku istnienia spółdzielni do roku 1980.

Obraz dokonań "Nowej Pracy" w dziedzinie rehabilitacji i rekreacji byłby niepełny, gdyby pominąć rozbudowę i modernizację ośrodka wypoczynkowego dla niewidomych w Sobieszewie. Ta nadmorska miejscowość - stanowiąca formalnie dzielnicę Gdańska - jest szczególnie chętnie odwiedzana zarówno przez dzieci i młodzież z Lasek, jak i przez dorosłych. W okresie stanu wojennego gościł tu nawet prymas Polski ks. kard. Józef Glemp.

Niewidomi w Sobieszewie mają zapewnione świetne warunki do wypoczynku, a także zagwarantowaną stałą posługę duszpasterską - co doceniają zwłaszcza te osoby, które wcześniej doświadczyły rozmaitych trudności w spełnianiu praktyk religijnych poza miejscem zamieszkania. Wczasowicze mają do dyspozycji wygodne i funkcjonalne, świetnie wyposażone domki, mogą bezpiecznie poruszać się po terenie ośrodka dzięki systemowi wyraźnie wyodrębnionych dróg i ścieżek. Nad morze trzeba się wprawdzie przespacerować ponad 2 km, ale dzięki temu nawet osoby niezbyt skłonne do uprawiania aktywnych form wypoczynku, chcąc nie chcąc, zażywają sporo ruchu.

Obecny standard ośrodka jest w dużej mierze zasługą "Nowej Pracy Niewidomych". Już w 1967 r. spółdzielnia zakupiła dla Sobieszewa 5 domków kempingowych, rok później sfinansowała budowę pawilonu sanitarnego i kuchni. W 1970 r. powstały kolejne 2 domki - tym razem już według projektu, który narodził się w "Nowej Pracy" i został zrealizowany przez związanych z nią wykonawców. Prawdziwy przełom nastąpił w 1984 r. - wtedy ze środków spółdzielni wszystkie domki zaopatrzono w bieżącą wodę i skanalizowano.

Corocznie w turnusach wczasowych, których niestrudzoną organizatorką jest s. Karola z Lasek, wielce zasłużona dla dzieła rozbudowy ośrodka w Sobieszewie, uczestniczy kilkudziesięciu pracowników spółdzielni. Wczasowiczów co roku odwiedza metropolita gdański ks. Abp Tadeusz Gocłowski - zawsze z niecierpliwością oczekiwany, bo wiele ciekawych opowieści można od niego usłyszeć. Każdy uczestnik tych spotkań wie również, że sam zostanie z uwagą i życzliwym zainteresowaniem wysłuchany - bo gdy ksiądz arcybiskup przyjeżdża do Sobieszewa, to... przestaje się spieszyć.

W 2000 r. zostały oddane do użytku 2 murowane domki z pełnym wyposażeniem (kabiny prysznicowe, toalety, kuchenki gazowe, lodówki), w każdym mogą wygodnie zamieszkać dwie spore rodziny. I takich domków - dzięki "Nowej Pracy" - będzie przybywać co roku.

Decyzja ostateczna

Na podstawie tego, co dotychczas powiedzieliśmy o "Nowej Pracy", można by dojść do wniosku, że w spółdzielni przez cały czas istnienia wszystko układało się bez żadnych zgrzytów. Ale tak nie było. W każdej społeczności trafiają się jednostki, które chcą coś mienić, zburzyć, najczęściej w celu osiągnięcia własnych korzyści.

Pracownicy spółdzielni rekrutowali się przeważnie spośród absolwentów szkoły w Laskach, w której, jak powszechnie wiadomo, wychowanie opiera się na nauce katolickiej. Posłużyło to niektórym zawistnym działaczom środowiska niewidomych, zwłaszcza na terenie Warszawy, do formułowania opinii, że "Nowa Praca" ma charakter klerykalny, opiera się ideologii klasy robotniczej, a może nawet jest przeciwna Polsce Ludowej. Starali się stworzyć wokół niej niejasną aurę polityczną. W samej spółdzielni znalazło się kilka osób niezadowolonych ze swej sytuacji, poddających się destruktywnym wpływom z zewnątrz, poszukujących okazji do szkodzenia swemu zakładowi. I tak na przykład, kiedy spółdzielnia otrzymała na cele produkcyjne pomieszczenia przy ulicy Nowotki /obecnie Andersa/, na życzenie pracowników odbyło się poświęcenie nowego oddziału. Kilka godzin po tym fakcie w Komitecie Dzielnicowym PZPR znalazła się notatka, że do spółdzielni w czasie pracy przychodzi ksiądz i święci lokal. Podobnych "zarzutów", nie zawsze nawet prawdziwych, było więcej. Komitet, nie chcąc się bezpośrednio angażować, przekazał doniesienie do rozpatrzenia organizacji partyjnej przy "Cepelii". Jej pierwszy sekretarz, a jednocześnie dyrektor lustracji - Jan Bieńkowski, poprosił prezesa Lemańczyka na spotkanie w celu omówienia skargi. Wyrażając swoje zdanie, stwierdził, że byłoby dobrze, aby w spółdzielni powstała organizacja partyjna, złożona z ludzi uczciwych, mających na uwadze dobro zakładu i załogi. Wtedy zarzuty wobec kierownictwa mogłyby być dyskutowane i wyjaśniane na miejscu, co zapobiegałoby wysyłaniu skarg na zewnątrz. Jednocześnie uniemożliwiłoby to stworzenie komórki partyjnej przez pracowników o niezbyt czystych intencjach, chcących za jej pośrednictwem realizować swoje osobiste cele.

Kilka dni później sprawa przeanalizowana została przy udziale pana Ruszczyca. On również podzielał opinię, że w spółdzielni powinna powstać komórka partyjna, aby skutecznie przeciwstawiać się destrukcyjnym zamierzeniom ludzi z zewnątrz, którzy w działalności antyklerykalnej upatrują niemal główny sens swego postępowania.

W utworzeniu Podstawowej Organizacji Partyjnej pomógł dyrektor Bieńkowski. Funkcję pierwszego sekretarza najdłużej pełnił Zygmunt Skrzeszewski. W niedługim czasie do POP przy "Nowej Pracy" należało już 12 osób, a wśród nich Andrzej Skóra - jedyny członek zarządu. Do niego należało zapobieganie wszelkim nieporozumieniom i informowanie o sytuacji bieżącej. Dzięki takim rozwiązaniom wszelkie zarzuty mogły być rozpatrywane na miejscu, przez zarząd, radę nadzorczą i organizację partyjną, bez wysyłania donosów do instancji zewnętrznych i oczekiwania na ich interwencję.

Pod koniec lat 50. zarząd Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy podjął uchwałę, że dla czystości organizacyjnej spółdzielnie inwalidów powinny działać w pionie inwalidzkim, co w przełożeniu na praktykę oznaczało przejście "Nowej Pracy" do Związku Spółdzielni Niewidomych. Prezesi - Aleksander Futro, Marian Golwala i Stanisław Madej - konsekwentnie dążyli do takiego właśnie rozwiązania. Zagęszczała się atmosfera zagrożenia.

W tej sytuacji w 1960 roku odbyło się w zakładzie w Laskach zebranie z udziałem prezesa zarządu CZSP Bohdana Trąmpczyńskiego oraz prezesów "Cepelii" - Stanisława Stroińskiego i Zofii Szydłowskiej. Najpierw dr Trąmpczyński zapytał przedstawicieli "Nowej Pracy", czy chcą należeć do "Cepelii". Odpowiedź była stanowcza: tak. Następne pytanie zostało skierowane do szefów "Cepelii", jaki jest ich punkt widzenia, czy chcą spółdzielnię niewidomych mieć u siebie? Korzystna dla "Nowej Pracy" odpowiedź zabrzmiała równie stanowczo. W ich opinii spółdzielnia spełnia wszystkie wymagania i należy do najlepszych placówek. Wtedy prezes Bohdan Trąmpczyński oświadczył, że nie ma reguł bez wyjątków. Spółdzielnia zostaje w "Cepelii" i dyskusji na ten temat więcej nie będzie.

Pomyślna i ostateczna decyzja zapadła. Prezes Golwala jeszcze wiele razy wracał do tej sprawy. Wypowiadał się w mniejszych zespołach, że to "klerykały", do których "trzeba się zabrać", ale oficjalnie sprawa już nigdy nie była rozpatrywana. Spółdzielnia bez obaw o jutro mogła dalej pracować, rozwijać się, realizować swoje ambitne zadania.

Wiedza i kultura

Sprawa kształcenia zajmowała w spółdzielni bardzo ważne miejsce i stanowiła jeden z istotnych kierunków rehabilitacji. Zresztą przykład szedł od góry. Członkowie kierownictwa, pracując zawodowo, ukończyli najpierw szkoły średnie, a następnie - wyższe. Nic więc dziwnego, że w całej załodze panował zapał do nauki. Taka atmosfera była odczuwalna od początku istnienia zakładu. Uczącym się stwarzano dobre warunki do nauki, pomagano na różne sposoby. Otrzymywali np. zasiłki lektorskie umożliwiające pomoc ludzi widzących.

Ponieważ często nie mieli się gdzie uczyć, spotykali się w pomieszczeniach spółdzielni w godzinach popołudniowych. Przeważnie nauka odbywała się w niewielkich grupach. Dzięki temu z pomocy jednego lektora mogło korzystać kilku niewidomych. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Wykształcenie średnie zdobyło ponad osiemdziesiąt osób, w tym siedemdziesięciu niewidomych, a studia ukończyło czternastu pracowników.

Poszerzanie horyzontów, pogłębianie wiedzy sprzyjało wzrostowi poziomu kultury osobistej pracowników zakładu. Nie spotykało się wulgarnych zachowań. W "Cepelii" stosunki między ludźmi cechowała kultura i życzliwość, jak w dobrej rodzinie.

Uniwersyteckie dyplomy umożliwiły niektórym pracownikom zdobycie nowych, ciekawych i satysfakcjonujących zawodów. W tym miejscu warto przedstawić sylwetki dwu niewidomych, przed którymi, dzięki pomocy spółdzielni i ich własnej wytrwałej pracy, otwarły się wspaniałe obszary działalności. Droga do sukcesu Andrzeja Adamczyka rozpoczęła się w spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych". Pracował w niej w latach 1957-1960. Spółdzielnia zapewniła mu podstawy egzystencji materialnej oraz zdobycie pierwszego mieszkania.

Urodził się w marcu 1936 roku w Warszawie. W grudniu 1944 r. w wypadku z niewypałem (spowodowanym w czasie zabawy przez przypadkowych chłopców) utracił wzrok. W 1955 r., w Laskach, uzyskał świadectwo ukończenia zasadniczej szkoły zawodowej oraz mistrzowski dyplom dziewiarza, a dwa lata później został zatrudniony w "Nowej Pracy Niewidomych". Przez dwa lata kierował radą nadzorczą spółdzielni.

W 1961 r. podjął studia w Uniwersytecie Warszawskim na Wydziale Matematyczno-Fizycznym. Ukończył je w 1966 roku. Dwa lata później otrzymał pracę w Instytucie Badań Jądrowych w Zakładzie Teorii Jądra Atomowego. Obronił pracę doktorską w dziedzinie fizyki. W 1976 r. przyjął zaproponowane mu przez zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach stanowisko dyrektora liceum ogólnokształcącego, a w sierpniu 1981 - dyrektora całego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego im. Róży Czackiej, na którym pozostał do końca życia.

Szerokie zainteresowania intelektualne oraz pragnienie niesienia pomocy innym nie pozwoliły Adamczykowi ograniczyć się tylko do pracy w Laskach.

Traktowano go jako autorytet w dziedzinie tyflotechniki. Te zagadnienia stanowiły tematy jego wykładów w Uniwersytecie im. M. Curie-Skłodowskiej w Lublinie i w Wyższej Szkole Pedagogiki Specjalnej im. M. Grzegorzewskiej w Warszawie. Ministerstwo Oświaty i Wychowania powołało go do komisji przygotowania programów i podręczników dla szkół specjalnych przy Instytucie Kształcenia Zawodowego.

W 1964 r., we współpracy z Zakładem Wydawnictw i Nagrań Polskiego Związku Niewidomych oraz Państwowym Przedsiębiorstwem Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, podjął niezwykle cenną dla niewidomych pracę, którą kontynuował przez dwanaście lat. Adaptował podręczniki matematyczne i fizyczne dla szkół podstawowych i średnich ogólnokształcących do wydania w systemie Braille'a.

Drugim nurtem działalności dr. Adamczyka była praca społeczna. W 1974 r. wybrano go do zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, pięć lat później został jego wiceprzewodniczącym. Od 1981 roku do listopada 1988 pełnił także funkcję wiceprzewodniczącego Zarządu Głównego PZN. Tu również podejmował najtrudniejsze zadania.

Nie zapominał o zakładzie, w którym rozpoczęło się jego samodzielne życie - o "Nowej Pracy Niewidomych". Odwiedzał ją, interesował się jej trudnościami i osiągnięciami, a także losami członków załogi. Ze spółdzielnią czuł się złączony więzami przyjaźni.

W grudniu 1988 r. zachorował. Diagnoza okazała się tragiczna - nowotwór mózgu. Zmarł 26 listopada 1989 roku.

Dr Andrzej Adamczyk należał do grona ludzi, którzy wywarli istotny wpływ na losy niewidomych w Polsce. Osiągnął to nie tylko dzięki swym przymiotom intelektualnym i psychicznym, ale dzięki przyjaznej postawie wobec ludzi i ofiarnej pracy.

Jan Krempa - matematyk, profesor, pedagog - urodził się w miejscowości Orzechów /woj. podkarpackie/. Kiedy ukończył siedem lat, dzięki pomocy miejscowej nauczycielki i innych życzliwych ludzi, w 1946 roku dostał się do szkoły w Laskach. Po ukończeniu siódmej klasy został skierowany do szkoły zawodowej, gdzie uczył się tkactwa. Naukę ukończył w 1956 r. Z podziwem wspomina świetnego fachowca, nauczyciela tkactwa - Józefa Borkowskiego, który pracę w Laskach rozpoczął w 1953 r. W ogromnej mierze przyczynił się on do rozwoju tkactwa, które przed jego przyjściem istniało niemalże na zasadzie warsztatów terapii zajęciowej. Mistrz Borkowski ze skromnych warsztatów zrobił profesjonalną tkalnię.

W 1956 roku Jan Krempa otrzymał dyplom czeladniczy w zawodzie tkacza i został przyjęty do "Nowej Pracy Niewidomych". Wkrótce powierzono mu funkcję mistrza w dziale tkackim. Jednocześnie wybrano go do rady nadzorczej; za jej pośrednictwem mógł wpływać na wszystko, co działo się w zakładzie.

W spółdzielni pracował siedem lat. Była dla niego ważnym etapem na drodze samodzielnego życia, zdobywania doświadczeń i pogłębiania wiary w siebie. Dostał mieszkanie w pokojach internatowych przy ulicy Foksal, gdzie mieszkał aż do otrzymania własnej kawalerki.

Wraz z rozpoczęciem pracy podjął naukę w liceum ogólnokształcącym. Najbardziej interesowały go przedmioty ścisłe. Były już w brajlu podręczniki do szkoły średniej, a to znakomicie ułatwiało naukę. Świadectwo dojrzałości otrzymał w 1958 r.

Upłynęło jeszcze pięć lat, zanim zdecydował się na studia w Uniwersytecie Warszawskim. Po ich ukończeniu władze uczelni zaproponowały mu trzyletnie stypendium doktoranckie. W 1971 r., po obronieniu doktoratu, młody adept nauk matematycznych - Jan Krempa - rozpoczął pracę w Uniwersytecie Warszawskim i w tej uczelni pracuje do dziś. Powierzono mu funkcję kierownika Zakładu Algebry i Teorii Liczb na Wydziale Matematyki, Informatyki i Mechaniki.

W 1979 r. Jan Krempa uzyskał tytuł doktora habilitowanego, a w jedenaście lat później - profesora zwyczajnego. Jego pragnieniem jest przygotowanie innego niewidomego matematyka, który kontynuowałby jego pracę w uniwersytecie. Oby marzenie to jak najprędzej się spełniło. Z "Nowej Pracy" wyszli nie tylko naukowcy. Umiejętności i doświadczenia zdobyte w spółdzielni sporej grupie niewidomych przydały się w pracy w innych instytucjach lub organizacjach. Znów posłużmy się przykładami.

Marian Adamczyk należał do członków założycieli "Nowej Pracy Niewidomych". Urodził się w sierpniu 1937 roku w województwie kieleckim. Kiedy miał 9 lat, stracił wzrok od wybuchu niewypału. W 1947 r. przyjęto go do ośrodka w Laskach. Po ukończeniu szkoły podstawowej podjął naukę w zawodzie dziewiarza, a to zawiodło go do "Nowej Pracy".

Po kilku latach został majstrem dziewiarstwa. Cały czas pracował w radzie nadzorczej, pełniąc w niej ważne funkcje. Studia w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie ukończył w 1965 roku.

Swoją żonę - Mirosławę - poznał podczas egzaminu maturalnego, kiedy w sali szkolnej przepisywała pod dyktando jego pracę z brajla w zwykłym druku. Od tego się zaczęło. Jeszcze przed ślubem pani Mirosława została przyjęta do spółdzielni, którą jej mąż zakładał. Przepracowała w niej już ponad 40 lat - najpierw w księgowości, a następnie w dziale planowania ekonomicznego. Do 1981 r. działała społecznie, jako przewodnicząca rady zakładowej spółdzielczych związków zawodowych, natomiast aktualnie pełni funkcję sekretarza rady nadzorczej . Została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jest bardzo zżyta z niewidomymi i wszystkimi pracownikami spółdzielni. Uważa, że stanowi ona jedną rodzinę.

W październiku 1968 roku spółdzielnia Niewidomych Pracowników w Warszawie przy ulicy Sapieżyńskiej została bez szefa. Funkcję tę przyjął właśnie mgr Marian Adamczyk. Na stanowisku prezesa pozostawał przez 24 lata. Bardzo przejął się kryzysem spółdzielczości, jaki nastąpił w 1990 roku. Zmarł w marcu w 1992 roku.

Dla rozwoju i dobrego funkcjonowania "Nowej Pracy" niemałe zasługi ma Władysław Kozioł - szef produkcji całego zakładu w latach 1975-1991. Nadzorował także pracę modelarni, wykończalni i szwalni.

Dziewiarską szkołę zawodową w Laskach ukończył w czerwcu 1959 r. i od razu przyszedł do spółdzielni. Odznaczał się fachowością i zmysłem organizacyjnym, toteż został majstrem działu dziewiarskiego, a niedługo potem - kierownikiem działu przygotowania produkcji. Tutaj właśnie dokonywało się przewijanie osnów, a także przędzy na specjalne kanetki oraz przygotowywanie pracy dla dziewiarzy zatrudnionych chałupniczo. Kolejny krok na drodze awansu zawodowego to właśnie stanowisko szefa produkcji.

Pobierał naukę w szkole średniej i w 1971 r. zdał egzamin dojrzałości. Chętnie uczestniczył w kursach dokształcających w różnych dziedzinach. Ceniono jego dążność do nieustannego usprawniania działalności w sferze technicznej i organizacyjnej, czego wyrazem było przyznanie mu srebrnej Odznaki Racjonalizatora.

W grudniu 1991 r., z powodu likwidacji dziewiarstwa ręcznego i konieczności zmniejszenia całej produkcji, Władysław Kozioł, na zasadzie porozumienia stron, odszedł ze spółdzielni, w której przepracował ponad 30 lat. Jego pasją stała się praca społeczna. Od 1989 r. nieprzerwanie pełni funkcję wiceprzewodniczącego zarządu okręgu PZN. Wcześniej przez wiele lat służył swym doświadczeniem w kole związkowym w śródmieściu Warszawy. Od 1996 reprezentuje okrąg mazowiecki w zreformowanym Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych.

Wyjście z kryzysu

Płynęły lata. Spółdzielnia "Nowa Praca Niewidomych" święciła tryumfy. Nikt wtedy nie przywidywał, że to wszystko może się zacząć kurczyć i chylić ku upadkowi. W 1989 r. rozpoczęły się w Polsce przemiany gospodarcze, polityczne i społeczne. Twardym krokiem wkraczał do kraju kapitalizm - i to ten w gorszym wydaniu, w którym nie ma miejsca na opiekuńczość państwa nad słabszymi grupami obywateli. Szeroko otwarto granice na odzież z Zachodu, jakościowo gorszą, ale tanią i modną pod względem fasonów i kolorystyki. Wyroby "Nowej Pracy", dobre, ale droższe, nie znajdowały odpowiedniego zbytu. Załamały się dotychczasowe struktury handlowe. W niezmiernie trudnych warunkach trzeba było niemal wszystko zaczynać od nowa.

Rozchwytywane dotychczas okrycia nie wytrzymywały konkurencji cenowej. Dziewiarstwo ręczne trzeba było zlikwidować. Zostało tylko maszynowe. Większość pracowników musiała być zwolniona, w tym wszyscy chałupnicy. W znacznie gorszej sytuacji znaleźli się widzący członkowie załogi, dla których jedynym źródłem utrzymania były płace, niewidomi przeważnie otrzymywali również renty. Z wcześniej zatrudnionych 380 osób zostało w spółdzielni niespełna 90, w tym 67 niewidomych. Wynagrodzenia wszystkich drastycznie spadły. Zmiany, które nastąpiły od początku stycznia 1990 r., spowodowały, że ludzie zbiednieli, a zarazem zaczęli oszczędzać, bojąc się jutra.

Największy kryzys spółdzielnia przechodziła w latach 1990-1993. Wydawało się, że wszystko musi się zawalić. I takie odczucie było uzasadnione. Setki placówek handlowych i zakładów pracy z miesiąca na miesiąc upadały.

W tym okresie prezes Kazimierz Lemańczyk w jednym ze swych wywiadów mówił z niepokojem:

-Dużo się teraz mówi o restrukturyzacji, o wprowadzeniu innej produkcji czy branży. Ale restrukturyzacja nie jest lekiem na wszystkie bolączki, przynajmniej nie dla nas. Mamy maszyny, na których pracują niewidomi. Gdyby teraz ktoś podarował nam milion dolarów i powiedział: zróbcie restrukturyzację, kupilibyśmy najnowocześniejsze, skomputeryzowane maszyny. Wtedy sytuacja ekonomiczna zakładu byłaby dobra, ale zabrakłoby w nim miejsca dla niewidomych. Musimy więc brać pod uwagę i to, czy tam, gdzie jest wielki postęp techniczny i automatyzacja, będą w stanie pracować niewidomi. Dlatego uważam, że to, co jest jak najbardziej słuszne w naszym kraju, niestety nie będzie miało większego zastosowania wobec inwalidów wzroku. W przeszłości wiele osób, między innymi Henryk Ruszczyc, pracowało nad tym, aby znaleźć nowe branże, nowe zawody dla niewidomych. Przychodziło im to z ogromną trudnością i to wtedy, kiedy te sprawy były o wiele łatwiejsze. Dziś, gdy ogromnej masie ludzi grozi bezrobocie, gdy obowiązuje rygorystyczny rachunek ekonomiczny i kapitalistyczny system gospodarowania, wprowadzenie czegoś nowego dla niewidomych jest szalenie trudne.

Dotychczas odnosiliśmy sukcesy. Zbudowaliśmy wiele zakładów pracy, włączyliśmy się w nurt życia ekonomicznego i społecznego. Wszystko to zdobyli i wypracowali sami niewidomi. Nikt nam tego nie dał w podarunku. Tyle tylko że państwo sprzyjało nam, dając ulgi w podatku. Jednak "Nowa Praca Niewidomych" przetrwała najgorsze czasy.W trudnym okresie pomogła również Zofia Morawska z Lasek- skarbnik zarządu Towarzystwa, udzielając nieoprocentowanej pożyczki. W 1987 roku zarząd zdecydował się na rozbudowę budynku biurowo-produkcyjnego. Rozpoczęto budowę drugiego i trzeciego piętra. Miały tam znaleźć się hale produkcyjne, sala gimnastyczna, gabinety lekarskie. Te ambitne plany, w wyniku przemian ustrojowych, nie mogły być zrealizowane. Przez pewien czas wydawało się, że są to pieniądze utopione w inwestycji, która straciła sens.

Wkrótce okazało się, że ta budowa uratowała spółdzielnię. Za trzy miliardy złotych /starych/ sprzedano spółce "Expolco", w stanie surowym, dwa piętra na pomieszczenia biurowe. Za te pieniądze "Nowa Praca Niewidomych" zakupiła dwie najnowocześniejsze maszyny dziewiarskie, produkcji niemieckiej, płacąc za nie 2 miliardy złotych. Dodatkowo sprowadzono z Japonii 8 maszyn półprzemysłowych, mniej wydajnych, ale nowoczesnych. Każda z nich kosztowała 35 milionów złotych. Zakupiono też komputer, za pomocą którego można zaprojektować znaczną ilość wzorów.

Maszyny niemieckie wymagały obsługi przez ludzi widzących, natomiast na japońskich mogli pracować słabowidzący. Na wcześniej nabytym sprzęcie nadal pracują całkowicie niewidomi. Spółdzielnia znów zaczęła sobie nieźle radzić.

Stroje dla pań, produkowane z wełny, anilany oraz z lnu połączonego z jedwabiem, wyróżniają się efektownym wzornictwem i krojem, porządnym wykończeniem, atrakcyjną kolorystyką. Wprowadzono nowe formy sprzedaży. Jej podstawą stał się własny sklep firmowy, który mieści się przy ulicy 29 Listopada 10 w Warszawie.

Drugi dom

Po przełamaniu kryzysu zarząd zaczął się zastanawiać, co należy uczynić, aby nie dopuścić do zastoju, a także jak pomóc niewidomym, którzy nie mogąc znaleźć pracy, skazani są na bierne przebywanie w czterech ścianach mieszkania. Postanowiono zorganizować warsztaty terapii zajęciowej, gdyż w nowej sytuacji społecznej stały się one szansą dla inwalidów wzroku niedostatecznie zrehabilitowanych. W czasie zajęć warsztatowych mogą pożytecznie spędzić czas, zdobyć przydatne umiejętności i jeszcze dostać nieco pieniędzy.

Starania o uruchomienie warsztatów terapii zajęciowej rozpoczęto w końcu 1993 roku. Władze spółdzielni wystąpiły do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych o przyznanie środków na ten cel. Pozytywna decyzja zapadła w kilka miesięcy później. Spółdzielnia otrzymała pieniądze na adaptację i wyposażenie pomieszczeń oraz na całą działalność związaną z nowym przedsięwzięciem. Zarząd przekazał na ten cel pomieszczenia o powierzchni 300 metrów kwadratowych. Wśród nich znajduje się duża świetlica umożliwiająca organizowanie zajęć kulturalnych.

Warsztaty przynoszą korzyści nie tylko uczestniczącym w nich niewidomym, ale także spółdzielni. Ci pierwsi mogli zerwać z upokarzającą bezczynnością i biernością. Jednocześnie kilkunastu pracowników - niewidomych i widzących - zatrudnionych w spółdzielni, otrzymało zajęcie przy obsłudze warsztatów, głównie jako instruktorzy.

Do podjęcia dodatkowych zadań kierownictwo "Nowej Pracy " dobrze się przygotowało tak pod względem merytorycznym, jak i organizacyjnym i kadrowym. Inicjatywa ta umocniła spółdzielnię społecznie i ekonomicznie, co w okresie wielkiego bezrobocia i trudności gospodarczych, jakie wystąpiły w Polsce, ma doniosłe znaczenie.

Uroczyste otwarcie warsztatów odbyło się 30 września 1994 roku, choć ich uruchomienie nastąpiło znacznie wcześniej. Przy udziale prezesa Kazimierza Lemańczyka wstęgę przecięła ówczesna wiceminister Grażyna Andrzejewska - pełnomocnik do spraw osób niepełnosprawnych w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. W przemówieniu wygłoszonym z tej okazji pani minister powiedziała, że jest wzruszona możliwością uczestniczenia w otwarciu nowej, jakże potrzebnej i pożytecznej placówki. Dzięki niej niewidomi zostaną wyrwani z pustki czterech ścian i odczują radość przebywania z innymi. Władze państwowe i samorządowe, a także organizacji społecznych mają obowiązek pomagać inwalidom, najbardziej osamotnionym, opuszczonym i niezaradnym, między innymi przez tworzenie warsztatów terapii zajęciowej. Potrzebujących pomocy jest wielu. Konieczna staje się więc wrażliwość na ich problemy i pozytywna odpowiedź na trudne wyzwania naszych czasów.

Od początku warsztatami terapii zajęciowej kieruje Henryk Beta. Ma jeszcze resztki wzroku. W spółdzielni pracuje od listopada 1963 roku. Przyszedł tu jako absolwent szkoły zawodowej w Laskach, gdzie zdobył kwalifikacje tapicera. W spółdzielni najpierw pracował przy produkcji mebli - krzesełek, taboretów i foteli tapicerowanych. Tak było przez cztery lata. Jednak dział meblowy został zlikwidowany, gdyż - jak wspominałem - te wyroby miały za mały zbyt. Przekwalifikował się więc na dziewiarza. Od początku 1968 r. przez dwadzieścia lat pracował na maszynach, począwszy od saneczkowych, potem saneczkowych z napędem elektrycznym i z elementami programowania, a następnie - na maszynach niemieckich, już mocno skomplikowanych.

Pod koniec lat osiemdziesiątych, w ramach reorganizacji, połączono działy transportu oraz zaopatrzenia i zbytu. Henryk Beta został kierownikiem nowej sekcji. W 1994 r. powierzono mu kierownictwo nowo utworzonej placówki - warsztatów terapii zajęciowej. Dzięki wieloletniemu i wszechstronnemu doświadczeniu zawodowemu był dobrze przygotowany przygotowany do tej trudnej roli. W zajęciach warsztatowych uczestniczy 36 osób. W czteroosobowych grupach, pod nadzorem instruktorów, wykonują prace związane z dziewiarstwem ręcznym i maszynowym. Szaliki, sweterki są kolorowe, estetycznie wykonane. Za symboliczną opłatą uczestnicy mogą je nabywać dla siebie i krewnych. To duża satysfakcja, kiedy samodzielnie zrobi się coś ładnego i praktycznego. Ćwiczą także rozmaite czynności niezbędne w prowadzeniu gospodarstwa domowego.

Uczą się brajla i pisania na zwykłej maszynie, a także obsługi komputera. Prowadzone są zajęcia orientacji przestrzennej, gimnastyka na przyrządach i psychoterapia. Duże znaczenie rehabilitacyjne ma blok zajęć relaksacyjnych - kółko teatralne, gry towarzyskie, dyskoteki, słuchanie muzyki, wyjścia do teatru, zwiedzanie zabytków Warszawy. Niektórzy uczestnicy na tyle się usprawniają, że po pewnym czasie podejmują pracę zawodową.

Wśród trzynastu pracowników warsztatów jest ośmiu niewidomych i słabowidzących. Pielęgniarka poza doraźną, konieczną pomocą, prowadzi dokumentację medyczną. Swoją opieką obejmuje wszystkich zatrudnionych w spółdzielni. W atmosferze wzajemnej życzliwości warsztaty stały się domem, w którym ich uczestnicy po prostu dobrze się czują. Wróćmy więc jeszcze do biograficznych zapisków dotyczących ich kierownika - Henryka Bety.

Urodził się 9 maja 1945 roku, w dzień zakończenia wojny. Od urodzenia miał nikłe resztki wzroku. W 1952 r. rodzice oddali go do szkoły w Laskach. Po zbadaniu przez okulistów i przeprowadzeniu operacji wzrok mu się na tyle poprawił, że mógł przejść do szkoły podstawowej dla niedowidzących przy ulicy Tamka w Warszawie. Ukończył ją w 1960 r. Panowały w niej dobre warunki - małe klasy, troskliwa opieka wychowawcza, nauczycielska i lekarska. Potem była dwuletnia szkoła zawodowa w Laskach i zatrudnienie w spółdzielni. Pracując zawodowo, podjął naukę w szkole średniej, a potem ukończył jeszcze dwuletnie policealne Studium Ekonomiki i Organizacji Przedsiębiorstw.

- Spółdzielnia - wspomina Henryk Beta - zawsze była przyjazna pracownikom. Ludzie czują się sobie bliscy. Znajduje to między innymi wyraz w tym, że od czasu do czasu odbywają się spotkania przy herbacie, można razem powspominać, pośpiewać, wymienić myśli. Tego nie ma gdzie indziej. Spółdzielni zawdzięczam pracę, możność pogłębiania swej wiedzy ogólnej i zawodowej, życiową stabilizację. Dobrze, że trafiłem właśnie tutaj, nie wyobrażam sobie pracy i siebie gdzie indziej.

Warto dodać, że na terenie Warszawy, jak dotychczas, jest to jedyna tego rodzaju placówka. Niestety, żadna inna instytucja nie pokusiła się, aby pójść śladami "Nowej Pracy", ale może to jeszcze nastąpi. Wśród zieleni i kwiatów

Starsi pracownicy z nutą rozrzewnienia opowiadają o dawnych czasach. Olga Żuk, mająca piękny, dźwięczny głos i lubiąca śpiewać, przyszła do spółdzielni z Lasek.

- Przyjęto mnie serdecznie - wspomina - więc od początku czułam się bardzo dobrze. W dziewiarni pracuję od 1962 roku. Początkowo było trudniej, bo mieliśmy urządzenia niezmechanizowane. Wtedy jeszcze pracowaliśmy na Marszałkowskiej 28. Na dużej sali panował hałas, ale jakoś się tego nie czuło. Dużo śpiewaliśmy, nawet szum maszyn nam nie przeszkadzał.

Teraz zmieniło się dużo. Mamy zmechanizowane maszyny. Dawniej nie było liczników. Każdy musiał liczyć obroty, aby poszczególne części odzieży były równe. Gdy doszły liczniki, maszyna zatrzymywała się w zaznaczonym miejscu. Odpadło żmudne liczenie. Kiedy jednak robi się ubrania z włóczki o różnych kolorach, trzeba pamiętać ilość obrotów dla poszczególnych kolorów.

W 1971 roku bardzo poprawiły nam się warunki. Przenieśliśmy się do własnego, świeżo oddanego do użytku budynku na ulicy 29 Listopada. Zlikwidowane zostały natomiast trzy dotychczasowe lokale przy Marszałkowskiej, Żurawiej i Nowotki.

Dawniej mieliśmy dużo obozów, wczasów, różnych imprez, turnusów sportowo-rehabilitacyjnych i kilkudniowych wycieczek w góry i nad jeziora, rajdów pieszych i rowerowych. Korzystaliśmy z wczasów krajowych i zagranicznych. Często wyjeżdżałam. Pozostały mi niezapomniane przeżycia. To wszystko było bezpłatne. Otrzymywaliśmy dotacje na urządzenia domowe - pralki, lodówki, a także na magnetofony, aparaty radiowe itp. Teraz zmieniły się czasy i zakres tych świadczeń jest znacznie mniejszy.

W spółdzielni pracuje także brat pani Olgi - Jan Żuk. On również przyszedł z Lasek w 1958 r. W latach 80. otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi.

- Początki były trudne, bo nie miałem własnego mieszkania. Przez siedem lat przebywałem w bursie, najpierw na ulicy Foksal, a potem na Żytniej, gdzie spółdzielnia wynajęła kilka pokojów w hotelu robotniczym. W 1964 założyłem rodzinę, a rok później otrzymałem mieszkanie.

Teraz jest mniej pracy, ale żyć można. Urlopy spędzam przeważnie na własnej działce z rodziną. Czytam czasopisma w brajlu i słucham książek na kasetach magnetofonowych. Prezes nigdy nie krzyczy na nikogo, zawsze jest blisko ludzi. -

- Sporo dobrego dzieje się na zewnątrz budynku - z dumą mówi Andrzej Małecki -kierownik administracyjny spółdzielni. Na terenie, wynoszącym ponad 100 metrów kwadratowych, jest mnóstwo kwiatów i drzew. Są stoliki z krzesełkami pod parasolami oraz oczko wodne z małą fontanną - po prostu pięknie. Można wyjść, usiąść, wypocząć wśród zieleni i ciszy, wciągnąć w płuca świeże powietrze, zwłaszcza, że sąsiadujemy z parkiem Łazienkowskim.

Cały teren jest ogrodzony. Część powierzchni wynajmujemy norweskiej firmie, która buduje stacje paliwowe w Polsce. Partycypuje ona w kosztach utrzymania obiektu. Współpraca między nami układa się bardzo dobrze.

Państwo Sabina i Edward Głażewscy poznali się jeszcze w laskowskiej szkole, ale dopiero w połowie lat sześćdziesiątych, gdy codziennie spotykali się w dziewiarni, przyszły prawdziwe uczucia, które doprowadziły ich do ołtarza. Syn Andrzej od ośmiu lat pracuje w Politechnice Warszawskiej na Wydziale Geodezji i Kartografii a córka Ela - w "Nowej Pracy", w dziale marketingu .

- Po urlopie macierzyńskim wróciłam do pracy w zakładzie- mówi o sobie pani Sabina, podjęłam jednocześnie naukę w szkole średniej , a następnie - w studium policealnym administracyjno-ekonomicznym. Dzięki temu kierownictwo spółdzielni zatrudniło mnie w dziale socjalnym. W latach osiemdziesiątych warunki życia nie były łatwe toteż, chcąc pomagać innym, nie narzekałam na brak pracy.

W 1994 r. zaproponowano mi stanowisko instruktora w warsztatach terapii zajęciowej. Przyjęłam je chętnie, ponieważ lubię być blisko ludzi. Uczę obsługi komputera oraz pisania na zwykłej maszynie. Mamy pięć maszyn tradycyjnych i jedną elektroniczną. Nauka odbywa się w pięcioosobowych zespołach, ale każdy idzie swoim tempem. Inaczej jest z komputerami. Tu nauczanie ma charakter indywidualny . Niektórzy niewidomi, dzięki zdobyciu tej umiejętności, przeszli do pracy w marketingu.

Dla uczestników warsztatów prenumeruje się "Pochodnię" i "Nasz Świat". Każdy czyta co go najbardziej interesuje. Mamy własny punkt biblioteczny z książkami mówionymi. Można je wypożyczać do domu. Zestaw książek wymieniany jest co kilka tygodni.

Mam nikłe resztki wzroku, ale staram się wykorzystywać je maksymalnie. Mąż jest całkowicie niewidomy jednak, obdarzony dobrą orientacją, świetnie sobie radzi. -

Pan Edward Głażewski pracuje w spółdzielni od 1960r., od kilku lat - na części etatu. Przez kilka kadencji pełnił funkcję przewodniczącego Rady Nadzorczej.

Jest odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. - Dawniej, wspomina minione czasy - kiedy nasza spółdzielnia miała wielkie zamówienia i nie zawsze nadążała z produkcją, trzeba było się śpieszyć. Praca była przez to bardziej męcząca. Teraz nie ma pośpiechu. Przyjemnie jest usiąść przy maszynie.

Kiedy dzieci były małe, każdego roku wyjeżdżaliśmy z nimi na wczasy do Sobieszewa albo na turnusy rehabilitacyjne. Teraz najczęściej urlopy spędzamy w domu. Mamy komputer, magnetofony i inne urządzenia ułatwiające i uprzyjemniające pracę i wypoczynek.

Kilka razy brałem udział w pieszych pielgrzymkach. Są dla mnie źródłem silnych przeżyć. W drodze pomagają mi widzący pątnicy. Nigdy nie brakowało mi pomocy. Od ponad 40 lat spółdzielnia jest dla mnie moim drugim domem. Mam w nim przyjaciół, na których nigdy się nie zawiodłem. Człowieka z jego przeżyciami stawia się tu na pierwszym miejscu. - Podobne opinie wyrażają inni pracownicy. Podkreślają rodzinną atmosferę, życzliwość między ludźmi, wzajemne zrozumienie oraz troskę kierownictwa o dobre warunki pracy i szacunek dla każdego człowieka. Swoimi dobrami spółdzielnia dzieli się z innymi. W 1993 r. kilka sióstr ze Zgromadzenia Franciszkanek Służebnic Krzyża z Lasek wyjechało na misję do Charkowa. Siostry prowadzą na Ukrainie działalność kulturalną i ewangelizacyjną wśród niewidomych, wypożyczają książki, organizują rozmaite imprezy okolicznościowe, udzielają pomocy materialnej.

Początkowo praca sióstr była utrudniona, gdyż nie miały własnych pomieszczeń. Należało możliwie szybko wybudować dom, w którym znajdowałyby się salki przeznaczone na spotkania z niewidomymi, bibliotekę oraz pokoje mieszkalne dla sióstr. W wybudowaniu takiego domu, oddanego do użytku w 1998 r., znaczny udział finansowy i materiałowy miała "Nowa Praca".

Pracownicy spółdzielni często odwiedzają charkowską placówkę - i nigdy z pustymi rękami. Przywożą papier brajlowski, kasety z książkami, słodycze, przędzę wełnianą, odzież. Ostatnio przywieźli drukarkę brajlowską.

Siostry pomagają dorosłym i dzieciom przebywającym w tamtejszej szkole, między innymi, uczą prac ręcznych. Dzięki hojności i ofiarności "Nowej Pracy" mogą lepiej wypełniać swoje misyjne zadania.

Aktywna i wrażliwa

"Nowa Praca Niewidomych", jak każdy zakład pracy, jest złożonym organizmem społecznym. Występują w nim różne formy zarządzania i zależności, siły nacisku, bodźce racjonalne i emocjonalne oraz sprecyzowane kierunki dążeń - tych bliższych, i tych bardziej perspektywicznych. Jeżeli wszystkie sprężyny działają zgodnie, nie blokują się wzajemnie i każda z nich dobrze spełnia swoje zadania - organizm jako całość jest zdrowy prężny, zdolny do twórczej pracy.

Tak właśnie jest w "Nowej Pracy". W całości działania tego organizmu ważną rolę odgrywa rada nadzorcza: sprawuje funkcję kontrolną, wytycza kierunki rozwoju spółdzielni oraz - co równie ważne - stanowi forum, na którym mogą być prezentowane i dyskutowane opinie załogi. Tak było od początku istnienia zakładu. Na walnych zgromadzeniach do rady wybierano ludzi obdarzanych przez zespół pracowniczy największym zaufaniem, a jednocześnie umiejących patrzeć na sprawy spółdzielni po gospodarsku i znajdować najbardziej wyważone rozwiązania.

Od kwietnia 1998 roku funkcję przewodniczącej rady pełni pani Krystyna Krasnodębska. Po ukończeniu szkoły w Laskach rozpoczęła pracę w spółdzielni. Pod koniec lat 70. wyszła za mąż i w czasie sześcioletniego urlopu macierzyńskiego pracowała jako chałupniczka. Ma resztki wzroku, więc gdy wróciła do pracy w zakładzie, powierzono jej obsługę automatów japońskich. W 1997 r. przeszła do warsztatów terapii zajęciowej, podejmując pracę instruktora czynności codziennych. Rolę i zadania rady nadzorczej określa następująco:

- Rada to czynnik społeczny, reprezentuje interesy załogi, a jednocześnie wspomaga działanie zarządu. Należy do niej dziewięć osób i wybierana jest co trzy lata. Ma kilka komisji, a przewodnicząca czuwa, aby pracowały jak najlepiej. Wszystko musi współgrać. Nasza rada jest żywa, aktywna, wrażliwa na sygnały pracowników. Staramy się, aby w spółdzielni była dobra atmosfera. Zarząd bardzo liczy się z opinią rady.

W spółdzielni nie ma związku zawodowego, wszystkie sprawy społeczne i pracownicze załatwiają rada i zarząd. Mamy niewielką komórkę socjalną. Gdy ludzi dręczą jakieś problemy, przychodzą do nas. Rada zaprasza na swe posiedzenia członków zarządu, i wtedy można wszystkie sprawy załatwić na bieżąco. Przewodnicząca także uczestniczy w posiedzeniach zarządu.

Cieszymy się, że udało się wyjść na prostą po załamaniach z początku lat dziewięćdziesiątych, że mamy wspaniałe otoczenie na zewnątrz budynku i wewnątrz również jest pięknie, że rozwijamy się i przyjmujemy pracowników do nowego działu - telemarketingu. Wszystko to dobrze wróży na przyszłość.

Ze względu na rolę, jaką rada nadzorcza odgrywała od początku istnienia spółdzielni, warto podać nazwiska wszystkich przewodniczących, aż po dzień dzisiejszy:

Stefan Strzelecki - 1956-1957, Bartłomiej Rogowski - 1957-1958, Andrzej Adamczyk - 1958-1960, Marian Adamczyk - 1960-1961, Andrzej Skóra - 1961-1962, Andrzej Pawłowski - 1962, Marian Adamczyk - 1962-1963, Stanisław Kozyra - 1963-1964, Andrzej Skóra - 1964-1965, Stefan Strzelecki - 1965-1970, Zygmunt Skrzeszewski - 1970-1971, Edward Głażewski - 1971-1972, Ireneusz Gontarz - 1972-1976, Edward Głażewski - 1976-1982, Stanisław Sip - 1982-1985, Ireneusz Gontarz - 1985-1986, Henryk Beta - 1986-1987, Edward Gła żewski 1987-1990, Andrzej Małecki - 1990-1998, Krystyna Krasnodębska - 1998.

Na przełom wieków

Idea poszukiwania ciągle czegoś nowego, co daje niewidomym nie tylko chleb, ale także wewnętrzną satysfakcję, nadal nie opuszcza spółdzielni. Kolejna inicjatywa wiąże się z najbardziej nowoczesnymi instrumentami - komputerami, telefaksami i innymi cudami techniki. Jej twórcą jest Jan Gawlik - wychowanek zakładu w Laskach. Po opuszczeniu szkoły w 1983 r., pracował w firmach zajmujących się sprzedażą i naprawą sprzętu elektronicznego. Tam też zdobył dużą wiedzę informatyczną. W 1995 roku wynalazł go Henryk Beta i namówił na przyjście do warsztatów terapii zajęciowej na stanowisko instruktora obsługi komputerów. Dwa lata później któregoś dnia poprosił go do siebie prezes Lemańczyk i powiedział: - Powierzam panu trudne zadanie - znalezienie nowych możliwości pracy dla naszych niewidomych. I tak się zaczęło. Jan Gawlik przyjął propozycję. Rozpoczął poszukiwanie ciekawszych zajęć, ale żadna z firm, które odwiedził, nie wyrażała zainteresowania współpracą ze spółdzielnią. Wtedy pomyślał o telemarketingu, czyli sprzedaży usług lub produktów zleconych przez klienta.

Zainteresowanie tą pracą staje się coraz większe. Dzięki tej metodzie można bezpośrednio docierać do wybranego klienta. Swój pomysł przedstawił na zebraniu zarządu spółdzielni. Spodobał się i został zaaprobowany.

Wzorców żadnych nie było, gdyż zakłady zatrudniające niepełnosprawnych nie zajmowały się tą działalnością.

W kilku firmach telemarketingowych Jan Gawlik podpatrzył , jak funkcjonuje system, i zabrał się do urządzania stanowisk pracy. W dużej sali na parterze ustawiono dwanaście boksów, w których zainstalowano komputery z mową syntetyczną oraz telefony. Podłączono je do centralki cyfrowej, a każdego telemarketera zaopatrzono w słuchawki. System został tak opracowany, że informacje dla niewidomych podawane są z komputera. Operator słyszy mowę syntetyczną i rozmówcę, natomiast do klienta nie dociera głos z komputera.

Po wstępnym naborze, czyli rozmowie telefonicznej, zakwalifikowano 44 inwalidów wzroku, by spośród nich przyjąć do pracy piętnastu. W początkowym okresie z powodzeniem reklamowali w służbach specjalnych, policji i straży pożarnej cyfrowy system do rejestracji rozmów telefonicznych.

W lipcu 2000 roku, w wyniku umowy zawartej z Bankiem PKO SA, centrum telemarketingowe w "Nowej Pracy" rozpoczęło normalną działalność. Kontakty z klientami są nawiązywane przez telefon, pocztę elektroniczną, telefaks. Bank przeprowadził szkolenia dla telemarketerów. Musieli przyswoić sobie szeroką gamę ofert, poznać fachowy materiał, natomiast kształcenie techniczne pracowników umożliwiające opanowanie warsztatu należało do obowiązków spółdzielni. Praca niewidomych w komputerowej rzeczywistości ma dużą przyszłość. Dział telemarketingowy powstał dzięki pomocy Powiatowego Ośrodka Zatrudnienia i Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w Warszawie, który przekazał środki na utworzenie nowych miejsc pracy. Działalność ta rozwija się bardzo dobrze, o czym świadczy fakt, że w drugim kwartale 2001 r. utworzono 12 nowych stanowisk pracy. Aktualnie spółdzielnia zatrudnia 98 osób, w tym 74 niewidomych.

Inicjatorom nowoczesnego zawodu oraz wszystkim, którzy przyczynili się do stworzenia nie znanych dotychczas możliwości dla niewidomych, należy się serdeczna wdzięczność za rozum, serce i odwagę w otwieraniu nowych dróg.

, Nie tylko świętowanie

Ważną rolę w historii "Nowej Pracy Niewidomych" odgrywały uroczystości z okazji okrągłych rocznic. Były wyrazem dumy i zadowolenia z osiągnięć, ale miały także praktyczny wymiar. Na jubileuszowe spotkania zapraszano najznamienitszych gości - przedstawicieli władz państwowych, dziennikarzy, artystów, handlowców. Było regułą, że modelki prezentowały wyroby spółdzielni, przyczyniając się do ich popularyzacji w najbardziej elitarnych kręgach. W prasie i radiu ukazywały się dziesiątki wywiadów, informacji i reportaży, dzięki czemu zwiększał się popyt na produkty spółdzielni, a jednocześnie miliony ludzi dowiadywały się o pracy i możliwościach niewidomych. Tak więc jubileusze, oprócz manifestowania zadowolenia załogi, spełniały istotną funkcję ekonomiczną i społeczną.

Dziesięciolecie w 1966 roku świętowano w Domu Chłopa w Warszawie. Występowali najwybitniejsi artyści, a wśród nich jedna z największych gwiazd ówczesnej estrady - Sława Przybylska. W uroczystości brali udział między innymi Henryk Ruszczyc i Modest Sękowski.

"Mam 20 lat. Którzy wstąpiliście w moje progi - bądźcie pogodni. Mam dwadzieścia lat, jestem dojrzała, murowana, pracowita, codzienna. Kiedy trzeba - strojna, odświętna jak dziś, po swojemu uśmiechnięta, radosna, po gospodarsku szczodra, zapobiegliwa, po polsku gościnna...". Takimi słowami witano gości zaproszonych na jubileuszową uroczystość dwudziestolecia spółdzielni. Zamiast tradycyjnego gdzie indziej referatu, najeżonego liczbami i wskaźnikami, przygotowano specjalnie na tę okazję utwór, będący prozą poetycką, w którym w sposób prosty i bezpośredni zawarta została historia, teraźniejszość i zamierzenia na przyszłość. Deklamacji towarzyszył pokaz kolekcji najpiękniejszych modeli, przeznaczonych dla pań i panów, na różne pory roku i dnia, a wyrabianych w spółdzielni. Wszystko to odbywało się w pięknie przystrojonej zakładowej świetlicy, która, choć nieduża, pomieściła wielu znakomitych gości.

Na uroczystość przybyli między innymi: Ludomir Stasiak - sekretarz Rady Państwa, Bogdan Trąmpczyński - przewodniczący Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy i cały zarząd "Cepelii" z prezesem Tadeuszem Więckowskim.

W okolicznościowych przemówieniach goście dali wyraz uznania dla osiągnięć niewidomych i całej załogi. Prezes Kazimierz Lemańczyk otrzymał z rąk sekretarza Rady Państwa Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Kilkunastu pracownikom wręczono odznaki "Zasłużony dla Spółdzielczości" i Honorowe Odznaki Polskiego Związku Niewidomych.

"Pragnę Wam okazać swoją radość, moje nadzieje i marzenia, które w codziennym trudzie drobnym ściegiem pisały moje ręce, najzwyklejsze pod słońcem pięciopalce. A przecież tak inne, niezwykłe, bo to ręce widzące, czułe na dotyk światła. Mam lat dwadzieścia, na imię mi NOWA PRACA NIEWIDOMYCH".

Trzydziestolecie spółdzielnia obchodziła w hotelu Forum. Byli, jak zwykle, liczni goście, przedstawiciele władz państwa, świata artystycznego, prasy i reprezentanci spółdzielczości. I również, jak zwykle, pokazy mody wywołały zachwyt zebranych. Wtedy właśnie Kazimierz Lemańczyk otrzymał za swe zasługi Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Dla uczestników spotkania przygotowano ilustrowaną broszurę zawierającą informacje o spółdzielni, a wydaną z okazji 30-lecia.

Czterdziestolecie w 1996 roku, we własnej świetlicy, było skromniejsze, ale rodzinne, ciepłe i serdeczne. W okresie powszechnych trudności gospodarczych zabrakło funduszów na bardziej huczne obchody i atmosfery sprzyjającej świętowaniu. Pracownicy otrzymali nagrody pieniężne, a ich wysokość zależała od liczby lat przepracowanych w zakładzie. Nie zabrakło szampana, dobrego poczęstunku i okolicznościowych piosenek śpiewanych przez całą salę.

Jubileusze zawsze skłaniają do refleksji o przemijaniu, o ludziach, którzy niejednokrotnie przepracowali w spółdzielni długie lata, oddawali jej wszystkie swe umiejętności, zapał i inwencje twórcze, budowali jej świetność, na co dzień żyli jej problemami. Na spotkaniu z okazji 40 lat istnienia spółdzielni we wspomnieniach dawano wyraz wdzięczności za ich trud i serce, za twórczy udział we wspólnym dziele przynoszącym dobre owoce. Z okazji jubileuszu nadesłał list gratulacyjny biskup Bronisław Dembowski, ordynariusz diecezji włocławskiej. W treści biskupiego listu było podziękowanie dla całej załogi za codzienną, sumienną pracę oraz słowa błogosławieństwa. Wyjątkowy charakter miała 44. rocznica spółdzielni. Nie była to rocznica okrągła, ale za to rok jubileuszowy - 2000.

Spotkanie rozpoczęło się od mszy św. odprawianej przez krajowego duszpasterza niewidomych - ks. Andrzeja Gałkę - w wypełnionej po brzegi zakładowej świetlicy. Poprzez chóralne śpiewy, czytanie tekstów liturgicznych i modlitwę - uczestniczyła w niej cała załoga. Pamiętano również o widzących i niewidomych pracownikach, którzy przeszli już na drugi brzeg. Są wśród nich: Andrzej Adamczyk, Marian Adamczyk, Andrzej Baran, Tadeusz Czerwiński, Stanisław Dudziński, Hanna i Renek Gontarzowie, Krystyna Kata, Teresa Krzysztoń, Jan Kurzaj, Janusz Lenczyk, Janina Ruszczyc, Stanisław Sip, Stefan Strzelecki, Hanna Węgrocka i inni , którzy pozostają w sercach i modlitwie żyjących.

Potem były pamiątkowe, zbiorowe zdjęcia. W tej samej sali, w której przedtem rozbrzmiewało "Alleluja", teraz spotkali się wszyscy pracownicy. Tym razem gromko odśpiewano "Sto lat", głównie dla prezesa, który, jako jedyny z założycieli spółdzielni, nadal pracuje, po dawnemu pełen energii i pomysłów, zawsze życzliwy dla ludzi. W nowej rzeczywistości ekonomicznej i społecznej potrafi równie dobrze jak kiedyś sterować statkiem, który nazywa się "Nowa Praca Niewidomych". Oby wśród członków jego załogi nigdy nie zabrakło mądrości, odwagi, uczciwości i zawsze umieli okazywać sobie życzliwość i świadczyć wzajemną pomoc.

Indeks osób

Adamczyk Andrzej: 1936-1989, wychowanek Lasek, absolwent Wydziału Matematyczno-Fizycznego UW, dr fizyki, członek-założyciel "Nowej Pracy Niewidomych" , zatrudniony w spółdzielni w l. 1957-1960, od 1981 do 1989 r. dyrektor Ośrodka Szkolno-Wychowawczego im. Róży Czackiej w Laskach.

Adamczyk Marian: 1937-1992, wychowanek Lasek, absolwent SGPiS w Warszawie, członek-założyciel NPN, zatrudniony w spółdzielni w l. 1956-1968.

Adamczyk Helena Mirosława: ur. w 1937 r. , zatrudniona w NPN od 1958 r.

Adasiewicz Jan: ur.w 1928 r. , wychowanek Lasek, od 1949 r. zatrudniony jako masażysta w placówkach służby zdrowia w Łodzi.

Siostra Amata (Jakubowska Maria Genowefa): 1912-1998, od 1949 r. w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, organizatorka i nauczycielka dziewiarstwa w Laskach, autorka podręczników do nauki zawodu.

Andrzejewska-Sroczyńska Grażyna: ur. w 1946 r., dr medycyny, w l. 1992-1995 pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych, od 1995 r. prezes zarządu Fundacji Ochrony Zdrowia Inwalidów.

Bartyński Andrzej: ur. w 1934 r., wychowanek Lasek, mgr polonistyki (Uniwersytet Wrocławski), poeta, pieśniarz, autor kantaty na powitanie papieża Jana Pawła II na Kongresie Eucharystycznym we Wrocławiu w 1997 r.

Bertowska Hanna: ur. w 1959 r., zatrudniona w NPN od 1983 r.

Beta Henryk: ur. w 1945 r., wychowanek Lasek, pracownik NPN od 1963 r.

Bieńkowski Jan: 1913-1992, w l. 1952-1975 kierownik działu kontroli "Cepelii".

Cebula Franciszek: 1930-1988, wychowanek Lasek, w l. 1952-1988 pracownik spółdzielni niewidomych im. Modesta Sękowskiego w Lublinie, kierownik handlowy.

Matka Czacka Elżbieta (Róża): 1876-1961, założycielka Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi (1911) i Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża (1918), twórczyni Dzieła Lasek.

Czerwiński Tadeusz: 1933-1984, wychowanek Lasek, absolwent SGPiS w Warszawie, członek-założyciel NPN, zatrudniony w spółdzielni od 1957 do 1962 r.

Siostra Czesława (Mackiewicz Maria): 1892-1987, od 1935 r. w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża.

Czogała Emil: 1900 , niewidomy działacz społeczny, organizator pracy dla inwalidów wzroku na terenie Górnego Śląska, propagator szkolnictwa dla niewidomych (dziesiątki dzieci skierowanych do ośrodków w Laskach, Bydgoszczy i Wrocławiu).

Czyżycki Wacław: ur. w 1935 r., wychowanek Lasek, absolwent Wydziału Pedagogiki Specjalnej (UMCS), członek-założyciel NPN, zatrudniony w spółdzielni w l. 1956-1962, muzyk, nauczyciel w Laskach.

Dąbrówka Władysław: ur. w 1932 r., wychowanek Lasek, w l. 1950-1995 zatrudniony w spółdzielni niewidomych im. M. Sękowskiego w Lublinie.

Bp Dembowski Bronisław: ur. w 1927 r., absolwent UW i KUL, profesor filozofii, święcenia kapłańskie w 1953 r., a l. 1962-1982 pracownik naukowy ATK, od 1956 do 1992 r. rektor kościoła św. Marcina w Warszawie, w l. 1957-1967 duszpasterz niewidomych archidiecezji warszawskiej, uczestnik obrad Okrągłego stołu, od 1992 r. biskup ordynariusz diecezji włocławskiej.

Dolański Włodzimierz: 1886-1973: wychowanek szkoły dla niewidomych we Lwowie, absolwent Sorbony i UW, pianista, w 1946 r. założyciel ogólnopolskiej organizacji - Związku Niewidomych Pracowników RP, nauczyciel muzyki w Laskach.

Drążewska Irena: ur. w 1930 r., absolwentka Wydziału Prawa i Administracji (UMCS), od 1950 r. zatrudniona na kierowniczych stanowiskach w spółdzielni "Poziom", od 1973 r. prezes zarządu spółdzielni.

Dudziński Stanisław: 1926-1985, wychowanek Lasek, czło nek-założyciel NPN, zatrudniony w spółdzielni w l. 1956-1979.

Ks. Fedorowicz Tadeusz: ur. w 1907 r., mgr prawa (Uniwersytet Lwowski), święcenia kapłańskie w 1936 r., dobrowolny uczestnik zsyłki do Kazachstanu w 1940 r., kapelan I Dywizji im. T. Kościuszki, po zakończeniu wojny w Laskach, w l. 1956-1980 krajowy duszpasterz niewidomych.

Frieman Witold: 1889-1977, kompozytor, pianista i pedagog, autor utworów symfonicznych i pieśni, po wojnie nauczyciel muzyki i kierownik chóru w Laskach.

Futro Aleksander: ur. w 1914 r., w l. 1956-1972 prezes zarządu Związku Spółdzielni Inwalidów.

Ks. Gałka Andrzej: ur. w 1948 r., dr teologii w zakresie historii Kościoła (KUL), święcenia kapłańskie w 1973 r., od 1994 r. rektor kościoła św. Marcina w Warszawie, od 1996 r. krajowy duszpasterz niewidomych.

Gawlik Jan: ur. w 1966 r., wychowanek L:asek, w NPN zatrudniony od 1995 r., twórca działu telemarketingu w spółdzielni.

Kard. Glemp Józef: ur. w 1929 r., święcenia kapłańskie w 1956 r., dr prawa kanonicznego, od 1979 r. biskup warmiński, od 1981 r. prymas Polski.

Głażewska Sabina: ur. w 1944 r., wychowanka Lasek, od 1962 r. zatrudniona w NPN.

Głażewski Edward: ur. w 1939 r., wychowanek Lasek, od 1960 r. zatrudniony w NPN.

Abp. Gocłowski Tadeusz: ur. w 1931 r., dr prawa kanonicznego, święcenia kapłańskie w 1956 r., od 1983 r. biskup, a od 1992 r. arcybiskup metropolita gdański.

Golwala Marian: 1920-1990, prfezes zarządu Związku Spółdzielni Niewidomych od 1962 r. i Centrałnego Związku Spółdzielni Niewidomych od 1981 r.

Gołąb Władysław: ur. w 1931 r., od 1959 r. radca prawny NPN, od 1975 r. prezes Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, od 1997 r. przewodniczący Zarządu Głównego Związku Ociemniałych Żołnierzy.

Gontarz Ireneusz: 1932-1991, wychowanek Lasek, zatrudniony w NPN od 1959 do 1991 r.

Gościmska Alicja: 1903-1991, w Laskach od 1935 r., wychowawczyni, twórczyni drużyny harcerskiej, pracownica biblioteki brajlowskiej i działu tyflologii, autorka opracowań dotyczących historii Zakładu dla Niewidomych w Laskach.

Hartman Marian: ur. w 1935 r., absolwent Wydziału Handlu Zagranicznego (SGPiS), członek-założyciel NPN, pracownik spółdzielni w l. 1957-1960, od 1961 r. pracownik Polskiego Radia.

Siostra Hiacynta (Stelmaszczyk Stanisława): 1908-1978 r., od 1933 r. w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża.

Siostra Maria Immaculata (Załęcka Irena): ur. w 1937 r., od 1956 r. w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, kierowniczka domu dla niewidomych kobiet w Żułowie, długoletnia ekonomika zgromadzenia.

Siostra Karola (Breit Urszula): ur. w 1927 r., od 1948 r. w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża.

Kasperowicz Wanda: ur. w 1941 r., absolwentka ASP w Warszawie, malarka, zatrudniona w NPN od 1971 do 1991 r.

Kopydłowski Włodzimierz: 1933-1987, wychowanek Lasek, mgr prawa (Uniwersytet Wrocławski), długoletni kierownik okręgu zielonogórskiego PZN, w l. 1981-1987 prezes Zarządu Głównego PZN.

Kowalik Edwin: 1928-1997, wychowanek Lasek, absolwent Akademii Muzycznej w Łodzi, pianista, redaktor "Magazynu Muzycznego" i wydawnictw nutowych PZN.

Kozioł Władysław: ur. w 1942 r., wychowanek Lasek, w l. 1959-1991 pracownik NPN, od 1989 r. wiceprzewodniczący zarządu okręgu warszawskiego PZN.

Kozyra Stanisław: ur. w 1936 r., wychowanek Lasek, absolwent Wydziału Prawa i Administracji UW, zatrudniony od 1959 r. w NPN.

Krasnodębska Krystyna : ur. w 1955 r., wychowanka Lasek, pracownik NPN od 1973 r.

Krempa Jan: ur. w 1939 r., wychowanek Lasek, członek-założyciel NPN, od 1956 do 1963 zatrudniony w spółdzielni, absolwent Wydziału Matematycznego UW, profesor zwyczajny, od 1971 r. kierownik Zakładu Algebry i Teorii Liczb UW.

Lancmański Zygmunt: 1907-1968, mgr prawa UW, inicjator i twórca pierwszej szkoły dla pracowników socjalnych, dyr. departamentu w Ministerstwie Pracy i Pomocy Społecznej w latach 40.-50.

Lemańczyk Kazimierz: ur. w 1934 r., wychowanek Lasek, absolwent SGPiS, członek-założyciel NPN, od 1957 r. prezes zarządu spółdzielni, długoletni działacz społeczny Zakładu dla Niewidomych w Laskach i "Cepelii".

Madej Stanisław: 1910-1980, od 1953 r. etatowy członek komisji rewizyjnej Związku spółdzielni Inwalidów, w l. 1964-1969 przewodniczący Zarządu Głównego PZN.

Małecki Andrzej: ur. w 1955 r., zatrudniony w NPN od 1982 r.

Marylski Antoni: 1894-1973, budowniczy Lasek, wieloletni prezes zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, święcenia kapłańskie w 1971 r., po październiku 1956 r. jego pokój w Laskach stał się miejscem spotkań prymasa S. Wyszyńskiego z katolickimi posłami Koła "Znak".

Miłkowska Maria: ur. w 1939 r., wychowanka Lasek, zatrudniona w NPN od 1971 do 1991 r., pracownik socjalny.

Siostra Monika (Bohdanowicz Zofia): 1892-1980, absolwentka medycznego Instytutu Żeńskiego w Petersburgu oraz Sorbony, dr bakteriologii, od 1936 r. w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, długoletnia kierowniczka biblioteki brajlowskiej w Laskach.

Morawska Zofia: ur. w 1904 r., w Laskach od 1930 r., skarbnik Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi od 1947 r., praca na rzecz pozyskania środków na utrzymanie Zakładu , liczne kontakty z organizacjami polonijnymi i ośrodkami niewidomych w Europie i Ameryce Północnej. Za swe zasługi, jako pierwsza kobieta, otrzymała w 1994 r. najwyższe polskie odznaczenie - Order Orła Białego.

Morawski Ireneusz: ur. w 1935 r., wychowanek Lasek, absolwent polonistyki (Uniwersytet Wrocławski), członek kierownictwa Spółdzielni Niewidomych "Dolsin" we Wrocławiu.

Ogurkowa Lidia: 1888-1956, absolwentka seminarium nauczycielskiego i szkoły pielęgniarskiej w Rosji, w latach 1947-1956 wychowawczyni w internacie chłopców w Laskach.

Pawłowski Andrzej: ur. w 1937 r., członek-założyciel NPN, zatrudniony w spółdzielni w l. 1956-1968.

Ks. Piotrowicz Stanisław: 1901-1985, mgr historii, od 1928 do 1936 r. wychowawca w Laskach, święcenia kapłańskie w 1947 r.

Rakoczy Stefan: 1911-1960, wychowanek Lasek, instruktor szczotkarstwa.

Rogowski Bartłomiej: ur. w 1937 r., wychowanek Lasek, członek-założyciel NPN, zatrudniony w spółdzielni w l. 1957-1959, absolwent polonistyki (UW), muzyk.

Siostra Róża (Szewczuk Teresa): ur. w 1908 r., od 1926 r. w Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża.

Rusinek Kazimierz: 1905-1966, w l. 1947-1951 minister pracy i opieki społecznej.

Rutka Ryszard: ur. w 1939 r., wychowanek szkoły dla niewidomych w Bydgoszczy, masażysta, muzyk, od 1990 r. przewodniczący Zarządu Głównego Stowarzyszenia Niewidomych Cywilnych Ofiar Wojny.

Ruszczyc Henryk: 1901-1973, od 1930 r. w łaskach, współpracownik Matki Czackiej, twórca rehabilitacji zawodowej i społecznej niewidomych w Polsce.

Sawicki Czesław: ur. w 1933 r., absolwent Wydziału Mechanizacji Rolnictwa (Politechnika Poznańska), prezes zarządu "Cepelii" w l. 1979-1983.

Sikora Bronisław: ur. w 1922 r., absolwent Wydziału Społecznego Akademii Nauk Politycznych, w l. 1953-1988 pracownik "Cepelii", główny specjalista ds. cen. ,s 124

Serafinowicz Zygmunt: 1897-1971, w Laskach od 1928 r., wychowawca, nauczyciel matematyki, w l. 1945-1966 kierownik Ośrodka Szkolno-Wychowawczego.

Sękowska Zofia: 1925-1997, Zona Modesta Sękowskiego, profesor, twórczyni Wydziału Pedagogiki Specjalnej na UMCS, autorka licznych prac naukowych.

Sękowski Modest: 1920-1972, wychowanek Lasek, mgr historii (KUL), organizator i prezes lubelskiej spółdzielni niewidomych, wieloletni przewodniczący lubelskiego okręgu PZN.

Sielecka Zofia: 1904-1985, plastyczka, zatrudniona w NPN od 1958 do 1971 r.

Sip Stanisław: 1938-1985, wychowanek Lasek, zatrudniony w NPN od 1957 do 1985 r.

Skóra Andrzej: ur. w 1933 r., wychowanek Lasek, absolwent SGPiS, członek-założyciel NPN, zatrudniony w spółdzielni od 1957 do 1990 r., od 1984 do 1997 r. prezes Środowiskowej Spółdzielni Mieszkaniowej Niewidomych.

Skrzeszewski Zygmunt: ur. w 1937 r., wychowanek Lasek, zatrudniony w NPN od 1958 do 1971 r.

Stasiak Ludomir: ur. w 1919 r., działacz ZSL, od 1969 do 1980 r. sekretarz Rady Państwa.

Stroiński Stanisław: ur. w 1919 r., mgr ekonomii, w l. 1951-1953 wiceprezes, a od 1953 do 1970 prezes "Cepelii", w l. 1974-1979 dyrektor "Cepelia" Corporation New York.

Strzelecki Stefan (1935-1998): członek założyciel, pracownik NPN w latach 1956-1970.

Szczurek Józef: ur. w 1928 r., wychowanek Lasek, absolwent dziennikarstwa (UW), w l. 1958-1994 redaktor naczelny miesięcznika "Pochodnia".

Szczygieł Jerzy: 1932-1983, wychowanek Lasek, mgr polonistyki (UW), redaktor naczelny miesięczników: "Niewidomy Spółdzielca" i "Nasz Świat", pisarz, autor kilkunastu powieści, laureat Literackiej Nagrody Prezesa Rady Ministrów w 1976 r.

Szwalbe Stanisław: 1898-1996, nestor polskiej spółdzielczości, współzałożyciel WSM, marszałek Sejmu PRL w l. 1947-1952.

Szydłowska Zofia: ur. w 1917 r., historyk sztuki, twórczyni Centrali Przemysłu Ludowego i Artystycznego ", pierwsza prezes Cepelii".

Szyr Eugeniusz: 1915-2000, ekonomista, od 1959 do 1972 r. wiceprezes Rady Ministrów.

Tarasewicz Maria: ur. w 1913 r., plastyczka, zatrudniona w NPN od 1964 do 1973 r.

Trąmpczyński Bohdan: 1913-1996, jeden z twórców polskiej spółdzielczości, w l. 1958-1978 prezes CZSP, od 1978 do 1981 ambasador w Danii.

Welmanowa Hanna: 1899-1986, w Laskach od 1955 r., zatrudniona w bibliotece brajlowskiej, później w tyflologicznej, liczne prace edytorskie.

Wieczorek Janusz: 1910-1981, od 1956 do 1980 r. szef Urzędu Rady Ministrów.

Wimbor Wanda: ur. w 1937 r., absolwentka Wydziału Tkactwa Artystycznego w warszawskiej ASP, zatrudniona w NPN od 1977 do 1990 r.

Więckowski Tadeusz: 1910-1993, absolwent Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Łódzkiego, od 1971 do 1979 r. prezes Fundacji "Cepelia" Polska Sztuka i Rękodzieło.

Wojtkowski Jan: 1934-1989, wychowanek Lasek, mgr prawa (UW), długoletni wiceprezes zarządu Związku Spółdzielni Niewidomych.

Wrzeszcz Stanisław: ur. w 1924 r., wychowanek Lasek, absolwent Wydziału Pedagogiki Specjalnej (UMCS), w latach 1947-1969 wychowawca w Laskach, później nauczyciel zawodu.

Żuk Olga: ur. w 1942 r., wychowanka Lasek, zatrudniona w NPN od 1962 r.

Żuk Jan: ur. w 1937 r., wychowanek Lasek, zatrudniony w NPN od 1958 r.