tytuł: Historia na żywo
podtytuł: Relacja z konferencji starszych działaczy Polskiego Związku Niewidomych w Jachrance z 1996
autor: Józef Szczurek
redaktor: Józef Mendruń
opracowanie: Elżbieta Oleksiak
issn: 0860-1925
wydawnictwo: Redakcja Wydawnictw Tyflologicznych PZN Warszawa 2007
liczba stron: 240
Materiały Tyflologiczne nr 16
Publikacja dofinansowana przez Polski Związek Niewidomych ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych Warszawa 2007
Przygotowano do druku w Redakcji Wydawnictw Tyflologicznych PZN
Józef Mendruń /redaktor naczelny/
Elżbieta Oleksiak /opracowanie redakcyjne/
Projekt okładki Wiktor Niciak
Redakcja techniczna
Jolanta Szopa
Adres redakcji
Redakcja Wydawnictw Tyflologicznych PZN,
ul. Konwiktorska 9, 00-216 Warszawa,
telefon /fax/ 022 635 52 84
Skład i druk
Zakład Nagrań i Wydawnictw ZN,
ul. Konwiktorska 7/9, 00-216 Warszawa
Nakład 500 egz., format A5, arkuszy drukarskich 15

Słowo wstępne

Pół wieku za nami

W lecie 1996 roku W Polskim Związku Niewidomych, dokonało się coś bardzo ważnego - odbyła się konferencja poświęcona, głównie organizacyjnym dziejom ludzi, którzy żyją i działają, nie mając wzroku. Była to pierwsza tego rodzaju narada w ponad stuletniej historii ruchu niewidomych w Polsce i stąd jej wielkie znaczenie społeczne i kulturalne. Zacznijmy jednak od faktów, które stały się inspiracją całej sprawy. W wyniku starań najbardziej światłych ludzi, W 1946 roku doszło do połączenia się regionalnych stowarzyszeń i powstania ogólnopolskiej organizacji - Związku Pracowników Niewidomych RP. Dzięki zjednoczeniu, Związek mógł wykorzystać sprzyjające okoliczności powstałe w Polsce po zakończeniu II wojny światowej i rozwinąć działalność prowadzącą do poprawy warunków bytowania niewidomych, otworzyć im drogi do normalnego życia. Jubileusz 50-lecia przypadł na rok 1996. Nadarzyła się więc okazja, aby rocznicę wykorzystać dla dobra ogółu, wpisać ją konkretnymi faktami w dzieje spraw niewidomych w naszym kraju. I tu wracamy do naradymającej upamiętnić historię ruchu niewidomych w Polsce.

Zaczęło się od tego, że prezydium Zarządu głównego PZN powołało Radę Programową, której zadaniem było zaproponowanie koncepcji i zorganizowanie obchodów jubileuszu. Funkcję przewodniczącego Rady powierzono jednemu z seniorów działaczy społecznych - Marianowi Ostojewskiemu z Lublina.

Konferencja została zorganizowana w dniach od 1 do 9 czerwca 1996 r. , w atrakcyjnej miejscowości wypoczynkowej - Jachrance nad Zalewem Zegrzyńskim koło Warszawy. Do udziału w niej zaproszono czterdziestu starszych, niewidomych i widzących działaczy, pamiętających dawniejsze czasy, przedstawicieli różnych zawodów, którzy przez długie lata aktywnie uczestniczyli w działalności PZN, i swą pracą społeczną i zawodową nadawali kształt życiu niewidomych.

Jej celem było ocalenie od zapomnienia przeszłych wydarzeń i odtworzenie historii z przeżyć tych, którzy w niej bezpośrednio uczestniczyli. Dzięki temu, przedstawiane fakty, dążenia i osiągnięcia zachowują świeżość, prawdziwość i oryginalność oraz tchną siłą przekonań. Wiele czasu poświęcono również wspomnieniom o ludziach, którzy wówczas kształtowali główne nurty wydarzeń.

Seniorzy, reprezentujący wszystkie regiony kraju, przyjechali z towarzyszącymi im osobami widzącymi, dzięki czemu mogli swobodnie się poruszać nie tylko po alejkach ośrodka, ale i po całym otaczającym go leśnym terenie. Narada miała także zbliżyć do siebie uczestników, dać im czas na spotkania indywidualne oraz w małych zespołach, a także na wypoczynek.

Obradami konferencji przez wszystkie dni jej trwania, kierował ówczesny dyrektor biura Zarządu Głównego - mgr Józef Mendruń. Dogłębna znajomość problematyki niewidomych i różnych meandrów jej rozwoju, sprawiła, że mógł nadać dyskusji taki charakter, aby jak najwięcej istotnych faktów z czasów minionych i współczesnych, mogło wydostać się na powierzchnię historycznej rzeczywistości. Pierwsze trzy dni poświęcono wspomnieniom z najwcześniejszych lat powojennych. Wypowiedzi uczestników narady wydobyły na światło dzienne wiele nieznanych dotychczas momentów w naszych dziejach. Wstępne wystąpienia ówczesnego przewodniczącego Zarządu Głównego PZN - Tadeusza Madzi i wiceprzewodniczącego - Andrzeja Kaszty - ukazały aktualną sytuację, na tle przemian społecznych i politycznych zachodzących w kraju, aby na ich tle można było bardziej wyraziście odnieść się do wydarzeń z przeszłości i widzieć je w odpowiednich proporcjach.

W tej części konferencji, przemówienia, które stały się kanwą dyskusji, wygłosili prezes Zarządu Głównego z przełomu lat 50. i 60. - Mieczysław Michalak i mec. Władysław Gołąb, który działalność w strukturach ruchu niewidomych rozpoczął w bardzo młodych latach toteż był aktywnym uczestnikiem wielu ważnych wydarzeń między innymi - brał udział w pierwszym zjeździe PZN.

W następnych dniach również stosowany był system, opierający się na zasadzie, że najpierw zebrani zapoznawali się z obszerniejszym referatem wprowadzającym na określony temat, a dopiero na jego tle rozwijała się ogólna dyskusja. Ta metoda pozwalała na przywołanie z pamięci najwięcej cennych wiadomości w poruszanych sprawach.

Omawiano takie zagadnienia, jak: rehabilitacja, zatrudnienie, oświata, kultura, rola sprzętu rehabilitacyjnego, działalność spółdzielni i inne sprawy mające istotne znaczenie w życiu niewidomych.

Z żywym oddźwiękiem spotkało się omówienie działalności PZN mającej na celu popularyzację problematyki niewidomych. W dyskusji na ten temat zabrało głos dziesięcioro uczestników ,którzy przedstawili swe doświadczenia w tej dziedzinie, szkoda więc, że na pewien czas zawiodły urządzenia nagrywające i wypowiedzi te nie zostały zarejestrowane. Niemożliwe więc stało się uwzględnienie tematu w niniejszej sprawie.

Warto jeszcze wrócić do wspomnianej na początku Rady Programowej. Należało do niej dziewięć osób mających dużą wiedzę o sprawach niewidomych, tak w wymiarze historycznym, jak i współczesnym. Zadania rady były bardzo ambitne - zbieranie i katalogowanie wszelkich materiałów dotyczących inwalidów wzroku w postaci artykułów prasowych, wypowiedzi nagrywanych na kasetach magnetofonowych, przekazów filmowych i fotograficznych oraz inspirowanie działań mających na celu utrwalanie w zbiorowej pamięci historycznej. Owocem jej działalności była także narada w Jachrance. Rada miała kilka posiedzeń, niestety, istniała tylko niespełna rok. Później Związek popadł w ostry kryzys finansowy i jej działalność została przerwana, a nawet całkowicie zapomniana. Jestem przekonany, że niniejsza publikacja, oparta na bezpośrednich, żywych wspomnieniach i przemyśleniach działaczy, którzy niemal całe swe dorosłe życie oddali sprawie niewidomych w Polsce, stanie się ważną pozycją w dokumentowaniu tej tematyki, znajdzie wielu czytelników oraz przyczyni się do utrwalenia wiedzy i zachowania pamięci o zmaganiach, dążeniach i osiągnięciach kilku pokoleń ludzi, aby życie niewidomych było lepsze i piękniejsze, na miarę ich możliwości i oczekiwań.

Józef Szczurek

Najwcześniejsze lata

Tadeusz Madzia

Pragnę powitać Koleżanki i Kolegów, zasłużonych działaczy, którzy tak wiele zrobili dla naszego Związku w latach poprzednich i nadal z całym oddaniem działają na wielu polach dla dobra niewidomych. W imieniu Prezydium Zarządu Głównego chcę Wam gorąco podziękować za ofiarną pracę. Chcemy, aby Wasza działalność została uwieczniona w historii naszego ruchu.

Pragniemy, żeby wszystko, co działo się w Polsce w dziewiętnastym i w tym wieku zostało zapisane i przekazane następnym pokoleniom, aby ci co przyjdą po nas wiedzieli z jakim trudem tworzyliśmy zakłady pracy, organizowali oświatę i kulturę, jakie podejmowaliśmy wysiłki, aby życie niewidomych stawało się coraz lepsze. Pomysł zorganizowania konferencji, która przyczyni się do uwiecznienia naszej pracy narodził się przy okazji obchodów 50-lecia w jedną ogólnokrajową organizację.

Aktualnie nasz Związek ma coraz większe problemy. Wynika to z faktu, że nakłada się na nas coraz więcej obowiązków i liczba członków stale rośnie, a pieniędzy coraz mniej. Jakiekolwiek planowanie i nawet względna stabilizacja są bardzo utrudnione, gdyż sytuacja w każdym roku jest inna. Odnosi się to głównie do finansowania Związku przez Ministerstwo Zdrowia czy inne resorty, a także przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Dawniej była o wiele bardziej wygodna sytuacja sprzyjająca ustabilizowanej pracy bo tylko Ministerstwo Zdrowia, nie nakładając na Związek tak precyzyjnych zadań do wykonania, jak to jest teraz, dawało mniej lub więcej pieniędzy, ale przeważnie one wystarczały. Teraz powstały całkiem nowe okoliczności, ale musimy sobie jakoś radzić.

Nowe czasy rodzą nowe potrzeby. Do pilnych zadań PZN należy pełna komputeryzacja jednostek związkowych. Za rok, może półtora, internet będzie dla nas podstawowym źródłem informacji wewnętrznej, krajowej i zagranicznej. Na ten temat niedawno odbyła się dyskusja na posiedzeniu prezydium Europejskiej Unii Niewidomych. Wynikało z niej, że już prawie wszystkie Związki zadbały, żeby mogły korzystać z sieci internetowej.

W naszej organizacji od dość dawna trwa dyskusja dotycząca nazwy Związku. Na ten sam temat dyskutuje się na forum europejskim. Wpłynęły wnioski, aby naszej międzynarodowej organizacji nadać nazwę: Unia Europejska Niewidomych i Słabo widzących.

Uczestnicy obrad uznali, że jest to bezsensowne, gdyż nazwa organizacji powinna być krótka, w sposób zdecydowany przemawiająca do każdego, kto chce z nią współpracować. Uważam, że nazwę Polski Związek Niewidomych należy utrzymać, gdyż jest krótka i prawie wszyscy w Polsce wiedzą, co to za organizacja Mamy ustabilizowane uznanie w społeczeństwie. Poszerzanie nazwy stwarza niepotrzebne zamieszanie i dezorientację. W statucie mogą być zawarte zasady mówiące kto zalicza się do niewidomych i może być członkiem organizacji. Domniemam, że my również utrzymamy dotychczasową nazwę - Polski Związek Niewidomych - mającą już 45-letnią tradycję.

W imieniu prezydium Zarządu Głównego uczestnikom konferencji życzę, aby wszyscy czuli się tu dobrze, a wyniki obrad przyczyniły się do utrwalenia wiedzy o naszej pięknej działalności.

Andrzej Kaszta

Na wstępie chciałbym Państwa serdecznie powitać i wyrazić radość z naszego spotkania. Mam nadzieję, że, uczestnicząc w dyskusji obejmującej najważniejsze kierunki działania PZN, nie tylko przyczynimy się do wzbogacenia dziejów naszego ruchu, ale i nieco wypoczniemy. Chciałbym w swym wystąpieniu omówić aktualną sytuację środowiska niewidomych w Polsce, abyśmy, mówiąc o faktach historycznych i o zamierzeniach na przyszłość, mieli jakiś punkt odniesienia w teraźniejszości.

Zacznę może od kilku liczb, które ukażą nam Polski Związek Niewidomych od strony organizacyjnej . PZN w 1996roku zrzesza 80 tysięcy członków. Mamy 36 okręgów i 440 kół. Są okręgi jedno, dwu i trzy-wojewódzkie. Tendencja jest taka, żeby okręgi miały daleko idącą samodzielność w pracy. Coraz częściej pojawiają się wnioski, aby okręgom nadać osobowość prawną, ale Zarząd Główny odnosi się do nich z dużą ostrożnością. W tej chwili z największą troską odnosimy się do zatrudnienia niewidomych, działalności socjalnej i pomocy osobom starszym. PZN jest właścicielem trzech domów pomocy społecznej. Dom w Chorzowie ma 156 miejsc, drugi - w Olsztynie- ośrodek mieszkalno-rehabilitacyjny, przekształcający się ewolucyjnie w dom pomocy społecznej, może przyjąć około dwustu osób z rodzinami. Jest też Dom Pomocy Społecznej w Kielcach. Ośrodek ten został utworzony na bazie majątku spółdzielni niewidomych w Kielcach, która uległa likwidacji. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że majątek po spółdzielni nie przeszedł w inne ręce, lecz dalej służy niewidomym.

Mówiąc o rehabilitacji dorosłych, mam głównie na uwadze intensywną działalność w zakresie turnusów rehabilitacyjnych. Organizujemy je w trzech formach - turnusy rehabilitacyjno-wypoczynkowe, rehabilitacyjno-szkoleniowe i lecznicze. Z turnusów rehabilitacyjnych co roku korzysta około dziesięciu procent członków Związku. Przed nami jest ważne zadanie, aby za ilością zaczęła iść pogłębiona jakość usług.

Duże znaczenie ma działalność na rzecz dzieci i młodzieży. Ta grupa - członków podopiecznych PZN - liczy około pięć i pół tysiąca osób. Istnieją dwa nurty działalności. Jeden kierunek zawiera wszystko to co prowadzi bezpośrednio Związek czyli sprawy objęte porozumieniem z Ministerstwem Zdrowia i częściowo z PFRON-em, a mianowicie: organizowanie turnusów rehabilitacyjnych dla dzieci i ich rodziców, pomoc klubom rodziców mających niewidome dzieci, wypracowywanie nowych form rehabilitacji na rzecz dzieci.

Związek od roku 1992 dysponuje własnym ośrodkiem rehabilitacyjnym zajmującym się wczesną interwencją i dziećmi o bardzo złożonych kalectwach. Ośrodek ten mieści się W Rudołtowicach na Śląsku Cieszyńskim w okolicach Pszczyny, w obiekcie, który PZN otrzymał nieodpłatnie od wojewody katowickiego. Ośrodek ten finansowany jest przez Ministra Zdrowia. W jego wyposażeniu i szkoleniu kadr pomaga również Chrześcijańska Misja Niewidomych z Republiki Federalnej Niemiec. Dzieci uczące się w systemie integracyjnym, uczęszczające do szkół masowych,otrzymują lektorat. W tym roku na pomoc lektorską dla dzieci przewiduje się wydatkowanie 500 tysięcy złotych.

W drugim nurcie działalności na rzecz niewidomych i słabo widzących dzieci, Związek współpracuje z ministerstwem oświaty. W Polsce jest dziesięć szkół dla niewidomych i słabo widzących. ostatnia powstała w Dąbrowie Górniczej w 1990 roku. Formalnie Ministerstwo Edukacji jest instytucją nadzorującą oświatę, ale PZN utrzymuje bardzo ścisły kontakt z tym resortem i wyjątkowo korzystnie układa się konfiguracja personalna i merytoryczna.

Wiele naszych inicjatyw jest realizowanych. Raz na rok, a jeżeli jest potrzeba, to częściej, odbywają się narady dyrektorów szkół specjalnych z naszym udziałem, a często jesteśmy gospodarzami tych narad, oczywiście z udziałem przedstawicieli Ministerstwa.

W ostatnich kilkunastu latach, w większości szkół dla niewidomych, zostały uruchomione licea ogólnokształcące. Trzeba uczciwie powiedzieć, że zdania na ten temat były zróżnicowane. Część osób wypowiadała się jednoznacznie za integracyjnym kształceniem niewidomej młodzieży na poziomie szkoły średniej, razem z uczniami widzącymi, jednak część miała zdanie przeciwne. Ja osobiście myślę, że prawda leży gdzieś po środku. Młodzież i Rodzice powinni mieć prawo wyboru i tak się teraz dzieje. Natomiast pewną interesującą formą jest to, że niektóre szkoły dla niewidomych, otworzyły swe podwoje dla młodzieży widzącej i jest to jakaś forma integracji jakby w drugą stronę.

Przez prawie czterdzieści lat, bydgoski ośrodek rehabilitacyjny należał do Związku Spółdzielni Niewidomych i szkolił szczotkarzy, dziewiarzy oraz monterów sprzętu elektrycznego i mechanicznego na potrzeby spółdzielni. w 1990 roku, centralne związki spółdzielcze, a wśród nich i ZSN - uległy likwidacji. Majątek Związku Spółdzielni Niewidomych, a więc i bydgoski ośrodek, przeszedł na własność PZN. Stało się tak nie tylko dzięki staraniom naszego Związku , ale przede wszystkim przychylnej postawie ówczesnego Ministra Pracy - Jacka Kuronia.

Mając do dyspozycji zakład rehabilitacji zawodowej w Bydgoszczy, uruchomiliśmy ośrodek, który kształci niewidomych i słabo widzących z myślą o zatrudnieniu ich na otwartym rynku pracy. Zorganizowano tam kursy organistowskie, dla telefonistów, obsługi komputerów oraz szkoły masażu leczniczego dla osób dorosłych w systemie zaocznym. Ośrodek finansowany jest przez Ministerstwo Zdrowia i PFRON.

W latach dziewięćdziesiątych, w pracy Związku pojawiła się nowa, obiecująca forma - działalność gospodarcza, polegająca na tworzeniu zakładów produkcyjnych, gdzie jedynym właścicielem jest PZN. Zakłady te mają- z jednej strony- zapewnić środki finansowe na utrzymanie infrastruktury Związku i finansowanie zadań nie mieszczących się w umowach z Ministerstwem Zdrowia ani z Funduszem Rehabilitacji, a jednocześnie mają być placówkami, gdzie możliwe jest organizowanie stanowisk pracy dla niewidomych. Aktualnie w tych zakładach pracuje 180 niewidomych pierwszej i drugiej grupy. Mam nadzieję, że w podczas naszej teraźniejszej konferencji zagadnienia te uda nam się bardziej szczegółowo przedyskutować .

Władysław Gołąb

Moim zadaniem, zgodnie z życzeniem organizatorów konferencji, jest przedstawienie działalności niewidomych w Polsce w latach 1946-1951. Postaram się ukazać ją rzetelnie i obiektywnie. Chciałbym jednak zacząć od końca, gdyż tak będzie łatwiej odtworzyć dawniejsze wypadki i atmosferę.

Przed czterdziestu pięciu laty, 16 czerwca, w godzinach rannych, spotkaliśmy się w Warszawie na I Krajowym Zjeździe Delegatów PZN. Wtedy jeszcze na zawiadomieniu napisane było : delegaci na Krajowy Zjazd Związku Pracowników Niewidomych i Związku Ociemniałych Żołnierzy RP, po to, by wybrać nowy związek - pierwszą masową organizację zrzeszającą wszystkich niewidomych w Polsce. Nastroje były bardzo różne, Od pełnych euforii do bardzo smutnych. Jedni czuli się zniewoleni, inni uważali, że to jest droga, która prowadzi do sukcesu i nowych osiągnięć.

Sala w Domu Nauczycielstwa Polskiego była pięknie udekorowana. Na ścianie głównej wisiały ogromnej wielkości portrety - pierwszego obywatela Polski Ludowej - towarzysza Bolesława Bieruta i wodza rewolucji - generalissimusa Stalina. Stoły były nakryte pluszem czerwonym. Każdy na swoim miejscu mógł znaleźć teczkę z odpowiednimi dokumentami, były też po dwa tomiki brajlem "Budujemy Polskę Socjalistyczną".

W Prezydium Zjazdu zasiadł zastępca członka Biura Politycznego - Stefan Matuszewski, który już przez rok patronował ruchowi związkowemu i później przez najbliższe lata miał niezwykle dużo do powiedzenia w sprawach organizacyjnych. Zjazd otworzył najstarszy delegat - Władysław Winnicki - prezes związku bydgoskiego, ale na przewodniczącego Zjazdu został wybrany Tadeusz Radwański- stary, przedwojenny komunista. Zjazd dokonał wyboru Zarządu Głównego. W jego skład weszli ludzie w większości już nieżyjący z wyjątkiem tu obecnych panów - Mieczysława Michalaka i Jana Trznadla. Prezesem został dotychczasowy kurator Związku - mjr Leon Wrzosek. Sięgnijmy jednak do początków, do czasu tuż po wojnie.

Już w okresie międzywojennym niewidomi utworzyli swoje Stowarzyszenia. Na terenie Warszawy istniało Zjednoczenie Pracowników Niewidomych. Podobne stowarzyszenia powstały w Łodzi i Bydgoszczy, a na terenie Śląska, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej- Polskie Stowarzyszenie Niewidomych Śląska. Mamy także Stowarzyszenie w Wilnie. To wszystko de facto po wybuchu wojny upadło. Jedynie Związek Ociemniałych Żołnierzy działał aż do powstania warszawskiego. Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi, które formalnie, nie istniało w czasie wojny, praktycznie działało całą okupację.

Po wojnie już w lutym 1945 roku w Warszawie powstaje Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych, którego szefem został Michał Lisowski. Jego członkowie, na ulicy Widok 22 otwierają szczotkarnię. Tam też ma swą siedzibę Związek. Na przełomie lutego i marca tego samego roku powstaje Związek Niewidomych Miasta Łodzi. Prezesem jego zarządu został Adam Tobis. Trzy lata później Związek liczył już 290 członków. W maju 1945 roku powstaje Stowarzyszenie Niewidomych Województwa Śląsko-Dąbrowskiego.

Na prezesa wybrano Pawła Niedurnego. Odrodziło się również stowarzyszenie niewidomych w Bydgoszczy pod przewodnictwem pana Władysława Winnickiego - nauczyciela, dyrektora szkoły, człowieka o wielkim sercu i ogromnym zaangażowaniu.

Opierając się na tych czterech organizacjach, doktor Włodzimierz Dolański, Józef Buczkowski i inni ówcześni działacze postanowili stworzyć związek ogólnopolski. Pierwsze zebranie poświęcone tej sprawie odbyło się w sierpniu 1946 roku w Łodzi. Już wtedy zarysowały się dwa nurty. Dr Dolański stał na stanowisku, że Związek powinien zapewnić pracę wszystkim niewidomym mogącym pracować oraz zapewnić środki materialne tym, którzy nie mogą być zatrudnieni. Natomiast Michał Lisowski był zdania, że Związek powinien zrzeszać tylko niewidomych pracujących, zarabiających na swoje utrzymanie. Na tym tle kontrowersje trwały aż do zjazdu. Prezesa Lisowskiego popierał Adam Tobis, ale we wrześniu 1946 roku Tobis zrezygnował z funkcji prezesa Związku Łódzkiego i na jego miejsce przyszedł Andrzej Kowalski, a do Zarządu weszli m.in. Józef Buczkowski i Sabina Kalińska - nauczycielka szkoły łódzkiej.

W zjeździe w Chorzowie, w październiku 1946 roku, uczestniczyło 29 delegatów. Na tej sali mamy z tego okresu tylko jednego delegata - Napoleona Mitraszewskiego, reprezentującego naówczas Łódź. W skład delegacji łódzkiej wchodzili ponadto: Józef Buczkowski, Zbigniew Tomalak i Stanisław Zięba. Warszawska delegacja aż dwa razy opuszczała Zjazd po to, by uzgadniać stanowiska. W końcu Zjazd powołał ogólnopolski Związek. Na Zjeździe utrzymano nazwę Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych, ale później władze rejestracyjne nie wyraziły zgody na słowo "zawodowy" i pozostał Związek Pracowników Niewidomych RP.

Do Prezydium zostali wybrani: na prezesa - Włodzimierz Dolański, na sekretarza generalnego - Michał Lisowski, na skarbnika - Sabina Kalińska. W listopadzie - miesiąc po Zjeździe - Lisowski zrezygnował z powierzonej mu funkcji i Sabina Kalińska przyjęła również stanowisko sekretarza generalnego. Natomiast do Zarządu Głównego weszli głównie przewodniczący poszczególnych Związków.

Nastawiono się od razu na organizowanie nowych oddziałów. Jako Pierwszy powstał oddział Gdański , który już miał swoich reprezentantów w Chorzowie, mimo że jeszcze nie był zarejestrowany w formie organizacji. Gdańsk miał szczególną pozycję. Na terenie tego miasta za czasów niemieckich funkcjonował zespół pięciu budynków dla niewidomych, w którym mieściły się szkoła, dom pomocy społecznej i zakłady szkoleniowe .

Dr Dolański i aktyw Związku Pracowników Niewidomych usiłował ten obiekt przejąć. Tam ulokował się oddział gdański, na czele którego stanął Eugeniusz Bartoszewski, jednak starania padły w roku 1950, już za mjr Wrzoska. Obiekt w całości oddano Akademii Medycznej. Myślę, że już wtedy mjr Wrzosek planował Centralny Ośrodek Niewidomych w Warszawie przy ulicy Konwiktorskiej.

Oddział bydgoski miał około 450 członków - był dużym Związkiem. Miał ogromne osiągnięcia, na przykład - bezpłatne przejazdy tramwajowe już w latach czterdziestych dla niewidomego i przewodnika oraz bezpłatne bilety do teatru. Związek Śląski w roku 1948 liczył już ponad 650 członków. Dwa lata po Zjeździe Chorzowskim powstał również Związek w Krakowie. Tam mieliśmy trzech działaczy. Pierwszym prezesem został mecenas doktor Włodzimierz Abłamowicz który stracił wzrok w walkach podczas powstań śląskich. Tam również działał kapitan Jan Silhan oraz Władysław Poleski.

W 1948 roku powstał oddział Związku Pracowników Niewidomych w Lublinie. Pierwszym prezesem został Modest Sękowski, wielce zasłużony dla tego regionu. On przeprowadził spis niewidomych na terenie województwa lubelskiego. Zarejestrowano wówczas 600 niewidomych. Sękowski zapewnił im zatrudnienie.

W Poznaniu powstał Związek w 1947 roku. Teren Wielkopolski był zawsze dobrze zorganizowany. Tam świetnie funkcjonował Polski Czerwony Krzyż, który chętnie niósł pomoc inwalidom. We Wrocławiu Związek powstał dopiero w roku 1949. Organizatorem i pierwszym prezesem był Aleksander Król, który później przeniósł się do Poznania.

W związku z ogromnymi konfliktami na terenie Warszawy pomiędzy zwolennikami nurtu Włodzimierza Dolańskiego, a Michałem Lisowskim , dr Dolański zorganizował tzw. Oddział Województwa Warszawskiego z siedzibą w Izabelinie. Prezesem tego oddziału został nauczyciel z Lasek - Zdzisław Zajączyński. Tak więc w 1949 roku funkcjonowało już 10 oddziałów, a zarejestrowanych było ponad 4000 niewidomych.

W latach 1945-1950 w PZN dominował trend zmierzający do utworzenia jak najwięcej stanowisk pracy. Powstawały więc zakłady pracy przy wszystkich oddziałach związkowych. Rodził się natomiast już inny nurt - państwowy. W 1949 roku Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej zainicjowało powołanie centrali spółdzielni inwalidów, instytucji, która miała zrzeszać spółdzielnie zatrudniające inwalidów. Po trosze pod naciskiem, zaczęto zamieniać warsztaty związkowe na spółdzielnie. Ale i Związek Pracowników Niewidomych także oddziaływał w tym kierunku, by powstawały spółdzielnie i tworzyły nowe miejsca pracy. I tak na przykład - w Bydgoszczy Związek zaciągnął kredyt po to, aby mogła powstać spółdzielnia niewidomych "Gryf".

W nurt kreowania nowych stanowisk pracy mocno wpisuje się w tamtym okresie Henryk Ruszczyc - jeden z głównych działaczy Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, człowiek, który, korzystając ze swych doświadczeń zdobytych w zakładzie w Laskach, dla niewidomych w Polsce zrobił bardzo dużo. Był doradcą w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej do spraw inwalidów i współdziałał z Głównym Urzędem Inwalidów .Organizował ośrodki rehabilitacyjne w Surchowie i Jarogniewicach, a także kursy zawodowe dla niewidomych przygotowujące do pracy w przemyśle. Nakręcił film, który pokazał wielu dyrektorom zakładów państwowych. Mogli się więc naocznie przekonać, jak potrafią pracować niewidomi. Dzięki temu przełamane zostały ogromne bariery, jakie istniały w świadomości kierowników poszczególnych zakładów przemysłowych w zatrudnianiu niewidomych.

Chciałbym wspomnieć o jeszcze jednym wydarzeniu z tamtego okresu, zasługującym na upamiętnienie. Z inicjatywy Józefa Buczkowskiego, w Łodzi powstało Koło Przyjaciół Niewidomych, funkcjonujące do dziś. W latach 40. koło to na wielu płaszczyznach niosło nam istotną pomoc. organizowało koncerty w wykonaniu niewidomych- występowali na przykład: Stefania Skibówna, Szczepan Andrzejewski, Halina Banasiówna. W audycjach radiowych popularyzowano problematykę niewidomych. Zapraszano ich także na "Podwieczorki przy Mikrofonie.

Dr Dolański uruchomił w 1948 roku w Gdańsku wydawanie brajlowskiej "Pochodni", a niedługo potem "Światełka", ale już , od 1946 roku wychodził "Przyjaciel Niewidomych" - czarnodrukowy miesięcznik redagowany przez Stanisława Piotrowskiego - redaktora przedwojennego czasopisma: "Świat Niewidomych". Ostatni numer "Przyjaciela" wyszedł w grudniu 1950 roku. I co warto dodać- tenże "Przyjaciel Niewidomych" utrzymywał się przede wszystkim z reklam.

W okresie działalności Związku Pracowników Niewidomych ogromną uwagę przywiązywano do pomocy osobom młodym. Propagowało nauczanie na poziomie średnim i wyższym. W Łodzi, z inicjatywy Józefa Buczkowskiego i tu obecnego Napoleona Mitraszewskiego powstało Koło Uczących się Niewidomych.

Napoleon Mitraszewski był pierwszym jego prezesem. Ja, smutno mi to powiedzieć- ostatnim. Napoleon Mitraszewski nieraz służył swoją radą kolegom, na przykład - jak organizować pomoc lektorską. Zresztą również w Łodzi powstało Duszpasterstwo Akademickie dla Niewidomych pod kierownictwem ojca Tomasza Rostworowskiego. Ono także organizowało pomoc lektorską nam wszystkim. Dzięki temu, nigdy nie narzekaliśmy na brak lektorów. Szkoda, że ten dorobek w ogromnym stopniu został zaprzepaszczony.

Wystąpienie to zacząłem od zjazdu zjednoczeniowego i na tym wydarzeniu chciałbym je zakończyć. Zjazd w 1951 roku był niezwykle uroczysty. Podano wspaniały obiad. Imponowała oprawa artystyczna. W koncercie muzycznym Występowali między innymi - Ryszard Gruszczyński i Edwin Kowalik. Na wszystko były pieniądze, natomiast przedtem rzucała się w oczy bieda. szukało się sponsorów i ci ofiarodawcy najczęściej się znajdowali.

Tadeusz Winnicki

Postaram się przypomnieć niektóre fakty z życia niewidomych w okresie przedwojennym. Urodziłem się w 1923 roku pamiętam więc dobrze rozmaite wydarzenia, zwłaszcza, że mojemu niewidomemu ojcu pomagałem w wielu sprawach, służąc mu głównie,

jako przewodnik. Ojciec był prezesem Związku Niewidomych, który obejmował swym zasięgiem nie tylko miasto Bydgoszcz, ale teren całego regionu. Przed wojną wśród niewidomych panowała wielka bieda. Ojciec starał się o różnorakie koncesje, bo sprzedaż wyrobów tytoniowych była uwarunkowana uzyskaniem państwowej koncesji. Niewidomi otwierali kioski i przy pomocy bliskich sprzedawali papierosy i inne produkty tego przemysłu.

Ojciec opracował apel do społeczeństwa z prośbą o pomoc. Listy były wysyłane do właścicieli młynów, cukrowni, kupców oraz innych jednostek przemysłu spożywczego i placówek handlowych. prowadzone były również zbiórki uliczne, aby zebrać trochę pieniędzy. Paczki z żywnością niewidomi otrzymywali podczas wspólnych uroczystości gwiazdkowych. Dostawali również kopertę, w której znajdowało się 50 złotych. To było bardzo ważne wsparcie.

W czasie imprezy gwiazdkowej wszyscy członkowie Związku wraz z rodzinami byli częstowani tradycyjną wieczerzą. Dzieci dostawały paczki z zabawkami i odzieżą, a starsi - buty, które zostały podarowane przez fabrykę Leo w Bydgoszczy. Ojciec wystarał się dla kilkunastu najbiedniejszych niewidomych o bezpłatne obiady, które spożywali codziennie w restauracji na Rynku Wełnianym.

Odbywały się również wycieczki, prawie zawsze na Szóstą Śluzę nad Starym Kanałem Bydgoskim. Wycieczka była połączona z kolacją i zabawą, naturalnie dla całych rodzin niewidomych.

W 1947 roku ojciec zaczął pracować w Inspektoracie Oświaty w Bydgoszczy. Został powołany na dyrektora szkoły dla niewidomych dzieci, którą uruchomiono w 1948 roku. Głównym jego celem wówczas było zaopatrzenie tej placówki w meble i inne niezbędne urządzenia. Zostało zorganizowane ręczne przepisywanie w brajlu książek, głównie podręczników. Ojciec dowiedział się, że w Zakładzie Opieki Społecznej pod Bydgoszczą znajduje się niewidoma młodzież. Wkrótce ściągnął tych chłopców do szkoły w Bydgoszczy. Wśród nich był Klemens Graja - późniejszy działacz i długoletni kierownik biura okręgu PZN.

Krystyna Krzemkowska

Związek niewidomych na terenie województwa bydgoskiego zawsze był silną, energiczną i pełną inicjatyw organizacją. Jest tu na sali pan Tadeusz - syn wybitnego działacza - Władysława Winnickiego, który był głównym organizatorem całej działalności niewidomych w tym regionie w okresie międzywojennym i po wojnie. Do działaczy, którzy mu najwięcej pomagali, należeli : Henoch Drat, Klemens Graja, Józef Buczkowski, Henryk Mikołajczak i Zbigniew Figurski .

Henoch Drat przez ponad czterdzieści lat kierował spółdzielnią "Gryf", był jej organizatorem i budowniczym. Doprowadził ją do wszechstronnego rozkwitu. Przez kilkadziesiąt lat piastował funkcję przewodniczącego zarządu Bydgoskiego Okręgu PZN.

Klemens Graja był długoletnim kierownikiem okręgu i organizatorem większości jego powiatowych placówek. Henryk Mikołajczak- profesor muzyki w szkole bydgoskiej przyczynił się do rozwoju kultury muzycznej niewidomych w całej Polsce. Jego wychowankowie do dziś występują w Centrum Kultury w Kielcach. Kazimierz Kurzewski - nauczyciel, reprezentował okręg bydgoski w pierwszym składzie Zarządu Głównego PZN. Był organizatorem pierwszych centralnych kolonii dla niewidomych dzieci na terenach nadmorskich. Józef Buczkowski- twórca ośrodka rehabilitacji niewidomych w Bydgoszczy i wieloletni jego dyrektor, należał do najbliższych współpracowników Włodzimierza Dolańskiego. Zbigniew Figurski - nauczyciel, był dyrektorem szkoły dla niewidomych w Bydgoszczy, a szkoła ta ma już 125 lat, jest jedną z najstarszych działających szkół dla niewidomych w Polsce.

Marianna Wysocka

Moi przedmówcy sporo uwagi poświęcili sprawom kultury w pierwszych latach po wojnie. Ten właśnie wątek chciałabym podjąć w odniesieniu do niewidomych na Górnym Śląsku, którzy wykazywali wówczas wielką aktywność i zorganizowali się najwcześniej ze wszystkich regionów. W okresie przedwojennym w Chorzowie zbudowany został dom dla niewidomych, już wówczas było grono ludzi zajmujących się tą problematyką.

Przez całą okupację w Chorzowie i Bytomiu działał zakład w którym wyrabiano szczotki, sprawnie funkcjonowało powroźnictwo i wikliniarstwo. Uruchomiono go ponownie w pierwszych dniach po zakończeniu wojny. Dla nas - pięćdziesięciu samotnych niewidomych i kilku rodzin - było to po prostu niemal cudem, bo w tym niezmiernie trudnym czasie otrzymaliśmy pracę i jakieś pieniądze na utrzymanie. Ponadto mieliśmy stołówkę, świetlicę i mieszkanie. W latach 80. przy Okręgu PZN w Chorzowie została powołana komisja, która zajmowała się zebraniem materiałów na temat działalności Związku na Śląsku. Może dobrze byłoby sprawdzić czy nadal istnieją jakieś dokumenty związane z jej pracą.

Bardzo ważną rolę w dziedzinie kultury odegrała biblioteka w Bytomiu. Założyła ją pani Wanda Szmit widząca działaczka - całym sercem oddana niewidomym. Już przed wojną poznała zakład w Laskach.

Pani Szmit osobiście przepisała dwie książki w brajlu, które potem były u nas przez długi czas w czytaniu. Z bytomskim środowiskiem niewidomych pani Szmit była związana od 1947 roku . trzy razy w tygodniu, po półtorej godziny, czytała nam książki. Te lektorskie spotkania cieszyły się olbrzymim powodzeniem.

Ponadto pomagała członkom naszego koła recytatorskiego. Wyszukiwała nam różne materiały i nawet jeździła z nami na imprezy konkursowe. Do koła recytatorskiego należało 16 osób i dochodziliśmy nawet do wojewódzkich eliminacji.

Mieliśmy też konkursy wycieczkowe i turystyczne. Dzięki nim wielokrotnie wygrywaliśmy atrakcyjne nagrody - turystyczne buty, kurtki i inne rzeczy, których sami, z braku pieniędzy, nie mogliśmy sobie kupić. Dużym powodzeniem cieszyła się działalność sportowa. Całą liczną grupą chodziliśmy na stadion Polonii.

Takie działania stały się dla nas już na początku lat 50. nieodzowną koniecznością. Mieliśmy pięćdziesięcioosobowy chór, który także uczestniczył w różnych konkursach i eliminacjach i otrzymywał nagrody. Mówię o tych sprawach, gdyż oświata i kultura zawsze była obecna w życiu niewidomych na Śląsku, wszystko powstawało jedno obok drugiego. niewidomi na Śląsku mieli to szczęście, że przez blisko czterdzieści lat wojewodą był jerzy Ziętek. znał osobiście Pawła Niedurnego, Rudolfa Wysockiego, Kazimierza Jaworka i wielu innych działaczy. Oni często spotykali się u gabinecie Ziętka, siadali sobie w fotelach i rozmawiali o potrzebach niewidomych. Ale na rozmowach się nie kończyło. Wojewoda pomagał w załatwianiu różnych, nawet najtrudniejszych spraw, a więc w zdobywaniu pieniędzy na różne akcje, w budowaniu zakładów pracy i innych obiektów , zaopatrzeniu w maszyny i środki transportu dla spółdzielni, w przydziale mieszkań. Pomagał prawie do końca życia, dopóki tylko mógł. Swoim najbardziej zaufanym pracownikom powiedział: zajmijcie się tymi niewidomymi, bo oni potrzebują pomocy. Nigdy nie zapomnimy tego co dla nas zrobił Jerzy Ziętek, on wpisuje się bardzo realnie, można powiedzieć: złotymi zgłoskami, w historię niewidomych na Śląsku.

Czesław Kryjom

W pierwszych latach po wojnie, na terenie miasta Poznania i województwa Wielkopolskiego działo się sporo ważnych rzeczy. Już wiosną 1945 roku niewidomi przejęli zakłady pracy dla niewidomych po Niemcach. Największym z nich był ośrodek w Odolanowie w powiecie Ostrów Wielkopolski. Tam w czasie okupacji niewidomi produkowali szczotki, kartony i wyroby wikliniarskie. Kierownikiem został kolega Marian Przybylak. Kilka miesięcy później zakład przeniesiono do Owińsk. Zagospodarowanie zakładów poniemieckich miało istotne znaczenie gdyż podjęło w nich pracę sporo naszych niewidomych.

W 1947 roku Henryk Ruszczyc zorganizował w Poznaniu pierwszy kurs przygotowujący do pracy w przemyśle, głównie w "Zakładach Cegielskiego "Stomilu", "Goplanie" i"Centrze". Szkoleniem zostało objętych około 60 osób. kurs ten należał do najbardziej udanych, a dowodem jest fakt, że później pracowaliśmy w tych zakładach przez długie lata. I tak na przykład, ja z "Cegielskim" rozstałem się dopiero po upływie ponad dwudziestu lat. Kilka miesięcy później zostało zorganizowane szkolenie pod kątem pracy w monopolu. Uczestniczyli w nim niewidomi z różnych województw. Dzisiaj są inne czasy i nie można ich porównywać z dziejami sprzed ponad 50 lat, ale dawniej, Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej dało polecenie dyrekcji zakładu produkcyjnego, że ma przeszkolić i zatrudnić na przykład stu inwalidów, a wśród nich i niewidomych i kierownictwo fabryki ten nakaz przyjmowało.

Muszę powiedzieć, że warunki w tych zakładach były bardzo dobre . Niewidomi mieli sławę dobrych pracowników. Uzyskiwali świetne wyniki i często otrzymywali odznaczenia przodowników pracy- dziś już prawie nie znane, ale dawniej przysparzały niewidomym dużo dobrej opinii. Przeważnie chodziliśmy do stołówki na obiady. Za dużo pieniędzy nie mieliśmy, więc chętnie korzystaliśmy z ułatwień socjalnych. One bardzo pomagały nam w codziennym życiu.

Chciałem podkreślić, że szkolenie przygotowujące do pracy w przemyśle, trwało dość długo, przeważnie trzy miesiące. Do tego celu służyły odrębne pomieszczenia. przychodzili do nas mistrzowie i przekazywali nam wskazówki, dzielili się swym doświadczeniem i umiejętnościami, a po zakończeniu nauki, przechodziliśmy do zakładów, na przeznaczone dla nas stanowiska pracy.

Napoleon Mitraszewski

Mec. Władysław Gołąb sporo uwagi poświęcił zebraniu delegacji regionalnych związków niewidomych w Chorzowie w 1946 roku. Do jego wypowiedzi pragnę jeszcze dodać kilka zdań, gdyż w zjeździe tym uczestniczyłem, jako jeden z młodzieżowych delegatów .

Całą akcję wyborczą, przy poparciu delegatów z Warszawy, zorganizował Michał Lisowski, nie chcąc dopuścić, aby prezesem zarządu rodzącej się organizacji został dr Dolański. Gdy więc wysunęliśmy jego kandydaturę, zrobiło się wielkie zamieszanie. Pan Lisowski- prezes warszawskiej delegacji - bardzo się zdenerwował i zażądał przerwy w obradach. Nie wiem co powiedział w czasie tej przerwy, jak zaszantażował naszego kandydata, ale pan Dolański, ze łzami w oczach wyszedł na salę i powiedział, że niestety on nie może być czarną owcą i musi się wycofać z wyborów. Szczególnie nasza łódzka delegacja się oburzyła. Zaczęliśmy gwałtownie agitować pozostałych delegatów. Zrobił się straszny rwetes. Lisowski nie miał już nic do powiedzenia i delegacja warszawska również. Zaczęliśmy prosić dr Dolańskiego, żeby podał powód, dlaczego zrzekł się kandydowania na przewodniczącego, ale nie powiedział. W końcu uległ naszym prośbom i namowom. Lisowski jeszcze z oburzeniem występował, dosłownie wymyślał delegatom, ale mimo tej awantury, nic nie wskórał. Prawie jednogłośnie, poza kilkoma osobami ze Związku Warszawskiego, wybraliśmy na przewodniczącego Zarządu Głównego Włodzimierza Dolańskiego. Przekonałem się wtedy, że to co wcześniej usłyszałem o Michale Lisowskim, o jego awanturnictwie - odpowiada prawdzie.

Teraz chciałbym przejść do Koła Uczących się Niewidomych. Do Związku Niewidomych Miasta Łodzi wstąpiłem w grudniu 1945 roku. W tym czasie, w Łodzi było kilkanaście osób przygotowujących się do matury i studiujących w wyższych uczelniach, między innymi - Edwin Kowalik i Stefania Skibówna, Dobrosław Spychalski, Tadeusz Józefowicz.

Największa trudność polegała na tym, że nie było podręczników ani żadnych pomocy naukowych. Koło Przyjaciół Niewidomych, do którego Zarządu później miałem przyjemność należeć, zorganizowało dla nas lektoraty i to miało bardzo duże znaczenie, ale nie załatwiało wszystkiego. Zaczęliśmy więc gromadzić własne notatki, planowaliśmy zorganizowanie biura kopistów.

W tym celu Związek, a był jeszcze wtedy pan Józef Buczkowski, odstąpił nam jeden pokój na ulicy Żwirki 20 i tam założyliśmy swoją bazę. W ciągu jednego roku, wystaraliśmy się o czarnodrukową maszynę do pisania, duży zapas papieru brajlowskiego i maszynowego, biurko, szafę, krzesła, stół. Zakupiliśmy brajlowskie tabliczki - amerykańskie i francuskie .

Aby zdobyć pieniądze na urządzenie biura kopistów, zorganizowaliśmy publiczną zabawę taneczną. Jedna z pań należąca do naszych przyjaciół, przeznaczyła na Koło Uczących się Niewidomych 50 tysięcy złotych. I wszystko zaczęło się dobrze rozwijać, ale wtedy wrócił na stanowisko prezesa Związku Adam Tobis i skończyły się dobre warunki pracy.

Mieczysław Michalak

Na wstępie chciałbym, w wielkim skrócie, przedstawić swą biografię. Mam 72 lata. W okresie międzywojennym ukończyłem szkołę siedmioklasową i jedną klasę gimnazjum. Po wybuchu wojny, w styczniu 1942 roku, zostałem schwytany w łapance u licznej. Początkowo siedziałem na Zamku w Lublinie, potem przewieziono mnie do Niemiec, do Lipska i tam przebywałem przez trzy lata. Podjąłem dwie ucieczki z obozu, obydwie udane - jedną do Polski, drugą do Belgii, ale los mi nie sprzyjał. Znowu trafiałem do niewoli. Tam uczestniczyłem w akcji sabotażowej, w której zostałem ranny i stąd utrata wzroku.

18 kwietnia 1945 roku Amerykanie wyzwolili nasz obóz. W sierpniu tego samego roku wróciłem do Polski. W Lublinie znałem każdy dom, każdy kamień, ale nie odważałem się chodzić samodzielnie. Zmieniło się to dopiero , gdy nawiązałem kontakt z tą wspaniałą grupą dziesięciu niewidomych z Lasek, którzy pod przewodnictwem Modesta Sękowskiego i pod światłym kierownictwem Henryka Ruszczyca, przystąpili do organizacji spółdzielni. Byłem z nimi od początku, od jesieni 1945 roku, a spółdzielnia rozpoczęła działalność w styczniu 1946, wtedy została formalnie zarejestrowana w sądzie i dostała uprawnienia przedsiębiorstwa gospodarczego.

Początkowo dużym problemem dla mnie było samodzielne poruszanie się po mieście. Kiedy uczęszczałem do szkoły masażu leczniczego, moi koledzy, po wykładach wychodzili i już po chwili nie było nikogo. Ja natomiast zostawałem, czekając na przewodnika. Upłynął tydzień, miesiąc, aż w końcu mnie to zdenerwowało. Któregoś dnia wyszedłem sam. Trudno byłoby opisać stan moich nerwów . Dotarłem aż do piwnicy. Tak rozpocząłem samodzielne chodzenie.

Dwadzieścia lat chodzenia bez laski, to jest rzecz niespotykana. Ta lubelska grupa niewidomych w ogóle nie korzystała z laski. W 1950 roku otrzymaliśmy ze Związku Radzieckiego kilkadziesiąt takich potężnych pał, z ostrym szpikulcem na końcu i nikt tego nie chciał wziąć do ręki . Co tu dużo mówić, psychicznie ja należałem do ludzi widzących, natomiast fizycznie byłem niewidomy.

Moje zaciekawienie działalnością grupy Modesta Sękowskiego nieustannie rosło. Wielkie wrażenie wywierała na mnie ich działalność gospodarcza. Nadal ciągnęło mnie do widzących kolegów, z którymi kiedyś chodziłem do szkoły, ale sercem i duszą coraz bardziej należałem do niewidomych.

Wszędzie było tak, że spółdzielnie powstawały z inicjatywy PZN, z wyjątkiem Lublina, gdzie istniała odwrotna sytuacja. Najpierw powstała spółdzielnia, a na jej gruncie zrodził się Związek Pracowników Niewidomych. Modest Sękowski został prezesem Zarządu Okręgu, a mnie powierzono stanowisko sekretarza . Kiedy nastąpiło zjednoczenie Związku w 1951 roku, podjąłem pracę, jako kierownik biura. W marcu 1956 roku powierzono mi funkcję przewodniczącego Zarządu Głównego i wtedy przeprowadziłem się do Warszawy.

Zgodnie z główną myślą mojego wystąpienia, chciałbym nawiązać do pierwszych lat istnienia PZN. Bardzo ważne jest, że mjr Wrzosek stworzył nowoczesną organizację, dostosowaną do struktur państwowych. Koło odpowiadało powiatowi, oddział - województwu, a Zarząd Główny - władzom centralnym. Najistotniejszą rzeczą było teraz wypełnienie tych form organizacyjnych właściwą treścią.

W olbrzymiej większości kół dominowały sprawy mieszkaniowe i szerzej - bytowe. Na rozwiązywaniu tych problemów należało położyć główny nacisk. Poprawę warunków materialnych można było osiągnąć jedynie przez zapewnienie niewidomym pracy zarobkowej. Takie działanie prowadziło do zwiększenia dobrobytu niewidomych, a jednocześnie, przez włączenie ich do ogólnej wytwórczości, dawało poczucie ludzkiej godności.

Stało się jasne, że cel ten można osiągnąć tylko przez organizowanie spółdzielni. Ten kierunek zdobył powszechne uznanie. Nawet dotychczasowe warsztaty związkowe przekształcano w jednostki spółdzielcze. Decyzja, jak się wkrótce okazało, była słuszna, gdyż dynamiczny rozwój spółdzielni spowodował szybki wzrost zatrudnienia.

Drugim bardzo ważnym zadaniem było podniesienie oświaty i kultury niewidomych, a raczej rozbudzenie w nich potrzeb kulturalnych i podniesienie ich świadomości, gdyż nie czuli się przygotowani do aktywnego życia w nowych warunkach, zwłaszcza ci, którzy osiągnęli wiek dorosłości jeszcze w okresie przedwojennym.

Już w pierwszych latach 50. podejmowano próby nauki czytania i pisania brajlem, ale początki były bardzo skromne. Organizowano nieliczne kursy, przeważnie w miastach, gdzie znajdowały się siedziby okręgów, ale ze względu na ówczesne trudności komunikacyjne, nie mogli w nich uczestniczyć ludzie mieszkający w bardziej odległych powiatach. Dopiero w 1956 roku powstała inicjatywa - organizowania kursów nauki z zakwaterowaniem. Zbieraliśmy wówczas niewidomych delegowanych przez koła dawaliśmy zakwaterowanie w hotelach i wyżywienie. Wtedy mogli w nich uczestniczyć niewidomi z całego województwa i koncentrować się wyłącznie na nauce.

Ogromne wysiłki w tej dziedzinie nie poszły na marne. Świadczy o tym samorządzenie i samogospodarowanie się załóg spółdzielczych. Warto tu wspomnieć, że byliśmy , specyficzną, nigdzie indziej nie spotykaną, grupą co przejawiało się między innymi w tym, że zarząd spółdzielni miał bardzo bliskie kontakty z jej członkami. Nie znałem takiej spółdzielni, gdzie prezes chociaż raz na dzień nie przyszedłby do załogi i nie informował na warsztatach pracowników o tym, co robi, jakie istnieją trudności i jakie podejmuje przedsięwzięcia, a nawet wiązał te spotkania z wydarzeniami ogólnospołecznymi, co wtedy było ze wszech miar wskazane.

W tym okresie PZN obejmował, poza szkolnictwem, prawie wszystkie dziedziny życia niewidomych. Obok naszego Związku działało tylko Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, które było dla nas wzorcem do merytorycznych rozstrzygnięć. I z tej skarbnicy dużo czerpaliśmy. Warto też wspomnieć o Kole Przyjaciół Niewidomych - stowarzyszeniu lokalnym w Łodzi, które działało od 1946 r. i nadal istnieje.

Marian Ostojewski

Chciałbym uzupełnić wypowiedź Mieczysława Michalaka, gdyż nie wspomniał on o kilku wydarzeniach, które później rzutowały na działalność całego Związku. Pracując na stanowisku kierownika lubelskiego oddziału PZN, pierwszy w kraju powołał powiatowych pełnomocników na terenie całego regionu. Później ta forma organizacyjna, została rozszerzona na cały kraj. Kolega Michalak już wtedy, był członkiem Miejskiej Rady Narodowej w Lublinie. Wydarzenie to miało pionierski charakter, gdyż, jako niewidomy, był pierwszym radnym w dużym mieście. Nie trzeba chyba dodawać, że bardzo pomagało mu to w jego pracy społecznej i zawodowej na rzecz inwalidów wzroku.

Władysław Gołąb

W latach 50. i 60. walka z analfabetyzmem należała do spraw najważniejszych. Zagadnienie to podjął Leon Wrzosek. Wtedy zaczęto organizować kursy mające na celu naukę pisania i czytania. Ja również byłem kierownikiem takiego kursu w Łodzi. Na kursach uczono nie tylko brajla, ale i matematyki, języka polskiego, trochę historii. Finansowało je Kuratorium, naówczas Wydział Oświaty. Ale, jak powiedział prezes Michalak, dopiero za jego kadencji zaczęto tę działalność upowszechniać na szerszą skalę, w oderwaniu od miejsca zamieszkania. Te kursy dawały uczestnikom bardzo dużo.

W okresie kadencji prezesa Mieczysława Michalaka dokonało się kilka ważnych wydarzeń. Dzięki jego życzliwości i właściwemu rozumieniu interesów niewidomych, już na początku 1957 roku został zwołany pierwszy Krajowy Zjazd Związku Ociemniałych Żołnierzy. Prezes Michalak użyczył lokalu i dał 100 tysięcy złotych na cele organizacyjne. Związek Ociemniałych Żołnierzy powstał na nowo. Ale już na samym początku zarysowały się konflikty pomiędzy ociemniałymi żołnierzami, a niewidomymi cywilnymi. Myślę, że tutaj jakąś nienajlepszą rolę odegrał Leon Kudełko - przewodniczący Zarządu Głównego ZOŻ i jego koledzy. Konflikt narastał i dopiero w latach 60. udało go się zneutralizować. Równocześnie w końcu marca 1957 roku powstaje Związek Spółdzielni Niewidomych, również wyrosły na gruncie PZN, który organizował zebrania, dawał swoich działaczy. W Polskim Związku Niewidomych powstał komitet organizacyjny, jak się wtedy mówiło- Krajowego Związku Spółdzielni Niewidomych. Powołany został pierwszy zarząd ZSN z prezesem Sękowskim na czele, ale Modest Sękowski mieszkał w Lublinie, więc funkcję urzędującego w Warszawie objął Stanisław Łuka, który spowodował po kilku miesiącach rezygnację prezesa Sękowskiego i sam przejął funkcję prezesa Zarządu. Już rok po powstaniu ZSN, zaczął narastać konflikt między PZN a nową organizacją. Konflikt ten w jakimś sensie spowodował, że odszedł prezes Łuka, a na jego miejsce przyszedł prezes Marian Golwala i znów ten konflikt ciągle trwał, aż do 1990 roku, gdy Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych został zlikwidowany. Więc chcę podkreślić, że niestety nie potrafimy zgodnie współdziałać.

Wśród działaczy niewidomych istniały dwa trendy. Jeden to mocna, wyodrębniona spółdzielczość i drugi trend - PZN na wzór Wszechrosyjskiej Organizacji Niewidomych - powinien mieć własne przedsiębiorstwa, zakłady pracy, które będą dawały dochody przeznaczane na działalność całej organizacji. Te dwa kierunki przepychały się wzajemnie i mamy dziś, to co mamy, że Związek tworzy spółki, a spółdzielnie padają. Myślę, że w końcu nie wszystkie zbankrutują i uda się w tej spółdzielczości coś dobrego, sensownego uratować. Swoistym nieszczęściem naszego Związku jest jego ogromna liczba członków, z których na pewno duży procent to ludzie, którzy nie są niewidomymi z wewnętrznego przekonania i fizycznych cech. I to rzeczywiście ten Związek degraduje. Z tego ślepego zaułka niestety nie ma wyjścia. Boję się, że przysporzy nam to jeszcze wiele kłopotów. Oczywiście ja jestem otwarty na osoby widzące z ograniczeniami widzenia, tym niemniej na tej płaszczyźnie powstają różne nieprawidłowości.

Na przykład ze smutkiem słyszy się na zebraniu w kole: pan Kowalski może być prezesem, bo on widzi, a pan Piotrowski nie, bo nie widzi. Więc to są rzeczy, które za czasów prezesa Michalaka i jeszcze prezesa Dobrosława Spychalskiego, były nie do pomyślenia. Eksponowało się wówczas przede wszystkim niewidomych, którzy potrafią żyć i działać po niewidomemu.

Czesław Sokołowski

Historia to "magistra vitae", musi więc czegoś uczyć. Wydaje mi się, że nie może mieć jedynie charakteru apologicznego . nie pomijając zasług, powinna także ukazywać popełnione błędy, gdyż musimy sprawiedliwie oceniać wydarzenia i ludzi.

Jako przykład niech mi posłuży postać płk Leona Wrzoska. Mam szacunek dla jego osiągnięć, ale obok chwalebnych przedsięwzięć, należy dostrzegać decyzje nie zasługujące na aprobatę. Mjr Wrzosek zatrudnił w Zarządzie Głównym PZN wielu pracowników pełnosprawnych, którzy, korzystając z tego, że u nas było wówczas centralistyczne zarządzanie, podejmowali decyzje w wielu sprawach, w których należało postępować demokratycznie i samorządnie. Taki okres trwał do 1956 roku. Samorząd często miał tylko dekoracyjne, fasadowe znaczenie.

Stanisław Kotowski

Kiedy mówimy o historii współczesnej, musimy pamiętać, że jest ona wynikiem tego, co działo się przed dziesiątkami lat i stanowi kolejne ogniwo rozwoju naszego środowiska. Nie należy zawężać tu zagadnień do Związku Niewidomych, ale widzieć zagadnienie szerzej. Popieram wypowiedź pana Czesława Sokołowskiego odnoszącą się do rzetelności historii. Muszą być pokazane błędy i sukcesy. Nie można wszystkiego zwalać na warunki obiektywne.

Nie zgadzam się natomiast z panem Sokołowskim, gdy dzieli działaczy na ludzi widzących i niewidomych. Nie było błędem to, że mjr Wrzosek zatrudniał widzących. Do dzisiaj mamy w PZN osoby widzące, które są wybitnymi fachowcami w różnych dziedzinach i wielu sprawach dotyczących niewidomych są bardziej kompetentni niż oni sami. Bez ludzi widzących nie jesteśmy w stanie żyć i funkcjonować, nie należy więc zrażać do nas tych, którzy są w pełni zaangażowani, rzetelnie pracują i nam pomagają.

Historia to również dzieje niewidomych na tle społecznym, stosunków łączących nas z ludźmi widzącymi. Spróbujmy ją również prawidłowo ustawiać. Nie możemy powiedzieć, że pana Henryka Ruszczyca dyskwalifikuje to, że widział ani Marię Urban - z Krakowa , że była osobą widzącą. Są to ludzie, którzy wnieśli w życie i rozwój naszego środowiska olbrzymi wkład i inaczej tego traktować nie możemy.

Zofia Krzemkowska

pragnę zwrócić uwagę na wielkie znaczenie w życiu niewidomych i wszechstronną działalność Ośrodka Rehabilitacji w Bydgoszczy. Powstał w kwietniu w 1954 roku, a już od stycznia 1955 kierownikiem pedagogicznym i od 1959 przez trzynaście lat, dyrektorem Ośrodka był Józef Buczkowski. Wspominano tu o tym działacz, jako o bliskim współpracowniku dr Dolańskiego w organizowaniu Związku Pracowników Niewidomych Rzeczypospolitej, ale ja chciałabym szczególnie wyeksponować jego pracę, jako twórcy, organizatora i wieloletniego dyrektora Ośrodka, którego działalność kontynuowana jest do dziś.

Sześć lat temu, po likwidacji Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych, ośrodek został przejęty przez PZN, ale przecież to jest ten sam Ośrodek sprzed ponad czterdziestu lat i mówiąc o jego historii, nie można o tym zapominać, a takie tendencje u niektórych ludzi występują.

Bydgoski Ośrodek Rehabilitacji od początku prowadził szeroko zakrojoną działalność wychowawczo i oświatową w zakresie nauczania pisma Braille'a oraz innych przedmiotów ogólnokształcących umożliwiających niewidomym ukończenie szkoły podstawowej i średniej. Przygotowywaliśmy ich do pracy zawodowej , a także wypracowywaliśmy nowe formy zatrudnienia w spółdzielniach. Życzliwy, serdeczny stosunek do osób nowo ociemniałych oraz indywidualizacja rehabilitacji były niezaprzeczalną wartością tej placówki. Dzięki dyrektorowi Buczkowskiemu, człowiek zawsze był kimś najważniejszym.

Mówiąc o działalności niewidomych w Polsce, nie można pominąć zaangażowania i pracy kobiet. Chciałam więc zwrócić szczególną uwagę na działaczki ruchu kobiecego. Już w pierwszym Zarządzie Głównym PZN była pani Maria Oczkowska-Ruszkiewicz - nauczycielka, matematyczka z Krakowa. To ona referowała wówczas problematykę kobiet podczas obrad najwyższych władz.

Wielkie zasługi mają panie: Maria Kolendo - kierownik okręgu w Olsztynie, Maria Kurnatowska z Poznania, Janina Kaczmarek z Łodzi - pierwsza przewodnicząca Komisji Do Spraw Kobiet Związku Spółdzielni Niewidomych, Zofia Kanik z Żywca, bardzo zasłużone dla kobiet z Białostockiego - Helena Kurluta i Paulina Staniszewska, Irena Zagłoba z Łodzi i oczywiście aktualnie działające panie, które dla rozwoju ruchu kobiecego mają bardzo duże zasługi. Należy do nich pani Elżbieta Myśliborska, która miała uczestniczyć w naszej naradzie, ale ze względów zdrowotnych, przyjechać nie mogła.

Chcę również powiedzieć, że redakcja dwumiesięcznika: "Głos Kobiety" wprowadziła na jego łamy cykl publikacji zatytułowany umownie: " Największą z nędz jest ludzkie zapomnienie" - słowa Juliusza Słowackiego. Pragniemy, w związku z 50-leciem ruchu niewidomych, zaprezentować sylwetki działaczek, tych, których nie ma już wśród nas i które wycofały się z pracy społecznej ze względu na stan zdrowia czy też inne ważne okoliczności. Myślę, że wkład kobiet w nasze osiągnięcia jest duży i nie możemy o nim zapominać.

Czesław Żyhoniuk

Niektórzy moi przedmówcy wspominali, że Mieczysław Michalak rozpoczął swą pracę na stanowisku przewodniczącego Zarządu Głównego od rozpoznania terenu. Ponieważ już wtedy pracowałem w PZN, chciałbym bliżej naświetlić to zagadnienie, przedstawić, jak odbywało się to w praktyce. Prezes Michalak często wyjeżdżał do okręgów i kół. Chciał bezpośrednio zetknąć się z trudnościami występującymi daleko od Warszawy, ale do tych zadań angażował prawie wszystkich pracowników Zarządu Głównego. Wyjeżdżali pracownicy działu finansowego, wychowawczo-oświatowego, rehabilitacyjnego, a nawet sekretariatu. Ja, jako kierownik Działu Gospodarczego, również uczestniczyłem w tych zbiorowych delegacjach. Nazywało się to obsługą jednostek terenowych.

Przypominam sobie jeden z takich wyjazdów. W kilkuosobowym zespole pojechaliśmy do Krakowa a tam, po dokładnym zapoznaniu się z sytuacją okręgu - nastąpił podział zadań dotyczących obsługi kół PZN. Prezes dysponował: Ty jedziesz tu, a Ty tam ... Mnie przypadł Nowy Sącz. Na zebraniu w kole spotkałem się z niewidomymi i członkami ich rodzin, z ogromną biedą. Jak kobiety odbierały kilogram cukru, to prezesa niektóre niemal po rękach całowały z wdzięczności. To ubóstwo na każdym z nas wywarło tak wielkie wrażenie, że potem miało się już zupełnie inny stosunek do ludzi, pracy, do swych obowiązków.

W tamtych latach Zarząd Główny miał zupełnie inne nastawienie do niewidomych, główny cel to służyć im, działanie dla ich dobra. Później ta idea gdzieś się zagubiła. Służebne nastawienie się zmieniało w różny sposób, a w ostatnim okresie to nawet odnosiło się wrażenie, że niewidomi są jedynie po to, żeby Zarząd Główny czuł się dobrze, żeby okręgi miały meble, maszyny, komputery, lokale i były jak najlepiej urządzone, a o niewidomych jakoś się zapominało.

Droga do samodzielności

Mieczysław Michalak

praca nad przystosowaniem niewidomych w Polsce do samodzielnego bżycia wymagała wysiłków wielu ludzi oraz rozwiązań teoretycznych i praktycznych doświadczeń, ale przyniosła dobre owoce, z których możemy korzystać i cieszyć się do dziś.Na początku lat 50. Zdecydowana większość inwalidów wzroku , W wyniku własnych doświadczeń i pracy nad sobą, osiągnęła znaczny stopień samodzielności w codziennym życiu. Należeli do niej przede wszystkim inwalidzi wojenni, z wypadków przy pracy i ofiary wojny, na ogół dobrze ustawieni społecznie i zawodowo, ale wkrótce wyłoniła się grupa całkowicie niewidomych, nie przygotowanych do życia w normalnych warunkach i do współżycia z otoczeniem. Do spółdzielni w miastach dużą falą zaczęli napływać młodzi , którzy wzrok utracili na skutek różnych chorób. Wśród nich odsetek niezaradnych był duży i nie można było ich zostawić bez pomocy.

Zaczęliśmy ich uważniej obserwować i szukać rozwiązań narastającego problemu. I oto zaczął się zarysowywać konkretny program. Na pierwsze miejsce wysunęło się zagadnienie orientacji przestrzennej.

Nie mieliśmy pojęcia , jak się do tego zabrać. Wprawdzie kpt Jan Silhan- pracownik redakcji "Pochodni" redagujący rubrykę zagraniczną, od czasu do czasu wspominał o nauce orientacji przestrzennej dość powszechnej w krajach zachodnich, ale to nie wystarczało , aby podjąć praktyczne działania. Dopiero pierwsza moja podróż na Zachód, jako stypendysty Organizacji Narodów Zjednoczonych przyniosła pożądane rezultaty.

Przedstawiciel naszego Ministerstwa Zdrowia - dr Aleksander Hulek - był wówczas dyrektorem Departamentu Społecznego ONZ w Nowym Yorku i on załatwił, imiennie dla mnie, stypendium. Towarzyszył mi , zacności człowiek , inteligentny i bystry - Adolf Dąbrowski - pracownik PZN. Objechaliśmy kawał Europy Zachodniej . Najwięcej doświadczeń w zakresie rehabilitacji podstawowej zgromadziłem w Skandynawii, a w szczególności w Szwecji.

Moje wizyty w zakładach rehabilitacyjnych nie ograniczały się do zdobycia informacji. Postarałem się, aby włączono mnie do całodziennego programu zajęć. Pod okiem instruktora orientacji przestrzennej nauczyłem się posługiwania białą laską a także jak zachowywać się w przestrzeni zamkniętej i na ulicy. Podobnie było na zajęciach obejmujących czynności dnia. uczestniczyłem w praniu, prasowaniu, szyciu , sprzątaniu i gotowaniu.

Efektem pierwszej fazy rehabilitacji podstawowej było zaakceptowanie przez nowo ociemniałego swego inwalidztwa. W drugim etapie następowało rozbudzanie zainteresowań kulturalnych, - nauką brajla, muzyką, literaturą, sportem. Etap trzeci to przygotowanie do pracy zawodowej. Inwalida wzroku zaczynał od prostych czynności- żeby go nie zrazić, nie przeciążyć, nie zniechęcić. Po zakończeniu całego programu rehabilitacji , niewidomy przeważnie otrzymywał pracę w zakładzie przemysłowym.

Nieco inaczej rozwiązywano problemy inwalidów we Wszechrosyjskiej Republice Radzieckiej, gdzie przebywaliśmy przez dwa tygodnie. Tamtejszy Związek prowadził 170 własnych przedsiębiorstw i zatrudniał ponad 70 tysięcy niewidomych ,ale tu w procesie przygotowania do zawodu nie uwzględniano rehabilitacji podstawowej, a cała nauka odbywała się w zakładzie produkcyjnym w systemie przywarsztatowym. Taka koncepcja nie dawała możliwości pełnego przygotowania niewidomego do samodzielnego życia i realizowania się wśród ludzi widzących. Śladami rosyjskimi częściowo poszła Czechosłowacja, ale przede wszystkim - Bułgaria , która wszystkie rozwiązania spraw niewidomych oparła wyłącznie na systemie radzieckim.

Niemałe trudności nastręczała nam sprawa nazwania nowego systemu doprowadzania niewidomych do samodzielności. Zwyciężyła propozycja doktora Aleksandra Hulka - rehabilitacja, ten termin do dziś zajmuje u nas pierwsze miejsce. W następnej kolejności przyjęła się nazwa zaproponowana przez prof. Marię Grzegorzewską i prof. Zofię Sękowską - rewalidacja. I tu, wybaczcie Państwo- będę nieco nieskromny, gdyż chcę oświadczyć, iż przyczyniłem się w sposób zasadniczy, do przyjęcia się w Polskim Związku Niewidomych określenia : rehabilitacja, co oznacza przystosowanie inwalidy wzroku w nowych warunkach do życia , pracy i współżycia z innymi ludźmi.

Całym procesem rehabilitacji, według przyjętych przez nas zasad, miał kierować zespół składający się z psychologa, socjologa, lekarza i magistra wychowania fizycznego ze specjalnością usprawniania fizycznego, NIE MOŻE BOWIEM być mowy o usamodzielnieniu niewidomego bez odpowiedniego usprawnienia fizycznego. Jeżeli inwalida wzroku osiągnie odpowiedni stopień sprawności psychofizycznej, to może on przeżywać radość życia na równi z ludźmi widzącymi. A jeśli jeszcze damy mu do ręki białą laskę i wyposażymy go w odpowiednie urządzenia i nauczymy posługiwać się nimi - możemy powiedzieć, że jest samodzielny.

Socjolog i psycholog mają najwięcej do powiedzenia w dalszej części rehabilitacji. Do nich należy określanie tego co powinno wynikać z kontaktu niewidomego z otoczeniem i jak pomóc, żeby go w tym środowisku dobrze usytuować. Psycholog powinien pomagać w akceptacji inwalidztwa i wyciągnięciu optymalnych wniosków z nowej sytuacji, a następnie w usuwaniu wielu trudności, jakie niesie zwykły dzień. uczy ponadto współżyć z otoczeniem, co dla każdego jest bardzo ważne.

W rehabilitacji zawodowej nie wystarcza, jakby się to mogło wydawać, nauczyć niewidomego tylko dobrego wykonywania pracy. Musi również zdobyć umiejętności współpracy z innymi ludźmi. Wtedy dopiero wytworzy się harmonijne współżycie z otoczeniem. Zakład rehabilitacji podstawowej, społecznej i zawodowej jest bardzo potrzebnym ogniwem wypełniającym przestrzeń między kliniką leczniczą a instytucją oferującą inwalidzie stanowisko pracy. Bez tego nie mamy co marzyć o wzroście zatrudnienia w środowisku naturalnym.

Józef Mendruń

Pamiętam pierwsze miesiące mojej pracy w PZN - rok 1969.

Pod doświadczonym kierownictwem Adolfa Szyszki, musiałem zrobić plan dotyczący nowo ociemniałych. I tam bardzo wyraźnie zaakcentowaliśmy problem rehabilitacji psychicznej. Potem ten materiał poszedł do okręgów. Według mojego rozeznania, zagadnienie to nie było uwzględnione we wcześniejszej polskiej literaturze. Od tego czasu zaczęliśmy wyraźniej dostrzegać psychologiczną stronę rehabilitacji niewidomych.

Mówiliśmy wtedy głównie o nowo ociemniałych. Zaczęły nam jednak wychodzić inne zagadnienia, na przykład - że człowiek słabowidzący nie zawsze ma mniej problemów psychicznych, niż ten co utracił wzrok całkowicie. Niewidomy ma w dwu wypadkach "przewagę" nad słabowidzącym. Raz - on już nie oślepnie i tego się nie boi, a słabowidzący bardzo często drżą i są w ciągłym stresie, czy jutro nie będzie gorzej. Sprawa druga - ja nie będę udawał widzącego, a słabowidzący raz jest w sytuacji człowieka widzącego, a innym razem - niewidomego. Te psychologiczne problemy zaczęliśmy drążyć i uświadamiać szerszemu ogółowi, gdyż domagały się nowego do nich podejścia i rozwiązania.

Rok 1978 miał dla nauki orientacji przestrzennej bardzo istotne znaczenie. W tym czasie bowiem, w Laskach zorganizowano kurs prowadzony przez prof. Stanisława Suterkę ze Stanów Zjednoczonych, widzącego tyflologa polskiego pochodzenia. W kursie uczestniczyli nauczyciele ze wszystkich ośrodków szkolno-wychowawczych. Prof. Suterko zostawił plik swoich wykładów, gdzie metodycznie, krok po kroku, pokazywał, jak należy kształcić instruktorów orientacji przestrzennej. Od tamtej pory zagadnienie to, już jako bardziej przemyślany program przygotowywania niewidomej młodzieży, wchodziło do systematycznych zajęć szkolnych.

Teraz nieco o dzieciach najmłodszych. W 1976 roku uczestniczyłem wraz z prof. Zofią Sękowską i Jerzym Skowrońskim w naradzie w Berlinie. Ówczesny prezes NRD-owskiego Związku Niewidomych i Słabowidzących - Helmut Pielasch - zorganizował międzynarodową konferencję poświęconą rehabilitacji małych, niewidomych dzieci.

Po powrocie zaczęliśmy studiować głębiej to zagadnienie. Pierwszy turnus dla rodziców z małymi dziećmi zorganizowaliśmy w 1981 roku. Wcześniej problem ten w PZN-ie w ogóle się nie pojawiał. Potem działalność ta zaczęła się rozwijać w bardzo szybkim tempie. Wtedy turnusy takie organizowaliśmy tylko centralnie, a teraz nie ma okręgu, który by tego nie robił - już z bardzo małymi dziećmi i ich rodzicami. Na tych turnusach zrozumieliśmy i wypracowaliśmy rzecz podstawową. Małemu dziecku bezpośrednio za wiele nie pomożemy, natomiast rehabilitacja musi polegać na odpowiednim przygotowaniu rodziców do pracy z dzieckiem.

W 1983 roku Zarząd Główny PZN podpisał umowę z Wyższą Szkołą Pedagogiki Specjalnej w Warszawie na wykonanie eksperymentalnego zadania i opracowanie metody rehabilitacji wzroku. Sprawa ta wyłoniła się właśnie mniej więcej w tamtym okresie. Przedtem były podejmowane różne niesystematyczne działania w szkołach. Z tym jednak, że tak pojęta rehabilitacja wzroku, jaką zalecała w swoim programie M.C. Barraga, została opracowana przez WSPS we współpracy z Polskim Związkiem Niewidomych, dopiero w 1987 roku. Od tej pory zaczęto organizować profesjonalne poradnie usprawniające wzrok, obejmujące swą opieką coraz większą liczbę słabowidzących. Obok Centralnej Poradni w Warszawie, podobne poradnie stopniowo powstawały w każdej szkole dla niewidomych i słabowidzących dzieci.

Ponadto zmieniona została diametralnie koncepcja wykorzystywania wzroku. Kiedyś mówiło się, że jak ktoś widzi słabo, to broń Boże ten wzrok nadwyrężać. Nie męczyć oczu! - to było podstawowe zalecenie okulistów. Od tamtego czasu mówimy dokładnie co innego. Jeżeli wzrok jest słaby, ale ustabilizowany, to należy go ćwiczyć w celu jak najlepszego wykorzystania. W tej chwili na wszystkich turnusach ta zasada jest z powodzeniem realizowana.

Do nowych i trudnych zadań, jakie podejmujemy, należy również poważniejsze zainteresowanie się ludźmi chorymi na Stwardnienie Rozsiane /SM/. Dział Tyflologiczny Zarządu Głównego zamierza podjąć prace na rzecz osób, które tracą wzrok na skutek tej ciężkiej choroby. Jest to schorzenie układu nerwowego, polegające na rozpadzie osłonek mielinowych włókien nerwowych w mózgu i rdzeniu kręgowym. Osłonki mielinowe mają duże znaczenie w przewodzeniu bodźców nerwowych, od których zależy prawidłowe działanie organizmu. Objawy choroby są różnorodne - u każdego chorego mogą być inne. Upośledzeniu ulegają różne funkcje organizmu. Często, obok innych ograniczeń, pojawiają się problemy ze wzrokiem. Badania wykazują, że na sto chorych na SM- trzydzieści osób ma problemy wzrokowe. Szacuje się, że w Polsce liczba cierpiących na stwardnienie rozsiane wynosi około 60 tysięcy. Tu znowu musi wejść zupełnie inna metoda rehabilitacji. Podane liczby wskazują, jak złożone i trudne mogą być nowe, wyłaniające się zadania. Ogólniej, w Dziale Tyflologicznym próbujemy zajmować się niewidomymi z różnymi dodatkowymi ograniczeniami. Uważamy, że ci właśnie ludzie są w szczególnie trudnej sytuacji i wymagają odmiennych, wyspecjalizowanych metod rehabilitacji. Od 1984 roku zajęliśmy się bliżej głuchoniewidomymi, a od 1988 roku - osobami, które utraciły lub tracą wzrok z powodu cukrzycy. Mamy już pewne doświadczenia w pracy z tymi kategoriami niewidomych , ale są to problemy bardzo trudne i wymagają jeszcze dużej merytorycznej i organizacyjnej pracy.

Czesław Sokołowski

W pierwszych latach po wojnie, większość niewidomych była nastawiona psychicznie, że podstawowe umiejętności w dziedzinie rehabilitacji, każdy musi zdobyć na własną rękę. Ja również miałem takie przekonanie. Potem gdy się pojawiła literatura na ten temat - chętnie i łapczywie ją przeczytałem . Okazało się, że w tym moim indywidualnym rehabilitowaniu są znaczne luki i trzeba je usunąć. Jako przykład mogę podać, że w przestrzeni otwartej poruszałem się dobrze, natomiast w dużych i bardziej skomplikowanych budynkach nie daję sobie rady.

Z białą laską zetknąłem się jeszcze w Laskach, ale w okolicznościach nieco dziwnych. Któregoś dnia przyszedł tam niewidomy mieszkający w dość odległym mieście i zebrani w większej grupie nauczyciele zastanawiali się, jak on trafił. Ktoś oświadczył, że przybysz ma białą laskę, A ktoś inny powiedział: "Dobrze, ale przecież biała laska go nie przyprowadziła".

Niedługo potem ja zacząłem używać białej laski, ale dopiero od 1948 roku. Na początku lat 50. gdy już przeniosłem się do Krakowa, zetknąłem się z pracownikami ośrodka Szkolenia Inwalidów, prowadzonego przez władze województwa. Tam zaczęto organizować kursy orientacji przestrzennej. W ośrodku pracowała pani Anna Domańska, która napisała książkę o swoim niesłyszącym synu p.t. "W twoje ręce". Pani tam zaangażowała mnie do uczenia niewidomych samodzielnego chodzenia po ulicach, Z tym, że ona mnie asekurowała, żeby nie było jakiegoś wypadku. Wkrótce okazało się, że niewidomy od niewidomego nauczyciela może się dużo więcej nauczyć niż od instruktora widzącego, który na co dzień nie używa białej laski. później prowadziłem trzy kursy dla instruktorów , którzy mieli uczyć niewidomych poruszania się po terenie spółdzielni.

Warto zastanowić się, dlaczego uczniów w szkołach dla niewidomych przez długie lata nie przygotowywano do samodzielnego chodzenia. Jestem przekonany, iż główna przyczyna tkwiła w fakcie, że podstawowym dziełem naukowym, na którym opierały się u nas wszelkie poczynania tyflologiczne, była "Psychologia", napisana przez Marię Grzegorzewską. Wyszła bodajże w 1928 roku. W pracy tej nic się nie mówi o ćwiczeniach, które ułatwiłyby niewidomemu samodzielne poruszanie się. Owszem, autorka wspomina, że widziała niewidomych w Paryżu chodzących z białą laską, ale podaje tylko nazwisko francuskiego autora, opisującego te ćwiczenia.

Dopiero, gdy wiele lat później , pojawiła się książka jednego z amerykańskich tyflologów, można było przeczytać, że laskę trzeba prowadzić zygzakiem, raz w prawo, raz w lewo. To była ważna informacja, bo niewidomi używali tej białej laski trochę tak jak laski do podpierania. Nie uczono więc orientacji przestrzennej. W szkołach , dziewczyny niewidome, gdy wychodziły, wracały okaleczone. Część chłopców jakoś w większej mierze te trudności przełamywała, ale także dochodziło do przykrych wypadków. Gdy zwracałem uwagę na te okoliczności, to jedni dyrektorzy wykazywali zrozumienie, ale nie podejmowano żadnych kroków, bo nie było opracowanej metody. Inni natomiast, oburzali się, wytykając: "Nie dość, że się go w szkole zatrudnia, to jeszcze będzie wskazywał co powinno się robić".

W tamtych czasach, w szkołach takich rzeczy nie doceniano, zresztą tak samo, jak nauki gospodarstwa domowego. Orientację przestrzenną wprowadzono Dopiero pod koniec lat 70. Niemała w tym wina Polskiego Związku Niewidomych.

Chciałbym jeszcze wspomnieć, że sprawność fizyczna jest bardzo przydatna w orientacji przestrzennej, bo niewidomy nieoczekiwanie może natknąć się na nie przewidzianą przeszkodę, na przykład - wpaść w jakiś dół i gdy jest wysportowany, nic mu się nie stanie. Sprawność fizyczna jest bardzo potrzebna, człowiek jest wtedy odważny. posługiwanie się białą laską to nie tylko możność trafiania w zamierzone miejsce, ale pozwala to zachować sprawność fizyczną również w starszym wieku.

Stanisław Kotowski

W moim odczuciu, z tą naszą rehabilitacją nigdy najlepiej nie było i nadal nie jest. Teraz chyba nadmiernie kładziemy nacisk na dostosowanie wszystkiego do potrzeb niewidomych, Natomiast do przystosowania się niewidomych do otaczającego świata nie przywiązujemy większej wagi. Nasze szkoły nie KŁADŁY dostatecznego nacisku na naukę wykonywania czynności samoobsługowych ORAZ na orientację przestrzenną. W drugiej połowie lat 60. powołano do życia zakład rehabilitacji w Chorzowie ale ośrodek ten był nastawiony przede wszystkim na przygotowanie niewidomych do pracy zawodowej . Powstały dwie piękne super nowoczesne hale wyposażone w wielkie maszyny - prasy, tokarki, rewolwerówki, a także dwie pracownie montażu, jedna elektrycznego, druga- mechanicznego. Uruchomiono także pracownię szczotkarską oraz klasy lekcyjne, ale czegoś takiego jak pracownia do nauki czynności samoobsługowych czy gospodarstwa domowego - nie było. Po upływie pewnego czasu, zakład chorzowski został przystosowany do prowadzenia kursów rehabilitacji podstawowej. Chcieliśmy, aby to były kursy trzymiesięczne, ale zamiary spełzły na niczym, gdyż zabrakło chętnych. W końcu kierownictwo zakładu wyszło z propozycją kursów czterotygodniowych, niestety, i w tym wypadku kandydaci się nie pojawili. Moim zdaniem, od początku nie docenialiśmy rehabilitacji podstawowej i mimo wielkiego, obiektywnego zapotrzebowania na nią- do dziś nie potrafiliśmy uporać się z tym problemem. Od paru lat tę rolę przejął Ośrodek Szkolenia i Rehabilitacji w Bydgoszczy, ale i ta placówka nie może się poszczycić większym naborem kandydatów na tego rodzaju usługi. Chciałbym dodać , że , prezentując swe przekonanie, nie mam na myśli działalności specjalistycznej , obejmującej głuchoniewidomych czy chorych na cukrzycę. Dopracowaliśmy się natomiast dwutygodniowych kursów polegających na tym, że można spotkać w Muszynie na ulicy Lipowej niewidomych idących z białymi laskami i to się nazywa rehabilitacją . Potem rozchodzą się po całej okolicy bez jakichkolwiek przeszkód i pokazują sobie laskami wieżę telewizyjną na jednym ze szczytów górskich otaczających Muszynę. Od kilku lat usiłujemy wprowadzać naukę orientacji przestrzennej w miejscu zamieszkania, ale i to nam się NIE UDAJE. Co roku przewidujemy znacznie więcej środków na te cele niż możemy wydatkować.

W krajach zachodnich, orientacja przestrzenna, czynności samoobsługowe i inne formy rehabilitacji dostosowane są do życia. Nauka trwa kilka miesięcy, nawet do dziewięciu. Ta kandydaci na studia instruktorskie muszą mieć wcześniej ukończone inne studia. U nas, jakże bardzo daleko do tego co być powinno. Gdy do nas przyjeżdżają niewidomi z zagranicy i mieszkają w hoteliku na ulicy Dankowickiej w Warszawie, potrafią samodzielnie iść na spacer do pobliskiego lasku. Nasi są niezaradni, skazani przeważnie na przewodników. Myślę, że warto popatrzeć i pod tym kątem na nasze osiągnięcia rehabilitacyjne.

Józef Szczurek

Sięgając do czasów sprzed ponad pięćdziesięciu lat, chciałbym na własnym przykładzie pokazać, jak dawniej wyglądało przygotowanie do samodzielnego życia. W latach 1945-1949 przebywałem w zakładzie w Laskach. Ośrodek obejmował swym zasięgiem duży obszar. Budynki szkolne, internatowe i gospodarcze znajdowały się w dużej odległości od siebie i każdy niewidomy musiał się między nimi poruszać, ale nikt nigdy nie uczył, jak w miarę sprawnie te bariery pokonywać. każdy musiał dojść do tego sam. Jeżeli się nie nauczył, to błądził, rozbijał się o drzewa, przeżywał frustracje i bez przewodnika nie mógł opuszczać internatu.

W 1949 roku skończyłem kurs masażu i wyszedłem z Lasek. Pojechałem do dużego miasta, do Bytomia na Śląsku i tam od razu dostałem pracę w miejskiej przychodni leczniczej .Każdego dnia przez cztery godzimy przyjmowałem pacjentów w gabinecie, a przez trzy godziny pracowałem w terenie. Od kierownika przychodni dostawałem adresy ludzi leżących w domu. musiałem do nich dotrzeć i wykonać masaż. Codziennie czekało na mnie przynajmniej dwu pacjentów. Ich adresy rozrzucone były po całym mieście.

Oczywiście, nikt nie uczył mnie przedtem, jak poruszać się po ruchliwych ulicach i trafiać pod wskazane adresy. O białej lasce nawet nie słyszałem. Nie warto wspominać, jak wiele niebezpiecznych przygód miałem w tym czasie. dopiero pacjenci mi doradzili, abym sobie kupił zwykłą laskę. Po roku przeniosłem się do Katowic i podjąłem pracę w szpitalu, nie miałem więc już dyżurów terenowych, ale samodzielność w poruszaniu się nadal okazywała się nieodzowna. Szpital był bardzo duży, miał kilkanaście budynków rozrzuconych na rozległym terenie. Wtedy jednak już wiedziałem, że niewidomi w innych krajach posługują się białą laską. Kupiłem więc normalną laskę, a malarze w szpitalnej stolarni co pewien czas mi ją malowali na biało. Dopiero gdy pojechałem na studia do Warszawy, w drugiej połowie lat 50. - mogłem nabyć w PZN normalną, białą laskę, choć jeszcze nie składaną.

Teraz sprawa druga, nie mniej ważna I też mająca związek z samodzielnym chodzeniem. W ostatnich latach w Polsce następuję szybkie zmiany dziedzinie gospodarki, polityki, spraw społecznych i ideologicznych. coraz częściej słyszy się, że za komuny niewidomi pracowali, ale byli zamknięci w gettach, nie wychodzili na ulice, nikt ich nigdzie nie widział. Siedzieli w spółdzielniach lub swoich domach, bo tak chciał system komunistyczny. Dopiero teraz niepełnosprawni mają organizacje i swobodę. Nie powinniśmy się godzić na takie kłamstwa, gdyż zniekształcają historię naszego ruchu, wplątują niewidomych w tryby walki ideologicznej.

Nieprawdziwe jest twierdzenie, że spółdzielnie programowo zamykały niewidomych w internatach - gettach. W Warszawie na przykład w spółdzielniach pracowało trzy tysiące inwalidów wzroku, a nie było ani jednego internatu, wszyscy codziennie musieli do pracy dojechać, nie mieli potrzeby ani możliwości ukrywania się przed oczami widzących. Prawdą jest , że samodzielne poruszanie się ułatwiała dawniej mniejsza ilość samochodów na jezdniach i mniejszy hałas na ulicach. niewidomi byli we wszystkich dziedzinach bardzo aktywni i niewolno im tego odbierać. nasuwa się podejrzenie, że trwające od lat zabieranie w ludziom niepełnosprawnym rozmaitych udogodnień i przywilejów, spychanie ich na marginesowe pozycje społeczne, chce się nadrobić fałszywą propagandą i wbijać im w świadomość , że dopiero teraz są dostrzegani, doceniani i mają wszelkie podstawy do szczęśliwego życia.

Marianna Wysocka

Niejednokrotnie spotykam się z opiniami, że starszych ludzi nie powinno się wysyłać na kursy rehabilitacji podstawowej, ponieważ im już nie na wiele przydadzą się nowe umiejętności. Kategorycznie sprzeciwiam się takim poglądom. Niewidomym w podeszłym wieku także należy się nasza pomoc, nawet w większym stopniu niż młodym, gdyż są bardziej niezaradni. Powinno się umożliwiać im naukę nowych rozwiązań potrzebnych w codziennym życiu, niezależnie od tego ile im jeszcze zostało lat przebywania wśród nas. Dla poprawienia psychicznego i fizycznego samopoczucia, liczy się każde dobre słowo, każdy życzliwy gest, nie mówmy więc i nie postępujmy tak, żeby starsi ludzie mieli odczucie, że są nikomu niepotrzebni.

Kiedy słyszę wypowiedzi , że niewidomi dotychczas żyli w gettach, to budzi się we mnie natychmiast najwyższa nuta oburzenia. W Bytomiu na Śląsku jest właśnie taki dom, w którym od dziesiątków lat mieszkało dużo niewidomych i to było naszym dobrodziejstwem, bo mieliśmy mieszkania oraz wiele innych ułatwień w codziennym życiu. Mogliśmy zatem więcej czasu poświęcić na kulturę, wypoczynek, na wychowanie dzieci. Nasz dom nie był gettem, umożliwiał nam natomiast normalne życie. Wszyscy mieliśmy liczne kontakty z ze światem zewnętrznym. Chodziliśmy na koncerty i przedstawienia teatralne i operowe, jeździliśmy na wycieczki i inne imprezy krajoznawcze, spotykaliśmy się z naszymi widzącymi przyjaciółmi , organizowaliśmy własne koncerty wokalno muzyczne i recytatorskie dla ludzi widzących . Jednocześnie była to wspaniała rehabilitacja, ponieważ musieliśmy się nieustannie mobilizować, aby nasze zachowanie wszędzie - na scenie, w sklepie, kościele, na wycieczkach turystycznych i na wczasach - było nie tylko nienaganne, ale na najwyższym poziomie.

Mam apel do wszystkich: nie mówcie, że to było getto, bo jest to dla nas bardzo krzywdzące. Tam wychowały się dziesiątki dzieci które pokończyły studia, powiązały się małżeństwa, tam umożliwiano nam wszechstronną aktywność i pełnię życia.

Gdy rozpatrujemy różne aspekty rehabilitacji, nie mogę dopuścić, aby pominięta została działalność na tym polu niewidomych kobiet. W 1963 roku powstała przy Zarządzie Głównym PZN Rada Kobiet i działała przez ponad trzydzieści lat. Jej praca umożliwiła setkom, a może i tysiącom niewidomych kobiet wielki awans społeczny, zawodowy i kulturalny. Dzięki niej mogły ukończyć rozmaite kursy zawodowe i rehabilitacyjne, podnieść poziom wykształcenia.

Co kwartał organizowałyśmy narady, za każdym razem w innych okręgach, odwiedzałyśmy domy pomocy społecznej oraz inne placówki opiekuńcze, podpowiadałyśmy Zarządowi Głównemu , jakie problemy należy podjąć i jak je rozwiązywać. Kilka lat później podobna komisja powstała przy zarządzie ZSN i obydwie rady połączyły swe wysiłki w rehabilitacyjnym działaniu na rzecz niewidomych kobiet. Należałam do jednej i drugiej i byłam łącznikiem między nimi.

Rehabilitacja to nie tylko instruktorzy, teoria, naukowe opracowania, choć są one potrzebne, ale wzajemna pomoc niewidomych . Tutaj któryś z panów powiedział, że niewidomy od innego niewidomego, mającego odpowiednie przygotowanie, może nauczyć się najwięcej.

I tak jest faktycznie. Mówię o tym, gdyż uważam, iż należy dostrzegać w terenie ludzi, którzy pracowali i nadal działają bez naukowych teorii, opierając się jedynie na sprawdzonych doświadczeniach praktycznych, nie oglądając się na zaszczyty i nagrody.

Adolf Szyszko

Chciałbym na początku opowiedzieć o kilku pracach, mających istotne znaczenie rehabilitacyjne. Na zlecenie Zarządu Głównego, kierownik Działu Gospodarczego- Czesław Żyhoniuk- wykonał, według wzorców angielskich, model całego budynku PZN na ul. Konwiktorskiej z możliwością rozbierania kondygnacji, do obejrzenia palcami wszystkich pomieszczeń z numeracją drzwi. Ponadto wykonał, już według własnego pomysłu, model ściegów powstających przy szyciu. W tym czasie, w Komitecie Gospodarstwa Domowego Kobiet, organizowane były przez PZN kursy dla niewidomych pań i tam między innymi - uczono na poziomie podstawowym, szycia , więc należało to zilustrować plastycznie, jak te poszczególne ściegi wyglądają.

Trzeci zestaw modelów, dzięki inicjatywie, solidności i precyzji Czesława Żyhoniuka, powstał przy okazji nauki orientacji przestrzennej. Potrzebne były modele tras, po których poruszali się niewidomi. Pan Czesław wykonał trzy miniatury ulic i domów znajdujących się w bliskości Starego Miasta w Warszawie. Modele zostały przekazane do muzeum związkowego .Wykorzystywano je również na różnego rodzaju kursach tematycznych .

Nie można powiedzieć, że w okresie przedwojennym i bezpośrednio po wojnie, na zagadnienie orientacji przestrzennej szkoły dla niewidomych dzieci nie zwracały uwagi. Nie stosowano wówczas białych lasek, mimo że za granicą w niektórych krajach były już wprowadzone, ale promowano inne metody ćwiczeń. Ich kierownictwa wychodziły z założenia, że celem orientacji przestrzennej, jak również w ogóle rehabilitacji jest to, aby niewidomego tak usprawnić, tak przeszkolić, żeby jego umiejętności starać się zrównać z możliwościami ludzi widzących. człowiek pełnosprawny był wzorcem osobowym, do którego szkolenie i rehabilitacja niewidomego były podciągane. Oczywiście, wiadoma rzecz, że to jest utopia, ale dawniej takie założenia i działania istniały.

W Polsce zaczęto wprowadzać składane białe laski w 1957 roku, kiedy Edwin Kowalik przebywał w Paryżu z koncertami i przywiózł stamtąd trzy takie laski, o długości 92 centymetry. Jedną z nich w podarunku dostałem ja, drugą Zdzisław Silecki, a trzecią Kowalik zostawił sobie. Od tego czasu, według tych wzorów, Zarząd Główny zlecał produkcję prywatnym rzemieślnikom . I w ten sposób kilkaset składanych lasek zostało rozprowadzonych w kraju, a potem tą działalnością zajmowały się przedsiębiorstwa w Krakowie.

Długie laski natomiast przywędrowały do nas na początku lat 60. z USA, a odbyło się to w sposób następujący. pan Adolf Dąbrowski został wysłany do Stanów Zjednoczonych na półroczne szkolenie. Tam przyswoił sobie umiejętność posługiwania się między innymi tymi długimi laskami a gdy wyjeżdżał, dostał ich kilkadziesiąt i po powrocie do kraju, wprowadził je do szkolenia w ośrodku rehabilitacji podstawowej, który wówczas istniał w Warszawie przy ulicy Sapieżyńskiej. Tak zaczęła się kariera tych długich białych lasek. Teraz pewnie kilka tysięcy niewidomych się nimi posługuje. Kończąc, chciałbym jeszcze powiedzieć, że do największych osiągnięć środowiska niewidomych w Polsce w okresie kadencji prezesa Michalaka należało dobre rozeznanie terenu. Ogromnie wzrosła liczba zarejestrowanych członków Związku. Powstały plany kompleksowego zaspokojenia potrzeb niewidomych na wsiach i małych miasteczkach. Prace te wywoływały nawet zdumienie i podziw w Ministerstwie Zdrowia, bo ta wielka aktywność cechowała nie tylko centralę ale również większość jednostek terenowych PZN.

Drzwi do szkoły otwarte.

Władysław Gołąb

Czasy poprzedzające wiek XIX to okres, kiedy człowiek niewidomy znajdował się na marginesie wszelkich oddziaływań edukacyjnych. Dopiero przed niespełna dwiema setkami lat w niektórych krajach zaczęły pojawiać się pierwsze jaskółki zwiastujące korzystne i pożądane zmiany. W Polsce, jednym z pierwszych z aktów prawnych, jakie ukazały się po odzyskaniu niepodległości, w roku 1919, był dekret o obowiązku szkolnym w ramach szkoły powszechnej czteroklasowej. Akt ten nakładał na rodziców niewidomych dzieci obowiązek kształcenia ich na poziomie podstawowym pod warunkiem, że w ich województwie znajduje się szkoła specjalna. Czyniło to wspomniany przepis martwym i liczba dzieci niewidomych trafiających do zakładu była bardzo mała.

Po wojnie obowiązek szkolny uregulował dekret z 23 marca 1956 roku, który w artykule dziesiątym mówił, że każde niewidome dziecko powinno być poddane edukacji w szkole specjalnej. Ale i w tym dekrecie jest sformułowanie: na swoim terenie, a zatem tam, gdzie jest szkoła.

Podobnie ustawa z 15 lipca 1961 roku - o systemie oświaty w Polsce - sprawę traktowała analogicznie. A zatem jeżeli odległość do szkoły w klasach niższych wynosiła więcej niż 3 kilometry, to można było odmówić wysłania dziecka do szkoły, dlatego kuratorzy nieraz się powoływali na ten fakt i bywały kłopoty z przekonaniem rodziców i władz, że dziecko powinno trafić do szkoły.

Dziś reguluje to ustawa z 7 września 1991 roku. mówi ona już ogólnie o dzieciach niepełnosprawnych, które podlegają nauce w różnych formach , A więc - w szkołach specjalnych, systemie zintegrowanym, szkoleniu indywidualnym. Czy więc jest lepiej? Na pewno tak. Dzisiaj ogromna większość, jeżeli nie prawie wszystkie dzieci niewidome trafiają do systemu edukacji.

Przypomnijmy, jak pod tym względem kształtowała się sytuacja w wymiarze historycznym. W Warszawie istniał Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych, założony w 1817 roku przez ks. Jakuba Falkowskiego. Od 1842 roku, z inicjatywy księdza Jozafata Szczygielskiego, Instytut zaczął przyjmować również dzieci niewidome. Nieco młodsza była szkoła bydgoska, a następnie zakłady we Lwowie, Laskach i Wilnie. W okresie okupacji niemieckiej w latach 1939-1945 niewidome dzieci nie mogły się uczyć, gdyż prawie wszystkie szkoły zostały zlikwidowane toteż po wojnie powstała wielka luka w ich kształceniu. Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie wznowił działalność już w 1945 roku, ale nastawił się na przyjmowanie dzieci niesłyszących. Od 1949 roku istniała tylko jedna klasa niewidomych, a dwanaście lat później zlikwidowano ją całkowicie .

Zakład w Laskach rozpoczął działalność od razu po zakończeniu wojny, jako że nie przerwał jej w czasie okupacji. W Bydgoszczy, dzięki staraniom prezesa Władysława Winnickiego, zakład zaczął przyjmować dzieci w 1948 roku. Szkoła w Owińskach w 1946 roku rozpoczęła pracę od trzech uczniów, a już 10 lat później miała ich 130. Troskliwie opiekowała się swymi absolwentami, interesowała się ich losami po opuszczeniu zakładu, a swych najzdolniejszych uczniów kierowała do liceów ogólnokształcących w Poznaniu i Kórniku.

W 1947 roku, z inicjatywy pedagogów, którzy wcześniej pracowali w lwowskim zakładzie dla niewidomych, uruchomiona została szkoła wrocławska, która przyjęła imię Marii Grzegorzewskiej. W zakładzie poniemieckim znaleziono wiele pomocy naukowych, zwłaszcza do geografii i biologii - mapy, makiety terenu, wypchane zwierzęta. Niektóre z nich służą do dziś.

Ośrodek wrocławski szybko się rozwijał i dziś w jego skład wchodzą: placówka wczesnej rewalidacji dzieci najmłodszych, klasa wstępna, podstawówka, gimnazjum, zasadnicza szkoła zawodowa, liceum zawodowe, zaoczne liceum zawodowe, warsztaty szkoleniowe, internaty. Liczba uczniów dochodzi do trzystu, a nauczycieli i wychowawców jest ponad setka. Corocznie około czterdziestu absolwentów opuszcza mury szkoły. W liceum zawodowym wprowadzono kilka lat temu kierunek administracyjno-biurowy oraz naukę masażu we współpracy ze studium medycznym. Krakowska szkoła dla niewidomych dzieci powstała w 1948 roku. Cztery lata później, w Ministerstwach - Oświaty i Kultury podjęto decyzję o przekształceniu jej w szkołę podstawową muzyczną. Początkowo miała bardzo trudne warunki ze względu na ogromną ciasnotę lokalową, zrodziła się więc koncepcja wybudowania dla niej nowego obiektu. Plan ten udało się zrealizować dopiero w drugiej połowie lat 60. W ostatnim czasie, pod kierownictwem dyr. Mieczysława Kozłowskiego, placówka została wszechstronnie rozbudowana i odgrywa istotną rolę w systemie edukacyjnym dzieci z problemami wzrokowymi.

Nieco więcej uwagi chciałbym poświęcić szkole łódzkiej, ponieważ jej historia jest bardzo mało znana. Z jej działalnością ściśle wiąże się postać Józefa Buczkowskiego. Urodził się w 1910 roku. Z zawodu był wiejskim nauczycielem. W wypadku stracił wzrok i jako ociemniały przybył do Lasek, gdzie przeszedł podstawową rehabilitację. W 1938 roku został skierowany na jednoroczny kurs do Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej i po ukończeniu nauki miał być skierowany do szkoły dla niewidomych w Łodzi, ale wybuch wojny przeszkodził tym planom.

Szkoła została założona przez Łódzką Rodzinę Radiową w 1931 roku. Organizacja ta powstała spontanicznie przy łódzkiej rozgłośni radiowej, z której inicjatywy, w latach 30. rozpoczęto budowę nowego gmachu dla tejże szkoły na setkę dzieci. Budowa została zakończona w 1939 roku, ale wojna spowodowała, że szkoła w nowym obiekcie nie ruszyła.

W 1945 roku, Józef Buczkowski zwrócił się do kierownictwa Łódzkiej Rodziny Radiowej, która odrodziła się już w pierwszych tygodniach po zakończeniu działań wojennych, aby uruchomiła szkołę, ale usłyszał odpowiedź, że o wiele większą tragedią są losy sierot po ofiarach wojny i przede wszystkim trzeba się zająć tymi dziećmi. I w budynku przedwojennej szkoły urządzono sierociniec.

W tej sytuacji, pan Buczkowski zwrócił się do Kuratorium z prośbą o założenie szkoły w Łodzi czy gdziekolwiek indziej, ale zrozumienia nie znalazł. Wtedy wkroczył do akcji dr Włodzimierz Dolański. Na początku odwiedził ministra oświaty Stanisława Skrzeszewskiego , który był jego kolegą ze studiów w Paryżu. W wakacyjnych wędrówkach turystycznych razem przemierzyli duże obszary Francji. Dr Dolański nie zawiódł się na przyjacielu. Minister dał pismo dla Józefa Buczkowskiego skierowane do łódzkiego kuratora. Już w kwietniu 1945 roku otrzymał nominację na organizowanie szkoły. Kilka miesięcy później władze miasta przydzieliły obiekt przy ulicy Tkackiej, dość zdewastowany, który do tego czasu zajmowała Armia Czerwona. Pan Buczkowski, siłami swojej rodziny, jakoś budynek uporządkował i w lutym 1946 roku zaczął przyjmować pierwszych wychowanków. Do wakacji zebrał ich około dwudziestu .

Od 1 września ruszyła szkoła. Warto dodać, że w pierwszych ośmiu miesiącach utrzymywał ją własnym sumptem, bo nie dostał żadnych środków ani żadnych dotacji. Pomagała mu niewidoma nauczycielka - Sabina Kalińska - również włączona, podobnie jak on, do współpracy z dr Dolańskim w organizowaniu ogólnopolskiego Związku Pracowników Niewidomych RP.

Józef Buczkowski szybko doszedł do wniosku, że z personelem świeckim będzie mu bardzo trudno współpracować. Zwrócił się najpierw do Lasek z pytaniem czy siostry nie mogłyby tam przyjść. Laski odmówiły, gdyż w samych Laskach występowały ogromne braki i nie można było wziąć drugiej placówki na terenie Polski o tym samym charakterze.

W 1947 roku Buczkowski uzyskał zapewnienie Łódzkiej Rodziny Radiowej, że jednak obejmie opieką szkołę dla niewidomych pod warunkiem, że znajdzie siostry zakonne do pomocy. Po wielu staraniach, udało się załatwić zgodę sióstr Orionistek na podjęcie pracy od września 1947 roku. Współpracował również ściśle z Kołem Przyjaciół Niewidomych, które istniało od 1946 roku.

Po pokonaniu rozlicznych trudności początkowych wszystko zaczęło się układać dobrze, ale właśnie wówczas uderzenie przyszło od najmniej spodziewanej strony. W szkole rozpoczęła pracę nauczycielka jeszcze z zakładu wileńskiego - Halina Filanowicz-Temersonowa. Niestety, działała bardzo destrukcyjnie. Utrzymywała bliski kontakt z Kuratorium, przekazywała zmyślone wiadomości, jak to się w szkole źle dzieje. W wyniku jej intryg, w sierpniu 1947 roku, Józef Buczkowski został odwołany ze stanowiska kierownika szkoły, a na jego miejsce powołano Eugeniusza Stasiuka, który kierował szkołą przedwojenną. Rok później, szefem tej placówki została Halina Temerson, która niestety źle zapisała się na kartach naszego środowiska.

W roku 1950 spowodowała, że odwołano ze szkoły siostry Orionistki. Pięć lat później szkołę zamknięto, rozsyłając uczniów do Wrocławia i Krakowa. Pan Buczkowski, który miał ogromny wkład w to dzieło i włożył w nie tyle serca i wysiłku - został całkowicie odsunięty. A teraz jeszcze kilka zdań o Laskach, gdyż ośrodek ten zajmuje szczególne miejsce w historii oświaty niewidomych w Polsce. Powołany został przez Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi W roku 1911. Róża Czacka - matka Elżbieta - Założyła szkołę dla niewidomych dzieci, najpierw w Warszawie, a w latach dwudziestych przeniosła ją do Lasek. Swoją doktrynę wychowawczą oparła na doświadczeniach najwybitniejszego tyflologa z przełomu wieków - Francuza Maurice de la Sizeranne'a. Matka Czacka sformułowała swoje hasła programowe: "niewidomy człowiekiem użytecznym", "ślepota jest cierpieniem, które należy zaakceptować, przyjmując je w duchu Chrystusowego Krzyża" i "aby wyciągnąć niewidomych z niebytu społecznego, trzeba wychować świadomą, moralną i odpowiedzialną elitę niewidomych". W latach międzywojennych szkoły laskowskie osiągnęły wysoki poziom, a ich absolwenci kontynuowali naukę w szkołach dla widzących. Matka Czacka opracowała ponadto skróty w piśmie Braillea i uzyskała ich aprobatę przez władze oświatowe.

Po drugiej wojnie światowej Zakład w Laskach nadal rozwijał swoją działalność i skutecznie oparł się wysiłkom władz przed upaństwowieniem. Dziś Zakład jako placówka edukacyjna prowadzi Ośrodek Szkolno-Wychowawczy im. Róży Czackiej, w ramach którego działają: przedszkole, dwie szkoły podstawowe (dla dzieci niewidomych w normie intelektualnej i z lekkim upośledzeniem umysłowym), zasadnicza szkoła zawodowa, liceum i technikum (w tym masaż leczniczy). Ponadto Laski, kontynuując idee Henryka Ruszczyca, podejmują próbę promowania nowych zawodów w oparciu o elektronikę, informatykę i języki obce. Ośrodek prowadzi też od przeszło 40. lat pracę z głuchoniewidomymi uczniami. Mówiąc o szkolnictwie dla dzieci niewidomych i niedowidzących, konieczne wydaje się powiedzenie choć kilku zdań na temat ośrodków dla słabowidzących. Już w 1949 roku dr Dolański domagał się powołania szkół dla dzieci niedowidzących. Rok później powstała sekcja przy Polskim Towarzystwie Okulistycznym, która zajęła się tym zagadnieniem. W 1950 roku została uruchomiona pierwsza szkoła dla niedowidzących w Warszawie przy ulicy Tamki. Placówka szybko się rozwijała i zwiększała liczbę uczniów. Z końcem roku było ich 36. Później szkoła została przeniesiona na ulicę Koźmińską, gdzie wybudowano dla niej nowy obiekt.

Drugim ośrodkiem dla niedowidzących dzieci była szkoła w Łodzi, która w 1955 roku zajęła miejsce szkoły dla niewidomych na ulicy Tkackiej. W latach 60. powstała lubelska szkoła dla niedowidzących. Te trzy ośrodki do dziś przygotowują dzieci i młodzież z problemami wzrokowymi do samodzielnego życia w społeczeństwie.

Aby niewidome dzieci mogły się uczyć, potrzebne są, odpowiednio przygotowane, kadry nauczycielskie. Największe zasługi w tej mierze ma prof. Maria Grzegorzewska - założycielka w 1921 roku państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej, który w pięćdziesiąt kilka lat później przekształcił się w Wyższą Szkołę Pedagogiki Specjalnej(Obecnie Akademia Pedagogiki Specjalnej). Szkoła należy do największych tego rodzaju uczelni w kraju i kształci pedagogów dla wszystkich szkół specjalnych w Polsce. Od początku istnienia uczelni aż do swej śmierci w 1967 roku, kierowała nią pani Maria Grzegorzewska. Bardzo dobrze znała i rozumiała problematykę niewidomych. Kiedy w 1953 roku zadałem jej pytanie - w jakich kierunkach powinni studiować niewidomi, powiedziała: we wszystkich, to tylko zależy od możliwości psychicznych i zdolności sprawnościowych niewidomego.

Józef Mendruń

Mec. Władysław Gołąb, w swym wystąpieniu rozpoczynającym omówienie stanu oświaty niewidomych dzieci, opisał placówki szkolne mniej więcej do 1980 roku. Ale jest i nowsza historia i dla porządku należy wspomnieć o zaistniałych już faktach. Od sześciu lat istnieje jeszcze jedna szkoła dla Niewidomych i Niedowidzących Dzieci - w Dąbrowie Górniczej. Jest to zakład państwowy, ale działa w budynku oddanym mu przez PZN. Uczą się w nim dzieci głównie z terenu Górnego Śląska i Zagłębia, ale nie tylko.

Zaczęto w 1990 roku od nauczania podstawowego. Trzy lata później powstało liceum ogólnokształcące. Dziś w placówce funkcjonują: ośrodek wczesnej interwencji, przedszkole, sześcioletnia szkoła podstawowa, trzyletnie gimnazjum i, jak już wspomniałem - trzyletnie liceum. Placówka cieszy się wielkim uznaniem miejscowych władz i przede wszystkim rodziców i ich dzieci.

W 1984 roku, w Warszawie na ulicy Koszykowej, staraniem głównie PZN, powstał ośrodek leczniczo-rehabilitacyjny dla dzieci z poważniejszymi ograniczeniami umysłowymi i fizycznymi. Są tam dzieci rehabilitowane i kształcone stacjonarnie i dzieci młodsze, poniżej trzeciego roku życia, odwiedzane w domach przez psychologów i pedagogów pracujących w ośrodku. Tam właśnie zaczęła się wczesna interwencja, czy - jak wolą w Ministerstwie Edukacji - wczesna rewalidacja. Ośrodek działa jako oddział szpitala w Zagórzu koło Warszawy.

Przez długi czas nie mogliśmy się uporać z objęciem nauką i rehabilitacją niewidomych i niedowidzących dzieci z dodatkowymi schorzeniami i niepełnosprawnościami. W ostatnich jednak latach sytuacja zmienia się na lepsze. Z Warszawskiego Klubu Rodziców Dzieci Niewidomych istniejącego przy Okręgu PZN, powstała odrębna organizacja - Stowarzyszenie Rodziców i Przyjaciół Dzieci Niewidomych i Słabowidzących. Stowarzyszenie to zorganizowało i prowadzi dla niewidomych dzieci z dodatkowymi ograniczeniami dwa ośrodki - na ulicy Kopińskiej i na ulicy Leonarda w Warszawie.

Jeden z nich pracuje z dziećmi młodszymi, teoretycznie do piętnastego roku życia, natomiast drugi ośrodek przeznaczony jest dla młodzieży do 24 lat. Jest to zresztą odrębny problem, bo dziecko dorasta i rodzi się zasadnicze pytanie: jak mu zapewnić dalszą bezpieczną egzystencję. Te niby-szkoły, zaczynają się powoli przekształcać w domy pomocy społecznej.

I jeszcze jedno duże osiągnięcie PZN-u ostatnich lat - ośrodek dla dzieci niewidomych i niedowidzących z ograniczeniami umysłowymi i innymi schorzeniami w Rudołtowicach na Śląsku. Istnieje od sześciu lat, a finansuje go Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej. Przebywające tam dzieci mają bardzo poważne uszkodzenia - psychiczne i fizyczne, ale placówka, choć działa niedługo i w trudnych warunkach lokalowych - ma już duży dorobek w rozwiązaniach praktycznych i teoretycznych. Dużym sukcesem mogą się również poszczycić działacze Radomskiego Okręgu PZN. W wyniku ich starań rozpoczęła działalność samodzielna organizacja - Stowarzyszenie Rodziców Dzieci Niewidomych i Słabowidzących "Nadzieja". Stowarzyszenie to, w porozumieniu z Kuratorium radomskim, uruchomiło szkołę dla niewidomych, w której uczą się również dzieci z głębszymi ograniczeniami umysłowymi i fizycznymi. Nowa placówka rozpoczęła działalność od 1 września 1991 roku. Jej pełna nazwa brzmi: Ośrodek Szkolno - Wychowawczy dla Niewidomych Dzieci w Radomiu. Jest internat oraz oddział przedszkolny. Nauka odbywa się w trzech równorzędnych klasach - w jednej dla dzieci z normą intelektualną, drugiej specjalnej - dla dzieci z obniżonymi możliwościami umysłowymi i trzeciej - jako szkoły życia. Poza nauczycielami i wychowawcami, ośrodek zatrudnia specjalistów terapii ruchowej, muzycznej i logopedów. Uczą się tam dzieci z województw radomskiego i sąsiednich. Nabór uczniów do nowej szkoły odbywa się za pośrednictwem wojewódzkich poradni wychowawczo-zawodowych.

Kiedy mówimy o oświacie, trzeba odnotować, że w Ministerstwie Edukacji Narodowej mamy ogromnie życzliwą osobę - panią wizytator - Wiesławę Maleszko. Przy tych wszystkich ograniczeniach finansowych, od paru lat PZN nie odczuwa kłopotu z uzyskaniem pieniędzy na podręczniki - brajlowskie i te powiększonym drukiem. Gdy się doda do tego zeszyty z pogrubioną linią, a wykonujemy ich coraz więcej - powody do zadowolenia i wdzięczności są naprawdę duże.

Tadeusz Winnicki

Ośrodek Szkolno-Wychowawczy dla Niewidomych i Niedowidzących Dzieci im. Ludwika Braille.a w Bydgoszczy rozpoczął działalność w 1872 roku i za rok będzie obchodził 125-lecie istnienia. Szkoła obejmuje: dział przedszkolny, szkołę podstawową, zawodową głuchoniewidomych, liceum ogólnokształcące i liceum dla dorosłych. Tam znajdują się również klasy integracyjne. Mamy ponad dwustu uczniów. W szkole zawodowej uczniowie przygotowują się do pracy w szczotkarstwie i obróbce metalu, natomiast w liceum ogólnokształcącym są zajęcia informatyczne. Po wojnie szkoła rozpoczęła przyjmowanie uczniów dopiero w 1948 roku, ponieważ jej budynek był zaadaptowany na szpital dla żołnierzy radzieckich, a po zlikwidowaniu szpitala, obiekt zajęło Studium Doskonalenia Kadr Oświatowych oraz Urząd Skarbowy.

Intensywne starania przyniosły wreszcie pożądane rezultaty. W 1947 roku część budynku została zwolniona i mój ojciec - Władysław - niewidomy nauczyciel i dyrektor przedwojennej szkoły - przystąpił do organizowania szkoły dla niewidomych. Należało uzupełnić wyposażenie internatu i izb szkolnych oraz zdobyć niezbędne urządzenia dla warsztatów szczotkarskich, w których uczniowie mogliby zdobywać niezbędne umiejętności zawodowe. Na początku było około trzydziestu uczniów.

W czasie okupacji szkoła bydgoska była nieczynna, ale w 1942 roku Niemcy pozwolili części polskiej młodzieży wyjechać do niemieckiej szkoły do Królewca. Z tą grupą pojechał mój ojciec, jako nauczyciel i opiekun.

Czesław Sokołowski

Krakowska szkoła dla niewidomych powstała w 1948 roku, a cztery lata później , władze państwowe nadały jej status szkoły muzycznej. Miała ona jednak, jak już wspominaliśmy, bardzo trudne warunki lokalowe i nie mogła w pełni rozwinąć skrzydeł. Trzeba było poszukać jakiegoś wyjścia, a jak je znaleziono - postaram się w skrócie opowiedzieć, zwłaszcza, że ten fragment historii nie jest dostatecznie znany.

W drugiej połowie lat 50., będąc we władzach Krakowskiego okręgu PZN, zajmowałem się problematyką nauczania niewidomych dzieci i opieki nad nimi. Wpadłem na pomysł, aby zorganizować międzyokręgową konferencję naboru dzieci z terenów południowo-wschodniej Polski. Było to wbrew rejonizacji wprowadzonej przez Ministerstwo Oświaty, ale jakoś się udało. Mieliśmy więc duży napływ dzieci, jednak niewielki budynek przy ulicy Józefińskiej nie dawał możliwości rozwoju. Potrzebny był nowy obiekt szkolny.

O tej sprawie myślał już pierwszy dyrektor ośrodka - Eugeniusz Stasiuk. Wynalazł on bardzo dobrą parcelę, jeśli chodzi o wielkość, zadrzewienie i położenie w cichym miejscu, blisko centrum miasta. Dyrekcja wystąpiła do władz miejskich z wnioskiem o budowę, ale nie dało to żadnego odzewu, więc na konferencji aktywu związkowego pod koniec 1962 roku zgłosiłem w Zarządzie Głównym wniosek o przeprowadzenie interwencji w sprawie budowy szkoły.

W jej wyniku, do Krakowa przyjechała pani wizytator ministerialna. Pomyślałem, że dobrze byłoby najpierw porozmawiać z nią nieoficjalnie. zapukałem więc do pokoju, w którym została zakwaterowana i zapytałem, jak rzeczywiście sprawa się przedstawia. Odpowiedziała szczerze: Kolego Czesławie, jeśli ktoś energicznie nie pochodzi wokół budowy szkoły, to wasz kurnik zostanie zamknięty. I wtedy pomyślałem egoistycznie: chodziło mi o poprawę warunków nauki dzieci i pracy pedagogów, ale gdy szkoła zostanie zamknięta, widzący nauczyciele urządzą się w innych zakładach, a ja niewidomy zostanę na lodzie. Nawet nie będę miał gdzie wypracować emerytury. I zacząłem wytrwale chodzić, zabiegać o budowę tej szkoły w kuratorium, we władzach miejskich, partyjnych itd. Odpowiedź była jedna: ta szkółka na nasze województwo wystarczy, nie stać nas na finansowanie potrzeb innych województw.

W lecie 1963 prowadziłem obóz sportowy dla młodzieży w Zdworzu koło Płocka . Któregoś dnia otrzymałem list ekspres, że działka, która była przeznaczona na naszą szkołę, została przekazana do spółdzielni mieszkaniowej. Nie mogłem doczekać końca obozu. Gdy tylko przyjechałem do Krakowa, zmontowałem delegację, w skład której weszła dyrektorka szkoły - Maria Janik, kierownik biura okręgu i ja i pojechaliśmy do Kuratorium. Okazało się, że wice-kurator, który odchodził z pracy, przekazał parcelę do spółdzielni mieszkaniowej, Ale trafiliśmy na nowego wice-kuratora, który prawdopodobnie był w konflikcie ze swym poprzednikiem, dość że udało się niekorzystną sprawę odkręcić po naszej myśli. Zacząłem szukać jakiegoś bardziej pomyślnego rozwiązania już nie u władz miejscowych, lecz u ludzi mających dostęp do centrum. Spotkałem się również z Jerzym Zawiejskim, który także włączył się do akcji, ale bez rezultatu. Moja żona pracowała wówczas na stanowisku dyrektora szkoły zawodowej dla niesłyszących i ona mi podpowiedziała, żeby spróbować namówić pana Czesława Przetockiego, aby zajął się sprawą. On w czasie wojny sąsiadował z matką Józefa Cyrankiewicza, gdy ten był w obozie w Auschwitz. Pan Przetocki pomagał jego matce. Pewnie Cyrankiewicz o tym pamiętał. Czesław Przetocki bez zastrzeżeń zgodził się na współpracę. Jesienią 1964 roku otwierano nową szkołę podstawową dla dzieci niesłyszących w Krakowie. Przewodniczącym komitetu był pan Przetocki. Na uroczystość zaproszono szefa Urzędu Rady Ministrów - Janusza Wieczorka, który miał bardzo życzliwy stosunek do niewidomych. Zwracam się więc do dyrektorki naszej szkoły: "Chodźmy na otwarcie, może uda się coś załatwić z Wieczorkiem. Pani Janik odpowiedziała : "ja muszę być wobec władz kuratoryjnych w porządku, ale pan może"... Kupiliśmy kwiaty i w czasie uroczystości otwarcia, przewodniczący komitetu rodzicielskiego - pułkownik Witold Witwicki i jego córka - niewidoma uczennica i ja - podeszliśmy do ministra Wieczorka i wręczyliśmy mu kwiaty. W bardzo krótkiej rozmowie, poinformowałem ministra, że mamy zamiar budować szkołę dla niewidomych i pozyskałem na przewodniczącego komitetu Czesława Przetockiego, prosimy zatem pana ministra o pomoc. Powiedział, żeby przyjść po uroczystości. Więc poszliśmy - dyrektorka Janik, Władysław Poleski i ja. Poprosiłem go o patronat. Dyrektorka przedstawiła sytuację szkoły. Pan minister powiedział, żeby przysłać delegację, więc trzeba było powołać komitet. Prezes Poleski, płk Witwicki i ja przeforsowaliśmy kandydaturę Przetockiego na przewodniczącego komitetu.

Teraz należało komitet zarejestrować w Wydziale Spraw Wewnętrznych w Krakowie, aby otrzymał osobowość prawną, bo inaczej nie będzie mógł prowadzić inwestycji. Władze miejskie odmówiły. I znowu konsternacja.

Zastanawiając się w gronie krakowskiego aktywu PZN nad rozwiązaniem problemu, wpadliśmy na pomysł, żeby komitet uplasować, jako komórkę Zarządu Głównego Związku, ale wtedy PZN musiałby prowadzić budowę, jako inwestor. Pojechałem do prezesa Madeja i przekonałem go, że załatwienie tak ważnej i trudnej sprawy będzie dla naszej organizacji wielkim sukcesem. Komitet został zarejestrowany, jako komórka Związku, a Zarząd Główny podjął się funkcji inwestora. Pan Przetocki był człowiekiem bardzo bojowym i tu został użyty jako taran, który przełamał wszelkie opory i przeszkody. W pierwszej delegacji do ministra Wieczorka, pojechaliśmy we trzech - Witold Witwicki, Czesław Przetocki i ja, a że w tych sprawach się najlepiej orientowałem, przeto mnie wytypowano do zreferowania sprawy. Poprosiłem ministra Janusza Wieczorka o rozpoczęcie budowy w przyszłej pięciolatce, a on mówi: "Po co w przyszłej pięciolatce, weźmiemy poza planem jeszcze w tej". Poczułem wtedy powiew władzy.

Pan Przetocki rzeczywiście był motorem, ale jak już tu mówiliśmy, była to postać barwna. Niektórzy znajomi posądzali go o psychopatię, bo był niezmiernie pobudliwy, a swe opinie o ludziach wyrażał w bardzo ostrej, często wulgarnej formie, więc kłopotów było niemało. Kiedy już nazbierało się dużo przewinień ze strony Czesława Przetockiego, bo bardzo urągał władzom PZN, znów przy pomocy ministra Janusza Wieczorka, udało się go odsunąć od sprawy . Przewodniczącym komitetu budowy został płk Witold Witwicki. Jak więc widać z niniejszej opowieści, różnych trudności i okoliczności wymagających mocnych nerwów, było sporo, ale szkoła została wybudowana i we wrześniu 1968 uczniowie i pedagodzy rozpoczęli nowy rok szkolny, w pięknym, nowoczesnym budynku.

Powiedzmy jeszcze raz - największe zasługi w wybudowaniu szkoły, ze względu na swój przebojowy charakter, miał Czesław Przetocki, ale mój udział także nie był bez znaczenia. najważniejsze było, że nie dopuściłem do odebrania szkole działki, że moja żona pomyślała o skontaktowaniu się z Przetockim i że przekonałem prezesa Madeja, aby PZN podjął się prowadzenia tej budowy, jako generalny inwestor.

Kończąc swe wystąpienie, chciałbym jeszcze podać kilka najbardziej aktualnych informacji. 9 grudnia 1965 wmurowano akt erekcyjny w fundamenty nowej szkoły. Budowa obiektu o całkowitej powierzchni użytkowej 5736 metrów kwadratowych trwała 3 lata. Kryty basen oddano w 1971 roku . Następny, bardzo dynamiczny, etap w rozwoju ośrodka rozpoczął się w roku 1985, gdy dyrektorem został Mieczysław Kozłowski. Niespełna rok później, zaczęła się nadbudowa drugiego piętra budynku szkolnego. Obiekt uzyskał dodatkowo 5 sal lekcyjnych i jedno mieszkanie służbowe.

Wraz z rozwojem ośrodka powstają różne koła zainteresowań, zespoły wokalne i instrumentalne, które zdobywają uznanie nie tylko w środowisku, ale także w szkołach masowych, na akademiach. Dyrekcja szkoły nie poprzestaje na rozwijaniu krajowych kontaktów. Dzieci z wychowawcami zaczynają wyjeżdżać do Anglii, Holandii, Niemiec, Francji. Na 40 lecie szkoły otrzymuje ona imię patrona - Włodzimierza Dolańskiego.

W lutym 1992 roku zostaje otwarty nowy internat, w którym mieszczą się 24 sypialnie, sala komputerowa, świetlice, 4 pokoje rewalidacyjne, siedem sal muzycznych, studio nagrań. W szkole uczy się ponad 330 uczniów, w tym 60 w szkole muzycznej I stopnia. Kształci ich ponad setka nauczycieli, a opiekuje się nimi 50 wychowawców.

Napoleon Mitraszewski

Na wstępie chciałbym powiedzieć, że jestem absolwentem wileńskiej szkoły dla niewidomych i przebywałem w niej od samego początku prawie do końca czyli od 1928 do 1939 roku. W ostatnich latach już się tam nie uczyłem, gdyż uczęszczałem do szkoły średniej, ale nadal mieszkałem w internacie. Stamtąd zachowałem najmilsze wspomnienia, przekonania etyczne i zamiłowania estetyczne.

Szkoła wileńska powstała z inicjatywy Marii Strzewińskiej - niewidomej lekarki- internistki, która po zachorowaniu na tyfus plamisty, straciła wzrok. Przekwalifikowała się wówczas zawodowo i po ukończeniu Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej w Warszawie - została nauczycielką. Przyjaźniła się z prof. Marią Grzegorzewską i za jej radą- zorganizowała w Wilnie Towarzystwo Kuratorium nad Ociemniałymi.

Wielką zasługą tej organizacji było powołanie do życia w Wilnie szkoły z internatem dla dzieci niewidomych. Nauka rozpoczęła się w 1928 roku. Pięć lat później, Towarzystwo Kuratorium nad Ociemniałymi wystąpiło do sądu o przywrócenie szkole obiektu, w którym jeszcze za czasów carskich znajdował się zakład dla niewidomych. Towarzystwo wileńskie proces wygrało i zakład został przeniesiony do znacznie obszerniejszych pomieszczeń przy ulicy Wielka Pohulanka.

Oprócz dzieci ze szkoły podstawowej pani Maria Strzemińska rozpoczęła kształcenie osób dorosłych w koszykarstwie, ale jednocześnie z lekcjami dokształcającymi ogólnie. Gdy już byli wykwalifikowanymi fachowcami, uruchomiono zakład pracy koszykarzy. W 1936 roku, dr Maria Strzemińska postanowiła utworzyć szkołę średnią dla dorosłych. Była to chyba pierwsza w naszym kraju szkoła średnia dla niewidomych, raczej o profilu administracyjno-handlowym. Niestety, do wybuchu wojny nowa placówka nie uzyskała praw normalnej szkoły. Pani Strzemińska kierowała całym zakładem, ale nie tylko - uczyła historii oraz matematyki. Nie mieliśmy żadnych podręczników i nauka odbywała się w systemie pogadankowym. Dziś muszę przyznać, że ta metoda bardzo utrwalała w pamięci materiał do nauczenia. W czasie lekcji słuchaliśmy prelekcji, a następnie w godzinach popołudniowych zapisywaliśmy treść tych pogadanek w zeszytach i na następnej lekcji korygowało się zapisy. Do dziś pamiętam poznawane wówczas tematy, zwłaszcza z polskiego i historii.

Marianna Wysocka

Jestem absolwentką szkoły w Laskach. Wprawdzie byłam tam tylko trzy lata, ale w tym okresie skorzystałam bardzo dużo. przed przyjazdem do Lasek, miałam ukończoną jedynie szkołę powszechną, natomiast opuszczając ośrodek, byłam przygotowana do pracy w kilku zawodach. Zaczęło się od powtórzenia klasy siódmej. Moim pierwszym zadaniem było poznanie brajla. Uczyła mnie osoba widząca. Wtedy jeszcze sporo widziałam, ale pani nauczycielka nie pozwoliła mi czytać wzrokiem. Zasłaniała mi oczy. pisma braillea nauczyłam się bardzo szybko. To jednak nie wystarczyło. Koleżanki robiły notatki skrótami, więc i ja musiałam się ich nauczyć.

Mam wielkie uznanie dla wykładowców w laskowskiej szkole. Wkładali dużo wysiłku w pracę z tymi, którzy chcieli się czegoś nauczyć. Obok widzących, Byli również nauczyciele niewidomi.

Zawdzięczam bardzo wiele pani Laurze Kremky, która uczyła francuskiego. Dzięki jej zdolnościom pedagogicznym, miałam do końca dobre oceny.

Drugą, bardzo dobrą niewidomą nauczycielką była siostra Bonifacja . Uczyła nas, między innymi- pisania na maszynie czarnodrukowej. Dzięki niej, pozwolono nam wziąć maszynę do pokoju . To była nowość. Ogromnie dużo mam do zawdzięczenia siostrze Michaeli. Starała się o urozmaicenie młodzieży zajęć, również pozalekcyjnych. Organizowała, między innymi - różnego rodzaju robótki ręczne, głośne czytanie książek oraz przedstawienia teatralne. W tych przedstawieniach brały udział całkowicie niewidome dzieci. Uczyła jak się poruszać na scenie.

Lubiłyśmy także rytmikę. Te lekcje wyrabiały koordynację ruchów. Zajęcia z rytmiki Prowadziła pani Sawicka. Ćwiczenia tego rodzaju obficie procentowały w późniejszym naszym życiu.

Z przyjemnością i niemałą satysfakcją wspominam zajęcia nazywane: przysposobieniem do przemysłu. Pomocnikiem Henryka Ruszczyca w prowadzeniu warsztatów był słabo widzący pracownik - Jan Kaziród. Zorganizowano cykl produkcyjny wieszaków. W tej grupie było ponad dwadzieścia osób. Mieliśmy także zajęcia związane z montażem urządzeń elektrotechnicznych.

Czasem słyszy się narzekania, że Laski nie nauczyły tego czy tamtego. Jest to nieprawda. Jeśli ktoś chciał, mógł się nauczyć wszystkiego. Ja chodziłam do kuchni, bo mnie te sprawy interesowały. Chodziłam również do dzieci w przedszkolu, bo lubiłam spotkania z maluchami, a ponadto chciałam się jak najwięcej nauczyć.

Ważną rolę w życiu laskowskiej młodzieży odgrywał chór , który przez prawie trzydzieści lat prowadził Witod Friemann. Profesor dbał o to, aby chór prezentował się jak najlepiej, stał w równym szyku i wszyscy byli dobrze ubrani. Obowiązywała zasada, że zachowujemy się, jak ludzie widzący. Nieraz mistrz zwracał nam uwagę, że nieporządnie stoimy, robił to może czasem za ostro, ale to wyszło nam na dobre. Chór cieszył się wielkim uznaniem słuchaczy, a koncertów było bardzo dużo. Kilka razy występowaliśmy W radiu.

Laski, choć byłam tam niedługo, uwrażliwiły moje odczucia, otworzyły na kulturę, na świat i ludzi.

Zofia Krzemkowska

Od dawna istnieje w naszym szkolnictwie i z biegiem lat się nasila problem niewidomych nauczycieli. Kiedyś brano pod uwagę opinię prof. Marii Grzegorzewskiej, że w szkole specjalnej może pracować do 50 procent niewidomych nauczycieli. Niestety, sytuacja pod tym względem obecnie wygląda bardzo źle. Tacy pedagodzy to tylko jednostki i to reprezentujące starsze pokolenie, natomiast nie ma dopływu ludzi młodych.

Przyczyny są różne. Nie bez znaczenia jest fakt, że zawód nauczycielski jest trudny i odpowiedzialny, ale skoro mamy ponad dwustu niewidomych studentów, a wśród nich wielu uczących się na kierunkach pedagogicznych - powinniśmy na to zagadnienie spojrzeć bardziej praktycznie. To właśnie oni powinni zastępować w szkole nauczycieli odchodzących na emeryturę.

Uważam, że najlepszym wzorcem zrehabilitowania jest dobry niewidomy nauczyciel i dlatego PZN, chcąc realizować rehabilitacyjne w szkołach, powinien podejmować starania zmierzające do promowania wszelkich przedsięwzięć idących w tym kierunku. Znam placówki szkolne, w których nawet pisma Brajlle.a uczą osoby widzące, choć istnieją możliwości innych rozwiązań, sprzyjające wykorzystywaniu kwalifikacji nauczycieli z inwalidztwem wzroku .

Moim zdaniem, w szkołach dla niewidomych za mało mówi się o sprawach niewidomych. Nie powinny to być tematy jedynie okazjonalne, na przykład przy zakończeniu nauki, gdy absolwentom trzeba pomóc w dalszej drodze życiowej. Powinien to być systematycznie realizowany program.

Uważam ponadto, że za mało popularyzuje się dokonania nauczycieli, którzy, dzięki swym osiągnięciom, powinni znaleźć swe miejsce w historii ruchu niewidomych. Jako przykład niech posłuży sylwetka Zbigniewa Figurskiego – niewidomego nauczyciela, matematyka, szanowanego, cenionego i lubianego przez młodzież i pedagogów - dyrektora szkoły w Bydgoszczy. Odnosi się to również do Kazimierza Kurzewskiego, który w latach 50., przez wiele sezonów, kierował centralnymi koloniami dla niewidomych dzieci. Jednocześnie, będąc członkiem Zarządu Głównego PZN, odgrywał istotną rolę w komisji zajmującej się pomocami naukowymi i rehabilitacyjnymi dla uczącej się młodzieży. Zygmunt Sawilski, również z Bydgoszczy, jeszcze w latach 50. ręcznie przygotowywał wypukłe, bardzo praktyczne mapy, które do dziś służą niewidomym uczniom. On także ma wielkie zasługi nie tylko w ogólnym kształceniu dzieci, ale również w wytwarzaniu różnych pomocy do nauki. I wreszcie sprawa ośrodka rehabilitacji i szkolenia, w którym, jako nauczycielka, pracuję od lat ponad trzydziestu. Wprawdzie ośrodek nastawiony jest głównie na kształcenie osób dorosłych, ale zajmuje się także młodzieżą. Mamy takie kierunki szkolenia, jak telefonistyka, studium administracyjno-biurowe i masaż. Dla młodzieży organizuje się kursy organistowskie. Tak więc Ośrodek ma istotny udział w pracy dla młodzieży.

Krystyna Krzemkowska

Jak wynika z wypowiedzi kolegów, mamy w Polsce 10 szkół dla niewidomych dzieci. Moim zdaniem, jest ich za dużo. Szkoły te nie różnią się od siebie, nie mają żadnej specjalizacji ani z tytułu inwalidztwa uczniów, poza wadami wzroku, ani w zakresie profilu kształcenia. We wszystkich ośrodkach, szkolnictwo zawodowe i ogólnokształcące się powiela.

Ostatnio, w celu pozyskania nowych uczniów, tworzy się klasy integracyjne czyli do szkół dla niewidomych przyjmuje się młodzież pełnosprawną. Z moich obserwacji wynika, że ta forma jest co najmniej dyskusyjna.

Chcę jeszcze wrócić do zagadnienia współpracy kierownictwa PZN z niewidomymi uczącymi się w wyższych uczelniach. Każdy z nas zauważa coraz ostrzejszy kryzys wynikający z braku kandydatów na odpowiedzialne stanowiska w zakładach i jednostkach organizacyjnych Związku, mimo, że obiektywnie chętnych i wykwalifikowanych niewidomych i słabo widzących byłoby wielu. Pragnę jeszcze raz podkreślić potrzebę bliższej współpracy z młodzieżą i organizowanie w tym celu turnusów wypoczynkowo-rehabilitacyjnych, takich, jakie odbywały się w latach minionych. Ułatwiały one wzajemne poznanie się i uzupełnianie kadry pracowniczej PZN najbardziej zdolnymi i energicznymi, młodymi ludźmi. Warto wrócić do form dawniej wielokrotnie sprawdzonych.

Danuta Tomerska

Od początku organizacji drukarni brajlowskiej, zwracano dużą uwagę na wydawanie pismem wypukłym podręczników dla szkół podstawowych. Zaczęto od podręczników dla klas matematycznych, które adaptował niewidomy nauczyciel - Stefan paliński. Pracował w Instytucie dla głuchoniemych w Warszawie. Tam do końca lat 50. były dwie klasy dla dzieci niewidomych.

Nad adaptacją podręczników humanistycznych pracowała już nasza związkowa redakcja w latach 1953-1955. W Następnej kolejności były podręczniki dla szkół średnich. Dużym powodzeniem w tym czasie cieszyła się brajlowska muzykografia i niektóre podręczniki do nauki muzyki. Podręczniki sprzedawano szkołom po cenach wydawnictw czarno-drukowych, chociaż koszt ich był wielokrotnie większy, ale te rozwiązania budziły wiele dyskusji. Zarząd Główny chciał, żeby szkoły płaciły pełną cenę, ponieważ były one w gestii Ministerstwa Oświaty i Wychowania, a nie Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, jednak te komplikacje nie miały wpływu na drukowanie książek i odbiorcy nie mieli z tego tytułu żadnych kłopotów.

Sprawa kosztów ostatecznie została załatwiona w 1966 roku. Ich finansowanie przejęło Ministerstwo Oświaty i Wychowania. I od tego czasu szkoły, a raczej uczniowie szkół podstawowych i średnich, otrzymywali i nadal otrzymują podręczniki bezpłatnie. Nasza redakcja Wydawnictw Nieperiodycznych w powiązaniu z Państwowymi Zakładami Wydawnictw Szkolnych również patronowała produkcji podręczników już na znacznie szerszą skalę. Od czterech lat Zakład Nagrań i Wydawnictw PZN zaczął wydawać podręczniki powiększonym drukiem dla uczniów słabowidzących. Wszystkie koszty pokrywa Ministerstwo Edukacji Narodowej. Rocznie wydajemy około 25 tytułów w wersji brajlowskiej dla szkół podstawowych i średnich, gdyż tylko takie są możliwości naszego zakładu. Tyle samo podręczników wydajemy drukiem powiększonym.

W latach 90. sprawa się mocno skomplikowała, ponieważ, o ile kiedyś były podręczniki zlecane przez Ministerstwo Oświaty i obowiązywały we wszystkich szkołach to teraz są różne wydawnictwa i dyrektorzy szkół wybierają sobie różnych autorów i wydawnictwa . Musimy więc realizować zróżnicowane życzenia szkół.

Światło wiedzy i kultury.

Józef Szczurek

Organizatorzy naszego konferencyjnego spotkania postawili przede mną trudne zadanie: rozpoczęcie dyskusji na temat kultury, a przecież pojęcie to obejmuje tak wiele płaszczyzn naszego życia - wszelką twórczość i jej odbieranie, wiedzę, rekreację, sport - że chcąc je omówić nawet bardzo powierzchownie, należałoby poświęcić na to ogromnie dużo czasu. postaram się więc jedynie zasygnalizować niektóre wydarzenia i kierunki występujące w działalności niewidomych w ostatnich kilkudziesięciu latach, z przekonaniem że następni mówcy znacznie wzbogacą i uzupełnią poruszone zagadnienia.

Do spraw kultury, Polski Związek niewidomych, od początku swego istnienia, przywiązywał bardzo dużą wagę . Już Związek Pracowników Niewidomych zaczął w 1948 roku wydawać "Pochodnię", "Światełko" - dwutygodnik dla dzieci i pierwsze książki. Kiedy przewodniczącym Zarządu Głównego został mjr Leon Wrzosek, po przeniesieniu drukarni z Gdańska do Warszawy, zaczęła się szybko rozwijać działalność Związku w różnych kierunkach, a więc wydawanie książek, podręczników i czasopism, organizowanie życia świetlicowego, nauka czytania i pisania brajlem.

W większych skupiskach niewidomych powstawały rozmaite zespoły - muzyczne, wokalne, recytatorskie, sportowe.

W okresie najbardziej intensywnej działalności Związek miał ponad 200 własnych świetlic. Niektóre z nich odznaczały się wielką żywotnością, inne były nieco mniej aktywne, ale we wszystkich koncentrowało się życie kulturalne związku . Tam rodziły się i ujawniały talenty, niewidomi mieli możliwość wyżycia się, a jednocześnie przełamania oporów psychicznych związanych z publicznym wystąpieniem. Jest to jeden z najważniejszych elementów rehabilitacji. Poprzez udział w rozmaitych zespołach i akcjach świetlicowych ludzie społecznie i psychicznie dojrzewali, uczyli się, jak korzystać z dóbr kultury dostępnej całemu społeczeństwu i jak zdobywanie tych umiejętności organizować i ułatwiać innym.

W życiu każdego człowieka bardzo istotną potrzebą jest wypoczynek, rekreacja, która może przybierać różne formy- aktywność kulturalna, turystyka, sport. O wypoczynku zorganizowanym dla dorosłych niewidomych możemy mówić, gdy Związek odzyskał dom wypoczynkowy w Muszynie, co stało się w 1956 roku. Od tego czasu setki i tysiące ludzi mogły tam przyjeżdżać, wypoczywać, spotykać się, poznawać i nawiązywać przyjaźnie. Wkrótce też w Muszynie zaczęto organizować różne kursy rehabilitacyjne i obozy sportowe. W latach 80. i 90. PZN uruchomił inne domy wypoczynkowo-rehabilitacyjne, teraz Związek w różnych częściach kraju ma ich cztery i dużo więcej niewidomych i członków ich rodzin może z nich korzystać. Placówki te odegrały ważną rolę w organizowaniu działalności rekreacyjnej.

Już w swym zaraniu, Polski Związek Niewidomych, doceniał znaczenie ruchu, sportu i turystyki dla wszechstronnego rozwoju i zdrowia niewidomych, toteż od początku organizowano letnie kolonie dla dzieci i obozy sportowe dla młodzieży. Pierwszy raz na obozie tego rodzaju niewidomi spotkali się w 1952 roku w Szarczu, w województwie zielonogórskim. Rok później, i ja miałem szczęście przebywania w Szarczu i mogłem się przekonać, jak wielkie było to przeżycie dla każdego uczestnika.

Zderzenie z prawdziwym sportem, jego trudami, satysfakcjami i radościami - pozostawało, jako wspaniałe doświadczenie na całe życie. Każdy z nas dopiero wtedy miał możliwość poznania co to jest lekkoatletyka, rzut kulą, dyskiem, skok w dal i trójskok, pływanie i wiosłowanie po wielkim jeziorze. Wszystko to przestało być pustym dźwiękiem. Nie wspominam już o formie fizycznej i psychicznej, o kondycji i odporności, jaką tam każdy zdobywa, co pozytywnie owocowało przez długi czas.

W późniejszych latach podobne obozy, choć nieco zmodyfikowane, za każdym razem w innych miejscowościach, były organizowane przez Zarząd Główny PZN prawie do końca lat 70. Dzięki temu młodzi ludzie mogli poznać się wzajemnie oraz wyżyć się turystycznie i sportowo.

Omawiając zagadnienie kultury w aspekcie rekreacji, nie można pominąć działalności Związku Spółdzielni Niewidomych w tej dziedzinie. Związek ten, z własnej inicjatywy i poprzez stowarzyszone w nim spółdzielnie, przez trzydzieści lat, organizował setki turnusów sportowo-rehabilitacyjnych, pieszych rajdów imprez turystycznych. I tam również niewidomi i ich bliscy zdobywali kondycję fizyczną i psychiczną, przełamywali różne opory, pozbywali się kompleksów i braku poczucia wartości. Dzięki tym turnusom i obozom tysiące ludzi mogły pozbyć się niewiary w swe możliwości i włączyć się normalny nurt życia społeczeństwa.

W rozwoju szerzej pojętej kultury niewidomych w Polsce w ostatnim pięćdziesięcioleciu bardzo ważną rolę odegrały czasopisma. To one pobudzały do działalności kulturalnej, inspirowały do pracy zawodowej i społecznej, uwrażliwiały na potrzeby drugiego człowieka, zachęcały do sięgania po coraz nowe sukcesy. W prasie znajdowały odbicie nasze dążenia, radości, zawody i oczekiwania. Doceniając wielkie znaczenie czasopism, PZN przez cały czas rozwijał i wzbogacał działalność na tym polu.

Dr Włodzimierz Dolański, organizator zjednoczonego ruchu niewidomych, już we wrześniu 1948 roku powołał do życia miesięcznik "Pochodnia", który do dziś, stale się rozwijając, podejmuje najtrudniejsze zadania. Czasopismo przez kilkanaście lat wychodziło jedynie w brajlu, a od 1966 roku wydawane jest również w druku zwykłym. Chcąc zwiększyć jego dostępność dla czytelników, na początku lat 80. zaczęto je również nagrywać na kasety magnetofonowe.

Z tematycznych dodatków do "Pochodni", z biegiem czasu powstawały samodzielne czasopisma. Tak właśnie zrodziły się: "Niewidomy Spółdzielca", "Niewidomy Masażysta", "Głos Kobiety", "Encyklopedia Prawa" i esperancki kwartalnik- "Pola Stelo". Szersze omówienie wszystkich wydawnictw prasowych zabrałoby zbyt dużo czasu, dlatego podam tylko ich tytuły w porządku alfabetycznym. Te, które wychodzą do dziś, mają tylko jedną datę - początek, natomiast przy czasopismach, które już zakończyły swe istnienie, jest początek i koniec wychodzenia. "Biuletyn Ośrodka Informacji, Promocji i Postępu Technicznego PZN" - czerwiec 1996 "Credo" - wrzesień 1990 "Cross" - styczeń 1996 "Dłonie i Słowo" Lipiec 1996 ,s 109 "Encyklopedia Prawa" - styczeń 1974 "Głos Kobiety" Styczeń 1963 "Informator Książkowy" - czerwiec1963 -marzec 1990 "Magazyn Muzyczny - styczeń 1963 "Nasz Świat - styczeń 1957 "Niewidomy Masażysta" - styczeń 1957 "Niewidomy Spółdzielca" styczeń 1962 "Nasze Dzieci" - styczeń 1986 "Problemy Ekonomiczne i Społeczne" - styczeń 1973 - grudzień 1991 "Promyczek" - maj 1953 "Przegląd Tyflologiczny" - styczeń 1974 "Pola Stelo" - styczeń 1959 "Światełko" - maj 1949 "Życiu naprzeciw" - maj 1989

Na zakończenie chciałbym podkreślić, że "Pochodnia" może się ukazywać od tak dawna i być tak blisko czytelnika, dzięki zbiorowej mądrości i aktywności całego naszego środowiska, bo przecież większość artykułów, zawsze tak było i tak jest teraz, pochodzi od autorów, którzy nie są profesjonalnymi dziennikarzami, żyją na co dzień rozmaitymi sprawami - ale chcą dzielić się z innymi swoimi odczuciami i spostrzeżeniami. Bez ich wrażliwości i aktywności, czasopismo musiałoby mieć zupełnie inny charakter i na pewno ze szkodą dla całej naszej społeczności. Chciałbym gorąco podziękować wszystkim, niewidomym i widzącym działaczom, którzy przez te kilkadziesiąt lat współpracowali z nami, przysyłali listy, artykuły i oceny, radzili co i jak robić, aby nasza praca dawała dobre rezultaty, a "Pochodnia" coraz jaśniej oświecała umysły i ogrzewała serca.

Danuta Tomerska

Dobra książka to podstawa kultury, wiedzy i rozwoju osobowości każdego człowieka, dlatego chciałabym przedstawić koleje czytelnictwa wśród niewidomych na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Muszę więc zacząć od Działu Wydawniczego Polskiego Związku Niewidomych, gdyż to właśnie jego pracownicy przygotowywali książki i czasopisma czyli to wszystko co służy rozwojowi czytelnictwa. Najpierw więc o drukarni.

Jej początki sięgają roku 1951. Mieściła się w dwu pokojach na ulicy Wolskiej w Warszawie. Dwaj niewidomi maszyniści pisali tekst na blaszanej kliszy na maszynie, a na dole znajdowała się introligatornia. Pierwszym kierownikiem drukarni, już wtedy, był inżynier Tadeusz Biernacki, doskonały organizator, profesjonalista. Wzrok stracił w czasie okupacji. Studia na Politechnice skończył przed wojną. Pod jego kierownictwem drukarnia od początku była placówką dobrze zorganizowaną.

Drukowano "Pochodnię", która już trzy lata wcześniej rozpoczęła swój żywot w Gdańsku, a także dwa czasopisma dla dzieci - "Światełko" i "Promyczek". Ważną pozycję stanowiła Wszechnica Radiowa.

Już w 1951 roku rozpoczęto wydawanie książek brajlowskich. Pierwszą pozycją była "Opowieść o prawdziwym człowieku" Borysa Polewoja. W dużym nakładzie wyszedł zbiór opowiadań, wśród których był również "Latarnik" Sienkiewicza. Oprócz klasyki literatury drukowano książki polityczne, które traktowały o ówczesnej rzeczywistości.

Duże zmiany nastąpiły w 1953 roku. Drukarnia została przeniesiona na ulicę Krajowej Rady Narodowej. Lokal był bardzo marny, ale miał większą powierzchnię. I tam powstał tak zwany Zakład Tyflograficzny, który składał się z Biura Wydawnictw i drukarni. Do Biura Wydawnictw należały redakcje, kolportaż, tam też była administracja i właśnie drukarnia.

Funkcję Redaktora naczelnego "Pochodni" powierzono Jadwidze Stańczakowej. W redakcją czasopism dziecięcych kierowała Halina Banaś, a redakcją wydawnictw nieperiodycznych - najpierw Barbara Fuksiewicz, a potem ja. Działalność całego zakładu tyflograficznego była podporządkowana dyr. Janowi Marynowskiemu, - doświadczonemu organizatorowi. Łączyła go wielka przyjaźń z mjr Leonem Wrzoskiem, toteż gdy w 1956 roku Wrzosek zrezygnował ze stanowiska prezesa Zarządu Głównego - Marynowski rozstał się z nami.

W 1956 roku oddano do użytku nowy gmach na ulicy Konwiktorskiej w Warszawie i wtedy Zakład Tyflograficzny, przeniesiony do nowego budynku, stracił swą odrębność i stał się działem wydawniczym Polskiego Związku Niewidomych. Działo się to już za prezesury Mieczysława Michalaka, któremu zlikwidowanie zakładu i włączenie go do Zarządu Głównego należy zaliczyć na duży minus gdyż ten fakt mocno ograniczał działalność placówki. Na szefa Działu Wydawniczego mianowano niedowidzącego członka Związku, Sylwestra Grochowskiego, który miał koordynować pracę redakcji. Starsi działacze PZN na pewno pamiętają go do dziś, gdyż była to bardzo barwna postać. W nowym budynku, dzięki dużej powierzchni, można było znacznie zwiększyć produkcję i określić kierunek polityki wydawniczej. Staraliśmy się wzbogacać różne działy bibliograficzne. Kiedy w 1956 roku nastąpiła odwilż polityczna, mogliśmy sięgnąć po literaturę zachodnią, egzystencjalną, po trudniejsze tytuły. Dzięki temu zbiór książek drukowanych w brajlu został bardzo urozmaicony i wzbogacony. Książki były przekazywane po cenach wydawnictw czarnodrukowych do Biblioteki Centralnej i do okręgowych bibliotek PZN. Drukowano ich przeważnie około dwudziestu egzemplarzy. większy nakład miały tylko podręczniki.

Do najbardziej zasłużonych pracowników drukarni w tamtym okresie należą: Dobrosław Spychalski, który dopiero w 1956 roku przeszedł do Biblioteki Centralnej, Andrzej Galbarski - pracujący w Zakładzie wydawnictw do dziś, Zygfryd Wróblewski, obecnie telefonista w Zarządzie Głównym - to właśnie on przepisał w brajlu pierwszą książkę: "Opowieść o prawdziwym człowieku" - oraz dwaj korektorzy - Stanisław Makowski i Feliks Woźniak.

Książka brajlowska miała dominującą pozycję do początku lat 60. Z któregoś wyjazdu zagranicznego prezes Mieczysław Michalak przywiózł rewelację o książce mówionej. Wtedy przystąpiono do organizowania studia nagrań. Organizacyjnie i technicznie było ono podporządkowane inżynierowi Biernackiemu, a od strony merytorycznej - Sylwestrowi Grochowskiemu i mnie.

Zaczęło się od przyjęcia przez Zarząd Główny uchwały o utworzeniu studia nagrań. Początki były bardzo prymitywne. Na studio przeznaczono dwa pokoje, lekko wyciszone. Nagrywało się i kopiowało na magnetofonach "Melodia". Pierwsze książki nagrywali amatorzy. Dotychczas podawaliśmy, że pierwszą próbą nagraniową była powieść: "Popiół i diament" Jerzego Andrzejewskiego, ale faktycznie pierwszą nagraną książką był zbiór opowiadań Kazimierza Brandysa - "Pan z laską". Kopiowanie kilku egzemplarzy trwało pół dnia.

W rozwoju studia w sferze organizacyjnej i technicznej duże zasługi ma inżynier Adolf Rode - akustyk, przedwojenny radiowiec, pracownik Polskich Nagrań. Potem się zauroczył naszą placówką, w którą włożył bardzo dużo pracy, serca i inicjatywy. Dzięki niemu i inż. Tadeuszowi Biernackiemu udało się zdobyć kopiarkę z Politechniki Warszawskiej, która w ciągu kilku minut wykonywała cztery kopie. Tę kopiarkę obsługiwał Roman Powała, który do tej pory, już prawie czterdzieści lat, u nas pracuje.

W 1962 roku, kiedy nasze studio nagrań osiągnęło odpowiedni poziom organizacyjny i techniczny, zgłosili się do nas lektorzy - profesjonaliści - Jerzy Bokiewicz, Stella Weber, Maria Graczyk, Maryla Pawłowska, Zbigniew Lutogniewski, Ksawery Jasieński, jeden z najbardziej lubianych lektorów pracujący do dziś. Oni byli pierwsi, wielu już nie żyje. Kiedy przenieśliśmy się do nowego gmachu Biblioteki Centralnej, a było to w 1975 roku, mieliśmy już trzy profesjonalne studia nagrań. Mogliśmy coraz więcej książek nagrywać.

W 1971 roku, Tadeusz Biernacki przeszedł na emeryturę, a po nim stanowisko kierownicze objął Zdzisław Silecki, który wcześniej pracował, jako drukarz. W tym okresie powstał Zakład Wydawnictw i Nagrań, który jak kiedyś Zakład Tyflograficzny, oddzielił się w jakimś sensie od Zarządu Głównego PZN. Miał własną strukturę organizacyjną i administracyjną, własne finanse i rządził się przepisami obowiązującymi zakłady produkcyjne. Zdzisław Silecki został jego dyrektorem.

Chcąc intensyfikować rozwój czytelnictwa, należało dostarczać odpowiednie książki każdemu czytelnikowi, gdyż nigdy nie traktowaliśmy odbiorcę, jako pojęcie jednoznaczne. A zatem, w zależności od jego potrzeb intelektualnych i wykształcenia, trzeba było rozszerzyć wachlarz, stąd nasze studio opuszczały książki bardzo różne w sensie wartości literackich. Na początku nie dublowało się tytułów, które już były w brajlu. Nie nagrywaliśmy książek dla dzieci, wychodząc z założenia, że muszą mieć kontakt z pismem punktowym, ale rodzice, zwłaszcza niewidomi, dopominali się o te książki dla swoich pociech, więc zaczęliśmy je nagrywać. Nagrywaliśmy też pozycje trudniejsze i obszerniejsze lektury dla uczniów szkół średnich.

Nagrywanie książek dla dzieci spowodowało, że do współpracy lektorskiej poprosiliśmy aktorów. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że dziecko, słuchając książki, tylko wtedy może wyrobić sobie dobry gust estetyczny i intelektualny, jeżeli nagrania są w bardzo dobrym wykonaniu, umożliwiającym jak najlepszą percepcję dzieła. Pomysł z wybitnymi aktorami okazał się bardzo dobry.

Pierwszą książką, którą przeczytał aktor, był "Pałac " Wiesława Myśliwskiego w wykonaniu Zdzisława Wardejna, a potem - "Ptasi gościniec", który musiał być czytany przez lektora mającego kresowy akcent i wtedy poprosiliśmy Wacława Kowalskiego. W czasie stanu wojennego wielu aktorów znalazło w naszym studiu pracę. Nagraliśmy wówczas dużo książek w wykonaniu najwybitniejszych aktorów sceny polskiej.

Stanisław Kotowski

Z zagadnień, które omawiamy, chyba największym naszym sukcesem jest czytelnictwo książek. Nasze biblioteki są bogato zaopatrzone w różnorodną literaturę, którą ja się cieszę od 1963 roku, kiedy udało mi się zdobyć magnetofon.

Nieco gorzej jest z czasopismami. Historia to nie tylko fakty, które miały miejsce, ale także to, co powinno być, a czego nie było. Mamy kilkanaście tytułów różnorodnych czasopism i z tego się cieszymy. Nie mamy natomiast warunków, jakie są konieczne dla prawidłowego życia organizacji, dla demokracji, i udziału członków PZN w sprawowaniu władzy oraz orientowaniu się w sprawach środowiskowych. Nie dopracowaliśmy się od początku rzetelnej informacji na tematy związkowe, wymiany zdań a przecież tylko to mogłoby doprowadzić do prawidłowej oceny ludzi.

Konia z rzędem temu, kto znajdzie na łamach naszych wydawnictw prasowych jakieś polemiki, komentarze, dyskusje na sporne tematy dotyczące spraw niewidomych i celowości podejmowanych decyzji. Tak było w przeszłości, wówczas gdy w kraju panowała cenzura, kiedy ustrój mógłby być wolnym słowem zagrożony i tak jest nadal.

Istnieją liczne zagadnienia, często wątpliwe rozstrzygnięcia, interesujące członków PZN, ale na łamach naszej prasy nie znajdują one odpowiedniego oddźwięku. I to jest ten mankament o historycznym znaczeniu. Przez kilkadziesiąt lat nie dopracowaliśmy się niezbędnych dla prawidłowego rozwoju dobrych rozwiązań, a to bardzo utrudnia sprawne funkcjonowanie, uczciwe postępowanie władz i celową działalność organizacji.

Michał Kaziów

Sporo czasu spędziłem w Poznaniu, a tam wśród niewidomych kwitła działalność kulturalna - recytacje, czytelnictwo, śpiewanie. Kiedy tu Czesław Kryjom mówił o sporcie, to od razu przypomniały mi się te czasy, kiedy Jan Dziedzic prowadził grupy sportowe. Robili wysoką piramidę i Czesław skakał z jej szczytu. Wszystkim, którzy to oglądali, krew się w żyłach mroziła. Ja o swoim sporcie mogę powiedzieć, że jak na obozie dla studentów we Fromborku w 1963 roku skoczyłem w dal, to wylądowałem w Elblągu w szpitalu, bo złamałem sobie rękę w barku.

Omawiając zadania i ważność prasy brajlowskiej, warto podkreślić, że wielu naszych kolegów i koleżanek zdecydowało się pisać - Najpierw małe informacje i listy, potem większe publikacje, a niektórzy pisali nawet wiersze i opowiadania. Myślę, że powinno się je zebrać, jako dowód działalności kulturalnej, która pobudzała i rozwijała wyobraźnię młodych ludzi, mieszkających czasem gdzieś na zapadłych terenach. Kiedy słuchałem wystąpienia Danuty Tomerskiej, ze wzruszeniem przypominałem sobie jak sam siadałem do czytania książek brajlowskich. Warto pamiętać, że oczywiście odbywały się co pewien czas narady Komisji Wydawniczej, ale wiem, że to, co potem ukazywało się w brajlu i na kasetach magnetofonowych, to była głównie zasługa red. Tomerskiej.

Bardzo często dobierała tytuły książkowe, które nie były dostępne dla czytelników widzących. Wybrana przez nią literatura miała duże wartości patriotyczne, etyczne i wysokie walory artystyczne. Książki podnoszą naszą rangę, jako obywateli w oczach ludzi widzących.

Wspominałem, że prasa brajlowska spełniała funkcję inspirującą, Ale chciałbym też powiedzieć o boleśniejszej sprawie. Obecny tu red. Józef Szczurek często miał ataki na siebie. Próbowano go oddalić od pracy naczelnego redaktora. Pamiętam rok 1986, obchodziliśmy czterdziestą rocznicę powstania zjednoczenia ruchu niewidomych w Polsce. Po oficjalnych uroczystościach, zostali tylko członkowie Zarządu Głównego, ja byłem również z ramienia sądu koleżeńskiego i wówczas, ceniony przez nas Włodzimierz Kopydłowski, niestety niechętnie patrzący na red. Szczurka, dążył wszelkimi sposobami do jego usunięcia ze stanowiska. Wtedy ostro sprzeciwiłem się tym tendencjom. Uważałem, że red. Szczurek zasługuje, żeby cenić jego pracę.

Pamiętam i drugi przykład. Po Krajowym Zjeździe PZN w Łodzi, towarzysze z Komitet Centralnego byli bardzo oburzeni, że pozwoliliśmy sobie przeprowadzić wybory nie pomyśli władz partyjnych. Wtedy było to chyba w roku 1978, kiedy ocenialiśmy "Pochodnię" na Prezydium, Towarzysz Zdzisław Mordzak, gdy wszyscy wypowiedzieli się pozytywnie o czasopiśmie, pozwolił sobie na totalną krytykę "Pochodni" i redaktora, za opublikowanie reportażu z terenu, w którym opisano ciężką sytuację życiową niewidomego mieszkańca. Ten prawdziwy obraz się nie podobał, bo to niemożliwe, żeby istniała taka bieda. Doszło wtedy do ostrej polemiki.

Stanisław Błaszczyk- pracownik ZG PZN - w pewnym momencie podsunął karteczkę pani Lubicz, na której napisał: pani Halinko, jako członek honorowy Związku, ma pani prawo zabierać głos. Niech pani coś powie na ten temat. Pani Lubicz długo nie myślała. Wzięła nas wszystkich w obronę i redaktora. Powiedziała: panie instruktorze z Komitetu Centralnego, niech pan tym naszym niewidomym pozwoli się smażyć we własnym sosie, nie są oni głupi, wiedzą co piszą i robią. Doszło do strasznej awantury. Towarzysz Mordzak wykrzyknął, że więcej jego noga na Konwiktorskiej nie stanie.

Oczywiście musiał przychodzić, bo nie on o tym decydował, ale obroniliśmy "Pochodnię". Myślę, że ten moment był ważny i warto pamiętać, że nie zawsze koledze Szczurkowi łatwo się pracowało. Dobrze że jest między nami, nadal wierny sprawom niewidomych.

Red. Józef Szczurek ceni sobie bardzo korespondentów z terenu, przyciąga ich, namawia do pisania. Uważam, że należy mu się uznanie i wdzięczność za wytrwałość i postawę spokojną, cichą. Nigdy nie próbował z tych różnych przykrych historii robić jakichś dramatów.

Czesław Kryjom

Moi przedmówcy podkreślali w swych wystąpieniach, że poznańskie środowisko niewidomych w pierwszych latach po wojnie, było bardzo aktywne w różnych dziedzinach, a wśród nich, także w działalności kulturalnej. Tak się składało, że w rozmaitych przedsięwzięciach brałem czynny udział, mogę więc przekazać kilka spostrzeżeń opartych na własnej praktyce. Uważam, że należy pamiętać o naszych pionierach, którzy na samym początku ręcznie przepisywali książki w brajlu. Książek nie było dużo, ale krążyły od jednego do drugiego czytelnika i wszędzie witano je entuzjastycznie. Przepisywano to, co uważano, że będzie najbardziej ciekawe i i wartościowe, a w dodatku - bez udziału Urzędu Kontroli Prasy.

Na szacunek i pamięć zasługują również ci koledzy, którzy prowadzili biblioteki, oczywiście społecznie, bo pieniędzy na etaty nie było. Tę pracę podejmowali przeważnie niewidomi, Między innymi - i ja prowadziłem bibliotekę w Poznaniu. wypożyczaliśmy książki na miejscu oraz wysyłaliśmy je do ludzi mieszkających w terenie.

Do wielu czynności, na przykład - wciągnięcie książki do rejestru, naklejanie numerków - były potrzebne oczy, szukaliśmy więc widzących społeczników. Pan Dobrosław Spychalski, jako dyrektor biblioteki Centralnej, od czasu do czasu znajdował jakieś pieniądze na nagrody, ale przeznaczaliśmy je głównie dla pomagających nam działaczy widzących. Efekty naszej pracy mogły się uwielokrotnić, po uruchomieniu w Warszawie książek nagrywanych na taśmie magnetofonowej. Książki zaczęły wówczas docierać do niewidomych mieszkających w najdalszych zakątkach kraju .

Wszyscy wiemy, że pionierem wychowania fizycznego niewidomych był Jan Dziedzic - późniejszy profesor poznańskiej AWF. Pierwszy obóz sportowy odbył się w Giżycku w1952 roku. Kierował nim Stanisław Żemis, a Jan Dziedzic, wtedy jeszcze student, pracował jako instruktor. W obozie brało udział około 40 osób z całego kraju. Dziś określilibyśmy całą imprezę, jako dość ryzykowną. Większość zajęć odbywała się na jeziorze Mamry. Kiedyś kajaki wypłynęły na jezioro, a wkrótce z małej chmurki zrobił się bardzo duży deszcz. Gdyby zerwała się jeszcze wichura- na pewno mogłoby być nawet tragicznie, Ale nikt nie uległ wypadkowi i wszystko skończyło się szczęśliwie. Warunki były wówczas bardzo prymitywne. Spało się w namiotach. przed śniadaniem, każdy brał ręcznik i biegł na pomost i aby się umyć - wskakiwał do wody. Kolega Czesław Sokołowski był instruktorem pływania. Z braku pieniędzy, niewidomych zatrudniano, jako czynnych instruktorów.

Pływania na kajakach uczył Adam Kopytowski. On wprawdzie widział jeszcze sporo, ale gdy mu się kajaki porozłaziły po jeziorze, musiał je przywoływać jakimś głośnym dzwonem, żeby mogły zebrać się razem i szczęśliwie dopłynąć do bazy.

Dziś warunki na obozach są na pewno dużo lepsze, ale z uczestnikami jest znacznie gorzej. Dawniej nasi młodzi koledzy garnęli się do życia kulturalnego, do sportu i turystyki. Gdy uda nam się pokazać w jakimś wydawnictwie, jak to było kiedyś, może będzie to zachętą do aktywniejszego uczestniczenia w teraźniejszych imprezach sportowych.

Czesław Sokołowski

Zawsze interesowały mnie zagadnienia związane z szeroko pojętą rekreacją. Swoje robiła ciekawość świata, ale i chęć korzystania z powstających nowych możliwości. Pod koniec lat 50. Polski Związek Niewidomych rozpoczął wymianę wczasową zagraniczną, na początku z krajami leżącymi w Europie Środkowej i Wschodniej. Wyjazdy te cieszyły się dużym powodzeniem. Można było nie tylko odpocząć, ale i poznać inne kraje, sposoby życia innych społeczeństw, zwłaszcza w Niemieckiej Republice Demokratycznej, Bułgarii, Czechosłowacji, i Rumunii. Z biegiem czasu ilość tych państw włączających się do bezdewizowej wymiany szybko się zwiększała.

Spółdzielnie niewidomych także organizowały zagraniczną wymianę wczasową i to nie tylko zbiorową. jeżeli ktoś chciał pojechać indywidualnie, mógł wziąć z funduszu socjalnego pieniądze przeznaczone na wypoczynek, przypadające na niego i przewodnika, trochę jeszcze dołożyć i spędzić urlop w Bułgarii, Jugosławii, Austrii czy w innym kraju, gdzie zdołał załatwić sobie wyjazd. Poza tym spółdzielnie wynajmowały baseny pływackie. Nie wiem, jak było w innych miastach, ale u nas w Krakowie, każdy niewidomy mógł z nich korzystać.

Dużym powodzeniem cieszyły się letnie spływy kajakowe. Było to pokłosie tego pierwszego obozu sportowego w Giżycku w 1952 roku. Spływy organizowały okręgi, Zarząd Główny PZN i spółdzielnie. Szkoda, że dziś nie ma na takie działanie pieniędzy.

Kiedy mówimy o zawodach sportowych, warto przypomnieć, że początkowo popełniano kardynalny błąd. Mianowicie- łączono zawodników całkiem niewidomych i z resztkami wzroku. To stawiało tych pierwszych w bardzo trudnej, krzywdzącej sytuacji. Na szczęście, po pewnym czasie, ten błąd został usunięty i zaczęto dzielić zawodników na odrębne grupy.

Jeden z uczestników naszego spotkania mówił z oburzeniem, że w latach 70. niewidomi nie byli dopuszczani do występów w telewizji. Uważam, że jest to przejaw zbyt pochopnych uogólnień, do których dziś czasem dochodzi się zbyt łatwo. Niedawno przeczytałem artykuł w "Pochodni" w którym autorka pisze, że odmówiono występu w telewizji, bo sprawy niepełnosprawnych w środkach masowego przekazu w tamtych czasach nie były przedstawiane. I to jest właśnie tendencyjne przeinaczanie faktów, uogólnianie jednego wydarzenia, chcąc nadać mu rangę programowego działania.

W minionych latach wielokrotnie słyszałem wypowiedzi niewidomych na bliskie im tematy i sam prezentowałem problemy naszego środowiska w radiu i telewizji. Oczywiście dziś jest pełna wolność słowa i każdy mówi co chce, ale niektórzy tej wolności zbyt często nadużywają. Chciałbym jeszcze przedstawić moją opinię na temat znaczenia w naszym życiu "Pochodni". Czasopismo to zawsze, a przynajmniej począwszy od końca lat 50. było apolityczne. zajmowało się problematyką niewidomych i dzięki temu informacja o najważniejszych sprawach naszego środowiska obejmowała cały kraj. Czytelnicy nowo ociemniali, czytając "Pochodnię", mogli zapoznać się z problematyką, która jest konsekwencją utraty wzroku. "Pochodnia" nie tylko była źródłem informacji, ale postawała się bodźcem do rehabilitacji, do nauki brajla, uprawiania sportu czy udziału w innych imprezach.

I tu zasługa red. Józefa Szczurka, że umiał zachować proporcje między różnymi tematami, kierunkami, bo środowisko niewidomych jest bardzo zróżnicowane, a w "Pochodni" pojawiały się artykuły problemowe, nawet naukowe, oraz również takie, które trafiały do ogółu, dlatego też "Pochodnia" jest naszym czołowym czasopismem, najbardziej zasłużonym dla rozwoju spraw niewidomych w Polsce.

Adolf Szyszko

w ramach tematu o kulturze, chcę przypomnieć nasze osiągnięcia związane z organizowaniem przez PZN konkursów zespołów muzycznych i wokalnych. Spełniały one podwójną rolę. Z jednej strony mobilizowały naszych artystów amatorów do pracy w zespołach, a z drugiej - były świetnym czynnikiem integracyjnym między niewidomymi a widzącymi. W mieście, w którym konkurs się odbywał, o niczym więcej się nie mówiło, tylko o konkursie i koncertach naszych zespołów. I rzecz charakterystyczna, przeważnie głównymi organizatorami były wytypowane przez Zarząd Główny okręgi, natomiast pracownicy ZG pełnili rolę pomocniczą. Tego rodzaju konkursy ogólnopolskie były organizowane w Kielcach, Katowicach, Olsztynie i kilku innych miastach. Myślę, że to zasługuje na szczególną uwagę. Wielkim powodzeniem cieszyły się także wspaniałe konkursy pięknego słowa i recytatorskie. Gdy więc mówimy o integracji, powinniśmy zauważać nasz wkład w ogólną kulturę społeczeństwa.

Chciałbym ponadto zwrócić uwagę, że w zakładzie w Laskach jeszcze w okresie przedwojennym kładziono duży nacisk na wychowanie fizyczne. Były prowadzone zajęcia lekkoatletyczne - sam w nich uczestniczyłem. Organizowano również obozy dla starszej młodzieży. Uczestnicy pierwszego obozu przebywali nad morzem w 1929 roku.

Od 1936 roku były organizowane 3. maja biegi na przełaj. Zgodnie z ówczesną tradycją, organizowano je w całym kraju. Niewidomi także brali w nich udział. W Laskach szczególnymi osiągnięciami wyróżniał się Modest Sękowski. I tak na przykład podam, że na 200 metrów miał 26 i pół sekundy, co biorąc pod uwagę, że biegł w zwykłym ubraniu, niesportowych butach i po szosie z kocich łbów- to należy uznać za bardzo dobry wynik. Były też skoki w dal z rozbiegiem i z miejsca. Jednym słowem- już wtedy kładziono duży nacisk na kulturę fizyczną i sport.

Źródło poczucia wartości.

Tadeusz Majewski

Przez ponad 20 lat pracowałem w Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej i zajmowałem się problematyką rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia inwalidów, w tym również osób niewidomych i słabowidzących. Postaram się zatem opowiedzieć w skrócie, jak tego rodzaju działalność rozwijała się od czasów powojennych do 1990 roku. Może niektóre fragmenty mojej wypowiedzi będą miały charakter ogólny, ale wówczas istniejący system rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia dotyczył wszystkich kategorii inwalidów, w tym również osób niewidomych i słabowidzących.

W kształtowaniu systemu zatrudnienia inwalidów znaczną rolę odegrały władze państwowe, rozwijająca się spółdzielczość inwalidów i organizacje społeczne, szczególnie zrzeszające inwalidów. Taką organizacją był wówczas także Polski Związek Niewidomych.

Rehabilitacja zawodowa, obejmująca wówczas głównie szkolenie zawodowe i zatrudnienie inwalidów, zaczęła rozwijać się w Polsce zaraz po zakończeniu po II wojny światowej. Bezpośrednim powodem tego była znaczna liczba inwalidów wojennych i cywilnych ofiar wojny. Większość wśród nich stanowiły osoby z uszkodzonym narządem ruchu oraz ociemniali żołnierze. Były to na ogół osoby nie mające przygotowania do pracy, a nawet podstawowego wykształcenia. Pragnęły one jednak pracować i wnosić swój wkład w rozwój nowo powstającego państwa polskiego. Z drugiej strony rozwijająca się gospodarka potrzebowała rąk do pracy. Sprawą tą początkowo zajął się Główny Urząd Inwalidzki, który następnie przekształcił się w Departament Zawodowej Rehabilitacji Inwalidów w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej.

Inwalidzi wojenni i cywilne ofiary wojny wymagały szybkiego przygotowania do pracy i zatrudnienia, aby uzyskać środki na utrzymanie siebie, a czasem nawet rodziny. Zaczęto więc organizować krótkoterminowe kursy w ośrodkach szkolenia zawodowego oraz w zakładach szkolenia inwalidów. W latach 1945 - 1950 takie ośrodki działały w Gdańsku-Wrzeszczu, Łodzi, Piechowicach, Pniewie, Poznaniu, Toruniu i Warszawie. Natomiast zakłady szkolenia inwalidów istniały w Krakowie, Poznaniu, Przemyślu, Słupsku i Wrocławiu, a także w Jarogniewicach - Głuchowie dla niewidomych. Kursy szkoleniowe organizowane były głównie pod kątem przygotowania do pracy w zwykłych zakładach pracy. Rozwijająca się powojenna gospodarka stwarzała duże możliwości zatrudnienia w tym sektorze. Szkolenie zawodowe było niełatwe, gdyż nie wszyscy - jak już zaznaczyłem - mieli podstawowe wykształcenie, które stanowiłoby podstawę do uzyskania odpowiednich kwalifikacji zawodowych. W związku z tym przygotowanie do pracy łączono z uzupełnieniem braków w tym zakresie.

Od roku 1947 zaczęto organizować również tak zwane szkolenie przyfabryczne, a więc w konkretnych fabrykach. Było to szkolenie na konkretnych stanowiskach pracy. Tego rodzaju szkolenie prowadzono np. w Poznaniu w Zakładach Przemysłu Metalowego im. H. Cegielskiego, w fabryce cukierków Goplana, w fabryce baterii i akumulatorów Centra oraz w fabryce przemysłu gumowego Stomil. Były wśród nich również osoby ociemniałe. W 1951 r. objęto łącznie 6070 inwalidów różnymi formami przygotowania do pracy.

Osiągnięcia w zakresie szkolenia zawodowego i zatrudnienia inwalidów wojennych przyczyniły się do oficjalnego włączenia rehabilitacji zawodowej jako istotnej części polityki społecznej państwa. Wówczas zaczęła zwiększać się liczna innych inwalidów (z powodu wypadków lub różnych chorób), którzy chcieli korzystać z rehabilitacji zawodowej. Byli wśród nich także niewidomi .

Zaistniała wówczas konieczność decentralizacji administrowania tym zadaniem. Pierwszym krokiem w tym kierunku było powołanie w 1949 r. w 14 wojewódzkich radach narodowych (urzędach wojewódzkich) instruktorów inwalidzkich. Do ich zadań należało przeprowadzanie szkoleń i zatrudnianie inwalidów w fabrykach - w zwykłych zakładach pracy. Funkcjonowali oni w ramach wydziałów do spraw inwalidzkich. W 1950 r. został zrobiony następny krok. Sprawa rehabilitacji zawodowej inwalidów została przekazana na szczebel powiatowy. W latach pięćdziesiątych powołano około 500 instruktorów rehabilitacji zawodowej w powiatowych wydziałach zatrudnienia. Instruktorzy ci zaczęli zajmować się udzielaniem pomocy coraz większej liczbie inwalidów, oferując im odpowiednie przygotowanie do pracy i zatrudnienie. Miało to duże znaczenie dla rozwoju tej działalności i przyniosło wielkie korzyści. W 1952 r. służby te zatrudniły łącznie 4.819, w 1954 r. - 16.144, a w 1964 r. - aż 31.415 inwalidów.

Ważnym momentem w rozwoju rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia było powołanie w 1954 r. komisji lekarskich do spraw inwalidztwa i zatrudnienia (KIZ), składających się z 2-3 lekarzy i przedstawiciela Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Działały one na szczeblu obwodowym i wojewódzkim. Do ich zadań należało orzekanie o inwalidztwie dla celów rentowych, rehabilitacji zawodowej i innych oraz ustalanie okoliczności uzasadniających przyznanie uprawnień do świadczeń społecznych.

W 1960 Departament Rehabilitacji Zawodowej, podobnie Departament Pomocy Społecznej, został przeniesiony z Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej do Ministerstwa Zdrowia i Opieki społecznej. U podstaw tej decyzji leżała zwyciężająca wówczas koncepcja rehabilitacji kompleksowej, obejmująca rehabilitację leczniczą, zawodową i społeczną.

Na szczeblu wojewódzkim rehabilitacja zawodowa i zatrudnianie inwalidów należała do kompetencji wydziałów zdrowia i opieki społecznej. Ich zadaniem było między innymi :

1.Ustalanie potrzeb ludności w zakresie rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia inwalidów na terenie województwa.

2.Organizowanie rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia inwalidów na terenie województwa.

3.Nadzorowanie podległych placówek świadczących usługi w zakresu rehabilitacji zawodowej, a zwłaszcza poradni rehabilitacji zawodowej, zajmujących się poradnictwem zawodowym i zakładów rehabilitacji zawodowej (szkolenia zawodowego), sekcji rehabilitacji zawodowej w zespołach opieki zdrowotnej, które zajmowały się zawodowymi problemami inwalidów na szczeblu powiatu.

4.Współpraca z innymi instytucjami i organizacjami zajmującymi się sprawami inwalidów, a mianowicie z miejscowym kuratorium oświaty w zakresie edukacji i szkolenia zawodowego, z wydziałami zatrudnienia i spraw socjalnych, z terenowymi związkami spółdzielni inwalidów oraz organizacjami społecznymi - z Polskim Związkiem Niewidomych i Polskim Związkiem Głuchych.

Na szczeblu powiatowym zadania z zakresu rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia inwalidów początkowo należały do powiatowych wydziałów zdrowia i opieki społecznej, a od 1975 r. do powstałych wówczas zespołów opieki zdrowotnej. W ramach tych zespołów zostały zorganizowane sekcje rehabilitacji zawodowej, składające się 2-3 pracowników, którzy zajmowali się całokształtem spraw zawodowych inwalidów na szczeblu powiatu.

Ważnym etapem rozwoju zatrudnienia inwalidów był rok 1967. Ukazało się wówczas Rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie planowego zatrudnienia inwalidów. Zobowiązywało ono zwykłe zakłady pracy do zatrudniania inwalidów bez ustalania procentowego wskaźnika. Ponadto miały one obowiązek powoływania specjalnych instruktorów inwalidzkich w ramach swoich struktur, natomiast duże zakłady pracy, zatrudniające więcej niż 500 pracowników - specjalnych komisji do spraw zatrudniania inwalidów. Rozporządzenie to wprowadziło również pojęcie rehabilitacji przemysłowej. Dotyczyło ono zapewnienia usług rehabilitacyjnych pracownikom, którzy stali się niepełnosprawnymi na skutek chorób zawodowych, złych warunków i wypadków przy pracy.

Dzięki temu Rozporządzeniu następował stały wzrost zatrudnienia inwalidów w zwykłych zakładach pracy i w spółdzielniach inwalidów. Już w 1970 roku zatrudniono ogółem 37.800 inwalidów, w tym 18.800 w zwykłych zakładach pracy, a w 1988 roku ogółem 54.750 inwalidów, w tym 27.800 w zwykłych zakładach pracy.

2. Rola spółdzielczości inwalidów w rozwoju zatrudnienia inwalidów

Zaraz po zakończeniu II wojny światowej zaczął się pojawiać drugi kierunek zatrudnienia i rehabilitacji zawodowej inwalidów, a mianowicie spółdzielczość inwalidów. Polska miała już pewne doświadczenia w tym zakresie z okresu przedwojennego, gdyż już po I wojnie światowej zaczęto organizować spółdzielnie inwalidów w naszym kraju. W związku z tym przystąpiono niezwłocznie do organizowania podobnych spółdzielni, które zatrudniały początkowo inwalidów wojennych, a później również innych. Były to spółdzielnie handlowe i spółdzielnie pracy. W 1949 r. powołano Centralę Spółdzielni Inwalidów,która zrzeszyła istniejące wówczas spółdzielnie. Działała ona jednak w ramach Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy. Jej zadaniem było rozbudowanie bazy gospodarczej dla stworzenia warunków do szybkiego zatrudnienia inwalidów.

W 1954 r. liczba spółdzielni inwalidów wynosiła już 338, a liczba zatrudnionych w nich inwalidów - 72.938 osób. W związku z intensywnym rozwojem spółdzielczości inwalidzkiej w 1957 r. Centrala przekształciła się w Związek Spółdzielni Inwalidów, a w jego ramach powstał Związek Spółdzielni Niewidomych. Zaczęto też organizować regionalne związki spółdzielni inwalidów. W 1980 r. oba związki przekształciły się, a mianowicie w Centralny Związek Spółdzielni Inwalidów i Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych.

Na przestrzeni lat ukazało się kilka uchwał i rozporządzeń władz rządowych dotyczących celów, zadań i warunków rozwoju spółdzielczości inwalidów (1967, 1973 i 1985). Na przykład uchwała nr 281 Rady Ministrów z 1973 r. nakładała na spółdzielnie inwalidów następujące zadania:

1. Zatrudnianie inwalidów, zwłaszcza ciężko poszkodowanych, którzy ze względu na stan zdrowia lub brak kwalifikacji, nie mogą być zatrudnieni w zwykłych zakładach pracy.

2. Organizowanie stanowisk i zakładów pracy chronionej dla inwalidów wymagających zatrudnienia w warunkach specjalnych, zwłaszcza dla osób psychicznie chorych, umysłowo upośledzonych, niewidomych i z ciężkimi uszkodzeniami narządu ruchu.

3. Organizowanie zatrudnienia w systemie pracy nakładczej i w skróconym wymiarze czasu pracy, szczególnie dla inwalidów zamieszkałych na wsi i w małych miasteczkach.

4. Organizowanie różnych form szkolenia zawodowego inwalidów zatrudnionych w spółdzielniach inwalidów, zwłaszcza dla młodych pracowników.

5. Zapewnienie zatrudnionym inwalidom właściwych warunków pracy.

W 1988 r. spółdzielczość inwalidzka:

1. Zatrudniała ogółem 187.949 inwalidów w 422 spółdzielniach. Wśród nich było 161 spółdzielni, które w całości miały status zakładów pracy chronionej i które zatrudniały 72.500 inwalidów.

2. Prowadziła różne formy przygotowania do pracy D od szkolenia przywarsztatowego do kształcenia zawodowego, dającego pełne kwalifikacje zawodowe. To ostatnie odbywało się w 12 szkołach prowadzonych przez Centralny Związek Spółdzielni Inwalidów.

W latach 1945-1990 spółdzielczość stanowiła główną bazę zatrudnienia inwalidów, szczególnie ciężko poszkodowanych.

Na zakończenie chciałbym wspomnieć o dwóch osobach, które miały szczególne znaczenie dla rozwoju rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia inwalidów w okresie powojennym. Jest to mgr Tomasz Lidke (1911-1974), Dyrektor Departamentu Rehabilitacji Inwalidów początkowo w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej a następnie w Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej. Miał on duży wkład w rozwój i działalność administracji rządowej na szczeblu wojewódzkim i powiatowym na rzecz inwalidów. Wspomagał także bardzo działalność organizacji społecznych, szczególnie Polskiego Związku Niewidomych i Polskiego Związku Głuchych.

Drugą osobą, o której trzeba tutaj wspomnieć, to Prof. Aleksander Hulek ( 1916-1993). Stworzył on przede wszystkim podstawy naukowe dla rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia inwalidów w naszym kraju, publikując szereg bardzo wartościowych prac i artykułów. Organizował również wiele konferencji na temat rehabilitacji inwalidów oraz wiele szkoleń dla różnych specjalistów pracujących z inwalidami.

Józef Szczurek

Nawiązując do wypowiedzi dr Tadeusza Majewskiego, chciałbym ukazać jeden z aspektów pracy instruktorów wojewódzkich do spraw rehabilitacji na terenie Górnego Śląska i Zagłębia. W latach 1950-1954 pracowałem w Katowicach w miejskim szpitalu, jako masażysta. Z instruktorem wojewódzkim miałem częste kontakty. Spotykał się ze mną co najmniej dwa razy w roku, interesował się moją sytuacją, zwłaszcza warunkami pracy. I akurat tak się złożyło, że miałem kłopoty mieszkaniowe i nie bardzo mogłem sobie z nimi poradzić, a dodać trzeba, że zajmowałem pokój służbowy na terenie szpitala. Instruktor uznał słuszność moich oczekiwań pod adresem dyrekcji i za pośrednictwem władz wojewódzkich pomógł mi w rozwiązaniu problemu

Jego zainteresowania miały o wiele szerszy krąg. Jako przykład chcę podać następujący fakt. W tym okresie opracowywano Encyklopedię Zdrowia. Instruktor bardzo starał się, aby publikacja ta została wykorzystana również w celach popularyzacyjnych problematyki inwalidów, a konkretnie niewidomych. Doprowadził do tego, że ekipa fotografów wykonała mi zdjęcie przy pracy i ta fotografia ukazała się w Encyklopedii. Nie było to więc jedynie wyszukiwanie miejsc pracy, choć pod tym względem instruktorzy byli bardzo aktywni. Mieli odpowiednie kwalifikacje, docierali do jednostek przemysłowych oraz innych instytucji i pomagali w zatrudnianiu inwalidów, a wśród nich niewidomych. Te rozwiązania były bardzo dobre i szkoda, że z biegiem lat, zamiast się rozwijać- zanikły.

Dobry system rehabilitacji inwalidów ma podstawowe znaczenie w przygotowaniu ich do normalnego życia. Często odnoszę wrażenie, że pod tym względem występuje u nas wiele niedostatków. Pod koniec lat 60. uczestniczyłem w delegacji, której celem było zapoznanie się z najważniejszymi rozwiązaniami tyflologicznymi w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Przebywaliśmy w kilkunastu zakładach różnego typu, a wśród nich - w ośrodku rehabilitacji podstawowej w Hale. Jest to duży obiekt, od dawna przystosowany do zadań rehabilitacyjnych. Ośrodek jest bogato wyposażony w odpowiednie oprzyrządowanie i ma wykwalifikowane, stabilne kadry. Do zakładu w Hale przyjeżdżają ludzie tracący wzrok z całego kraju.

Ośrodek przeznaczony jest dla dorosłych. Przebywają w nim cztery miesiące i w tym okresie zdobywają różne umiejętności przygotowujące do samodzielnego życia. Pierwsze zadanie to przełamanie trudności wynikających z utraty wzroku. potem następuje nauka brajla, pisania na maszynie czarnodrukowej i poznawanie innych technik warunkujących samodzielność. W końcowym etapie są badania określające do jakiej pracy nowo ciemniały się nadaje. Podczas kursu odbywają się również wykłady dotyczące problematyki niewidomych- uprawnień, możliwości i przepisów państwowych. Taki jest obraz kompleksowej rehabilitacji w NRD.

Dopiero po kwalifikacji przez zespół ludzi wyspecjalizowanych kieruje się niewidomego na kurs rehabilitacji zawodowej - na masaż, do nauki stenotypii czy do przemysłu. Jeśli ktoś jest mniej sprawny, idzie do zakładu pracy chronionej dla niewidomych.

Model niemiecki- bo analogicznie jest w Niemieckiej Republice Federalnej - w Polsce z jakichś przyczyn się nie przyjął. U nas od początku istniało nastawienie, żeby niewidomy jak najprędzej podjął pracę, ale to jest bardzo wąskie widzenie sprawy. Nieraz zastanawiałem się, dlaczego, mając tak dobre wzory, nie potrafiliśmy ich wdrożyć, zresztą nie tylko dla własnego, ale dla dobra całego społeczeństwa. Wydaje mi się, że ciągle nie jest za późno, aczkolwiek teraźniejsze warunki społeczno- ekonomiczne nie sprzyjają korzystnym rozwiązaniom, zwłaszcza wymagającym większych nakładów finansowych. Uważam jednak, że nie powinno się rezygnować z porządkowania tych spraw, z wprowadzania racjonalnych, gdzie indziej sprawdzonych rozwiązań.

Stanisław Kotowski

Kiedy mówimy o rehabilitacji kompleksowej, w skład której wchodziła rehabilitacja lecznicza, to nie można nie zauważyć faktu, że w zatrudnianiu niewidomych, zwłaszcza w zakładach otwartych, głównymi przeciwnikami byli lekarze i inspektorzy Bezpieczeństwa i Higieny Pracy. Warto o tym wiedzieć, ponieważ jest to nie tylko historia, ale także współczesność. Sytuacja pod tym względem, mimo upływu lat, się nie zmieniła. Zajmowałem się przez dłuższy czas zatrudnianiem niewidomych i wiem, że przekonać dyrektora zakładu pracy, żeby zatrudnił niewidomego, nie było wielką sztuką, natomiast przekonanie lekarza i BHP-owca, było bardzo trudne. Słuszna idea kompleksowości, jeżeli uwzględnimy że lekarze na niektórych odcinkach mieli wiodącą pozycję, okazała się czynnikiem hamującym. Chciałbym podejść do zagadnienia również od strony prawnej. Kiedyś funkcjonował przepis, że kombatanci, inwalidzi wojenni i wojskowi, jeżeli zostali zatrudnieni, nie mogą być zwolnieni z pracy, Chyba że za zgodą organu kierującego czyli wojewódzkiej komórki do spraw rehabilitacji zawodowej inwalidów. To był szkodliwy przepis, ponieważ zakłady pracy broniły się przed pracownikiem, którego, jeżeli się nie sprawdzi, pozbyć się nie można. Pozornie wyglądało to na korzystne rozwiązanie, a faktycznie okazało się szkodliwe. Mówię o tym nie tylko w aspekcie historycznym, ale również o obecnej ustawie, która także stwarza podobne przywileje, ograniczające zatrudnienie.

Większość uprawnień, które pozornie mają służyć niewidomym, w końcowym efekcie oddziałują niekorzystnie. Zaliczam do nich krótszy czas pracy, dodatkowe dni wolne, dłuższy urlop, turnusy rehabilitacyjne, rozmaite badania. Wszystkie te czynniki stwarzają warunki, w których zatrudnianie osób niepełnosprawnych po prostu się nie opłaca. Jeżeli tak bogaty kraj jak Niemcy, nie daje masażystom żadnych ulg to chyba coś znaczy. Oczywiście, są oni wspomagani z funduszy państwowych i samorządowych, ale z zakładu pracy nie. Natomiast u nas masażyści pracują sześć godzin zamiast osiem. W momencie kiedy w Służbie Zdrowia przestanie panować stary system, zaczniemy tracić stanowiska pracy. I dlatego jeszcze raz chcę zwrócić uwagę, abyśmy nie ulegali złudnym mirażom, że prawo dba o osoby niepełnosprawne i obdarza je przywilejami, gdyż w rezultacie zapisy te są przeszkodą na drodze do zatrudnienia, a więc wpływają negatywnie na możliwości niewidomych chcących uczestniczyć w normalnym życiu.

Zofia Krzemkowska

Wśród zakładów przygotowujących niewidomych do pracy zawodowej, trzeba wymienić Bydgoski Ośrodek Rehabilitacyjny, który powstał w kwietniu w 1954 roku. Swą działalnością obejmował cały kraj. Ośrodek przeprowadzał, między innymi - kursy dla stroicieli fortepianów, organistów, masażystów, przygotowywał niewidomych do pracy na stanowiskach kierowniczych, a także przeprowadzał szkolenia członków władz spółdzielni, rad nadzorczych czy rad kobiet. Do czynnego życia zakład w ciągu ponad czterdziestoletniej działalności przysposobił kilka tysięcy osób. W latach 60. i 70. pozytywną rolę w rehabilitacji zawodowej w Bydgoskiem odgrywał widzący pracownik władz wojewódzkich - Bronisław Pruski. Jego udział w realizacji tych zadań był ogromny.

Uważam, że u nas, w Polsce, największy nacisk należy położyć na jakość rehabilitacji zawodowej. Trzeba skończyć z pogonią za ilością, natomiast bardziej doceniać efektywność. Osoby kierowane na kursy zawodowe powinny mieć za sobą solidne przygotowanie do samodzielnego życia, gdyż jeśli tak nie jest nie można się spodziewać że absolwenci poradzą sobie później w pracy, zwłaszcza wśród ludzi widzących. W dodatku, budząc politowanie - będą szkodzili sprawie niewidomych. Oglądałem niedawno wielogodzinny film na kasetach wideo poświęcony przygotowaniu inwalidów wzroku do pracy w Niemczech i Francji. oczywiście interesowali mnie dorośli. Powinniśmy w większym stopniu korzystać z doświadczeń zagranicznych ale dotychczas tak się nie dzieje. Tam inwalida wysyłany na szkolenie zawodowe w określonym kierunku, jest wcześniej przebadany i odpowiednio oceniany.

W krajach zachodnich od dawna stosowane są kryteria przydatności do przyszłego zawodu i bez nich trudno sobie wyobrazić dobre przygotowanie. Przecież inne muszą być wymagania w odniesieniu do organisty, a zupełnie inne na przykład do masażysty. Kandydat na organistę nie może tylko umieć grać na instrumencie albo wykonywać jedynie muzykę rozrywkową. Musi reprezentować odpowiednie zasady moralne, powinien umieć współpracować z kapłanem i być zaangażowany w swoją pracę emocjonalnie.

Podobnie jest w wypadku telefonisty. On też musi być nie tylko sprawny manualnie, ale mieć łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi, stanowić po prostu wizytówkę przedsiębiorstwa, w którym podejmie pracę.

Nie do przyjęcia jest sytuacja, w której na szkolenie zawodowe wysyła się każdego, kto się zgłosi.

Jest to duże nieporozumienie, ponieważ, nawet jeśli dany kandydat otrzyma zaświadczenie ukończenia kursu, to jego przydatność w zawodzie będzie znikoma albo się po prostu nie sprawdzi. Niewidomi często mają zawyżoną samoocenę, nie bardzo zdają sobie sprawę ze swoich możliwości. konieczne jest, aby w takim wypadku, psycholog lub inny specjalista pomógł niewidomemu wybrać optymalny dla niego kierunek szkolenia, uświadomić mu jego mocne strony, ale i niedostatki. nie powinien natomiast utwierdzać go w przekonaniu, że do wszystkiego się nadaje. Późniejsza weryfikacja przez życie powoduje wiele niezadowolenia, rozczarowań, a nawet załamań.

Michał Kaziów

Chcąc przedstawić niektóre wcześniejsze formy działalności, wrócę do praktyki z lat 60. W Poznaniu była wówczas dość liczna grupa niewidomych uczących się w szkołach średnich i wyższych. Ja należałem do licealistów, a ponieważ otrzymywałem stypendium, więc moje wyniki w nauce odgórnie sprawdzano. Zadanie to powierzono wówczas dr Aleksandrowi Hulkowi .

Kiedyś odwiedził wszystkich niewidomych uczących się w Poznaniu. Jego ocena była pozytywna, z wyjątkiem jednego kolegi. Ta praca dr Hulka miała duże znaczenie, bo z jednej strony zmuszała nas do rzetelnej nauki, abyśmy nie stosowali wobec siebie taryfy ulgowej, a z drugiej - wizyta kogoś z Ministerstwa była dopingująca dla szkoły, bo to znaczyło, że ktoś się nami interesuje i nie jesteśmy zostawieni sami sobie.

Gdy kończyliśmy naukę, przyjechał Zbigniew Skalski - pracownik Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej i mgr Adolf Szyszko i niektórym z nas szukali pracy. Natomiast my - absolwenci - wiedzieliśmy, że aby otrzymać pracę, nie wystarczy mieć dobry papierek, ale trzeba zdobyć kwalifikacje oparte na rzetelnej wiedzy.

Pan Adolf szukał pracy i dla mnie. Nie chciano mnie jednak zatrudnić na stanowisku nauczyciela w szkole średniej, chociaż miałem dobrą opinię z bezpłatnej, rocznej praktyki, bo w roku 1964-1965 pracowałem w liceum ogólnokształcącym jako nauczyciel języka polskiego. Wtedy jeden z profesorów Uniwersytetu Poznańskiego, zdecydował, pamiętając takiego studenta, że mogę rozpocząć studia doktoranckie. Po ukończeniu studiów doktoranckich i zdaniu egzaminu znów rozpocząłem się rozglądać za jakąś satysfakcjonującą pracą ale przez dłuższy czas - bez efektu. Jednak po roku wytrwałej pracy i starań - cel osiągnąłem. Kiedy już miałem coś do powiedzenia i opublikowałem pierwszy swój esej w czasopiśmie "Współczesność" w 1968 roku, natychmiast zainteresowali się mną aktorzy i autorzy słuchowisk i z ich inicjatywy zaproponowano mi współpracę z Teatrem Polskiego Radia.

Radio wtedy organizowało co roku festiwale słuchowisk i wciągnięto mnie na członka jury. Byłem jurorem od 1969 aż do 1982 roku, kiedy te konkursy przestały funkcjonować. Więc, z jednej strony była moja intensywna praca, z drugiej- pokazanie jej efektów, a z trzeciej strony, dobrze jest, gdy znajdzie się ktoś kompetentny, kto ułatwi niewidomemu wejście w środowisko naturalne. W moim życiu najważniejszą osobą, która umożliwiła mi kontakt z szeroko pojętym otoczeniem, była pani Halina Lubicz. Gdyby nie ona, jej wiara w moje wewnętrzne siły i zdecydowanie, to kto wie, czy ja jako ociemniały i bez obydwu rąk, znalazłbym się na ławie szkolnej, a potem czy odszukałbym drogi do aktywnego i twórczego życia.

Czesław Sokołowski

dotychczasowych wypowiedzi uczestników naszej konferencji wynika, iż wszyscy zgadzamy się sco do tego, że w Polsce przygotowanie niewidomych do wykonywania zawodu znacznie odbiegało poziomem zawodowym od rehabilitacji zawodowej w krajach zachodnich, ale warto się zastanowić, jakie przyczyny legły u podstaw tego zjawiska. W moim przekonaniu, u nas rehabilitacja była dostosowana do istniejących warunków. Niemniej wydaje mi się, że zbyt wielką wagę przywiązywaliśmy do tego, aby tylko człowieka przystosować do pracy, a raczej tę pracę mu udostępnić. Niewątpliwie wynikało to stąd, że kraj był biedny, zniszczony wojną i ludzie chcieli jak najprędzej zarabiać, żeby mieć z czego żyć.

Stwierdzano tu już niejednokrotnie, że nie przywiązywaliśmy dostatecznej wagi do rehabilitacji zawodowej, ale występowały i inne niekorzystne zjawiska. Nie dostrzegano potrzeby przyswajania ludziom umiejętności podążania za postępem, wzbogacania wcześniej zdobytej wiedzy zawodowej. Jest to o tyle istotne, że po II wojnie światowej przemiany technologiczne przybrały bardzo duże tempo.

Doktor Tadeusz Majewski mówił w swej prelekcji, że po II wojnie odziedziczyliśmy dużą liczbę inwalidów, tak zwanych "minerów", których cechowała wielka prężność, ale, trzeba pamiętać, że było także dużo niewidomych jeszcze z okresu międzywojennego, pod każdym względem bardzo zaniedbanych. W krótkich kursach szkoleniowych nie dało się tak przygotować ich do pracy, aby potem mogli ujawnić swą wiedzę i nadążać za postępem, dlatego też wykonywali oni najprostszą pracę. Gdy w krajach rozwiniętych zaczęto rezygnować, ze względu konkurencyjnych, z zatrudniania niewidomych przy produkcji dóbr materialnych i szukano innych zawodów, u nas nadal, siłą rozpędu zatrudniano ludzi, obojętnie czy w zakładach otwartych czy w spółdzielniach, przy produkcji typu fabrycznego. Nie było bodźców, które pobudzałyby ludzi do pracy nad sobą, dlatego zaniedbaliśmy zatrudnianie w innych zawodach, bardziej ambitnych.

Sądzę, że zawodem u nas niewykorzystanym, pod względem ilościowym, jest masaż leczniczy. We Włoszech, gdzie niewidomi mają też priorytet w zatrudnianiu w placówkach zdrowotnych, pracuje około trzynastu tysięcy niewidomych w charakterze masażystów. Jest to zawód, który w sposób naturalny stwarza bodźce do pracy nad sobą, do podnoszenia kwalifikacji. Ponadto ułatwia zdobywanie umiejętności kontaktowania się z ludźmi. U nas przecież były warunki, aby przeszkolić znacznie więcej inwalidów wzroku w tym pięknym zawodzie. Dziś człowiek, aby nadążał, musi nad sobą pracować. Nie wystarczy znać brajla, ale trzeba mieć wewnętrzną potrzebę maksymalnego wykorzystywania nie tylko tego pisma, ale wszelkich innych możliwości oraz podnoszenia kwalifikacji, żeby być bardziej konkurencyjnym i móc czerpać twórcze zadowolenie z tego co dostarcza nam współczesny świat.

W naszych rozważaniach powtarza się opinia, że najważniejsze sprawy dla Związku w chwili obecnej to praca zawodowa dla młodych i problemy ludzi starszych, ale to stwierdzenie wymaga istotnego uzupełnienia. Nie wszyscy niewidomi, tak zresztą jak i ludzie widzący, nadają się do każdej pracy. Należy więc, poszukując nowych stanowisk, brać pod uwagę osobiste uwarunkowania. Ktoś w danym zawodzie może osiągać bardzo dobre wyniki, w gdyż ma do tej pracy predyspozycje psychiczne i fizyczne. Natomiast dla kogoś innego, nie mającego takich zdolności, ten rodzaj czynności może się okazać niedostępny.

Nauczenie zawodu to nie wszystko. Niewidomego trzeba przygotować psychicznie, aby ukształtować jego postawę, by uwierzył w swoje możliwości i aby potrafił to, kiedy zajdzie potrzeba, zaprezentować. Cele te można osiągnąć jedynie po odpowiednich ćwiczeniach. I tu będzie się zwiększała rola psychologów w ośrodkach prowadzonych przez Ministerstwo Oświaty i przez PZN. W przeciwnym wypadku nie przygotujemy naszych kandydatów do samodzielności i konkurencyjności w pracy.

Biorąc natomiast pod uwagę potrzeby ludzi starszych, należy większy nacisk położyć na rehabilitację podstawową, prowadzenie gospodarstwa domowego i umiejętność radzenia sobie w trudniejszych sytuacjach. Ważne staje się wytwarzanie nawyków do zajęć sprawnościowych, które pozwolą im zachować przez dłuższy czas zdrowie.

Ludzi starszych często nachodzi lęk przed utratą bliskich, którzy im na co dzień pomagają. Jest to bardzo stresujące uczucie. Przydałby się im dostęp do ośrodków codziennego pobytu. Tego rodzaju możliwości łagodziłyby ich strach przed samotnością. W życiu człowieka w starszym wieku mocno zwiększa się rola książki. Niewidomy czytający , mający stały kontakt z książką, zachowuje sprawność umysłową, ma bogatsze życie wewnętrzne, a to dodatnio wpływa na jego samopoczucie, stany emocjonalne i zdrowie. Ponadto czjue się mniej samotny, gdyż autor i bohaterowie dzieła literackiego są obecni w jego życiu.

Jan Trznadel

W zatrudnianiu niewidomych, zwłaszcza w zakładach otwartych, ważną rolę może odgrywać bardziej aktywna popularyzacja naszych spraw w szerszych kręgach społeczeństwa.

Za mało mówimy o sobie. W tej dziedzinie najwięcej mają do zrobienia nasze czasopisma, a zwłaszcza "Pochodnia" w wydaniu czarnodrukowym. Powinna ona docierać do różnych instytucji i do zakładów, w których mogliby pracować niewidomi. Ludzie widzący za mało wiedzą o naszych możliwościach zawodowych i osiągnięciach na tym polu, ponieważ za mało je propagujemy. Koła i okręgi PZN powinny wysyłać czasopisma do tych zakładów i zapraszać ich przedstawicieli na różne wystawy i inne imprezy eksponujące dorobek niewidomych oraz ukazujące naszą problematykę w korzystnym świetle .

Józef Szczurek

Płk Jan Trznadel poruszył tu ważny problem- rolę popularyzacji spraw niewidomych w rehabilitacji zawodowej, postaram się więc zagadnienie to omówić nieco szerzej. W "Pochodni" niemal od początku jej istnienia dużo miejsca i uwagi poświęcaliśmy sprawie pracy, traktując ten temat najbardziej priorytetowo. Chyba nie ma takiego numeru czasopisma, gdzie nie pokazałoby niewidomego przy pracy w różnych dziedzinach - w szkole i na uczelni, w administracji, służbie zdrowia, w twórczości artystycznej i wreszcie przy warsztacie produkcyjnym.

Dawniej popularyzacja naszych spraw rzeczywiście była o wiele szersza i skuteczniejsza.

W latach 70. i jeszcze 80. mieliśmy wydzieloną pulę, około tysiąca bezpłatnych egzemplarzy "Pochodni", wysyłanych do różnych instytucji państwowych, na przykład - zakładów naukowych, bibliotek uczelnianych, klinik okulistycznych. Ludzie zainteresowani problematyką niewidomych nie musieli pamiętać o prenumeracie, dostawali "Pochodnię" regularnie i co najważniejsze, o czym świadczyły rozmaite przekazy - chętnie ją czytali.

Przedstawiciele władz centralnych PZN, a różnych zebraniach, zachęcali i przypominali, że biura okręgów mają obowiązek brać większą ilość "Pochodni", żeby mogły już we własnym zakresie przekazywać ją instytucjom, na współpracy z którymi im najbardziej zależy. Na początku lat 70. Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej wydało zarządzenie dla wszystkich klinik, przychodni i oddziałów okulistycznych, zobowiązujące je do prenumeraty "Pochodni" i korzystania z publikowanych tam materiałów, aby podnieść kwalifikacje lekarzy i pielęgniarek w sprawach dotyczących pomocy ludziom tracącym wzrok. Być może, że nie wszystkie placówki zastosowały się do zarządzenia, ale nawet gdyby tylko połowa skorzystała z zalecenia, to byłoby już bardzo dużo. W ostatnich latach wszystkie te inicjatywy upadły, dlatego że jest inne nastawienie, za każdy egzemplarz czasopisma musi ktoś zapłacić. A więc zlikwidowano bezpłatną pulę wysyłek prasowych.

Nasuwa się pytanie: czy okręgi PZN docierają z czasopismem do jakichś zakładów pracy. Na pewno nie. Jak wiemy, chociażby z analiz przeprowadzanych na zebraniach rady programowej, okręgi nie przywiązują większej wagi do prenumeraty czasopism, nie widzą dla nich miejsca w swej działalności. Niektóre z nich biorą tylko jeden egzemplarz "Pochodni" na całe województwo. Tłumaczenie jest zawsze to samo - nie mamy pieniędzy na prasę. Wydaje się, że to wyjaśnienie jest nieprawdziwe, bo ta prasa nie jest znowu aż tak kosztowna, żeby nie znaleźć w skali roku kilkudziesięciu złotych. Po prostu, Nie przywiązuje się wagi do tego rodzaju działalności kulturalnej i popularyzacji naszych spraw. Fakt, że zaledwie kilka okręgów prenumeruje po kilkadziesiąt egzemplarzy, tylko w niewielkim stopniu ratuje sytuacje, gdyż ogromna większość nie odczuwa takiej potrzeby. I to nie jest, niestety optymistyczna odpowiedź - dlaczego nasza prasa nie odgrywa większej roli w rehabilitacji zawodowej.

Adolf Szyszko

Zagadnienia odnoszące się do rehabilitacji zawodowej są mi bardzo bliskie, gdyż prawie wszystkie lata mojej pracy w PZN były ściśle związane z tą właśnie dziedziną działalności. Spróbuję więc odnieść się do kilku poruszonych spraw. Chciałbym przypomnieć, że polska szkoła rehabilitacji dotyczyła nie tylko niewidomych, ale ogół inwalidów i w tym aspekcie trzeba widzieć jej rangę. Każda grupa inwalidów, w zależności od rodzaju niepełnosprawności, ma swoją specyfikę.

Natomiast ta szkoła obejmowała całość czyli ujmowała czynniki wspólne dla wszystkich inwalidów, a może czasem nie uwzględniała tych specyficznych dla poszczególnych grup, bo ich było dziesiątki. w Trochę mi niezręcznie wypowiadać się o prof. Wiktorze Dedze i o dr Aleksandrze Hulku, gdyż prof. Degę spotkałem dwa, a może trzy razy na konferencjach i słyszałem jego wypowiedzi, natomiast z dr Hulkiem współpracowaliśmy na co dzień. Był on na pewno bardziej z niewidomymi związany i to w jakimś stopniu rzutuje na nasz stosunek do niego. Niemniej prof. Dega reprezentował najwyższy poziom naukowy w skali światowej. Należał do nielicznego grona ortopedów, którzy cieszyli się światową sławą i uznaniem. Napisał, opracował i stworzył oryginalne rozwiązania. Natomiast prace dr Hulka mają inny charakter. Z opracowań wielu autorów wybierał najcenniejsze myśli i z nich stworzył jedno dzieło, ale o jakże wielkim znaczeniu i wartości. przecież nie każdy, nawet najbardziej wszechstronny działacz, jest w stanie podejmować studia i dochodzić do naukowych wniosków. Prace dr Hulka stanowią udostępnienie najcenniejszego dorobku, jaki osiągnięto w tej dziedzinie. Ci dwaj naukowcy współpracowali ze sobą, wzajemnie się uzupełniali i szanowali.

Na pewno dr Hulek miał głębokie uznanie i krok czy dwa dawał pierwszeństwa profesorowi Dedze, bo to była rzeczywiście klasa najwyższa. Pamiętać też musimy, że Aleksander Hulek stworzył "Towarzystwo Walki z Kalectwem" i to była jedna z jego największych zasług. Dzięki tej organizacji powstały w Polsce korzystne warunki popularyzowania w społeczeństwie wiedzy o rehabilitacji ludzi niepełnosprawnych. To właśnie on przeorywał naszą polską glebę pod tym względem, torował drogi poglądom sprzyjającym właściwemu rozumieniu i kształtowaniu się rehabilitacji inwalidów. W tej mierze na pewno nie miał sobie równych i odegrał zasadniczą, podstawową i kluczową rolę. Przejdźmy teraz do zatrudnienia niewidomych. Z dotychczasowej dyskusji wynikałoby, że wprowadzone do produkcji w 1947 roku dziewiarstwo i praca przy metalu to wielka nowość. Gdy jednak uważnie przeczyta się pracę dr Ewy Grodeckiej, to okazuje się, że niewidomi w innych krajach, na przykład w Anglii, już w dziewiętnastym wieku wyrabiali nie tylko szczotki i koszyki, ale zajmowali się również dziewiarstwem, obróbką metalu i uprawiali jeszcze kilka innych zawodów nie znanych w Polsce. Można zastanawiać się, dlaczego my tak późno przenieśliśmy te doświadczenia do Polski. Wiadomo jednak, jaka była nasza historia. Jesteśmy krajem biednym i zawsze brakowało środków na uruchamianie nowych inwestycji, które były konieczne, aby móc korzystać z osiągnięć zagranicznych.

W drugiej połowie lat czterdziestych i pięćdziesiątych w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej pracowało kilku specjalistów od zatrudniania inwalidów. Oni jeździli i instruowali instruktorów wojewódzkich i powiatowych. zakładano wówczas, że możliwości niewidomych powinny być pokazywane praktycznie w konkretnym zakładzie pracy. Jeśli w przedsiębiorstwie zespoły kierownicze przekonają się, że niewidomy rzeczywiście potrafi wykonać daną pracę na odpowiednim poziomie i sprawnie, to szanse zatrudnienia są wielokrotnie większe. Tę metodę stosowano powszechnie w tamtych latach i przynosiło to dobre rezultaty. Do jej zwolenników należał również Henryk Ruszczyc. Na pewno celowe jest publikowanie materiałów popularyzacyjnych, ale one same nie prowadzą skutecznie do osiągnięcia zamierzonych celów, jeżeli nie są poparte naocznymi dowodami. Na przełomie lat 40. i 50. zorganizowano dla niewidomych około czterdziestu kursów, głównie w województwach północnych i zachodnich, i dzięki temu powstała atmosfera sprzyjająca zatrudnianiu niewidomych w licznych zakładach przemysłowych.

Wracając jeszcze do publikowania prac propagandowych warto przypomnieć, że na przestrzeni pięćdziesięciu lat ukazało się kilka czy może kilkanaście opracowań dotyczących rehabilitacji zawodowej i niektóre są bardzo dobre. Jako przykład, chciałbym wymienić książkę wydaną przez Zakład Badawczy Związku Spółdzielni Inwalidów na temat skrawania metalu i możliwości niewidomych w tej dziedzinie. Praca bogato ilustrowana, prawie jak album, udowadnia ponad wszelką wątpliwość, że niewidomy przy obróbce metalu nie tylko może pracować, ale jest w stanie osiągać bardzo dobre efekty. Podobnych publikacji jest sporo.

Niemałe zasługi w tej mierze ma "Pochodnia". Zbigniew Skalski, który najpierw pracował w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, a później- w Zarządzie Głównym PZN, publikował w "Pochodni" cykl artykułów, około czterdziestu, przedstawiających karierę zawodową, osiągnięcia i możliwości niewidomych. Są to cenne publikacje, ciągle aktualne. Powinniśmy, jak w latach 60. i 70. wydawać krótkie, ilustrowane ulotki, których przeczytanie zajęłoby zaledwie kilka minut, a zainteresowanego szefa instytucji zorientowałoby w sprawach dotyczących pracy niewidomych. Szkoda, że nie sięgamy do dawnych doświadczeń, przynoszących dobre rezultaty.

Spółdzielnie naszą chlubą.

Andrzej Kaszta

Powierzając mi zadanie rozpoczęcia dyskusji na temat znaczenia spółdzielczości niewidomych w Polsce, organizatorzy naszej konferencji zapewne wzięli pod uwagę fakt, że spółdzielczość ta odegrała w moim życiu bardzo ważną rolę i byłem z nią związany w różnoraki sposób przez długi czas . W latach 1975-1981 pracowałem na stanowisku prezesa spółdzielni niewidomych w Elblągu. W trzech następnych latach miałem możliwość pracy w Centralnym Związku Spółdzielni Niewidomych, gdzie kierowałem pionem rehabilitacji. Powierzono mi również funkcję prezesa Spółdzielni "Metal" w Warszawie. Ten fakt szczególnie mocno zapadł mi w pamięć, ponieważ po dwudziestu latach budowy udało się inwestycję zakończyć. Spółdzielczość stworzyła mi możliwość pracy twórczej, w której mogłem wykorzystać ekonomiczne wykształcenie zdobyte podczas studiów w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie, a także przyswoić sobie wiedzę o potrzebach, trudnościach i szansach niewidomych.

Chcę wyrazić przekonanie, a zarazem zadowolenie i satysfakcję, że dzięki spółdzielni wielu naszych kolegów założyło rodziny, wychowało i wykształciło dzieci, znalazło swoje miejsce w życiu. I jest to moim zdaniem bezsporna i wielka wartość tej dziedziny działalności na rzecz niewidomych.

Bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych, już od 1945 roku, obserwujemy duży ruch dotyczący zatrudnienia niewidomych i organizowania różnego rodzaju zakładów pracy. Na ten temat chciałbym polecić książkę pt: "W stronę światła", autorstwa Iwony Śledzińskiej -Katarasińskiej . Książka została wydana przez Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych w 1989 roku, jakby ktoś przewidywał, że zbliża się końcówka tego zorganizowanego ruchu. Autorka omawia historię każdej spółdzielni z osobna. We wstępie zawierającym rys historyczny działalności niewidomych w XIX wieku i w okresie międzywojennym, przedstawione są dążenia i konkretne przedsięwzięcia zmierzające do zatrudnienia. Początek spółdzielczości niewidomych w Polsce dała spółdzielnia lubelska, założona przez absolwentów szkoły w Laskach, której prezesem był jeden z najwybitniejszych działaczy - Modest Sękowski. Najwięcej spółdzielni powstało w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. W 1949 roku rozpoczął się proces centralizacji spółdzielni. Pięć lat później nastąpił kolejny, jeszcze większy, krok na tej drodze w wyniku czego powstał dużych rozmiarów konglomerat - Centralny Związek Spółdzielczości Pracy, ale pod koniec 1956 roku pojawiły się możliwości podziału tego wielkiego organizmu i niewidomi w znacznym stopniu z tej szansy skorzystali. W szczytowym okresie spółdzielczość niewidomych zatrudniała ponad 17 tysięcy osób, w tym 12 tysięcy niewidomych pierwszej i drugiej grupy.

Warto przypomnieć, jak na początku 1990 roku rozstrzygnięte zostały sprawy podziału majątku spółdzielni niewidomych. Decyzją Sejmu zostały rozwiązane wszystkie centralne związki, a wśród nich również Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych. Dzięki ówczesnemu ministrowi pracy - Jackowi Kuroniowi , przyjęto zasadę, że wspólny majątek spółdzielni niewidomych zostaje w rękach środowiska. Z tamtego okresu datuje się postanowienie o przekazaniu ośrodka rehabilitacji i szkolenia w Bydgoszczy Polskiemu Związkowi Niewidomych. Ponadto PZN otrzymał majątek w postaci maszyn i innych urządzeń, zaplecza technicznego zakładów w Warszawie i te dobra służą naszemu środowisku do dziś. Również siedziba CZSN-u na ulicy Jasnej w Warszawie jest w dalszym ciągu użytkowana przez Związek.

Po przełomie społeczno-politycznym sprzed kilku lat różnie słyszy się o spółdzielczości, ale jeszcze raz pragnę podkreślić, że odegrała ona i nadal odgrywa bardzo istotną rolę w zatrudnieniu osób niepełnosprawnych wzrokowo. Jesteśmy w dalszym ciągu postrzegani, również i za granicą, bardzo pozytywnie, jeżeli chodzi o dorobek spółdzielczości niewidomych. Ostatnio sytuacja ta zmieniła się na niekorzyść inwalidów. Wielu naszych przyjaciół zagranicą z troską wypowiada się o fakcie, że tyle ludzi utraciło pracę. Pytają jak zamierzamy rozwiązać te problemy. Szkoda, że jak na razie, nie mamy żadnej w sensownej wizji działania na najbliższą przyszłość.

Władysław Gołąb

Często odnosi się wrażenie, iż niektórzy ludzie uważają, że spółdzielnie, jako struktury ekonomiczno-społeczne, zostały zapoczątkowane w okresie powojennym, w Polsce Ludowej. Otóż nic bardziej błędnego. Na terenie Polski ruch spółdzielczy zaczął się zakorzeniać już na początku dwudziestego wieku. Jednym z pierwszych aktów prawnych normujących to zagadnienie była ustawa o spółdzielniach z 1920 roku, która obowiązywała do roku 1961. Ustawa ta przewidywała, że spółdzielnia jest samodzielnym organizmem opartym na społecznej własności. Spółdzielnie mogą zrzeszać się w związki rewizyjne, które przeprowadzają rewizję pod kątem finansowym. Spółdzielczość ta była bardzo zdrowo ustawiona, tym niemniej w okresie międzywojennym spółdzielnie pracy miały wymiar szczątkowy, rozwijały się natomiast spółdzielnie innego rodzaju - oszczędnościowe, mleczarskie, handlowe. Z inicjatywy Henryka Ruszczyca, pierwsza spółdzielnia niewidomych pracujących miała ruszyć w Kielcach we wrześniu 1939 roku. Wszystko było już uzgodnione z wojewodą. Oczywiście wybuch wojny zniweczył te doniosłe plany. Później w czasie okupacji w zakładzie w Laskach powstała spółka na wzór spółdzielczy, która, jak się wkrótce okazało, miała niemały wpływ na dalszy rozwój tej formy zatrudnienia niewidomych w Polsce po zakończeniu wojny.

Pierwsza spółdzielnia dla niewidomych, jak tu już było powiedziane, powstała pod koniec 1945 roku w Lublinie. Pierwszym jej prezesem, honorowym, został Henryk Ruszczyc, ale dość szybko przekazał władzę Modestowi Sękowskiemu, który zresztą od początku faktycznie kierował zakładem, tym niemniej w rejestrze sądowym, jako pierwszy prezes zapisany jest pan Ruszczyc.

W 1949 roku, powstała Centrala Spółdzielni Inwalidów. Rozpoczęła się nowa sytuacja organizacyjna. Dotychczasowe zakłady produkcyjne stowarzyszeń społecznych, a więc i naszego Związku, przekształcano w spółdzielnie. Kolejny krok w strukturach organizacyjnych dokonał się w 1954 roku. Zlikwidowana została Centrala Spółdzielni Inwalidów. Cały ruch wytwórczości spółdzielczej został połączony w Centralnym Związku Spółdzielni Pracy. Takich związków w Polsce było osiem. Zjednoczyły się one w naczelnej radzie spółdzielczej i centralne związki przybrały charakter resortu. Działalność w spółdzielniach była odgórnie sterowana. W konsekwencji przestały one być spółdzielniami w rozumieniu ustawy z 1920 roku. Doprowadziło to do uchwalenia ustawy w 1961 roku, która scentralizowała spółdzielnie i zagubił się wówczas wątek własności społecznej, wątek, który pozwalał czuć się każdemu spółdzielcy współwłaścicielem zakładu.

Jesienią 1956 roku, w wyniku odwilży politycznej, spółdzielczość także zaczęła się "odczerwieniać". Powstały dwa komitety - komitet organizacyjny spółdzielczości inwalidów i komitet organizacyjny spółdzielczości niewidomych. Spółdzielczość niewidomych rzeczywiście opierała się na Polskim Związku Niewidomych, a szczególnie na bardzo silnym zaangażowaniu prezesa Zarządu Głównego czyli Mieczysława Michalaka, który nowe przedsięwzięcia popierał na wszelkie sposoby, między innymi i finansowo. To właśnie on stworzył podstawy ekonomiczne do pracy komitetu i czynnie w nim działał. Komitet spółdzielczości inwalidów także bardzo życzliwie współpracował z komitetem Związku Spółdzielni Niewidomych. I tak sytuacja przedstawiała się do stycznia 1957 roku, kiedy został zwołany Pierwszy Krajowy Zjazd Spółdzielczości Inwalidów.

Na sali zasiadło trzystu pięćdziesięciu kilku delegatów i wtedy grupa przedstawicieli spółdzielni niewidomych wytypowała czterech kandydatów do tworzącej się rady Związku Spółdzielni Inwalidów. Niewidomi poparli również na członka rady Stanisława Madeja, chcąc mu zagwarantować jakiś status finansowy, bo przestał już być wiceprezesem CZSP, więc trzeba mu było dać jakąś pracę. A jaki był efekt tego starania? W wyniku tajnych wyborów na pierwszym miejscu uplasował się Modest Sękowski. Otrzymał 353 głosy. Natomiast na ostatnim mandatowym miejscu znalazł się towarzysz Madej (inaczej o sobie mówić nie pozwalał). Dosłownie jeden czy dwa głosy zadecydowały. że wszedł do rady i został powołany na urzędującego sekretarza. Na tym stanowisku został do końca swej działalności. Tak przejawiała się niechęć delegatów wobec niego, gdyż wcześniej, jako członek Centralnego Zarządu Spółdzielczości Pracy, nie okazywał troski ani życzliwości spółdzielniom niewidomych. Prezesem Zarządu ZSI został Kazimierz Zakrzewski.

Po zjeździe ZSI natychmiast stało się coś bardzo dziwnego, zmieniono front o 180 stopni. Część członków Komitetu Organizacyjnego Spółdzielni Niewidomych zaczęła mówić, że nie należy rozbijać jednolitego ruchu inwalidów, my tu już zadbamy o interesy niewidomych, mamy przecież specjalistów, którzy podpowiedzą nam, jak postępować, abyśmy mieli maksymalny udział w korzyściach. Owszem, może powstać Związek Spółdzielni niewidomych, który będzie zajmował się sprawami produkcyjnymi i rehabilitacyjnymi, ale bez żadnej władzy. I tak rozpoczęły się gwałtowne spory, walki i rozbijanie od wewnątrz.

W takiej atmosferze doszło do Zjazdu w dniu 30 marca 1957 roku, kiedy to został powołany Związek Spółdzielni Niewidomych. Do pierwszego Zarządu wszedł Modest Sękowski, jako prezes. Stanisław Łuka został wiceprezesem. Jako członkowie do zarządu weszli Stanisław Zięba z Łodzi i Stanisław Janczur z Gdańska. Związek rozpoczął działalność 1 kwietnia 1957 roku. Polski Związek Niewidomych od razu wystąpił o przydział mieszkania w Warszawie dla prezesa Sękowskiego, ale tu wystąpiły nieprzewidziane okoliczności. Stanisław Łuka poinformował władze kwaterunkowe miasta, że w Warszawie jest wystarczająco dużo specjalistów i przydzielanie lokalu komuś z Lublina jest niecelowe. Prezes Sękowski był człowiekiem ambitnym, poza tym naprawdę nie było mu źle w Lublinie, kiedy więc dowiedział się o wystąpieniu swego zastępcy do władz lokalowych Warszawy - zrezygnował ze stanowiska prezesa po roku formalnej odpowiedzialności za Zarząd ZSN. Jego miejsce zajął Stanisław Łuka.

Te pierwsze miesiące zadecydowały, że Związek Spółdzielni Niewidomych zaczął wojować na dwa fronty - ze Związkiem Spółdzielni Inwalidów - o większe uprawnienia i kompetencje oraz z PZN o wyższą pozycję i wpływy w środowisku niewidomych. Na tym tle istniały różne konfliktowe sytuacje. niejednokrotnie podejmowano próby zbliżenia tych bratnich organizacji, ale bez większych rezultatów, choć wcześniej mogło się wydawać, że będzie inaczej, bo przecież ZSN powstał na gruncie Polskiego Związku Niewidomych, na stworzonych przez tę organizację podstawach ekonomicznych, lokalowych i kadrowych.

Stanisław Łuka, inspirując różnorakie konflikty wokół naszych organizacji, doprowadził do tego, że w 1961 roku, na stanowisko prezesa zarządu ZSN przyszedł Marian Golwala, oczywiście dzięki poparciu ówczesnego przewodniczącego ZG PZN Mieczysława Michalaka, bo byliśmy zresztą wszyscy przekonani, że jest to świetny kandydat i dobry człowiek. Warto tu w przypomnieć, że Marian Golwala potrafił bardzo dobrze urabiać sobie opinię. Robił to niezwykle sprawnie i sprytnie. Niestety w krótkim czasie poprowadził politykę tą samą drogą co jego poprzednik - Łuka. W latach 80. nastąpiło przekształcenie się ZSI w centralny związek, a wkrótce potem Związek Spółdzielni Niewidomych również przekształcił się jako odrębny centralny związek.

I tu był ogromny udział Mariana Golwali, który rzeczywiście miał talent w tej materii, szczególnie w kontaktach z Komitetem Centralnym PZPR i innymi władzami PRL.

Na koniec rozważań poświęconych prawnemu usytuowaniu spółdzielczości w Polsce w okresie powojennym, chciałbym powiedzieć kilka zdań dotyczących psychologii i filozofii tej, jakże ważnej dziedziny życia gospodarczego i społecznego, o przyczynach, które legły u podstaw demoralizacji i przekreślenia wielkiej idei. Spółdzielca w rozumieniu ustawy z 1920 roku to był człowiek troszczący się o mienie społeczne, jak o swoje własne. Natomiast centralizm gospodarczy doprowadził do tego , że spółdzielca przestał się czuć współwłaścicielem zakładu. W spółdzielniach mówiło się, jak we wszystkich zakładach pracy: oni - to władza, my - to ludzie, a mienie stało się niczyje. Im więcej się wydusi dla siebie, tym lepiej, korzystniej, moralniej.

Niestety, takie postawy zaciążyły najbardziej na spółdzielniach niewidomych w minionym okresie. Nie wykorzystano sprzyjających warunków, jak na przykład wyłączność produkcji. Spółdzielnie nasze nie wytrzymywały konkurencji z innymi zakładami, mimo przyznawanych im zwolnień podatkowych. Gdyby spółdzielczość wszystkie ulgi poświęciła na to, by stać się konkurencyjną na rynku, gdyby do niezbędnych wymiarów ograniczono administrację i biurokrację - spółdzielnie mogłyby produkować taniej niż zakłady prywatne. Jednak na tę filozofię, po kilkudziesięciu latach innych praktyk, jest już za późno. Trzeba wielu lat, żeby spółdzielca poczuł się właścicielem spółdzielni, jako członek spółki, choć może nie należy rezygnować z optymistycznego patrzenia w przyszłość.

Mieczysław Michalak

Nie muszę nikogo przekonywać, że powołanie do życia Związku Spółdzielni Niewidomych było wielkim sukcesem naszego środowiska i odegrało bardzo ważną rolę w dziejach ruchu niewidomych w Polsce, ale trzeba wiedzieć, iż powstanie tej organizacji nie było sprawą prostą ani nie mieściło się w sferze życzeń i planów wszystkich spółdzielców. Chcę ujawnić pewne fakty, również o roli podwójnych agentów w tej grupie niewidomych.

W styczniu 1957 roku, podczas narady w Łodzi, uzgodniliśmy, że będziemy dążyć do powołania ZSN i nagle ujawnili się oponenci, a więc przede wszystkim: zarząd Związku Spółdzielni Inwalidów, który wszystko robił w tym kierunku, aby nas powstrzymać od wyjścia z ZSI. Odbywało się to różnymi drogami - zaczęli przeciągać na swoją stronę prezesów spółdzielni niewidomych i udało im się tych prezesów zebrać aż siedmiu. przewodził im Aleksander Król z Poznania. Odegrał on rolę inicjatora grupy, która miała rozbić nasze dążenia.

Na kilka dni przed zwołaniem pierwszego krajowego zjazdu w celu powołania do życia Związku Spółdzielni Niewidomych, Król wezwał do Poznania prezesów, których ZSI skaptował dla swych koncepcji, na naradę, żeby nie dopuścić do powołania odrębnej organizacji niewidomych. Dowiedziałem się z niezależnych źródeł o prezesach, którzy odgrywali rolę podwójnych agentów - dla ZSI i dla PZN. Gdy mi doniesiono o planowanym spotkaniu w Poznaniu, nie mając dużo czasu, kupiłem bilety na nocny pociąg i przyjechałem do Poznania. Trudno opisać, jaka zapanowała konsternacja, jaki popłoch, kiedy rano zjawiłem się na spotkaniu, które miało się wpisać w zdradziecką sytuację. Król nie wiedział co z tym fantem zrobić.

Nie chcąc go całkowicie kompromitować i pogrążać, powiedziałem: "bardzo się cieszę koledzy, że spotkaliśmy się w gronie najaktywniejszych prezesów, będziemy więc mogli przeciwstawić się dążeniom ZSI. Wywróciłem sytuację do góry nogami, pomieszałem szyki, ale nie dopuściłem do dywersji w szeregach niewidomych spółdzielców.

Marian Ostojewski

Ja także chciałbym się przyłączyć do kolegów, którzy wyrażają przekonanie, że Spółdzielczość niewidomych rzeczywiście była naszą chlubą. pokazywaliśmy ją nie tylko w kraju, ale również za granicą.

Przyjeżdżali do nas przedstawiciele niemal z całego świata, oglądali, podziwiali i uczyli się , jak rozwiązywać problemy zatrudnienia. Niektórzy mówcy zauważali, iż istniał wyścig między spółdzielniami, która więcej niewidomych zatrudni. znajdowało to odbicie w wewnętrznych przepisach ZSN. większa liczba zatrudnionych owocowała wyższymi płacami. Każda spółdzielnia starała się pozyskać inwalidów nie tylko ze swego terenu, ale również z innych województw. Na tym tle było wiele nieporozumień z władzami lokalnymi, które nie akceptowały praktyki sprowadzania niewidomych z innych regionów, ze wsi do miasta, gdyż później należało im zapewnić mieszkanie. Miejskie władze kwaterunkowe broniły się przed niepożądanym importem, ale w końcu ulegały i pomagały w przydziale mieszkań. Zresztą sprawę ułatwiały pule lokalowe centralnie przydzielane na poszczególne województwa.

Bardzo istotne źródło pomocy dla niewidomych stanowił fundusz rehabilitacji. Prezesi do spraw rehabilitacji byli premiowani w zależności od wykorzystania tego funduszu . Jeśli za mało wydatkowali- mieli zabierane premie. Organizowało się całe służby rehabilitacyjne. Niewidomi otrzymywali pieniądze na sprzęt domowy - pralki, lodówki, odkurzacze, aparaty radiowe i magnetofony oraz inne urządzenia ułatwiające pracę, naukę i uczestnictwo w życiu kulturalnym.

Krystyna Krzemkowska

Zaraz po ukończeniu studiów, rozpoczęłam pracę w spółdzielni niewidomych "Gryf" w Bydgoszczy i byłam z nią związana przez 28 lat. Główną moją domeną była działalność rehabilitacyjna i w niej czułam się najlepiej. Tu mój kontakt z człowiekiem stawał się najbardziej bezpośredni i najbliższy i efekty pracy najbardziej widoczne.

Nawiązując do gospodarki finansowej spółdzielczości, trzeba oddać sprawiedliwość, że znaczna ilość środków była przekazywana na cele inwestycyjne. W efekcie, prawie każda ze spółdzielni dorobiła się własnej siedziby, znacznie poprawiając warunki pracy. Losy tych obiektów, które dawniej były naszą dumą i radością, w tej chwili są różne i być może obecnie można na to zagadnienie spojrzeć nieco inaczej, gdyż niektóre, zwłaszcza po radykalnym zmniejszeniu załóg pracowniczych, są za duże. Trzeba jednak doceniać fakt, że spółdzielnie przywiązywały tak wielką wagę do zapewnienia pracownikom jak najlepszych warunków. W moim przekonaniu, wielką wartością spółdzielczości niewidomych był fakt, że przez okres kilkudziesięciu lat jej istnienia zatrudniano dziesiątki tysięcy niewidomych, nawet tych z głębokiego terenu na zasadzie pracy chałupniczej. Większość głoszonych teraz poglądów nie uznaje tej formy zatrudnienia, a jednocześnie nie proponuje się niczego co mogłoby ją zastąpić.

We wcześniejszych wystąpieniach przewijał się wątek nieporozumień i konfliktów pomiędzy działaczami PZN i ZSN. Pewnie tak było w Warszawie, ale zjawisko to odnosiło się głównie do działaczy centralnych, reprezentujących zarządy obydwu organizacji. W terenie współpraca układała się bardzo dobrze. Niejednokrotnie przewodniczący okręgu PZN był prezesem spółdzielni. Wiem z własnego doświadczenia, że, poza zatrudnianiem niewidomych, istniały różne formy pomocy na rzecz tych, którzy pracować nie mogli. Padło tu kilka ostrych stwierdzeń pod adresem Mariana Golwali. Była to na pewno silna indywidualność i nie brakowało mu wad, jak każdemu z nas, ale nie możemy zapominać o jego osiągnięciach, a szczególnie o tym, że potencjałem gospodarczym potrafił dobrze sterować, doprowadzając do usamodzielnienia się Związku Spółdzielni Niewidomych i przekształcenia go w centralny związek.

Kilka lat temu , PZN opracował wydawnictwo, na razie tylko w maszynopisie, zawierające kilkanaście sylwetek działaczy. Wielka szkoda, że dotychczas książka nie ukazała się w druku ani na kasetach magnetofonowych. 50 -Lecie zjednoczenia ruchu niewidomych w Polsce jest świetną okazją, aby to zaniedbanie naprOwić. Do w wspomnianego wydawnictwa należy włączyć sylwetki kolejnych działaczy - red. Jerzego Szczygła, który przez ponad dwadzieścia lat redagował "Niewidomego Spółdzielcę" - organ prasowy CZSN, Zbigniewa Żuromskiego - działacza obydwu naszych organizacji, prezesów: Kazimierza Latoszewskiego, i Aleksandra Króla z Poznania. Działacze ci już od nas odeszli i jak najbardziej celowe jest włączenie ich do wspomnianej publikacji, a następnie udostępnienie jej szerszemu ogółowi. Byłabym bardzo zadowolona, gdyby ten wniosek doczekał się wreszcie realizacji.

Stanisław Kotowski

Tym razem swą wypowiedź zaczynam od wątków osobistych. Kiedy w 1958 roku rozpaczliwie szukałem swego miejsca w życiu, miałem w dorobku dwie klasy szkoły podstawowej i nic więcej. Trafiłem do spółdzielni w Białymstoku. Po sprawdzeniu mojej wiarygodności, ówczesny prezes spółdzielni, a zarazem przewodniczący zarządu okręgu PZN - Józef Stroiński- postanowił mnie zatrudnić, ale postawił warunek: zażądał, żebym się uczył. Mam nadzieję, że akurat z tego zadania się wywiązałem.

Na tym przykładzie chciałbym pokazać, jakie znaczenie dla nas miała spółdzielczość . Dzięki niej tysiące niewidomych znalazły miejsce w społeczeństwie oraz drogę do nauki i kultury, zdobyły niezależność ekonomiczną, założyły rodziny, wykształciły dzieci. Stworzenie takich warunków Jest bezspornym osiągnięciem i stanowi wielką - bardzo wielką wartość, niezależnie od tego, jakie spółdzielczość miała wady. Nieraz myślałem, co byłoby ze mną, z takim dorobkiem i z takim startem w życie. Przypuszczam, że po prostu nic.

Ze spółdzielczością wiążą się również inne zagadnienia. Wspominano tu już o konfliktach ze Związkiem Spółdzielni Inwalidów. nie miały one jedynie podłoża emocjonalnego lub teoretycznego. Na początku lat 70., ZSI zatrudniał 240 tysięcy inwalidów, a wśród nich tylko 28 tysięcy zaliczonych do pierwszej i drugiej grupy, w tym ponad 10 tysięcy niewidomych. Gdybyśmy rozpatrywali, ilu spółdzielczość inwalidzka, poza niewidomymi, zatrudniała tych z pierwszą i drugą grupą, to okazałoby się, że są to prawie wyłącznie sami niewidomi. Oni więc stanowili dla władz tej spółdzielczości pierwszorzędny szyld domagania się różnych uprawnień i zwolnień. A zatem opłacało się podejmować każdy wysiłek, aby nie dopuścić do wyjścia niewidomych z e spółdzielczości inwalidów.

Omawiając rozwój spółdzielczości w Polsce, mec. Władysław Gołąb ukazał mechanizm, który doprowadził do zatracenia istoty tego ruchu, wykrzywienia jego autentyczności i demoralizację z tego wypływającą . Nieprawidłowości miały jeszcze i inne źródło. Z bardzo pozytywnego zjawiska rodziły się negatywne aspekty. Każdy kto chciał pracować, nie biorąc pod uwagę sytuacji istniejącej w głębokim terenie, mógł bez trudu pracę otrzymać . Spółdzielnie zatrudniały ludzi, którzy formalnie chcieli pracować, ale robili wszystko, aby swych obowiązków dobrze nie wypełniać. Ich wydajność była niska, więc organizowano różne dopłaty i wyrównania. Humanitarnie wyglądało to ładnie, natomiast obniżało poziom wymagań w stosunku do siebie, hamowało postęp i wszelki rozwój.

Fakt, że możliwe były takie praktyki, jest najlepszym dowodem, że spółdzielczość była dostosowana do warunków istniejących z gospodarce nakazowo-rozdzielczej. Kiedy te warunki się zmieniły, spółdzielczość straciła ekonomiczne podstawy istnienia. Chciałbym mocno zaznaczyć, że według mojego rozeznania, likwidacja Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych nie jest przyczyną upadku spółdzielczości. Gdyby CZSN nadal istniał, ten upadek nastąpiłby także, może nawet jeszcze wcześniej, bo występowałyby dodatkowe wydatki na utrzymywanie organizacyjnych struktur spółdzielczych.

Józef Szczurek

W pełni podzielam poglądy, że spółdzielnie odegrały olbrzymią pozytywną rolę w życiu niewidomych w Polsce i to nie tylko dlatego, że dawały pracę, zapewniały byt materialny, ale przede wszystkim dlatego, że pozwalały na normalne życie w społeczeństwie poprzez rehabilitację, zapewnienie mieszkania, pomoc w nauce, uczestniczenie w kulturze i można by tak jeszcze długo wyliczać. "Pochodnia" - czasopismo, którym kierowałem przez ponad trzydzieści lat, często atakowało spółdzielnie, ale nie dlatego, że były złe, lecz chcieliśmy, żeby były jeszcze lepsze. Atakowaliśmy je za gorsze traktowanie chałupników, za zbyt dużą chęć, jak się wtedy mówiło- „produkcjonalizacji”, za którą nie nadążała rehabilitacja, pozwalająca lepiej użytkować atrybuty wynikające z podniesienia standardu życiowego. Uważam, że wartości, jakie zrodziła spółdzielczość, dały tysiącom niewidomych normalne, ludzkie życie. Trzeba o tym pamiętać i powtarzać, gdyż od paru lat modne stało się ostre atakowanie spółdzielni niewidomych. Często autorami negatywnych opinii są ludzie, którym się nie powiodło, mieli większe ambicje, a nie potrafili ich zrealizować.

Do redakcji "Pochodni" przychodzi sporo listów, których autorzy piszą, że - spółdzielnie to wytwór komuny, produkt systemu, który zasługuje na potępienie. - Pojawiają się też poglądy, że spółdzielnie były gettami . Jeszcze inni twierdzą, że spółdzielczość cechowała nadopiekuńczość i dlatego teraz ci niewidomi nie mogą się pozbierać, bo przedtem wszystko mieli, a teraz te dobre czasy im się skończyły. Jakże wiele w tych opiniach zawiści i pogardy. Nie wiem czy ci ludzie, gdyby nie mieli dóbr, jakie dawały im spółdzielnie, byliby dzisiaj inni, zaradni, szczęśliwsi. Sądzę, iż w ogóle nie byłoby ich widać w społeczeństwie, bo nie osiągnęliby żadnego statusu materialnego. Jeszcze inni przeciwnicy spółdzielczości mówią, że wciągała ona do getta również niewidomych, którzy mogli pracować gdzie indziej. I znowu jest to bezsens graniczący z głupotą, bo czy na siłę wciągano kogoś do spółdzielni. znam dziesiątki wypadków, gdzie ludzie mieli pracę w zakładach otwartych, ale starali się, robili co mogli, aby dostać się do tego "getta", bo tam były lepsze warunki płacowe i socjalne. Boli mnie więc, że teraz zbyt łatwo dochodzą do głosu ludzie, którzy chcą rzucać oszczerstwa na setki działaczy, którzy tę spółdzielczość tworzyli, podnosili ją na coraz wyższy poziom, poświęcali cały swój czas, serce i energię , żeby tam pracującym ludziom było jak najlepiej. I nie wolno nam tych szlachetnych wysiłków utopić w oszczerstwach, prostackich banałach i złej woli, bo możemy przetrącić kręgosłup historii.

Niejednokrotnie słyszy się wypowiedzi, że przez spółdzielczość, niewidomi nie pracowali gdzie indziej. Moim zdaniem jest to kolejne fałszywe mniemanie, gdyż często chce się widzieć sprawy tak, jak gdyby dzieje zależały od pobożnych życzeń lub pragnień poszczególnych jednostek, a przecież takie postrzeganie świata nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Jest ona wynikiem uwarunkowań ekonomicznych i społecznych . Zdaję sobie sprawę, że w krajach zachodnich więcej jest stanowisk w instytucjach państwowych i innych zakładach otwartych dostępnych dla niewidomych, Ale należy pamiętać, że w Niemczech, Francji czy Skandynawii wszystko zaczęło się już w połowie XIX wieku. Tam ośrodki szkolne i rehabilitacyjne powstawały w latach 1850-1860, a u nas praktycznie sto lat później. O tej prawdzie nie można zapominać. Gdyby nie było spółdzielni, to niewidomi, a zwłaszcza ci z głębokiego terenu, nie dostaliby żadnej pracy, żyliby dalej, jak nędzarze w pogardzie, brudzie i zaniedbani.

Na początku lat 70. przebywałem w Jugosławii, która, jako państwo, miała porównywalne warunki ekonomiczne i społeczne z Polską. Tam spółdzielni nie było i część niewidomych pracowała w instytucjach państwowych, głównie jako telefoniści i masażyści. Niestety, liczba pracujących zawodowo nie przekraczała jednego procenta członków Związku niewidomych. Dałoby się policzyć ich na setki i to nie w górnym pułapie. Przypuszczam, że w Polsce byłoby tak samo. A więc nie dobre chęci, ale przede wszystkim warunki ekonomiczne i społeczne kształtują nasze życie.

Jeden z uczestników oświadczył, że istnienie dwu organizacji w naszym środowisku było korzystne ponieważ opozycja zawsze jest pożądana, wywiera dobry wpływ na życie społeczne. Takie twierdzenie można by uznać za słuszne, ale jedynie wówczas, gdyby opozycja, a w tym wypadku rywalizacja - była zdrowa, mająca na celu dobro ogólne, natomiast rywalizacja pomiędzy PZN i Związkiem Spółdzielni niewidomych miała chore podstawy, bo prawie zawsze chodziło o chęć dominacji, górowanie w kontaktach międzynarodowych, wykazanie kto ważniejszy, czyje racje zwyciężą . Rywalizacja ta była niezdrowa, bo oparta na wygórowanych ambicjach, zwłaszcza gdy chodziło o prezesa zarządu ZSN i przeważnie nie miała na celu dobra społecznego, lecz zaspokojenie osobistych ambicji.

Na szczęście, braki we współdziałaniu na szczeblu centralnym łagodziła dobra współpraca między poszczególnymi spółdzielniami i okręgami PZN. Miałem bliskie kontakty z działaczami spółdzielczymi w terenie. Opowiadali mi szczerze o bardzo dobrej współpracy ze Związkiem, o wzajemnej pomocy na różnych płaszczyznach, ale za każdym razem prosili, aby, broń Panie Boże, o tym nie pisać, bo, gdyby te wiadomości doszły do Zarząd ZSN- byłyby duże przykrości, zostaliby ukarani i wszystko byłoby przecięte. Jestem przekonany, że gdyby na czele ZSN stał Modest Sękowski czy ktoś mający podobną postawę - historia tych dwu organizacji wyglądałaby zupełnie inaczej. Nie musiałoby się tracić energii na niezdrową i jałową rywalizację, ale pracować nad połączeniem interesów przecież jednej grupy inwalidów i wtedy osiągnięcia byłyby o wiele większe. Słusznie domagamy się, aby wydawnictwo zawierające sylwetki wybitnych działaczy poszerzyć o nowe biografie, ale nie jest to jedyna forma możliwości ich uczczenia. Nasuwa się pytanie dlaczego na przykład spółdzielnia w Lublinie ma imię założyciela - Modesta Sękowskiego, a w innych ośrodkach o to nikt nie zadbał. Przecież było wielu innych działaczy, którzy całe swe życie poświęcili idei, aby niewidomym lepiej się pracowało, żeby mieli dobre warunki socjalne, służbę zdrowia i mogli żyć normalnie. A jednak taka praktyka nie znajduje wyrazu. Ci ludzie zostali wyrzuceni niejako ze świadomości społecznej. Trzeba zrobić wszystko w sferze ekonomicznej i świadomości społecznej, aby te spółdzielnie, które jeszcze istnieją, uratować, pomóc im w przetrwaniu i dalszym rozwoju.

Czesław Sokołowski

Spółdzielnie różnią się od zakładów otwartych między innymi i tym, że niewidomi mogą zajmować w nich kierownicze stanowiska. Skłaniało to niektóre jednostki do uczenia się, podejmowania nauki w szkołach średnich i wyższych. Spółdzielnie pomagały im w różny sposób, również materialnie. Jedni kształcili się, aby umocnić się dyplomem na stanowisku już zajętym, inni- aby je dostać. Niektórzy spośród nich potem znajdowali pracę w innych instytucjach, również w zakładach otwartych.

W latach 80. nikt w Polsce nie myślał , że mogą zaistnieć trudności z otrzymaniem pracy. Natomiast niewidomi, zwłaszcza pracujący w spółdzielniach, liczyli na wzrost zarobków i wysokie renty. Jeszcze przed rokiem miałem telefoniczne pytania z innych okręgów czy wiem, że dostaniemy renty z funduszy międzynarodowych. Pomyślałem , że zbyt to jest dobre, aby mogło być możliwe. Świadczy to, że istniała niemal przepaść między oczekiwaniami a rzeczywistością, dla wielu ludzi i spółdzielców także. Okoliczności te w dużej mierze spowodowały, że po przełomie, który nastąpił kilka lat temu, ludzie się zagubili, zdezorientowali i z wielkim trudem adaptują się do nowej sytuacji . Warto zauważyć, że przemiany, nawet najbardziej konieczne i nieuniknione, nie zawsze są korzystne dla niektórych grup społecznych. Dla niewidomych, przynajmniej na razie - są niekorzystne.

Gdyby do naszego środowiska wcześniej przenikały szerszym strumieniem wiadomości i były przekonujące, że na zachodzie w systemie liberalno - demokratycznym, podstawą egzystencji jest zasada: "radź sobie sam", że tam większość niewidomych to bezrobotni, a praca przy produkcji dóbr materialnych mocno się kurczy i trzeba zdobywać nowe zawody bardziej perspektywiczne - niejeden zdolny niewidomy, opanowałby pokusę i nie poszedł do spółdzielczości, żeby jak najwcześniej dobrze zarabiać, tylko zadałby sobie trud i zdobył zawód przyszłościowy. Ludzie różnią się między sobą sposobem odczuwania i wymiarem kontroli wyników swej dotychczasowej działalności i przyszłości. Kontrola wewnętrzna polega na przeświadczeniu, że jeżeli osiągam jakiś sukces, to zależy to ode mnie, a jeśli ponoszę porażkę to także zależy ode mnie. To jest pozytywna postawa. Towarzyszą jej takie symptomy, jak przystosowanie społeczne, wysoka samoocena, ale połączona z racjonalnością działania oraz inne pozytywne cechy, składające się na syndrom zapewniający sukces bytowy. Wtedy poszukiwanie informacji, pracy i osiąganie sukcesu stają się o wiele łatwiejsze. Natomiast akcentowanie wpływu czynników zewnętrznych doprowadza ludzi do tego, że czują się sterowani z zewnątrz.

Takie jednostki uważają, że ich sytuacja zależy od losu, przypadku, od innych ludzi, od spółdzielni także. To na ogół są pesymiści. I co gorsze - takiej postawie - sterowalności z zewnątrz - często towarzyszy fenomen wyuczonej bezradności. Ta bezradność jest wynikiem serii niepowodzeń. Jeżeli ktoś wielokrotnie nie znalazł pracy, ogarnia go bezradność. A to przenosi się na inne sfery życia i dochodzi do głosu generalne poczucie niemocy.

Postawę bezradności można zdobyć, niejako jej się nauczyć, w rodzinnym domu, w szkole, bo jeżeli program nauczania jest przeładowany, a niewidomi mają wolniejsze techniki pracy, to oni wielokrotnie czują się bezradni i idą na taryfę ulgową. Wobec niektórych to samo zjawisko występowało w spółdzielczości - wysokie świadczenia, usługi, załatwianie różnych spraw życiowych i dlatego ci ludzie za bardzo zaczęli liczyć na spółdzielnie, zamiast na siebie. Stali się bezradni. Oczywiście nie wszyscy. Ale ta bierna część dzisiaj nie może dać sobie rady w życiu. Prawdopodobnie będzie się to długo zmieniało, bo stereotypy myślowe nie nadążają za zmianami społecznymi. poważne zmiany muszą dokonać się również w szkolnictwie. W Ameryce nie kładzie się nacisku, tak jak to jest u nas, na wiedzę encyklopedyczną. Tam wychodzi się naprzeciw zapotrzebowaniom uczniów. Chodzi o to, aby wyrobić w nich wiarę w siebie i samoskuteczność.

Adolf Szyszko

Na początku, kiedy powstawały struktury organizacyjne, było sporo konfliktów, jak to między ludźmi mającymi ambicje i są zaangażowani w realizację określonych planów . Temu dziwić się nie można i tego praktycznie nie można uniknąć. Nie ma wątpliwości i każdy rozsądny człowiek bez uprzedzeń musi przyznać, że spółdzielczość nasza miała i ma jeszcze ogromne osiągnięcia. W szczytowym momencie, kiedy mieliśmy najwięcej w kraju zatrudnionych niewidomych, nasze spółdzielnie zatrudniały około 70 procent wszystkich pracujących.

Dwie organizacje istniejące w środowisku w praktycznym działaniu wzajemnie się uzupełniały. PZN kładł przede wszystkim nacisk na zatrudnienie niewidomych w środowisku naturalnym, na pracę umysłową, wyszukiwanie i inicjowanie nowych zawodów. I na tym polu mieliśmy duże osiągnięcia, mimo że często zaczynało się od nieporozumień, ale później ci, którzy się sprzeciwiali, po roku czy dwóch, wprowadzali nasze sugestie w życie.

Zarząd Główny pod batutą prezesa Michalaka zainspirował zasadę, że na zebraniach plenarnych PZN bardzo często były wygłaszane referaty programowe z różnych dziedzin. Koronne miejsce zajmowała sprawa zatrudnienia, A ponieważ w latach 60. przyjęto do pracy w PZN sporo młodych, wykształconych niewidomych - do referatów wprowadzano ujęcie w pewnym sensie naukowe.

A zatem powoływano się na wypowiedzi Oskara Langego, Tadeusza Kotarbińskiego, Jana Szczepańskiego czyli naukowców z tej wielkiej trójki. Oni wyraźnie i dalekosiężnie przewidywali też i losy spółdzielczości pracy. Nie chciałbym być niewłaściwie zrozumiany, że specjalnie zajmowali się spółdzielniami, ale analizując zagadnienia społeczno-ekonomiczne i przewidując rozwój naszego kraju w ówczesnym ustroju, przewidywali również ograniczoną rolę spółdzielni. I jak pamiętam, prof. Kotarbiński przewidywał, że do 1975 roku będzie dynamiczny rozwój spółdzielczości pracy. Następnie po tym roku będzie stopniowy regres. Jak okazało się w praktyce, to trochę przyspieszył ten etap w swoich opracowaniach. Niemniej regres wystąpił z tych czy innych przyczyn.

Wobec spółdzielni niewidomych postawiłbym ogromny zarzut, że w swym dynamicznym rozwoju za mało energii i czasu poświęciły przygotowaniu się do przyszłych nowych warunków, które przez specjalistów były przewidywane. I to zemściło się okrutnie. Nie można przyjmować, że prosta czynność, świetnie wykonywana przez niewidomych, którzy się jej uczyli przez dwa lub trzy tygodnie, da im pracę, zarobek i utrzymanie na dłuższy okres. Należało ułatwić im zdobycie kwalifikacji, które w przypadku zmiany sytuacji umożliwiłyby dalszą pracę.

Prawdziwą kuźnią eksperymentów zawodowych był Henryk Ruszczyc, który starał się stale wynajdować nowe rozwiązania, nowe czynności. I oczywiście wiele tych zawodów zostało wprowadzonych do codziennej praktyki.

Andrzej Kaszta

Chciałbym wyrazić zadowolenie, że dyskusja na temat spółdzielczości niewidomych jest tak wszechstronna i zawiera tak wiele aspektów merytorycznych, z tego też względu jej podsumowanie byłoby bardzo trudne. Nasuwa się jednak wniosek przez nikogo nie kwestionowany, że spółdzielczość odegrała w życiu niewidomych i całokształcie ich spraw pozytywną i wszechstronną rolę. Oczywiście dziś można mówić wiele, wiedząc co jest teraz, w roku 1996, natomiast pamiętajmy, że setki ludzi musiało podejmować decyzję w tamtych czasach, w określonym prawodawstwie i różnorakich splotach sytuacyjnych. Starajmy się więc uświadomić sobie, że ocena z tak dużej perspektywy czasowej może być nie bardzo obiektywna.

Oczywiście, wiele przedsięwzięć powinno mieć charakter bardziej dalekosiężny, uwzględniający ogólne priorytety gospodarcze. Jako przykłady, że tak być mogło niech posłużą spółdzielnie z Sosnowca Gdyni czy Bytomia Odrzańskiego, gdzie, w atmosferze stałej troski o kadrę techniczną, wystarczające wydatki na cele inwestycyjne i dobór bardziej nowoczesnej produkcji, łatwiej było przewidywać kierunki zmian i tendencji występujących na rynku .Spółdzielnie te nawiązały ścisłą współpracę kooperacyjną z nowoczesnym przemysłem państwowym i dobrze na tym wyszły. Tam, gdzie była stabilna kadra techniczna, nie występowały większe tarcia między radą, zarządem i załogą - pozycja spółdzielni, jako zakładu pracy, była o wiele lepsza, również w sensie przyszłościowym.

W 1968 roku w spółdzielniach powstała nowa sytuacja - powołane zostały związki zawodowe. Ta decyzja była krytykowana przez wielu spółdzielców, którzy nie widzieli potrzeby takich rozwiązań i mówili: Jeżeli spółdzielnia jest nasza, to po co nam jeszcze związki zawodowe, które mają zadanie bronić pracownika przed zachłannością właściciela, żeby nie oszukiwał i nie gnębił pracowników. Jednak związki zostały i nie zawsze służyły sprawie zgodnej atmosfery w spółdzielczych zakładach.

Spółdzielnie były w wielu wypadkach zadufane w sobie, że sprzedaje się wszystko co wyprodukują. Nie dostrzegały nadchodzącego zagrożenia zewnętrznego, bo przecież tu są ciężko poszkodowani inwalidzi... Wszystko dla nich było - surowce, urządzenia, i co by nie zrobili- rynek wchłonął. I dlatego, o czym zresztą niejednokrotnie pisał "Niewidomy Spółdzielca", pomimo, że budowały nowe obiekty, to jeśli chodzi o asortyment produkcji, cechowała je daleko idąca stagnacja.

Dzisiejsze stosunki pomiędzy spółdzielniami i Polskim Związkiem Niewidomych także muszą niepokoić. Historia sprzed lat ma określoną ciągłość. Jeżeli spotykamy się ze spółdzielcami i mówimy o PZN, o jego problemach- nie zauważamy, aby oni chcieli jakiejś jedności i wspólnego działania. Podobnie jest po drugiej stronie. Jeżeli sprawę współpracy i pomocy spółdzielniom stawiamy na zebraniach prezydium ZG PZN, natychmiast zauważa się pewną rezerwę, bo co my ze spółdzielcami zrobimy, gdy spółdzielnie splajtują. będziemy ich mieli na głowie. Słowem, ciągle te dwa środowiska nie są, jakby się chciało - zintegrowane. Po jednej i drugiej stronie dają o sobie znać zadawnione niechęci ji niezrozumiałe różnice interesów.

Tabliczki i komputery.

Andrzej Kaszta

Przypadł mi zaszczyt rozpoczęcia dyskusji na bardzo istotny temat: rola nauki i techniki w życiu i pracy niewidomych oraz działalność PZN w tej dziedzinie. Chciałbym zatem zwrócić uwagę na kilka zagadnień, które określają tę, jakże ważną sferę naszego życia, potrzeb i oczekiwań. Najwcześniejszym i najbardziej podstawowym sprzętem rehabilitacyjnym, którym niewidomy, począwszy od czasów wspólnoty pierwotnej się posługiwał, był zwykły kij, który w procesie historycznym ciągle się przekształcał i na obecnym etapie osiągnął formę laski składanej, a nawet - elektronowej, ale od prostego kija wszystko się zaczęło. Potem doszedł jeszcze przyjaciel człowieka - pies- z biegiem czasu coraz umiejętniej tresowany . Jego rola w poruszaniu się niewidomych stale rosła.

Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że epokowym wydarzeniem w życiu niewidomych było wynalezienie pisma Braillea. Otworzyło ono ludziom nie mającym wzroku dostęp do wiedzy, informacji, kultury i pracy. To była pierwsza rewolucja. Całkowicie zmienił się społeczny status niewidomego. Dzięki temu w XIX wieku mogło powstać szkolnictwo dla niewidomych.

Drugą rewolucją stało się udostępnienie niewidomym komputerów osobistych. Przypada to na lata 70. i 80. W Polsce, właśnie teraz w pełni przeżywamy rozwój komputeryzacji. Wszystkie szkoły dla niewidomych i słabo widzących dzieci mają komputery i ich ilość stale wzrasta. Nie tylko młodzież, ale i dorosłych uczymy posługiwania się sprzętem elektronicznym, bo dodać trzeba, że z każdym rokiem pojawiają się nowe urządzenia współpracujące z komputerem. Szacujemy , że sprzętem elektronicznym w Polsce posługuje się już około tysiąca inwalidów wzroku. Od początku istnienia Związku, każda ekipa kierująca , starała się, z lepszym czy gorszym rezultatem, organizować i udostępniać niewidomym sprzęt rehabilitacyjny. Oczywiście zależało to od pieniędzy, jakimi w danym czasie dysponował PZN i taka sytuacja jest zresztą i dziś. Rodzaj sprzętu ulegał modyfikacjom w związku z postępem technicznym, jaki nieustannie się dokonuje. Początkowo były to przedmioty najbardziej podstawowe - biała laska, tabliczka, później pojawiły się maszyny do pisania, magnetofony. Polska nigdy nie produkowała brajlowskich maszyn, więc importowaliśmy je , najpierw z NRD - "Pichty", a następnie ze Stanów Zjednoczonych - "Perkinsy". Ostatnio brajlowskie maszyny zaczęli produkować nasi sąsiedzi - Czesi i Słowacy.

Osobnym nurtem, o którym dzisiaj tylko wspomnę, jest realizowana w spółdzielniach myśl techniczna, polegająca na dostosowywaniu różnego rodzaju urządzeń produkcyjnych do potrzeb niewidomych. Bez nich wiele czynności i procesów produkcyjnych nie byłoby możliwe. Zwykle wiązało się to z zamaskowaniem części wirujących maszyn, zastosowanie jakichś sygnałów akustycznych czy specjalnych pokręteł. I tutaj piony techniczne w naszych spółdzielniach mogą się poszczycić dużymi osiągnięciami, zwłaszcza w tych zakładach, które miały złożoną produkcję wynikającą ze współpracy przemysłem państwowym. Staramy się dzielić sprzęt rehabilitacyjny na pomagający osobom całkowicie niewidomym i sprzęt dla osób słabo widzących. Pojawiły się duże możliwości w wyborze urządzeń optycznych. Skrzyżowanie optyki z elektroniką daje rezultaty wprost zadziwiające. Są na przykład aparaty , które można nosić w teczce - kamera przypomina mysz komputerową i można uzyskać odczyt liter wielkości od pięciu do ośmiu centymetrów. Problemem jest natomiast cena urządzeń. Niestety, zawsze stoimy przed barierą finansową.

Polityka dotycząca zaopatrzenia w sprzęt rehabilitacyjny, prowadzona przez kierownictwo PZN, polega na preferowaniu - i tak są konstruowane regulaminy - osób zupełnie kalectwem. Na kolejnym miejscu są całkowicie niewidomi , a dopiero później - osoby słabo widzące. Staramy się również, niestety jak dotychczas bez powodzenia, aby została usankcjonowana lista sprzętu rehabilitacyjnego podstawowego i pomocniczego. Miałaby ona istotne znaczenie przy stosowaniu ulg przez urzędy skarbowe oraz również przy ubieganiu się o obniżony podatek VAT-owski.

Istotną pomocą o charakterze rehabilitacyjnym dla znacznej grupy niewidomych są psy przewodniki. Zapewne większość z nas pamięta, że do końca lat 80., mocą decyzji Ministra Spraw Wewnętrznych, psy do użytku dla niewidomych przygotowywane były w Ośrodku Tresury w Sułkowicach pod Warszawą. Ale to się skończyło. Związek został z tym problemem sam. Podejmowaliśmy starania o uruchomienie własnego ośrodka tresury, mieliśmy literaturę pomocniczą, chcieli nam służyć pomocą Anglicy i Francuzi, ale ostatecznie do tego nie doszło. Natomiast obecnie w pozyskujemy psy w dwóch ośrodków prywatnych - w Łodzi i Mławie. Zresztą z różnych względów zapotrzebowanie na psy nie jest tak duże, jak mogłoby się to wydawać. Szacujemy, że zapotrzebowanie w skali roku wynosi w granicach dwudziestu- trzydziestu psów.

Warto jeszcze przypomnieć, że aktualnie, środki finansowe na opracowywanie jakichś programów oraz na zakup sprzętu rehabilitacyjnego, Związek otrzymuje z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Okręgi mają na te cele wydzielone środki i dokonywany jest zakup przez niewidomych. Coraz mniejszy udział w finansowaniu tego sprzętu ma Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej. Wszystko to przechodzi do PFRON.

Zróbmy teraz niewielki krok w przeszłość i przypomnijmy, że w latach 70. oddział ówczesnego zakładu wydawniczego PZN, mieszczący się wówczas w Łodzi, uruchomił produkcję drobnego sprzętu rehabilitacyjnego, co pozwoliło na zaspokojenie potrzeb w tej dziedzinie w skali całego kraju. W latach minionych Związek w zaopatrzeniu niewidomych w sprzęt rehabilitacyjny miał duże osiągnięcia. Odczułem to na własnym przykładzie, gdyż otrzymałem najpierw magnetofon szpulowy, potem kasetowy, a następnie dyktafon i inne bardzo dla mnie cenne oprzyrządowania. Centralne rozdzielnictwo w wielu wypadkach sprzyjało działalności PZN. Istniał podział na strefę rublową i dewizową . Można było pewne rzeczy zaplanować w miarę precyzyjnie. Trzeba powiedzieć z przykrością, że w tej chwili większych osiągnięć jeśli chodzi o produkcję sprzętu nie mamy.

Z tym większą ochotą chcę poinformować, że z inicjatywy i przy dużym wkładzie pracy Związku, prowadzona jest działalność związana z drukiem plastycznych map dla niewidomych. Tu nam trochę pokrzyżowała plany sytuacja polityczna, bo już mapy były wydrukowane , ale okazało się, że niektóre państwa, które znajdowały się na nich - przestały istnieć. Trzeba więc ten proces rozpoczynać od nowa i mapy modyfikować. Warto przy tej okazji powiedzieć, że dyr. Józef Mendruń otrzymał nagrodę resortową Ministra Budownictwa i Gospodarki Przestrzennej za bardzo aktywną pracę nad dostosowaniem map dla niewidomych.

Zbliżając się do końca swej wypowiedzi, chciałbym wreszcie uwypuklić akcent optymistyczny. Polski Związek Niewidomych uruchomił wypożyczalnię sprzętu elektronicznego, głównie komputerów i urządzeń peryferyjnych oraz powiększalników telewizyjnych i lup elektronicznych. Na ten cel Związek w roku ubiegłym wydatkował kwotę 10 miliardów złotych/starych/. Specjalna komisja przydzieliła już w pierwszym rzucie sześćdziesięciu osobom sprzęt komputerowy oraz dwudziestu - powiększalniki. Mamy nadzieję, że tego rodzaju sprzęt będzie sukcesywnie wpływał do wypożyczalni komputerowej. Istotne jest to, że po odpowiednim czasie - 5, 7 lat, w zależności od rodzaju urządzeń, zejdą one ze stanu PZN i staną się własnością poszczególnych kolegów.

W ostatnich latach dokonała się jeszcze jedna ważna zmiana. Przestało istnieć niedawne jeszcze pojęcie sprzętu rehabilitacyjnego, w odniesieniu do możliwości jego finansowania. Kiedyś niewidomi otrzymywali dopłaty do odkurzaczy, pralek czy lodówek, natomiast w tej chwili nie ma chętnych na takie dofinansowanie. Istnieje ono nadal w zakładach pracy chronionej, które zbudują własny fundusz rehabilitacyjny, jednak niezatrudnieni członkowie Związku nie mogą już liczyć przy zakupie sprzętu gospodarstwa domowego na dopłaty, gdyż nie jest on już kwalifikowany jako sprzęt rehabilitacyjny. Ci, co dają pieniądze na ten cel, wychodzą z założenia, że pralkę potrzebuje w takim samym stopniu matka niewidoma, jak i widząca, że jest to normalny sprzęt , który powinna mieć każda rodzina. Natomiast elementem rehabilitacyjnym jest ta część urządzenia , która sprawia, że niewidomy może posługiwać się tym sprzętem.

Władze Związku współpracują z odpowiednimi organizacjami naukowymi i administracją państwową odpowiedzialną za normalizację. Celem tego współdziałania jest uruchomienie produkcji elementów montowanych w nowo wdrażanych wyrobach umożliwiających niewidomym sprawne posługiwanie się tym sprzętem. Zresztą możemy zauważyć, że wiele nowych wyrobów - radioodbiorników, magnetofonów, odkurzaczy- ma już pewne charakterystyczne elementy, ułatwiające nam obsługę urządzeń mechanicznych i elektrycznych. Kiedy oceniamy działalność dotyczącą zaopatrzenia w sprzęt rehabilitacyjny, nie można pominąć zasług mgr Adolfa Szyszki na tym polu. W kuluarowych dyskusjach słyszałem na ten temat wiele bardzo pochlebnych uwag. Pan Adolf zajmował się tą problematyką przez cały okres swej pracy w Zarządzie Głównym PZN czyli przez prawie czterdzieści lat. Jego olbrzymia wiedza i doświadczenia w tej mierze owocowały dla całego naszego środowiska bardzo dobrymi rezultatami. On sam mówi skromnie o sobie, że był tylko pracownikiem i dostawał za swą działalność pieniądze, ale jak wiadomo, można być urzędnikiem i brać pieniądze a pozytywnych efektów nie da się zauważyć. Korzystając więc z nadarzającej się okazji, pragnę w imieniu nas wszystkich złożyć panu Adolfowi serdeczne podziękowania za jego pracę i za to wszystko co przez tak długie lata zrobił dla dobra niewidomych.

Mieczysław Michalak

Przez całe epoki ludzie pozbawieni wzroku spychani byli na margines życia, gdyż z powodu kalectwa nie mogli w nim aktywnie uczestniczyć. Sami poszkodowani, a także ludzie widzący nieustannie szukali sposobów zminimalizowania skutków braku wzroku, ale dopiero rozwój techniki zaczął przybliżać nas do upragnionego celu, choć droga była bardzo trudna.

Polski Związek Niewidomych, już w pierwszych latach swego istnienia, przystąpił do pracy mającej na celu stworzenie urządzeń ułatwiających inwalidom wzroku włączenie się do normalnego życia. Postanowiliśmy zainteresować tym problemem możliwie jak najszersze grono ludzi z tytułami naukowymi i wysoko ustawionych politycznie. W 1958 roku powstał przy Polskiej Akademii Nauk Komitet Kompensacji Zmysłu Wzroku. Na czele Komitetu stanął marszałek Sejmu - prof. Jan Dembowski.

W tym samym roku, z inicjatywy dr Włodzimierza Dolańskiego, zacne grono kilkudziesięciu naukowców zebrało się na pierwszym posiedzeniu Komitetu. PZN reprezentował skromny zespół, zaledwie pięciu osób, a wśród nich - dr Włodzimierz Dolański i mec. Władysław Gołąb. Urządzono to trochę widowiskowo. Gdy przyszła kolej zreferowania sprawy i podzielenia się swoimi doświadczeniami przez Włodzimierza Dolańskiego, to pan doktor, jako reżyser tego momentu, nakazał wyłączyć światło i w absolutnej ciemności odczytał swój referat. Wywarło to duże wrażenie. Głównym tematem referatu było zagadnienie : czy istnieje u niewidomych zmysł przeszkód.

Następnie, w imieniu naszej grupy, zabrał głos mec. Gołąb i przedstawił zastrzeżenia dotyczące aparatu pod nazwą: elektroftalm nad którym pracowali prof. Witold Starkiewicz ze Szczecina i prof. Tadeusz Kulisiewicz z Wrocławia. Mówca oświadczył, że to urządzenie dla nas jest nieużyteczne i szkoda pieniędzy na dalsze jego udoskonalanie. Na elektroftalm Polska Akademia Nauk corocznie wydaje 400 tysięcy złotych, a dzieciom w szkołach w tym samym czasie brakuje tabliczek brajlowskich.

Warto przypomnieć, że elektroftalm na ówczesnym etapie badań wyglądał bardzo niekorzystnie. Na głowie miało się hełm, na czole opaskę z receptorami uciskającymi, a w ręku około dwukilogramową baterię... gdyby niewidomy pokazał się w czymś takim na ulicy, - wzbudziłby wielką sensację, wyglądając jak kosmonauta czy człowiek nie z tej Ziemi.

Wystąpienie to wywołało wśród zebranych konsternację i choć problem został zauważony - od badań nad elektroftalmem nie odstąpiono. W późniejszym okresie osiągnięto jedynie postęp polegający na jego miniaturyzacji. Nie na wiele się to jednak przydało, gdyż w innych krajach, na przykład w Szwecji czy Rosji, w tym samym czasie, mieli już bardzo poręczne, małe aparaty do wykrywania przeszkód.

Czesław Sokołowski

Kiedy rozpocząłem pracę w szkole i zacząłem uczyć historii, spotkałem się z dużymi trudnościami w przedstawieniu uczniom zmian terytorialnych, jakie przechodziło państwo polskie w swoich dziejach - od Łaby za Bolesława Chrobrego, a za Jagiellonów - hen na wschód od Dniepru. zacząłem więc, gdzieś na początku lat 60. czynić starania wokół produkcji plastycznych map historycznych.

Zakupiłem pięć map - Polska za Mieszka Pierwszego, za Kazimierza Wielkiego, potem ten największy obszar terytorialny- za Jagiellonów, Polska przedrozbiorowa przed rokiem 1772 i Królestwo Polskie. Szkoda, że nie wstawiłem do tego kompletu Polski międzywojennej. Mapy te postanowiłem udostępnić niewidomym.

Wykonanie oparte było na tych samych zasadach, jak w atlasie geograficznym w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Matryca została sporządzona metodą chemiczno-wytrawiającą. Produkcją zajęła się spółdzielnia "Hejnał" w Krakowie. Potem mapy zostały rozprowadzone za pośrednictwem Zarządu Głównego PZN do innych szkół dla niewidomych dzieci i to były jedyne mapy historyczne w Polsce. Mam wrażenie, że jakieś ich szczątki do dzisiaj się zachowały.

W wystąpieniach moich przedmówców sygnalizowane były problemy związane z brajlowską tabliczką. Wydawałoby się sprawa na pozór drobna, a przecież jakże wiele miejsca zajmuje w naszych wypowiedziach, bo rzeczywiście odgrywa niezwykle ważną rolę w oprzyrządowaniu każdego niewidomego.

W roku 1947 otrzymałem w Laskach amerykańską tabliczkę kieszonkową, aluminiową, czterorządkową. Jest bardzo precyzyjna, wygodna, praktyczna. Używałem jej na studiach i w pracy zawodowej i nie mogę się bez niej obejść do dziś. Kupowałem sobie inne tabliczki, mam kilka, ale żadna nie wytrzymuje konkurencji z amerykańską.

Tabliczki z plastiku, które produkowała krakowska Spółdzielnia Niewidomych, nie wziąłbym nawet do ręki. Ostatnio udało mi się zdobyć tabliczkę plastikową, niemiecką, dość dobrą, precyzyjną, która pisze po dwóch stronach. Jest wygodna do noszenia w kieszeni, bo ma krótkie linijki, ale i tak nadal używam tej ulubionej amerykańskiej.

Niewidomi, którzy stracili wzrok , jako ludzie dorośli, na długi czas zachowują umiejętność pisania ołówkiem. Członkowie rodziny lub przyjaciele bez przeszkód mogą ich pismo odczytywać. potrzebna jest jednak do tego celu odpowiednia tabliczka, a u nas jej nie było. Jedna z niewidomych pań mieszkająca w Krakowie, przywiozła taką tabliczkę z Anglii. Gdy po kilku latach zmarła - rodzina przekazała tabliczkę do okręgu PZN. Zaproponowałem, aby przesłać ją do Zarządu Głównego. Liczyłem na to, że tabliczka zostanie wykorzystana, jako wzór i będzie produkowana dla użytkowników w całym kraju. Skończyło się jednak na moich nadziejach.

Szkoda, że tak się stało. Ktoś zareplikuje, że możemy posłużyć się maszyną do pisania, ale maszyna przeważnie jest duża , ciężka i nieporęczna, nie można jej zabrać, gdy się gdzieś wyjeżdża. Tabliczka natomiast może mieć zastosowanie w każdej sytuacji, niezależnie od tego gdzie się znajdujemy.

Napoleon Mitraszewski

We wcześniejszych wypowiedziach wspominałem, że naukę na poziomie podstawowym pobierałem w szkole dla niewidomych w Wilnie. Tam też zetknąłem się z pierwszymi pomocami naukowymi i o nich chciałbym opowiedzieć, zwłaszcza, że wykonanie ich nie było kosztowne ani trudne, a w nauce bardzo nam pomagały, później już nigdzie podobnych pomocy nie spotkałem.

Mieliśmy do użytku bardzo dobre, wyszywane mapy plastyczne. Do ich wykonania służyły normalne mapy ścienne dla uczniów widzących, na które nakładano materiały różniące się w dotyku. Granice państw zaznaczano grubszym sznurkiem, rzeki- cienką tasiemką, morza jedwabiem, a góry - grubszą wełną. Miasta oznaczano guziczkami. Dzięki tak zróżnicowanej fakturze, wszystkie elementy geograficzne można było świetnie wyczuwać dotykiem. Do naszej dyspozycji była mapa fizyczna Polski, Europy oraz mapa administracyjna. Na podstawie map wyszywanych robiliśmy mapy plastyczne w glinie.

Do pomocy podstawowych należały tabliczki brajlowskie. Najpierw pisaliśmy na tabliczkach francuskich z przesuwaną linijką, a także na czeskich, dwustronnych, przekładanych. Potem otrzymaliśmy tabliczki bydgoskie. Były ciężkie, ale niezmiernie mocne. Taką tabliczkę mam do dziś. Wytrzymała szkołę średnią, studia i do dziś robię na niej podręczne notatki.

Do nauki przedmiotów ścisłych używaliśmy kubarytmów sprowadzanych z Paryża. lubiliśmy je, gdyż miały staranne i dokładne wykonanie. Przyjemnie było na nich pracować. Kubarytmy późniejsze, robione u nas, nie dorównywały im jakością, źle się układały trzeba było mieć sporo cierpliwości, aby dłuższe zadanie matematyczne doprowadzić do końca. Warto dodać, że prawie wszystkie pomoce do nauki wykonywali nauczyciele lub rzemieślnicy według wzorów otrzymanych ze szkoły.

Marianna Wysocka

Urządzenia techniczne ułatwiające niewidomym pracę i wypoczynek odgrywają w naszym życiu ogromnie ważną rolę, należy więc im poświęcić więcej uwagi. Przez dziesiątki lat byłam pracownikiem biurowym, a jednocześnie należałam do grona działaczy społecznych i nadal jestem aktywną gospodynią domową, więc w sprawach sprzętu wspomagającego mam sporo doświadczeń. Zacznijmy od zagadnień kulturalno-oświatowych.

Dawniej mieliśmy rozmaite gry przystosowane do użytku niewidomych, na przykład - domino, "człowieku nie irytuj się", szachy, warcaby, które w świetlicy umilały nam czas. Można było przy nich porozmawiać i równocześnie mieć satysfakcję, że się na przykład wygrało. Teraz wszystko to gdzieś przepadło, są tylko karty, ale ta zabawa nie każdemu odpowiada.

Gdzie podziały się te drobiazgi sprzed lat, które tak ułatwiały nam działalność rozrywkową i zbliżały ludzi do siebie? Na darmo ich szukać w sklepach lub magazynach okręgów PZN. Z moich osobistych doświadczeń wynika, że jeśli się spotka dwu niewidomych, na przykład przy telewizorze, to chcieliby jeszcze zagrać w "Chińczyka" czy warcaby. Warto więc wrócić do produkcji tych gier. Nie wymagałoby to większych pieniędzy, a możliwości kulturalnego spędzenia czasu wzrosłyby niepomiernie , nie mówiąc już o tym, że na pewno kieliszki mniej by krążyły.

Wśród tych drobiazgów znajdowała się między innymi, karta z plastiku z sześcioma wypukłymi punktami służąca do nauki tańca, ale ona pomagała także w nauce pisma Braille.a. Gdy się niewidomemu pokazało taką kartę i powiedziało, że tu jest na przykład punkt pierwszy, a tu drugi - to on dopiero na takiej dużej wyraźnej powierzchni mógł się zorientować o co w tej nauce chodzi i stwierdzał, że to nie jest trudne.

W minionych latach mieliśmy do dyspozycji przewody elektryczne z wmontowanymi zegarami. Do dziś mam takie urządzenia i chętnie z nich korzystam. Widzący sąsiedzi pożyczają ode mnie te przewody, gdyż mogą sobie ustawić na przykład kuchnię, wyjść z domu , a w odpowiednim czasie zegar zakończy gotowanie i nic się nie przypali. Od długiego czasu zbieram takie ciekawostki techniczne i oddają mi one nieocenioną pomoc nie tylko w kuchni. Teraz o tym wszystkim można tylko pomarzyć. Uważam, że w każdym okręgu PZN powinien być sklepik, gdzie to wszystko można byłoby kupić, bo przecież na rynku na pewno nadal są one dostępne, ale niełatwo je znaleźć. można co prawda nabyć bez trudu maszyny elektryczne, ale nie są one dostosowane do potrzeb niewidomych.

Adolf Szyszko

Na wstępie chciałbym wrócić do tego słynnego elektroftalmu. Sprawa rozpoczęła się w końcu XIX wieku . Po II wojnie światowej kontynuował ją przez wiele lat Witold Starkiewicz. Następnie Państwowe Zakłady Optyczne w Warszawie, a teraz urządzenie to jest w magazynie tych zakładów i czeka na lepsze czasy, kiedy technika stanie na wysokości zadania. Pod koniec lat 50. został wykonany prototyp i pierwszym eksperymentatorem był dr Dolański. Urządzenie było bardzo ciężkie, ważyło około dziesięciu kilogramów. Jak pana doktora pomęczyli pół godziny, to kark nie wytrzymywał i wszyscy widzieli, że na co dzień nie można się tym posługiwać.

Następny model, oparty na tych samych zasadach, wykonał ordynator Kliniki Okulistycznej w Szczecinie - prof. Starkiewicz. Ten prototyp, moim zdaniem, był najlepszy, dlatego że ważył około dwóch kilogramów, więc już nie męczył głowy i karku. Miał 60 uciskadeł, więc może nie był zanadto precyzyjny, niemniej przy jego pomocy mógł niewidomy odnaleźć stojącą na stole filiżankę czy inny przedmiot. Uznano jednak, że precyzja jest stosunkowo mała i powinno być około trzystu wibrujących receptorów uciskających, żeby kształt przedmiotu mógł być lepiej zaprezentowany.

Z kolei elektroftalmem zajęły się Państwowe Zakłady Optyczne. Wykonanie od strony technicznej było precyzyjne i bardziej eleganckie, ale prototyp znów urósł do ośmiu kilogramów, a walorów użytkowych lepszych nie miał. Uznano, że trzeba poczekać aż miniaturyzacja i elektronika będą miały większe osiągnięcia i wtedy do tej sprawy powrócić w połączeniu z programami komputerowymi .

Nad podobnym aparatem - "Uchem nietoperza" - pracuje niewidomy inżynier z Warszawy - Józef Penksa. Aby z tego aparatu móc korzystać - niewidomy musi posługiwać się białą laską i przejść określone ćwiczenia, żeby zsynchronizować laskę, swoje zmysły i oczywiście to "ucho nietoperza". Tu chciałbym podkreślić, że nasze środowisko, jako odbierające te wynalazki, jest bardzo trudne i wymagające. Za granicą tego rodzaju pomysły techniczne wprowadzane są poprzez określone szkolenia, na dłuższych kursach, w czasie nauki w ośrodkach rehabilitacyjnych, a u nas wprowadza się je po kilku czy kilkunastu godzinach pokazywania i to jest zdecydowanie za mało .

W swych rozważaniach na temat sprzętu rehabilitacyjnego chciałbym kilka zdań poświęcić tabliczkom brajlowskim. Problem ten do chwili obecnej w Polsce nie został rozwiązany i to zarówno od strony jakości i różnorodności tabliczek, jak i metod nauki brajla. W naszych programach szkoleniowych powinno się uczyć, obok pisania i czytania, również dostosowania rysika, którym się pisze, do jakości i grubości papieru oraz rodzaju tabliczki. Do tego celu wystarczy zwykły pilnik znajdujący się w każdym domu. Kiedyś Związek próbował tę zasadę wprowadzić do nauczania, ale praktyka ta została zarzucona.

Zagadnienia produkcji tabliczek nie udało się dotychczas rozwiązać, choć konieczność ich posiadania wszyscy rozumiemy i uznajemy. Ciągle jesteśmy skazani na import. Bezpośrednio po II wojnie światowej, ośrodek w Laskach, a także dr Dolański sprowadzał tabliczki przeważnie ze Stanów Zjednoczonych. Zaczęto również poszukiwać możliwości własnej produkcji.

Już prezes Leon Wrzosek zlecił produkcję jednej z fabryk w Toruniu. Wyszło z niej 2000 tabliczek. Związek jednak nie był konsekwentny w tym zakresie i nie przeznaczył większych środków na ten cel. Kierownictwo fabryki się zniechęciło i współpracę z PZN zerwało.

Największą rolę w tym czasie odegrały tabliczki wytwarzane przez Tadeusza Winnickiego w Bydgoszczy. Wielka szkoda, że, na fali likwidacji prywatnych zakładów prezes Stanisław Madej w drugiej połowie lat 60. , zerwał z nim umowę. Później, na przestrzeni trzydziestu lat, podejmowano jeszcze kilka prób pozyskania krajowych tabliczek, ale zawsze na przeszkodzie stawała niekonsekwencja władz PZN, brak stałych powiązań z producentem, który, nie wiedząc czy będzie miał zlecenie na dłuższy czas, wycofywał się ze współpracy.

A efekt? problem do tej pory nie jest rozwiązany. Sprowadzamy tabliczki z zagranicy, ale one także są krytykowane, zwłaszcza, że szukamy tabliczek najmniej kosztujących, a jak powszechnie wiadomo, niskie ceny przeważnie nie gwarantują dobrej jakości. Sprawa jest więc nadal otwarta.

Józef Szczurek

Wytwarzanie narzędzi pracy i ich doskonalenie miało decydujący wpływ na rozwój ludzkiej cywilizacji. Podobną rolę odgrywa zaopatrzenie niewidomych w urządzenia umożliwiające im pracę, naukę i osiąganie wytyczonych celów. Jest to więc niezmiernie ważna dziedzina ich życia. Zastanówmy się zatem czy PZN pomaga inwalidom wzroku w tej sferze oczekiwań . Moja odpowiedź brzmi: w dużej mierze - tak, ale w zaspokajaniu tych potrzeb istnieją znaczne luki i puste przestrzenie.

Największe osiągnięcia w pomocy rehabilitacyjnej PZN może zanotować w działalności wydawniczej. Od początku istnienia, tę formę działalności postawił na jednym z pierwszych miejsc swych zadań. Uczący się otrzymują podręczniki w brajlu i zwykłym druku powiększonym, a także zeszyty z pogrubioną linią. Na kasetach magnetofonowych i piśmie punktowym wydano już kilka tysięcy książek o treściach mogących zaspokoić bardzo zróżnicowane potrzeby. Wielką rolę społeczną i kulturalną odgrywają nasze czasopisma. Jest to więc duży obszar działalności, w którym Związek ma znaczne osiągnięcia i skutecznie pomaga niewidomym. Dzięki temu możemy się uczyć, czytać i być w sprawach kultury na bieżąco. Pamiętać też trzeba, że przez prawie czterdzieści lat w wyniku starań PZN, uczący się niewidomi, młodzież i dorośli, otrzymywali zasiłki lektorskie. Ta forma pomocy odegrała bardzo ważną rolę W intelektualnym i kulturalnym rozwoju spraw niewidomych w Polsce. Z prawa do pomocy lektorskiej mającej odbicie w comiesięcznych dodatkach do wynagrodzeń, korzystali również niewidomi pracownicy umysłowi. Dzięki temu znacznie wzrosła grupa inwalidów wzroku pracujących na stanowiskach kierowniczych, a także nauczycieli i pracowników naukowych.

Od lat 50. PZN zajmował się organizowaniem i rozprowadzaniem sprzętu ułatwiającego pracę zawodową i naukę, - tabliczki, zegarki, maszyny do pisania, magnetofony i aparaty radiowe. W latach 80., kiedy występowały duże braki w zaopatrzeniu w sprzęt mechaniczny i elektroniczny, Związek miał dostęp do tych urządzeń, korzystał z przydziałów i rzeczywiście troszczył się o niewidomych, dużo im pomagał w zaopatrzeniu w sprzęt niezbędny w gospodarstwie domowym. Tu jednak kończą się blaski, a zaczyna strefa cieni.

Jak już wspomniałem, Związek zupełnie dobrze sobie radził z urządzeniami dostępnymi na rynku, natomiast nie sprawdził się, jeśli chodzi o pomoce rehabilitacyjne do użytku wyłącznie dla niewidomych. Nawet z uruchomieniem produkcji tabliczek brajlowskich sobie nie poradził . Moim zdaniem zabrakło pomysłów organizacyjnych i technicznych. Gdyby powołano jakiś zakład, który zająłby się całokształtem sprawy, a więc opracowywaniem prototypów, i ich produkcją, zagadnieniami kadrowymi i finansowymi, mogłoby wszystko wyglądać lepiej, niestety tak się nie stało.

Na początku lat 90., po przełomie politycznym, w zaopatrzeniu w sprzęt specjalistyczny nastąpiła całkowita zapaść. Problem podrzucano jak kukułcze jajo. Najpierw sprawę sprzętu przekazano poradni leczniczo-rehabilitacyjnej, oczywiście, nic dobrego z takiego pomysłu wyjść nie mogło, a następnie do zakładu wielobranżowego w Warszawie. I tak sprawę całkowicie pogrzebano, gdyż szef zakładu -prezes Jacek Bajcar - tym zagadnieniem zupełnie się nie interesuje. Nawet nie stara się tego stanowiska ukrywać.

W taki to sposób Związek skutecznie odsunął się od problemu sprzętu specjalistycznego. Wiadomo, że zmian na lepsze nie będzie, bo jeżeli w czasach bardziej sprzyjających problematyce niewidomych zrobiono tak niewiele, to teraz, kiedy wszystko jest bardzo skomplikowane i trudne, szanse są zerowe.

Z nadzieją i optymizmem.

Józef Mendruń

Proszę Państwa, mija osiem miłych i twórczych dni. Nasze przyjacielskie spotkanie dobiega końca. Powinniśmy je jakoś mądrze i pożytecznie podsumować, a jednocześnie przyjąć program działania na najbliższe miesiące, aby z tego co tu postanowiliśmy dla godnego uczczenia 50-lecia utworzenia ogólnopolskiej organizacji niewidomych w Polsce, nic nie przepadło, aby ta doniosła rocznica na stałe weszła do wydarzeń upamiętniających dzieje naszego ruchu. Biorąc pod uwagę wnioski z narady, po konsultacji z przewodniczącym Komisji Programowej - Marianem Ostojewskim i wiceprzewodniczącym ZG PZN - Andrzejem Kasztą - chciałbym zaproponować do przedyskutowania następujące propozycje.

W najbliższym czasie wydamy po raz drugi czyli wznowimy książkę dr Ewy Grodeckiej: "Historia polskich niewidomych w zarysie ". Poprzedzimy ją obszernym wstępem, napisanym przez red. Józefa Szczurka. Chcemy wydać tę pozycję z datą 6 października czyli w dniu, w którym 50 lat temu rozpoczął w Chorzowie obrady ogólnopolski zjazd przedstawicieli regionalnych stowarzyszeń niewidomych.

Po powrocie do Warszawy, zastanowimy się czy na końcu książki nie dodać aneksu zawierającego wykaz pozycji, które ukazały się dotychczas i mają cechy prac historycznych. Mamy na przykład książki o Janie Silhanie, Włodzimierzu Dolańskim, Henryku Ruszczycu, Ryszardzie Gruszczyńskim. Są też jeszcze inne wydawnictwa, spośród których warto wymienić: "Ciemność przezwyciężona" czy "Sylwetki działaczy ruchu niewidomych". Chodzi o to, żeby dać krótką informację, że takie pozycje istnieją i są do dyspozycji czytelników, którzy chcieliby poszerzyć swą wiedzę historyczną dotyczącą spraw niewidomych.

Chcielibyśmy ponadto, aby październikowa "Pochodnia" miała charakter jubileuszowy. Jest jeszcze czas, aby przemyśleć, Jak ten numer czasopisma będzie wyglądał. Może powinny się tam znaleźć jakieś przedruki z dawnych lat.

Sprawa trzecia, która mogłaby okazać się bardzo pożyteczna, to kalendarium wydarzeń. Wyobrażam sobie, że planowane kalendarium będzie obejmowało rok i charakter ważnego wydarzenia, na przykład - powołanie do życia w Warszawie Instytutu dla Głuchoniemych założonego przez ks. Jakuba Falkowskiego, a potem oddziału dla niewidomych. We wcześniejszych okresach tych faktów na pewno będzie mniej, ale czym bliżej naszych czasów, będą się zagęszczać. Oczywiście nie wszystko może być wykonane w bieżącym roku, gdyż będzie to zależało od ludzi, pieniędzy i czasu niezbędnego do zgromadzenia określonego materiału.

W założeniach mamy również wydawanie serii książek , z których każda byłaby poświęcona innemu zagadnieniu, na przykład - oświacie niewidomych, zatrudnieniu lub spółdzielczości. Sprawa wymaga głębszego przemyślenia i bardziej sprecyzowanej koncepcji, ale rzecz idzie o to, aby większą falą zacząć oddziaływać na świadomość społeczną oraz utrwalenie dokonań naszego środowiska. W takim wydawnictwie wydarzenia powinny być połączone z pogłębionymi komentarzami i ocenami. Wyobrażam sobie, że samo szkolnictwo wypełniłoby solidny tom książkowy. W pozycji dotyczącej spółdzielczości niewidomych, przykładowo można by się było zastanowić, dlaczego upadła, jakie zaistniały przyczyny, czy mogło być inaczej. Zamierzenia nie są łatwe, ale trzeba się z nimi zmierzyć. Na zebraniu rady programowej zastanowimy się, możliwie jak najszybciej, nad ostateczną formułą, tematami, autorami i skąd wziąć pieniądze na opłacenie planowanych przedsięwzięć.

W założeniach mamy również wydawanie serii książek , z których każda byłaby poświęcona innemu zagadnieniu, na przykład - oświacie niewidomych, zatrudnieniu lub spółdzielczości. Sprawa wymaga głębszego przemyślenia i bardziej sprecyzowanej koncepcji, ale rzecz idzie o to, aby większą falą zacząć oddziaływać na świadomość społeczną oraz utrwalenie dokonań naszego środowiska. W takim wydawnictwie wydarzenia powinny być połączone z pogłębionymi komentarzami i ocenami. Wyobrażam sobie, że samo szkolnictwo wypełniłoby solidny tom książkowy. W pozycji dotyczącej spółdzielczości niewidomych, przykładowo można by się było zastanowić, dlaczego upadła, jakie zaistniały przyczyny, czy mogło być inaczej. Zamierzenia nie są łatwe, ale trzeba się z nimi zmierzyć. Na zebraniu rady programowej zastanowimy się, możliwie jak najszybciej, nad ostateczną formułą, tematami, autorami i skąd wziąć pieniądze na opłacenie planowanych przedsięwzięć.

Kolejny pomysł, który wyłonił się z naszych rozważań, zakłada utworzenie muzeum przedmiotów dokumentujących działalność PZN na przestrzeni czasu oraz pamiątek związanych z życiem wybitnych działaczy. Mógłby się tam znaleźć chociażby omawiany tu sprzęt rehabilitacyjny. Kierownik związkowego ośrodka wypoczynkowego w Muszynie - Aleksander Żabiński, z okazji jubileuszu naszego domu, zamierza jesienią br. zorganizować aukcję rzeczy, którymi posługiwał się kpt Jan Silhan. Jest tam między innymi stara maszyna do pisania. Powinniśmy wykupić te przedmioty, aby nie rozeszły się po świecie i ulokować w muzeum, gdyż to właśnie jest najlepsze dla nich miejsce.

Marzy nam się również wydanie zbiorku: Niewidomi w anegdocie. Można by w nim opisać jakieś śmieszne sytuacje, komiczne historie, aby w ten sposób przełamać dość powszechną opinię, że niewidomy musi być smutny, skrzywiony. Oczywiście, trzeba zrobić to z wyczuciem i kulturą, bo nie wszystko co w żywym słowie jest dowcipne tak samo przedstawia się po napisaniu. Takie wydawnictwo rzuciłoby inne światło na postawy i zachowanie niewidomych.

Józef Szczurek

Plany działalności na niwie historycznej, przedstawione przez dyr. Józefa Mendrunia, są bardzo interesujące, oby tylko udało się je zrealizować, ale to będzie zależało nie tylko od władz Związku, lecz i od nas wszystkich, czy w odpowiednim stopniu zaangażujemy się w wykonanie tych zadań, oczywiście każdy według swych możliwości i umiejętności. Chciałbym się odnieść tylko do jednego z przedstawionych punktów - powołania do życia muzeum tyflologicznego, placówki ściśle związanej z historią ruchu niewidomych. Co prawda, przy Bibliotece Centralnej takie muzeum od kilku lat istnieje, ale nie ma ono nic wspólnego z historią, można by je natomiast nazwać galerią sztuki niewidomych. Organizuje ono spotkania z ludźmi zajmującymi się literaturą, rzeźbą, malarstwem, muzyką i eksponowaniem prac plastycznych. Tego rodzaju działalność jest również bardzo pożyteczna i potrzebna, ale daleko jej od treści słowa: muzeum. W muzeum tyflologicznym powinny się znajdować różne przedmioty należące do ludzi, którzy w naszym środowisku odegrali ważną rolę. Przecież mieli oni jakieś rzeczy związane z ich zainteresowaniami czy urządzenia służące do pracy. Mogłoby ono także gromadzić artykuły publicystyczne opisujące ich życie, fotografie i wytwory ich pracy. Takie placówki muzealne od dawna istnieją w innych krajach. Spotkałem się z nimi w Moskwie, Pradze i Dreźnie.

W latach 60. Jan Silhan dał mi w prezencie bardzo oryginalny, wspaniały hinduski rysik, który ma już co najmniej 60 lat. Po śmierci kpt Silhana, jego żona- pani Margit, podarowała mi srebrne spinki swego męża. Pamiątek tych nie używam, lecz przechowuję je z pieczołowitością, z nadzieją, że może kiedyś takie drobiazgi będą zbierane i będą przywodzić na myśl ich właścicieli, żeby to nie byli tacy tylko pomnikowi ludzie i abyśmy mogli widzieć ich przez pryzmat przedmiotów codziennego użytku. Wydaje mi się, że w szkołach, zakładach pracy czy u przyjaciół zebrało się takich eksponatów niemało. Mogłyby one nas mocniej powiązać z czasami i ludźmi którzy już odeszli na drugi brzeg.

Napoleon Mitraszewski

Muzeum o charakterze tyflologicznym uważam za ważny element w utrwalaniu pamięci o ludziach zasłużonych dla spraw niewidomych. Z autentyczną izbą pamięci spotkałem się w Związku Niewidomych w Wilnie. Tam jest to bardzo ładnie zrobione. W wileńskiej izbie pamięci, nie tylko nieżyjący, ale i żyjący działacze i twórcy mają odlane wypukłe medale. To jest bardzo ważna pamiątka. Ponieważ ja jestem wychowankiem wileńskiego zakładu od początku do końca, to również taki medal odlano dla mnie. Nawet mam jego kopię.

W Wilnie zbierają różne przedmioty, dzieła sztuki, materiały pisane, fotograficzne i nagrywane. Takie eksponaty znajdują się prawie u każdego działacza toteż, przy dobrej organizacji, nietrudno je zdobyć. Ja mam niektóre rzeczy jeszcze sprzed wojny, na przykład -"Chłopów" Reymonta w brajlu, tylko jeden tom, wydany w Paryżu w 1925 roku. Wcześniej wspominałem już o mojej zabytkowej, przedwojennej tabliczce. Mam też nagrane na taśmie magnetofonowej piosenki w wykonaniu niewidomego śpiewaka - Jana Markiewicza - Jedyne nagranie w Polsce. Kierownictwo wileńskiej izby pamięci prosiło mnie o kopię tych nagrań, więc im wysłałem. Znalazły by się jeszcze i inne drobiazgi. Wydaje mi się, że utworzenie takiego muzeum jest jak najbardziej potrzebne .

Władysław Gołąb

Na początku dzisiejszego spotkania, dyr. Józef Mendruń apelował, abyśmy się wypowiedzieli w jakiej z postaci nasza narada powinna być zachowana na późniejsze lata. Moim zdaniem, należałoby wypowiedzi uczestników konferencji przygotować w formie autoryzowanych prac na piśmie. Dzięki temu można by skrócić całą relację z konferencji co najmniej trzykrotnie, gdyż opracowanie materiału do wydania książkowego likwiduje wszelkie dygresje i uboczne wątki wypowiedzi słownej.

Nagrania magnetofonowe z całości konferencji mogą pozostać w bibliotece, jako dokument. Jestem przekonany, że tak opracowane wystąpienia uczestników narady staną się bardzo ciekawą pozycją dokumentującą historię niewidomych w Polsce.

Michał Kaziów

Na koniec naszej narady, chciałbym wyrazić radość, że mogłem się spotkać z tak dużą liczbą przyjaciół, że jesteśmy razem i możemy wymieniać myśli oraz dzielić się wspomnieniami. Jest to dla mnie wielkie przeżycie i wzniosłe uczucie. Głównym celem naszego spotkania jest przypomnienie sobie spraw i wydarzeń, które już minęły. Uświadomiło mi to, że dzięki istnieniu Polskiego Związku Niewidomych, nawzajem siebie znamy, mimo dużej odległości między miejscami zamieszkania.

Kiedy przysłuchuję się dyskusji, odnoszę wrażenie, że znam wszystkich niewidomych mieszkających w całej Polsce. Gdy mówiło się o Lublinie, Przemyślu czy Wrocławiu, od razu stawały mi przed oczami różne postacie , znajdujące się na tych terenach, chociaż nie padały ich nazwiska. Nasz Związek sprawił, że przekształciliśmy się, jak gdyby w jedną wielką rodzinę i to jest bardzo wartościowe. Trzeba to jakoś utrwalać, żeby ta nasza przyjaźń, wspólne działanie oraz dążenie do wybranych celów, stawały się motorem do dalszego działania. Najcenniejsze osiągnięcia, w sferze materialnej i duchowej, powinniśmy przekazywać z pokolenia na pokolenie.

W ciągu tych kilku dni omówiliśmy wiele tematów, poruszyliśmy mnóstwo spraw, mimo to chwilami odnosiłem wrażenie, że koncentrujemy się przeważnie na dokonaniach władz centralnych PZN, natomiast na dalszy plan schodzą inne zagadnienia, na przykład - Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych czy osiągnięcia naszego Związku w terenie. Zachodzi więc konieczność, gdy będą opracowywane materiały do publikacji książkowej, poszerzenia informacji o ludziach działających w poszczególnych okręgach, bo tam też dokonywały się ważne rzeczy, a niektórzy działacze przyczynili się do wielu dobrych poczynań mających odniesienie do całości kraju.

Andrzej Kaszta

Przysłuchując się wypowiedziom uczestników narady, coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że dobrze byłoby, aby podobne spotkania odbyły się również w okręgach, zwłaszcza tych najstarszych. Tam przecież także są ludzie, którzy kiedyś podejmowali

odpowiedzialne zadania i nadal oddają swój czas i serce służbie na rzecz niewidomych. Takie spotkania, oczywiście na mniejszą skalę niż nasze w Jachrance, mogłyby dużo wnieść do ogólnego dorobku na niwie wiedzy historycznej obejmującej swym zasięgiem szersze kręgi działania.

Szkoda, że nie zaprosiliśmy tutaj pań- Magdy Maciejewskiej i Wiesławy Zychowicz - redagujących w polskim Radiu cotygodniową audycję o niewidomych "Sygnały Świata". Za pośrednictwem radia moglibyśmy przekazać klimat tego spotkania naszym kolegom i innym słuchaczom. Myślę, że niektóre wypowiedzi, jeśli pozwolą warunki techniczne, będziemy mogli zaprezentować w programach radiowych. Nagromadziło się tutaj tak wiele faktów, z duszy płynących wynurzeń, wyznań, wizji i wspomnień, że naprawdę szkoda, żeby w formie autentycznej nie ujrzały światła dziennego.

Moim zdaniem, wszystko o czym mówimy, potwierdza tezę, że jesteśmy Związkiem z olbrzymimi tradycjami, potrafimy dbać o te tradycje, że wreszcie dzisiejsza nasza praca obficie czerpie z doświadczeń i osiągnięć kolegów, którzy działali przed nami. Jestem przekonany, że jest to ważne szczególnie dzisiaj, kiedy organizacji pozarządowych jest parę tysięcy i jedna przez drugą stara się przebić, a jednak siła naszego Związku leży między innymi - w jego historii i aktywności bieżącej. Może to być źródłem optymizmu na nadchodzące lata.

Tadeusz Madzia

Chcę bardzo serdecznie podziękować Państwu za to, że tu jesteście, zabieraliście głos, że te wspólnie spędzone dni będziemy dobrze wspominać. Ktoś w dyskusji powiedział, że może na tę konferencję należało zaprosić więcej działaczy, którzy mają duże zasługi i osiągnięcia w pracy społecznej. Chciałbym więc dodać, iż wysłaliśmy zaproszenia do znacznie większej liczby osób, niestety, nie wszyscy mogli przyjechać. Dobiega końca nasza narada, ale nie kończy się praca nad utrwaleniem w różnych formach dziejów środowiska niewidomych w Polsce. Powołany został zespół osób, który ma na bieżąco inicjować, działać i przygotowywać pisanie historii, która pokaże tym co po nas przyjdą, jak działali niewidomi i ich przyjaciele w minionych latach, że inwalidzi wzroku zrzeszali się już w XIX wieku, a w XX stuleciu bardzo dużo zrobili. Dziękuję organizatorom konferencji - wiceprzewodniczącemu ZG Andrzejowi Kaszcie, dyrektorowi Józefowi Mendruniowi, paniom - Elżbiecie Więckowskiej, Wiesławie Kowalskiej i Elżbiecie Oleksiak za organizację tego turnusu, za czuwanie, aby wszystko się powiodło i pomaganie naszym kolegom i koleżankom, którzy brali w niej udział. Nietrudno dostrzec, że wszyscy są zadowoleni, więc podziękowanie podwójne. A Wam - Szanowne Panie i Panowie - serdeczne podziękowanie za przyjazd i gorące życzenia zdrowia, i żebyście wytrwali do następnego turnusu, który, być może, odbędzie się na wiosnę przyszłego roku, bo jeżeli uznaliście, że takie spotkanie jest potrzebne, że wszyscy są z niego zadowoleni, to dla tego najbardziej czynnego i dojrzałego aktywu naszego Związku będziemy takie turnusy organizowali. Życzę dużo zdrowia i szczęśliwego powrotu do domu.

Zakończenie. Przyszłość wyrasta z przeszłości

Współpracując z redaktorem Józefem Szczurkiem przy redagowaniu niniejszego tomu, odświeżyłem sobie w pamięci przebieg kilkudniowej narady w Jachrance w 1996 roku. Przypomniałem sobie rozmaite poruszane tam sprawy, ale przede wszystkim ludzi, którzy uczestniczyli w tym spotkaniu. Pierwsza refleksja, jaka mi się nasuwa to taka że spośród prawie czterdziestu uczestników konferencji, dziesięć osób już nie żyje. Stało się to na przestrzeni zaledwie jedenastu lat. Ludzie Ci odeszli i bezpowrotnie zabrali ze sobą wielką wiedzę o najrozmaitszych sprawach niewidomych i słabo widzących, tak bardzo przybliżającą sytuację i oddającą klimat tamtych zróżnicowanych wydarzeń i czasów. Na szczęście cząstką tej wiedzy zdążyli się podzielić, a ich wspomnienia udało się utrwalić poprzez niniejszą publikację. Z tego faktu powinniśmy wyciągnąć wniosek, że trzeba nam pilnie, bardzo pilnie, znaleźć sposób na pozyskanie i utrwalenie wspomnień, wiedzy, którą możemy się jeszcze dzisiaj dzielić. Za kolejnych dziesięć lat będzie nas znowu znacznie mniej. Treści, które udaje się utrwalić w dzisiejszym wydawnictwie, a także to co powinniśmy starać się zachować, w przyszłości będzie miało, jak myślę, ogromne znaczenie. We wszystkich tych wspomnieniach, obok faktów oraz charakterystyki czasów, znajduje się wielki ładunek emocjonalny. W wypowiedziach wyczuwa się ogromne zaangażowanie, troskę mniej może o siebie, natomiast bardziej o innych, o całe środowisko. W dobie wielkich przekształceń społecznych, w świadomości współczesnych, a chyba i przyszłych pokoleń, taka wiedza to może nie tylko sama wiedza, lecz także piękny wzór, a nawet powód do głębszych przemyśleń.

Druga refleksja przekonuje, że wiele wniosków wypracowanych w czasie spotkania w Jachrance nic albo bardzo niewiele straciło na aktualności. Z różnych powodów, niestety tylko niewielką część propozycji wtedy zgłaszanych udało się zrealizować. Myślę, że, oczywiście po pewnej aktualizacji, można i warto podjąć trud znalezienia sposobów i pieniędzy, aby nadać im materialne i społeczne kształty. Taka praca stałaby się świadectwem nie tylko dokonań naszych poprzedników, ale także dowodem na historyczne myślenie współczesnych, którzy tworząc dzisiejszą rzeczywistość i myśląc o tym co przyniosąlata , które nadejdą, rozumieją, że budowanie przyszłości bez zakorzenienia jej w tym co minęło, jest budowlą bardzo kruchą.

Na koniec chciałbym wyrazić gorące podziękowania wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że kolejny numer "Przeglądu Tyflologicznego" może się ukazać. Wdzięczny jestem, że numer ten poświęcony jest właśnie historii. Dziękuję decydentom, a także osobom wymienianym i niewymienianym na kartach publikacji, gdyż dzięki nim może się ona ukazać.

Szczególne podziękowania kieruję pod adresem red. Józefa Szczurka. Wiem na pewno, że nikt inny, nie zrobiłby tego tak kompetentnie, rzetelnie i z takim dziennikarskim kunsztem. Józef Mendruń

Indeks osób uczestniczących w konferencji w Jachrance w dniach 1-9 czerwca 1996 roku Władysław Gołąb z Warszawy /z przewodnikiem/ Stanisław Jakimów z Rzeszowa /z przew./ Andrzej Kaszta z Warszawy Michał Kaziów z Zielonej góry /przew./ Krystyna Krzemkowska z Bydgoszczy Zofia Krzemkowska z Bydgoszczy Stanisław Kotowski z Warszawy Czesław Kryjom z Poznania Adam Laskowski z Białegostoku Teodor Lepich z Rybnika Tadeusz Majewski z Warszawy Tadeusz Madzia z Warszawy Józef Mendruń z Warszawy Mieczysław Michalak z Warszawy Napoleon Mitraszewski z Wrocławia /z przew./ Marian Ostojewski z Lublina Dobrosław Spychalski z Warszawy Czesław Sokołowski z Krakowa/ z przew. / Józef Stanisławski z Białegostoku /lprzew./ Józef Szczurek z Warszawy /z przew./ Adolf Szyszko z Warszawy / z przew./ Danuta Tomerska z Warszawy Jan Trznadel z Warszawy Tadeusz Winnicki z Bydgoszczy Marianna Wysocka z Bytomia Czesław Żyhoniuk z Warszawy pracownicy ZG PZN odpowiadający za organizację NARADY : Wiesława Kowalska, Elżbieta Więckowska , Elżbieta Oleksiak

AUTORZY WYPOWIEDZI

Władysław Gołąb

Urodził się w 1931 r. w Sulejowie /woj. łódzkie/. Wzrok stracił jesienią 1944 r. Uległ wypadkowi w czasie rozminowywania zapory frontowej. Po ukończeniu studiów prawniczych, w 1955 zdał egzamin adwokacki. Dwa lata później, rozpoczął pracę w ZG PZN, jako radca prawny i na tym stanowisku pracował przez 49 lat. Usługi prawnicze świadczył również wobec kilku innych instytucji. Powszechne uznanie budzi rozległa działalność społeczna mec. Gołąba. Od ponad 30 lat pełni funkcję prezesa Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi . Od marca 1997 r. jest prezesem ZG `Związku Ociemniałych Żołnierzy RP'. Ma duży dorobek publicystyczny, głównie w problematyce tyflologicznej i prawniczej. Począwszy od stycznia 1974 r. przez 34 lata redaguje kwartalnik "Encyklopedia Prawa". Przez trzy kadencje (1997-2006) pełnił funkcję wiceprezydenta IKK (Międzynarodowego Kongresu Ociemniałych Inwalidów Wojennych). .

Andrzej Kaszta

Urodził się w 1944 r. w Rudzie Śląskiej. pierwsze kroki na niwie nauki stawiał w Krakowskiej Szkole dla niewidomych, potem było liceum ogólnokształcące w Katowicach, a następnie studia ekonomiczne w Szkole Głównej, Handlowej w Warszawie. Przez około 10 lat, jako prezes zarządu, kierował spółdzielniami niewidomych, najpierw w Elblągu, a następnie spółdzielnią "Metal" w Warszawie. Powierzono mu również stanowisko wiceprezesa do spraw rehabilitacji w zarządzie Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych. Należał do założycieli okręgu PZN w Elblągu, a od 1990 do 1998 r. pracował , jako urzędujący wiceprzewodniczący Zarządu Głównego pZN. Przez 8 lat był także prezesem Środowiskowej Spółdzielni Mieszkaniowej Niewidomych w Warszawie. Życie Andrzeja Kaszty wzbogacają umiejętności pianistyczne wyniesione z Krakowskiej Szkoły Muzycznej.

Michał Kaziów

Urodził się 1925 r. w Koropcu na Kresach Wschodnich. We wczesnej młodości współpracował z partyzantką AK, był kurierem. Po zakończeniu wojny, znalazł się we Wrocławiu. Został przydzielony do Straży Ochrony Obiektów. W październiku 1945 r., Podczas pełnienia służby, trafił na minę. Stracił wzrok i obydwie ręce. Dzięki troskliwej opiece rodziców i pomocy aktorki- Haliny Lubicz Kirszke - podjął trudny proces rehabilitacji, który doprowadził go do wielkich sukcesów. W Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu ukończył studia polonistyczne i obronił pracę doktorską. Napisał wiele książek, artykułów, felietonów, audycji radiowych, esejów i prac naukowych. Był laureatem licznych nagród państwowych i regionalnych. O jego życiu i twórczości ukazały się setki artykułów, esejów, recenzji, audycji i wierszy. Przez ponad 30 lat pracował społecznie na rzecz niewidomych. Pełnił różne funkcje w najwyższych władzach PZN. Zmarł w 2001 roku.

Stanisław Kotowski

urodził się 1 stycznia 1938 r . w północnej części Mazowsza. Przez kilka lat pracował w białostockiej spółdzielni Niewidomych. Ukończył studia psychologiczne w Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 1967-1978 pracował w Zakładzie Rehabilitacji i Szkolenia Inwalidów Wzroku w Chorzowie na stanowisku psychologa, zastępcy dyrektora ds. rehabilitacji i dyrektora Zakładu. W latach 1978-1981 pracował na stanowisku kierownika okręgu PZN na województwo katowickie. W 1979 roku, w Uniwersytecie Śląskim w Katowicach obronił pracę na temat „Funkcjonowanie Systemu Rehabilitacji inwalidów wzroku w Polsce w świetle realizacji zadań polityki społecznej”, za którą otrzymał tytuł doktora. W 1981 r. przeniósł się do Warszawy i podjął pracę w Zarządzie Głównym PZN. Pracował przez 23 lata na różnych stanowiskach kierowniczych. Przez trzy kadencje był członkiem prezydium ZG PZN. Ma duży dorobek publicystyczny w dziedzinie problematyki niewidomych. Należy do zespołu założycielskiego Fundacji Polskich Niewidomych i Słabo Widzących. Od 11 lat jest szefem redakcji - najpierw miesięcznika: Biuletyn Informacyjny PZN, a następnie - Biuletynu Informacyjnego "Trakt".

Czesław Kryjom

Urodził się w Wielkopolsce w 1928 r. Po ukończeniu w 1947 r. trzymiesięcznego kursu przysposobienia do pracy w przemyśle, zorganizowanego przez Henryka Ruszczyca, przez ponad 20 lat pracował w Zakładach Cegielskiego w Poznaniu, a następnie przeniósł się do w dziewiarskiej spółdzielni niewidomych. Przez całe dorosłe życie pracował społecznie w Wielkopolskim Okręgu PZN, głównie na stanowisku przewodniczącego zarządu oraz w centralnych władzach Związku. Otrzymał Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Z okazji 50-lecia zawarcia małżeństwa, otrzymał w 1998 r. życzenia od papieża - Jana Pawła II oraz list gratulacyjny od prezydenta państwa polskiego.

Krystyna Krzemkowska

Urodziła się w Bydgoszczy w 1937 r. Po ukończeniu studiów historycznych w Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu w 1963 r. podjęła pracę w Bydgoskiej Spółdzielni Niewidomych "Gryf", na stanowisku zastępcy prezesa do spraw rehabilitacji. W 1990 r. powierzono jej funkcję dyrektora biura Okręgu PZN w Bydgoszczy, którą pełniła do 2000 roku. przez wszystkie lata działalność zawodową łączyła z pracą społeczną.

Zofia Krzemkowska

Urodziła się w 1937 r. Po ukończeniu szkoły dla niewidomych w Bydgoszczy, podjęła naukę w liceum w Kórniku, a następnie studia na wydziale historii w Uniwersytecie poznańskim. Od początku 1962 r. przez 36 lat redagowała czasopismo dla niewidomych - "Głos Kobiety". Ponadto przez 35lat pracowała, jako nauczycielka w Bydgoskim Ośrodku rehabilitacyjnym. Powierzano jej liczne funkcje społeczne w pracy na rzecz niewidomych.

Tadeusz Madzia

Urodził się w Bielsku Białej w 1931 r. Wzrok stracił we wczesnej młodości. Ukończył studia ekonomiczne .Przez kilkanaście lat kierował spółdzielnią niewidomych "Promet" w Sosnowcu. W latach 80. przeniósł się do Warszawy. Był jednym z urzędujących członków zarządu Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych. Od końca 1988 przez 9 kolejnych lat pełnił funkcję przewodniczącego ZG PZN. W latach 1993-1997 był posłem na Sejm. Pod naporem narastającej krytyki jego działalności, w czerwcu 1998 r. musiał ustąpić ze stanowiska prezesa Zarządu Głównego PZN. Wtedy wycofał się z życia społecznego .

Tadeusz Majewski

Urodził się w 1931 r. w Kórniku koło Poznania, gdzie ukończył szkołę podstawową i liceum. W 1955 r. w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim uzyskał stopień magistra z psychologii. Za pracę pt: Rehabilitacja psychiczna osób ociemniałych, W 1969 r., w Uniwersytecie Jagiellońskim otrzymał doktorat. Pracę zawodową zaczynał w Zakładzie dla Dzieci Niewidomych w Laskach, w którym pracował przez 2 lata, jako wychowawca. Kolejnym etapem była praca w Zakładzie Rehabilitacji Podstawowej dla osób nowo ociemniałych w Warszawie, prowadzonym przez PZN. Przez 24 lata pracował w Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej, ostatnio na stanowisku naczelnika Wydziału Rehabilitacji Zawodowej. jako ekspert do spraw rehabilitacji zawodowej osób niepełnosprawnych Międzynarodowej Organizacji Pracy przez osiem lat przebywał w Iranie i Kenii. W Nairobi zorganizował jeden z wydziałów Afrykańskiego Instytutu Rehabilitacji, który miał za zadanie szkolenie kadr dla krajów afrykańskich dla potrzeb rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia osób niepełnosprawnych. W Uniwersytecie im. Curie Skłodowskiej w Lublinie, w Medycznym Centrum Kształcenia Podyplomowego w Warszawie i w Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie prowadził zajęcia związane z rehabilitacją zawodową osób niepełnosprawnych. Jest autorem 30 publikacji książkowych oraz ponad 400 artykułów poświęconych problematyce osób niewidomych, słabowidzących i głuchoniewidomych oraz rehabilitacji zawodowej i zatrudnienia osób niepełnosprawnych. Z Polskim Związkiem Niewidomych współpracował od 1955 do 2004 r. W 2001 r. dr Tadeusz Majewski otrzymał honorowe członkostwo PZN.

Józef Mendruń

Urodził się na kresach wschodnich w 1939 r. W pierwszym roku po wojnie rodzina przeniosła się na Dolny Śląsk. W tym też roku, w wyniku wybuchu niewypału - stracił wzrok. W 1955 roku rozpoczął naukę w szkole dla niewidomych w Laskach. Po ukończeniu studiów psychologicznych w Uniwersytecie Warszawskim, w 1969 r. rozpoczął pracę w Zarządzie Głównym PZN. Przez 36 lat pracował tam na różnych stanowiskach kierowniczych. Po Krajowym Zjeździe Delegatów w 1977 r. wybrano go na urzędującego Sekretarza Generalnego Związku, którą to funkcję pełnił przez cztery lata. Jako kierownik Działu Tyflologicznego ZG PZN, zainicjował kilka nowych kierunków działalności - między innymi rehabilitację małych niewidomych dzieci. Zainicjował ponadto powołanie do życia Stowarzyszenia Pomocy Głuchoniewidomym i przez 13 lat był przewodniczącym jego zarządu. Należy do współorganizatorów Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt". Od jej początku tj. od 2005 r., pełni funkcję jej prezesa. Od ponad 30 lat jest redaktorem naczelnym "Przeglądu Tyflologicznego" i innych wydawnictw tyflologicznych.

Mieczysław Michalak

Urodził się na kresach wschodnich, w powiecie nowogródzkim, wkrótce rodzina przeniosła się do Lublina. W 1944 r. przebywając w Niemczech na przymusowych robotach, stracił wzrok. Po powrocie do kraju- został zatrudniony w oddziale PZN w Lublinie. W 1956 r. wybrano go na przewodniczącego Zarządu Głównego PZN i na tym stanowisku pracował osiem lat. Po odejściu z władz Związku, podjął pracę jako asystent socjalny , w Ogólnoinwalidzkiej Spółdzielni "Saturn" w Warszawie, gdzie pracował 30 lat. Zmarł w maj 2006 roku.

Napoleon Mitraszewski

Urodził się w 1918 r. uczył się w Wileńskiej Szkole dla Niewidomych. Po wojnie ukończył studia polonistyczne w Łodzi. uczestniczył w pierwszym Zjeździe Delegatów Związku Pracowników Niewidomych RP w Chorzowie. pracował, jako nauczyciel w szkołach dla niewidomych, w łodzi, Owińskach i Wrocławiu. Napisał kilka książek opartych na własnych przeżyciach. Zmarł 8 stycznia 2008 roku.

Marian Ostojewski

Urodził się na Kielecczyźnie w 1931 r. Po utracie wzroku trafił do szkoły w Laskach. W lubelskiej spółdzielni niewidomych im. Modesta Sękowskiego pracował od 1951 do 1992 r., w tym - przez 34 lata , jako wiceprezes do spraw rehabilitacji. Wyborcy obdarzali go zaufaniem i powierzali mu różne funkcje społeczne. Przez cztery kadencje był przewodniczącym zarządu Lubelskiego Okręgu PZN i członkiem Zarządu Głównego oraz dwie kadencje- przewodniczącym Głównej Komisji Rewizyjnej. W latach70. i 80. aktywnie działał w Miejskiej Radzie Narodowej w Lublinie. Począwszy od 1997 do 2005 r. należał do Rady Konsultacyjnej Osób niepełnosprawnych przy marszałku województwa lubelskiego.Za swą działalność społeczną otrzymał liczne odznaczenia, a wśród nich - Krzyż Oficerski orderu Odrodzenia Polski.

Czesław Sokołowski

Niewidomy nauczyciel i działacz społeczny. Urodził się w 1918r. Ukończył studia historyczne. przez ponad 50 lat pracował w szkołach dla niewidomych dzieci w laskach, Wrocławiu i najdłużej - w Krakowie. Ponad 20 lat pełnił funkcję przewodniczącego zarządu Okręgu PZN w Krakowie. Był jednym z pionierów i organizatorów sportu dla niewidomych w Polsce.

Józef Szczurek

Urodził się w Sławkowie /woj. Śląskie/ w 1928r. Przez 5 lat przebywał w szkole dla niewidomych w Laskach. Po studiach dziennikarskich w Uniwersytecie Warszawskim, w 1958 r. rozpoczął pracę w redakcji "Pochodni" i pracował w niej przez 45 lat, w tym, przez 36 lat - na stanowisku redaktora naczelnego. Ma duży dorobek w dziedzinie publicystyki poświęconej problematyce niewidomych.

Adolf Szyszko

Urodził się w 1922 r. we wsi Urle /woj. mazowieckie/. Gdy miał pięć lat, na skutek jaskry stracił wzrok i przewieziony został do Ośrodka Szkolnego w Laskach. tU UCZYŁ SIę PRZEZ 12 LAT. Należał do kadry instruktorskiej w ośrodkach rehabilitacji ociemniałych żołnierzy w Surchowie, a następnie Jarogniewicach i Głuchowie. przez kilka lat pracował, w Busku Zdroju i Łodzi, jako masażysta. W 1959 r. ukończył studia ekonomiczne i rozpoczął pracę w Zarządzie Głównym PZN. Był twórcą koncepcji kompleksowej rehabilitacji niewidomych. Odpowiadał również za zatrudnienie. Zmarł w 2005 roku.

Danuta Tomerska

Urodziła się na Lubelszczyźnie w 1927 r. ukończyła studia polonistyczne w Uniwersytecie Warszawskim. W 1955 r. rozpoczęła pracę w Dziale Wydawniczym PZN, w redakcji książkowej. Działalnością tej redakcji kierowała przez ponad 40 lat. Do jej zadań należał dobór książek do druku w brajlu oraz do nagrywania na kasetach magnetofonowych, a także dobór i organizowanie opracowań podręczników szkolnych dla niewidomych i słabo widzących. Zasługą mgr Danuty Tomerskiej jest wciągnięcie do współpracy ze studiami nagrań PZN najwybitniejszych aktorów scen polskich. Uczestniczyła ponadto w wielu przedsięwzięciach kulturalnych podejmowanych przez PZN. Dzięki swej pracy zawodowej i społecznej wywarła wielki wpływ na poziom kultury niewidomych i innych ludzi niepełnosprawnych w Polsce.

Jan Trznadel

Urodził się w 1922 r. koło Krosna na Rzeszowszczyźnie. Podczas okupacji brał udział w akcjach armii Krajowej, a w 1944 r. został cielony do tworzącego się wojska polskiego i skierowany do szkoły oficerskiej w Lublinie. Uczestniczył w walkach w frontowych nad Nysą Łużycką. Wzrok stracił na początku 1947 r. w akcjach wojskowych mających na celu likwidację zbrojnego podziemia ugrupowań nie godzących się na Polskę Ludową. W 1950 r. rozpoczął pracę w PZN w Łodzi, w siedem lat później przeniósł się do pracy w ZGPZN. ukończył kurs masażu i pracował w szpitalu wojskowym w Warszawie. Przez prawie 20 lat pełnił funkcję przewodniczącego zarządu Koła PZN na warszawskim Żoliborzu. Pracował ponadto społecznie w Związku Ociemniałych żołnierzy i kilku innych organizacjach. Został awansowany do stopnia podpułkownika. Miał wiele odznaczeń, a wśród nich Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Zmarł w 1999 roku.

Tadeusz Winnicki

urodził się w Bydgoszczy w 1923 r. Był synem wybitnego, niewidomego działacza społecznego - Władysława Winnickiego. Od 1948 r., przez ponad półwieku, pracował, jako nauczyciel w bydgoskiej szkole dla niewidomych. W swym domowym warsztacie produkował brajlowskie tabliczki, które cieszyły się uznaniem w całym kraju. Zmarł w 2006 roku.

Marianna Wysocka

Urodziła się w 1930 r. w województwie Mazowieckim. Po ukończeniu szkoły zawodowej w Laskach, osiedliła się na Górnym Śląsku w Bytomiu. pracowała przez ponad 30 lat, na różnych stanowiskach, w chorzowskiej spółdzielni "Praca Niewidomych". Nie przerywając pracy, ukończyła trzyletnie, Pomaturalne Studium Kultury i Oświaty Dorosłych w Katowicach oraz kurs dla asystentów socjalnych i prezesów do spraw rehabilitacji w Warszawie. podejmowała różne zadania społeczne, między innymi - kierowała pracą Komisji ds Kobiet przy Centralnym Związek Spółdzielni Niewidomych i działalnością Krajowej Rady Kobie przy PZN. Prowadziła spółdzielczy radiowęzeł. W 1993 r. przeszła na emeryturę, ale nadal pracuje społecznie w Śląskim Okręgu PZN.

Czesław Żyhoniuk

Urodził się w 1921 r. na Podlasiu. W czasie okupacji należał do Armii Krajowej i uczestniczył w walkach zbrojnych. w 1955 r. podjął pracę w biurze Zarządu Głównego PZN. Kierował działem administracyjnym i nadzorował majątek Związku na terenie całego kraju. Po przejściu na emeryturę, w 1983 r. nadal przez wiele lat pracował społecznie na rzecz niewidomych.