tytuł Ciemność Przezwyciężona
autor Józef Szczurek
redaktor Krystyna Grzesik
wydawnictwo Iskry Warszawa 1975
liczba stron 176
Wybór i opracowanie JÓZEF SZCZUREK
ISKRY WARSZAWA 1975
Wybór wypowiedzi Czytelników na ankietę miesięcznika Pochodnia pn. Poczucie własnej wartości
Obwolutę projektował MIECZYSŁAW KOWALCZYK

ŻYJĄ WŚRÓD NAS

Mają swoje troski, pragnienia i radości. Spotykamy ich na ulicach wielkich i małych miast, w autobusach i tramwajach, w szkołach i przy warsztatach pracy. Noszą białe laski i często ciemne okulary.

Niewidomi — w Polsce jest ich prawie 30 tysięcy. Wielu z nich uczy się, pracuje, ma własne rodziny. Na ogół jednak niewiele wiemy o tej licznej grupie inwalidów, mamy więc nadzieję, że książka niniejsza, przedstawiająca w bezpośredni sposób losy ludzi nie mających wzroku, pozwoli Czytelnikom poznać małe i wielkie zmagania niewidomych i ich codzienne, zwykłe życie.

Książka powstała z prac nadesłanych w 1972 roku na konkurs ogłoszony przez miesięcznik pod nazwą „Pochodnia”. Czasopismo to, wydawane w Warszawie, jest organem prasowym Polskiego Związku Niewidomych i wychodzi w piśmie punktowym (systemem Braille’a), a także w druku zwykłym jako wydawnictwo ilustrowane. „Pochodnia" prawie w całości poświęcona jest sprawom ludzi, dla których kolor nieba jest mniej lub bardziej odległym wspomnieniem, a wielu nigdy go nie oglądało. Informuje o problemach związanych z pracą, nauką, kulturą niewidomych w kraju i za granicą.

Wspomniany już konkurs, ogłoszony na łamach „Pochodni”, miał na celu ukazanie dróg, jakimi autorzy prac dochodzili do swych obecnych pozycji zawodowych i społecznych, sposobów przezwyciężania załamań i rozlicznych trudności, wynikających z utraty jednego z najważniejszych zmysłów — wzroku. Jak bolesne są to przeżycia, wymownie świadczą fakty zawarte we wspomnieniach niewidomych, którzy na przykładach zaczerpniętych z własnego życia uświadamiają nam, ile potrzeba wytrwałości i samozaparcia, aby nie ulec pod naporem tragicznych nieraz okoliczności, nie dać się zepchnąć na margines, nie popaść w kompleksy, odbierające człowiekowi wszelką chęć działania, ile trzeba siły, aby wygrać tę najtrudniejszą, jakże często samotną, walkę z samym sobą.

Poczucie własnej wartości wyeksponowano w konkursie na pierwszy plan. Ono decyduje o miejscu w społeczeństwie, o przydatności dla innych, o szczęściu. I dlatego właśnie autorzy wspomnień tak często wracają do poczucia własnej wartości, kreśląc drogę, jaką musieli przebyć od załamania, lęku i beznadziejnego przygnębienia, związanego z utratą wzroku, do chwili odszukania nowego miejsca w życiu.

Na konkurs z całego kraju wpłynęły 42 prace. Dziewiętnaście spośród nich przedstawiamy na kartach tej książki. Są to prace najlepsze, najpełniej ukazujące dramat ludzkich losów i sposoby pokonywania trudności wynikających przeważnie z niewiedzy, jak przyjść z pomocą kalekiemu człowiekowi, bo przecież społeczeństwo nasze od wielu już lat dopracowało się skutecznych form takiej pomocy i dla każdego, kto chce żyć normalnie, jest miejsce w szkole, w zakładzie pracy oraz inne możliwości działania.

Autorzy prac pochodzą z rozmaitych środowisk, różnią się wiekiem i doświadczeniem. Znajduje to wyraz w ich indywidualnych przeżyciach, bo choć pierwsze reakcje na nieszczęście mają podobny charakter, to przecież drogi, prowadzące do celu w nowej sytuacji życiowej, za każdym razem są inne. Każda z prac ma własne, niepowtarzalne rysy i szczegóły. Podobne są również cele — samodzielność materialna i społeczna, zdobycie pracy zarobkowej, zaspokojenie potrzeb kulturalnych, jak najpełniejszy udział w wydarzeniach kształtujących nasze codzienne życie.

Spośród wszystkich wymienionych czynników najważniejszym jest praca. To ona stanowi podstawą niezależności, daje poczucie własnej wartości i siłę do pokonywania niesprzyjających okoliczności. Poprzez pracę człowiek się odnajduje, sprawdza, z niej czerpie zadowolenie, odczucie społecznej przydatności.

Skoro zagadnienie to jest tak ważne, warto poświęcić mu parę zdań. Codziennie 12 tysięcy niewidomych udaje się do swych zakładów pracy, aby zająć miejsca przy warsztatach i biurkach. Są cenionymi pracownikami służby zdrowia. Szpitale, przychodnie fizykoterapeutyczne i sanatoria chętnie powierzają im stanowiska masażystów i kinezy terapeutów, dzięki czemu, ku własnemu zadowoleniu i pacjentów, przyczyniają się do powrotu do zdrowia tysięcy chorych, oczekujących pomocy.

Ludzie nie mający wzroku prowadzą często własne gospodarstwa rolne, osiągając niejednokrotnie lepsze wyniki niż ich pełnosprawni sąsiedzi. Pracują ponadto w różnych instytucjach jako radcy prawni, funkcjonariusze służby socjalnej, nauczyciele oraz jako kierownicy placówek gospodarczych i kulturalnych.

Najwięcej jednak inwalidów spod znaku białej laski, bo prawie 8000, otrzymuje zatrudnienie we własnych spółdzielniach pracy, stanowiących duże przedsiębiorstwa produkcyjne. Tutaj znajdują oni nie tylko miejsce przy warsztatach, lecz również odpowiednią pomoc socjalną i lekarską. Spółdzielnie te, a jest ich w kraju, przyczyniają się do zaopatrzenia rynku w rozmaite przedmioty zaliczane do galanterii metalowej. Kooperując z zakładami państwowego przemysłu maszynowego, produkują również różne części urządzeń elektrotechnicznych. Znane sq także ich wyroby służące w gospodarstwie domowym, zwłaszcza szczotki o różnym przeznaczeniu i pędzle. Pracownicy zakładów dziewiarskich, mimo braku wzroku, doskonale radzą sobie, oczywiście po odpowiednim przygotowaniu zawodowym, z wyrabianiem różnobarwnej odzieży dla dorosłych i dzieci, posługując się przy tym nowoczesnymi maszynami. W pracy tej, tak zresztą jak i w wielu innych, nieodzowne jest współdziałanie z ludźmi widzącymi.

Nie pozbawione są także opieki niewidome dzieci. Do ich użytku oddano dwa specjalne przedszkola i pięć szkół podstawowych. Obowiązuje w nich analogiczny program, jak w szkołach dla dzieci widzących, różne są jedynie metody nauczania. Absolwenci szkół podstawowych mają możność kontynuowania nauki i zdobycia zawodu. Niestety, zdarza się czasem, iż sami rodzice utrudniają swoim dzieciom dostęp do tych placówek oświatowych.

W szkołach średnich różnego typu niewidomi uczą się razem z młodzieżą widzącą; tak samo jest na uczelniach wyższych. Studiują najczęściej matematykę, fizykę, ekonomię, socjologię, języki obce, nauki prawne i humanistyczne. Niektórzy z nich pracują naukowo, osiągając duże sukcesy w tej dziedzinie.

Prawie wszyscy autorzy prezentowanych w książce wspomnień podkreślają, iż w najtrudniejszych chwilach beznadziejności i załamania wyciągały się do nich dłonie bezimiennych działaczy z organizacji pod nazwą Polski Związek Niewidomych (PZN) i zawsze pomoc ta okazywała się skuteczna i nieodzowna.

Polski Związek Niewidomych, zrzeszający obecnie 28 tysięcy członków, powstał w pierwszych latach po wojnie. Jego placówki działają we wszystkich miastach wojewódzkich i powiatowych (okręgi i koła). W Warszawie przy Zarządzie Głównym znajduje się drukarnia, którą codziennie opuszczają dziesiątki tomów książek drukowanych pismem wypukłym, podręczników szkolnych i czasopism. Tutaj także mieszczą się studia, w których nagrywa się książki na taśmę magnetofonową. Można je wypożyczać w bibliotece centralnej i jej placówkach terenowych.

Liczne świetlice i inne ośrodki działalności kulturalnej należące do PZN tętnią życiem. W nich to odbywają się różnego rodzaju spotkania o charakterze intelektualnym i rozrywkowym. One również stanowią bazę materialną dla kilkudziesięciu amatorskich zespołów muzycznych, wokalnych, recytatorskich, a nawet teatralnych, w których, rozwijając swoje zdolności artystyczne, czynnie uczestniczy ponad tysiąc niewidomych kobiet i mężczyzn, niezależnie od wieku i zainteresowań zawodowych.

Pracownicy oraz społeczni działacze PZN, niewidomi i widzący, docierają do najdalszych zakątków wsi i miasteczek, aby nieść pomoc ludziom nie mającym wzroku, wydobywać ich z zaniedbania, wprowadzać na drogę wiodącą do nauki, pracy i samodzielności, aby umożliwić im tak zwaną rehabilitację, czyli powrót do normalnego życia w społeczeństwie.

Takie odczucia często znajdują wyraz na kartach książki. Jej bohaterowie, młodsi i starsi, zaangażowani w budowę dnia dzisiejszego, bez tej bezinteresownej, braterskiej pomocy innych ludzi może nigdy nie podźwignęliby się, nie osiągnęli swoich celów, może nigdy nie wyzwoliliby się spod ciężaru beznadziejności i osamotnienia.

Prace zawarte w książce cechuje ogromna szczerość, bezpośredniość i chociaż mówią niejednokrotnie o sprawach tragicznych, nie ma w nich ani cienia wielkich słów i zbędnego patosu, a przecież pisali je ludzie rzadko biorący pióro do ręki. Wprowadzają nas one w świat przeżyć trudnych, nieraz dramatycznych, w sam środek powikłań ludzkich losów i udręk, a podkreślić należy, iż nie są to przeżycia urojone — 2 przedstawionych faktów tchnie prawda i realizm.

Nasuwa się więc pytanie, dlaczego, jak to się dzieje, że po przeczytaniu książki nie odczuwamy, zdawałoby się, tak naturalnych w tej sytuacji, przygnębienia i beznadziejności? Odpowiedź jest prosta. Z wszystkich prac przebija wielki optymizm i wiara w głęboki sens życia, kiedy się trzeba nad nim tak naprawdę zastanowić. Przyjaźń, bezinteresowność, szczęście i miłość — te wartości nabierają na kartach książki prawdziwych i naturalnych wymiarów i przejrzystości.

Optymizm płynie z najgłębszego przekonania, że człowiek może się podnieść z każdego upadku, może zwyciężyć każdą trudność i przeciwność losu, jeżeli naprawdę tego chce i jeżeli w odpowiednim momencie drugi człowiek poda mu przyjazną, pomocną dłoń. Józef Szczurek

Nie głaskało mnie życie po głowie

M. G. ur. w 1922 r., zam. w Poznaniu, wykształcenie średnie.

Kiedy człowiek stworzony do życia w świetle słonecznego dnia czy blaskach elektrycznej lampy zostanie nagle przez zły los zepchnięty w głęboki mrok, staje bezradnie przed problemem życia w zmienionych warunkach, wymagających od niego rewolucyjnych przemian psychicznych i fizycznych.

Opisując życie rewolucjonisty, nasz wielki poeta Władysław Broniewski mówi tak: „Nie głaskało mnie życie po głowie, nie pijałem ptasiego mleka, no i dobrze, no i na zdrowie, tak wyrasta się na człowieka”. Te piękne słowa jakoś dziwnie przypadły mi do gustu i chociaż stracić w wypadku wzrok, a w dodatku i nogę, to nie bardzo na zdrowie, ale praktyka wykazuje, że i w tym „wypadku” można wyrosnąć na człowieka, chociaż jest to sprawa podwójnie trudna. Trudna nie tylko dla mnie, ale i dla całej tej grupy niewidomych z dodatkowym kalectwem, w których każdy w pierwszej chwili skłonny jest zwątpić, a którzy z jakimś niezwykłym uporem, podwojoną energią i zmobilizowaniem duchowym pokonują niedobór fizyczny, zdobywając w ciężkiej walce upragnione miejsce w życiu społecznym. Spojrzawszy uważnie dokoła z pewnością dostrzeżemy niewidomego bez obu rąk z tytułem doktora nauk humanistycznych lub tego pracującego zawodowo w lubelskiej spółdzielni niewidomych. Zobaczymy jednorękiego bibliotekarza w Owińskach lub asystenta socjalnego w Radomiu.

Wielkie zainteresowanie pracą i życiem towarzyskim wykazują głuchoniewidomi, z których jeden, mój sąsiad z odrobiną wzroku, wyciąga mnie z domu w upalne dni na pobliski basen, aby wspólnie popływać. W wartkim nurcie życia mieszczą się też i kulawi na protezach, a wśród nich chociażby ja sam. Wędruję samodzielnie do pracy w bardzo odległy punkt miasta, prowadzę koło dzielnicowe PZN, a w pożyciu domowym, będąc tatusiem, cieszę się dobrodziejstwem posiadania rodziny i własnego przytulnego mieszkanka, gdzie sennie tyka zegar, a ukochane głosy koją serce. Wszystko to, powstałe przy moim osobistym udziale, daje mi poczucie własnej wartości. Jest coś krępującego w mówieniu o sobie samym pozytywnie. Wielu uzna to za samochwalstwo.

Dwadzieścia pięć lat temu, bezpośrednio po wypadku i dokonanych operacjach odzyskawszy świadomość, uznałem, że takie życie jest po prostu diabła warte. Miałem wtedy dwadzieścia sześć lat i nie chciało mi się żyć dłużej ani dnia. Jak człowiek, który jeżeli w domu nagle zgaśnie światło, zdenerwowany i bezradny szuka, potykając się o sprzęty, gorączkowo jakiejś świecy i zapałek, tak i moje myśli krążyły uporczywie wokoło jakiegoś cudownego przywidzenia i jedynego pragnienia, żeby się to było nie stało.

Nie przytaczam tu życiorysu, bo nie o to chodzi, ale wzbogacony długoletnim doświadczeniem wyliczę, co praktycznie i psychicznie mogłoby mi wtedy pomóc, a co dopiero po przeżyciu wielu smutnych lat praktyki na własnej skórze osiągnąłem.

Najważniejsza była decyzja dalszego życia w inwalidztwie i uświadomienie sobie praktycznych możliwości. Szpital wyleczył mnie chirurgicznie i zwolnił. Człowiek jest zbudowany w ten sposób, że powinien poruszać się i być sprawnym fizycznie, a więc moje uszkodzone doczesne szczątki wymagały odpowiedniej protezy i nauki chodzenia, o którym na razie nie miałem żadnego pojęcia.

Trzeba było niestety zrezygnować z wszystkiego, co dawało utrzymanie i wypełniało życie. Ulubiona praca księgowego, piękny charakter pisma, książka, prowadzenie pojazdu — to wszystko stało się nieosiągalne. Ma się w tym wieku też i jakieś kochanie o blond włosach i niebieskich oczach, które śni się jedynie po nocach, gdyż poczucie własnej niższości hamuje nas w poważniejszych zamiarach. Życie wewnętrzne ubożeje o brak przeczytanej książki, ulubionego kina, widoków przyrody i twarzy ludzkich.

Dochodząc do praktycznych wniosków muszę stwierdzić, że najbardziej szkodliwy dla nowo ociemniałego jest bezwład leżenia w łóżku i brak zainteresowań kulturalnych. W moim przypadku nawet przymusowe leżenie szpitalne i długie bezsenne godziny wypełniało myślowe odtwarzanie niegdyś przeczytanych książek lub okraszone pewnym polotem fantazji opowiadanie własnych przeżyć towarzyszom niedoli. Dużą rolę odgrywa też charakter i usposobienie. W tych trudnych chwilach każdy zachowuje się inaczej. Fataliści obojętnieją, pesymiści wpadają w malkontenctwo i stają się cierpiętnikami. Najlepszą cechą jest optymizm, na który trzeba albo się zdobyć, albo też umiejętnie go pobudzić przez pomoc z zewnątrz.

Udzielenie właściwej porady i ukazanie perspektywy w pierwszych, najtrudniejszych chwilach może dać wiele, czego się jednak nie stosuje dotąd na szerszą skalę. W moim przypadku też mi nikt nie radził, ale już na przykład przeczytanie przez sąsiada krótkiego reportażu o zakładzie szkoleniowym w Jarogniewicach i o pewnym Wacku, który nie tylko nauczył się pracować, ale jeszcze dodatkowo gra na akordeonie, zmobilizowało mnie do podejmowania pierwszych energicznych, choć chwiejnych fizycznie kroków.

Kroki takie podejmowali zresztą i inni niewidomi w latach 1947—1948, co przy jednoczesnej pomocy czynników państwowych dawało dobre rezultaty. Nie o historię tu chodzi, ale o dalszy wniosek, żeby chcieć i żeby móc wyjść z impasu. Tylko woda o bystrym nurcie jest czysta i świeża, podczas gdy ta stojąca w dole mętnieje i cuchnie.

Poczucie własnej wartości rośnie w miarę usamodzielniania się. Amputanci powinni mieć odpowiednie protezy i być przeszkoleni w prawidłowym posługiwaniu się nimi. Słabo słyszących należy zaopatrzyć w okulary słuchowe. Oczywiście wszyscy zdolni do pracy powinni zostać zatrudnieni. Z własnych obserwacji wiem, że najkorzystniejsze jest dla nas zamieszkanie w mieście wojewódzkim i bliski kontakt ze środowiskiem, spółdzielnią i okręgiem PZN. Tam właśnie łatwiej o pracę, naukę, rozrywkę i wreszcie, co bardzo ważne dla zainteresowanych, o ożenek, a później o własne mieszkanie.

Umiejętność samodzielnego chodzenia jest bardzo ważna dla samopoczucia niewidomego. W moim przypadku jest to sprawa trudniejsza z powodu protezy. Po wielu nieudanych próbach wynalazłem metodę posługiwania się dwiema laskami, co przynosi doskonałe rezultaty.

W związku z tym miałem różne zahamowania psychiczne, bo prawdę powiedziawszy nasi koledzy często wstydzą się nawet jednej laski, a tu ja, jeszcze wtedy dość młody człowiek, chodzę jak dziad o dwóch laskach. Jednakże dążenie do samodzielności i podrażniona ambicja z powodu ciągłego proszenia o pomoc osób nie zawsze chętnych zwyciężyły i to na moje szczęście. Dzisiaj sam wszędzie trafię nie wstydząc się tych białych przyjaciółek. Może to zabrzmi zarozumiale, ale żal mi tych, którzy nie mogą zdobyć się na chodzenie chociaż z jedną laską.

W zakończeniu mych wywodów chcę podkreślić, że nasze życie staje się bogatsze, jeśli nie izolujemy się od świata, kiedy oprócz pracy zawodowej mamy jeszcze inne zainteresowania. Odczuwam dużą satysfakcję, gdy na plenarnym posiedzeniu naszego koła zabieram głos, a stu dwudziestu członków słucha mnie uważnie jako swego przewodniczącego, kiedy z dumą dotykam zatkniętej w klapie świątecznej marynarki złotej odznaki PZN i kiedy w wolnej chwili, błądząc po kartkach czasopism brajlowskich, napotykam zamieszczone tam własne artykuły. Niejeden raz sprawia mi przyjemność prośba samego mistrza w zakładzie pracy, abym pozostał dłużej i pomógł w wykonaniu planu. A więc jestem tutaj potrzebny.

Przynależność do społeczności, która wydała takich działaczy jak kapitan Silhan i doktor Dolański, daje nam wzmocnione poczucie zbiorowej wartości. Jeżeli jednoręki doktor Dolański mógł stworzyć i dać nam „Pochodnię”, to dlaczego nie mielibyśmy realizować hasła zaczerpniętego z jej pierwszego numeru: Raz w życiu winien każdy z was Alpejskiej palmy zdobyć kwiecie Abyście byli jako głaz na wszelki trud na świecie Raz dokonany męstwem cud w żelazną pierś zakuje lód I kto raz w życiu był ze stali, do końca ten się nie powali. Świat, w którym Żyję

K. S. ur. w 1928 r., zam. w woj. wrocławskim, wykształcenie średnie.

Świat, w którym żyję, to świat stworzony dla widzących. Jako ociemniały nie czuję się w nim swobodnie, bo nie- zawsze potrafię sprostać wszystkim jego wymaganiom. Nie znaczy to jednak, że jestem wobec niego zupełnie bezradny. Nie przestałem przecież być człowiekiem i moja psychika jest podobna do psychiki innych ludzi. Ta cecha łączy mnie ze światem widzących silniej, niż oddzielają od niego fizyczne różnice. Chociaż go nie oglądam, to w dalszym ciągu jest to mój świat i czuję się pełnoprawnym jego obywatelem.

Odkrywanie świata na nowo zaczęło się dla mnie tuż po utracie wzroku, jeszcze w hitlerowskim obozie jeńców wojennych, gdzie jako szesnastoletni chłopiec znalazłem się po upadku powstania warszawskiego. Próbowałem kiedyś samodzielnie zbliżyć się do żelaznego piecyka, w którym ochoczo buzował ogień i wokół którego było gwarno i wesoło. Dopóki szedłem wzdłuż rzędu pryczy, sunąca po ich krawędziach dłoń wystarczała za przewodnika. Ale na wolnej przestrzeni żar zdawał się buchać ze wszystkich stron, toteż straciłem

orientację, potknąłem się i poleciałem twarzą na rozpaloną blachę. Byłbym się dotkliwie poparzył, gdyby ktoś przytomny w ostatniej chwili mnie nie powstrzymał. Zrobiło się wielkie zamieszanie, usłyszałem parę niezbyt miłych uwag na temat tego, że nie proszę o pomoc i narażam siebie i innych na przykre zajścia. Potem zaległo kłopotliwe milczenie. Ktoś westchnął litościwie, ktoś zaklął z cicha, ktoś pytał, ile mam lat i czy rodzina żyje, ktoś chrząknął w ponownej ciszy, bąknął o marnej pogodzie, zamilkł, aż w końcu oznajmił ze sztucznym ożywieniem, że warto by zagrać w karty. Miła ławeczka przed żelaznym piecykiem, gdzie mnie troskliwie posadzono, zamieniła się w ławę oskarżonych. Okazałem się winowajcą, „żałobną wdową” na weselu, której wprawdzie wszyscy niezmiernie współczują, ale której obecność ogromnie wszystkim ciąży. Więc chociaż nie byli dla mnie źli, nie lubiłem ich. I nawet nie za to, że się nade mną litowali, nie za to, że czułem się wobec nich winny, lecz za to, że byłem im niepotrzebny.

Wspominając to pierwsze przykre doświadczenie mam w pamięci inne, które dobitnie uprzytomniło mi, jak niewiele mnie wtedy od nich dzieliło i jak niewiele zwykle trzeba, by taką pozorną przeszkodę sforsować. Zdarzenie to miało miejsce nieco później, gdy chory i załamany znalazłem się w szpitalu. Prawie przez cały tydzień żaden z moich widzących współtowarzyszy niedoli nie odezwał się do mnie ani słowem, chociaż między sobą prowadzili dość ożywione rozmowy. W końcu nie wytrzymałem i gdy któregoś dnia zaczęli opowiadać kawały, dorzuciłem cd siebie coś takiego, że o mało „nie pospadali” z łóżek. . Wtedy dopiero wyszło szydło z worka. Okazało się, że nawet chcieli rozmawiać, ale nie wiedzieli jak, bo jeśli niewidomy, to może także i nie słyszy. Myśleli tak tym bardziej, że w ciągu prawie całego tygodnia nie odezwałem się do nich ani słowem. Zaskoczył ich brak kontaktu wzrokowego i zawiniła moja wrażliwość, usprawiedliwiona tylko częściowo chorobą i perspektywą przewlekłego leczenia. Zbytnio przejąłem się czyimś odruchowym odezwaniem się zaraz na wstępie, kiedy prowadzony przez pielęgniarkę wchodziłem po raz pierwszy do sali: „Nie dość, że ciemny, to jeszcze do tego taki chory, chyba już nie ma sprawiedliwości na świecie! ” A przecież byliśmy jednakowo chorzy, jednakowo zagrożeni i kwestia posiadania czy nieposiadania wzroku nie wydawała się pierwszoplanowa. Byliśmy w gruncie rzeczy równorzędnymi partnerami i na równorzędności innych, pozawzrokowych walorów osobistych oparły się nasze dalsze przyjazne stosunki.

Proces odnajdywania swego miejsca w świecie nie jest ciągiem logicznych konfrontacji, ujemnych i dodatnich oddziaływań widzącego otoczenia. Jest to ciągłe podsumowywanie wszystkich minionych doświadczeń, wzlotów i upadków, cofania się i posuwania naprzód i dopiero niezależnie od ich chronologii można, się w nich dopatrzyć jakiejś ewolucji. Podobnie epizod w szpitalu, chociaż późniejszy w czasie, jakościowo wyprzedza moje pozytywne doświadczenia z obozu jeńców, bo takie głównie stamtąd wyniosłem.

Jest rzeczą oczywistą, że tak dotkliwy cios, jak utrata wzroku, nie mógł przejść bez echa. Na pewno odczuwałem żal, poczucie krzywdy, poważne zachwianie poczucia własnej wartości. Mimo to jednak trzymałem się stosunkowo nieźle i przynajmniej na zewnątrz niczego po mnie nie było widać. Na przyjęcie takiej właśnie postawy złożyło się wiele przyczyn, zbyt skomplikowanych, by dały się jednoznacznie określić. Z pewnością były wśród nich trudne warunki życia obozowego, wysunięcie na pierwsze miejsce najbardziej podstawowych potrzeb, co nie tylko pochłaniało sporo uwagi, ale, stawiając zasadniczą kwestię — przetrwanie, działało mobilizująco. Nie bez znaczenia były także świeże jeszcze wspomnienia przeżytego kataklizmu wojennego, śmierci najbliższych kolegów, co z kolei narzucało pewien dystans w stosunku do własnych perypetii i nie sprzyjało zbytniemu rozczulaniu się nad sobą. Dzięki takiemu nastawieniu zachowałem swój dawny, a więc nie skażony piętnem ślepoty, sposób reagowania i nie odstraszałem od siebie tych wszystkich, dla których moje inwalidztwo nie było równoznaczne z automatycznym przekreśleniem I wszystkich walorów osobistych. Toteż na przekór żałosnym doświadczeniom, w rodzaju tego przy żelaznym piecyku, wcale nie czułem się osamotniony ani niepotrzebny. Szybko natrafiłem na ludzi, przeważnie inwalidów bez rąk lub nóg, dla których moja odporność na przeciwieństwa losu okazała się wartością nie do pogardzenia. To oni przede wszystkim szukali mego towarzystwa, pokrzepienia w wesołych pogawędkach i snuciu planów na przyszłość, nie zawsze może realnych, ale dających jakąś perspektywę, przynajmniej zachowania równowagi psychicznej. Mechanizm oczywiście działał obustronnie, na zasadzie wzajemności. Jednak rozpiętość między stopniem poszkodowania a stopniem zaangażowania była w moim przypadku niezawodnie większa. To musiało robić na nich wrażenie i oddziaływać zarówno na ich stosunek do mnie, jak i na ich stosunek do własnego inwalidztwa, Tak oto znajomości zrodzone ze zwykłych ludzkich potrzeb przeistaczały się w zażyłość graniczącą z przyjaźnią. To wszystko, co nas do siebie zbliżyło, szybko schodziło na dalszy plan, ustępując miejsca temu, co rzeczywiście łączy ludzi, „współbrzmieniu” ich właściwości wewnętrznych.

Był to poważny krok naprzód, ale nie decydujący, gdyż łączył mnie jedynie z ludźmi o podobnych przeżyciach. Wobec ogółu widzących byłem nadal bezbronny i zbierałem przykre doświadczenia, co mimo mej odporności musiało pogłębiać poczucie niedorastania do poziomu ludzi pełnosprawnych. Nie miałem im czego przeciwstawić, więc chociaż zewnętrznie reagowałem zazwyczaj normalnie, przecież w gruncie rzeczy zdolny byłem do tylko równorzędnego emocjonalnie oddźwięku. Nie posiadłem jeszcze umiejętności kierowania się w swych reakcjach wewnętrznych przede wszystkim racjonalnym wyborem, jako jedynie skuteczną przeciwwagą deprymującego oddziaływania otoczenia widzących. Dopiero przestawienie całego mechanizmu odczuć wewnętrznych na takie właśnie tory, rezultat wielu doświadczeń i przemyśleń, skonfrontowanych z doświadczeniami innych ociemniałych, okazało się rzeczywistym przełomem w procesie mojej dalszej adaptacji. Jak to nieraz bywa, skutki tej przemiany objawiły się nie w jakimś ważnym wydarzeniu, lecz w najzupełniej błahym epizodzie. Uczęszczałem wtedy do szkoły średniej i będąc w niej jedynym ociemniałym, budziłem zrozumiałe zainteresowanie. Od początku zdawałem sobie sprawę, że moje stosunki z klasą muszą oprzeć się na zasadach uczniowskiego koleżeństwa. Ale tu zacząłem napotykać na pewne opory. Pomijam szokującą dla nich kwestię mojego inwalidztwa, nad którą przeszli do porządki dziennego, bardziej zaszokowani byli moimi nie najgorszymi wynikami w nauce. Owszem, odnosili się do mnie z dużą życzliwością, starali się w miarę możliwości pomagać mi, zresztą na zasadzie wzajemności, lecz stosunki te nie wykraczały poza poprawność. Nie wiadomo, jak by to długo trwało, gdyby nie imieniny lubianego przez wszystkich profesora, które klasa postanowiła uczcić chóralnym odśpiewaniem „Sto lat” przy akompaniamencie akordeonu. Próba przed lekcją wypadła fatalnie; okazało się, że akompaniator lepiej fałszuje niż gra. Na szczęście zdążyłem w porę odebrać mu instrument i powitać wchodzącego do klasy profesora akordami, od których zabrzęczały szyby w oknach. Potem, niewiele myśląc, zagrałem poleczkę i cały swój, niewielki zresztą, repertuar. W klasie zrobiło się wesoło. Wzruszony profesor machnął ręką na lekcję i zaczęła się miła pogawędka, przetykana żartami i wybuchami śmiechu. Ponieważ nie żałowałem także i języka, od razu stałem się ośrodkiem zainteresowania, kimś, kto nadaje ton całemu zgromadzeniu i bardzo daleko odszedł od buhającego żarem obozowego piecyka. Nie twierdzę, że po tej lekcji moje stosunki z klasą zmieniły się w serdeczną przyjaźń, chociaż na pewno były o całe niebo sympatyczniejsze. Oparły się na szerzej pojętej równorzędności partnerstwa, na wymianie różnych walorów osobistych, jak to się normalnie między ludźmi dzieje. Dzisiaj oczywiście domyślam się, co nas wtedy trochę dzieliło, a co chyba nie było moim niedorastaniem do nich, czego się chwilami dopatrywałem. Mieliśmy te same lata, ale inne doświadczenia życiowe, których wojna dostarczyła mi w nadmiarze, im zaś oszczędziła. Takiego dystansu nie można przeskoczyć i to nie ja, to oni do mnie nie dorastali.

Dysproporcja między możliwościami ociemniałego i widzących jest mimo wszystko tak przygniatająca, że do dziś trudno mi oprzeć się poczuciu niedorastania do nich. Chyba najdotkliwiej odczułem to w czasie wizyty u dobrych znajomych, gdzie nieoczekiwanie zastałem kilka nie znanych mi osób, zajmujących dość eksponowane stanowiska. Rozmowa nie wykraczała poza ramy spraw służbowych, więc mogłem jedynie słuchać. Zresztą owi dygnitarze, dla których byłem rodzajem „gafy towarzyskiej”, popełnionej przez gospodarzy, nie dopuszczali nikogo do głosu, zbyt zajęci sobą, a raczej tym, co każdy z nich o sobie mówi. Początkowo robili to oczywiście w sposób zawoalowany, w miarę jednak rozgrzewania się licytacji, maskowali się coraz mniej i coraz wyraźniej było widać, że nie chodzi o poruszane zagadnienia, lecz o pokazanie przed innymi swego osobistego znaczenia. Na pewno nie przynosiło im to zaszczytu, wobec nich czułem się niezmiernie malutki, prawie wyrzucony poza margines. Nie mogłem im zaimponować wykonywaną wtedy przeze mnie pracą, konfekcjonowaniem kapsli do butelek, zajęciem niewątpliwie pożytecznym, wymiernym w „szeleszczących papierkach”, ale również bez wątpienia leżącym grubo poniżej moich faktycznych możliwości. Taka praca nie daje satysfakcji, gdyż nie angażując zupełnie tych możliwości, nie stwarza szans wykazania się przed sobą i innymi. Żadną przeciwwagą nie mogła być również moja praca społeczna wśród niewidomych. To prawda, że dawała mi ona wiele satysfakcji, gdyż stwarzała okazję do ujawnienia mych rzeczywistych możliwości, mogłem więc, przeciwnie niż: w pracy zarobkowej, czuć się kimś niezbędnym. Ale dla większości widzących ta moja działalność jest mało ważna, nie daje wszak jakiejś określonej pozycji społecznej. Na szczęście nie wszyscy tak myślą i dają temu wyraz, lecz wtedy, na owej wizycie, nie czułem się najlepiej. Nieodparcie nasuwała mi się myśl, że gdybym nie stracił wzroku, na pewno w odpowiadającej mi dziedzinie osiągnąłbym rezultaty wcale nie gorsze od każdego z obecnych. Była to oczywiście typowa i reakcja emocjonalna, której niekiedy trudno się oprzeć.

A tak naprawdę, ludzie ci, nic o tym nie wiedząc, oceniali siebie. Swą żałosną gadaniną, natrętnym eksponowaniem swego znaczenia owi panowie na stanowiskach pragnęli w odczuciach swych znaleźć potwierdzenie własnej wartości, a tym samym zdradzali, że nie są wolni od kompleksu niedorastania do poziomu własnych pragnień. Dręczyło ich przeświadczenie, że zostali w jakiś sposób nie dostrzeżeni, nie tyle z powodu braku zdolności lub cech charakteru, ile na skutek zbiegu niepomyślnych okoliczności, co nie pozwoliło na realizowanie tych pragnień w daleko szerszym zakresie. I chociaż tego również nie wiedzieli, byliśmy dla siebie równorzędnymi partnerami, na zasadzie „współbrzmienia” podobnych właściwości wewnętrznych, bo niczym się nie różniliśmy poza fizyczną przyczyną i intensywnością odczuwania naszego wspólnego kompleksu.

Opisałem tu kilka niewielkich zdarzeń. Takich i podobnych było w mym życiu wiele. Dlaczego wybrałem właśnie te? Bo chciałem na ich przykładzie wykazać, że nie tylko wśród nas, niewidomych, lecz i wśród widzących większość ludzi nosi w sobie kompleks nie spełnionych nadziei i nie ziszczonych pragnień. Jakże jesteśmy w tym do siebie podobni!

I chociaż startujemy z nierównych pozycji, jednakowo musimy naszą rzeczywistość akceptować, jeśli chcemy znaleźć właściwą drogę do naszego miejsca w świecie.

Nie jesteśmy osamotnieni

E. W. ur. w 1911 r., zam. w Łodzi, wykształcenie półwyższe

Kto z nas nie chciałby przejść przez życie spokojnie, bezkonfliktowo? A jednak ono nam przynosi różne niespodzianki. Czasem radość rozpiera nam serce, wydaje nam się, że nie ma od nas szczęśliwszych; niekiedy popadamy w stan depresji, drażnią nas ludzie, którzy zadowoleni z życia uśmiechają się, a my rozpamiętujemy w sobie wszystko, co nas boli. Życie staje się nam niemiłe, a wskutek przykrych przejść powstają w nas zahamowania i kompleksy. Zdając sobie z tego sprawę, czujemy się mniej wartościowi od innych. Dźwignięcie się ze stanów depresyjnych nie należy do spraw łatwych. Dobrze, jeśli w krytycznym momencie znajdzie się przy nas ktoś życzliwy, kto poda nam swą pomocną dłoń, pomoże wyrwać się z opresji, kto wskaże nam właściwą drogę postępowania i pomoże odzyskać równowagę życiową.

Już od dziecięcych lat pragnęłam być nauczycielką. Kiedy w rok po moim wstąpieniu do seminarium nauczycielskiego umarł mój ojciec, w czasie pogrzebu zebrana rodzina orzekła, że powinnam przerwać zbyt kosztowną naukę. Byłam najstarszą z siedmiorga rodzeństwa, a warunki życia w naszej rodzinie nie należały do łatwych. Gdy matka zapytała mnie o zdanie w tej sprawie, ze łzami w oczach odpowiedziałam: „Ja muszę być nauczycielką”. Wzruszona matka oświadczyła: „Kiedy córka tak bardzo chce się uczyć, ostatnią poduszkę sprzedam i niech się uczy”.

Mimo wszystkich trudności postanowiłam w swym zamiarze wytrwać. Były to lata 1926—1931. Korepetycjami zarabiałam na utrzymanie w internacie. Lekcje często odrabiałam po zgaszeniu światła w sypialni, przy blasku księżyca lub ulicznej latarni. Pewnego razu wychowawczyni internatu przeczytała listę uczennic zalegających z opłatą i powiedziała: „Kto nie płaci, niech nie je”. Jako osoba ambitna wzięłam to mocno do serca i chociaż siedziałam przy stole, jedzenia nie tknęłam tłumacząc się brakiem apetytu. Po trzech dniach wychowawczyni własną ręką wkładała mi do ust jakieś pastylki na apetyt i siedziała przy mnie, zmuszając do jedzenia. Mimo usilnych starań nie zdołałam zapłacić wszystkich długów za pobyt w internacie. Prosiłam więc kierowniczkę, aby mi zaufała i trochę poczekała, a dług uiszczę z pierwszej pensji. Jednak zanim otrzymałam pracę, minął rok, a w następnym miałam bezpłatną, roczną praktykę. Wtedy to otrzymałam pocztówkę od swojej byłej wychowawczyni z internatu, zatytułowaną: „Brzydka jesteś Głogowska! ” Dalszy tekst brzmiał: „Dlaczego tak długo nie oddajesz długu, miałaś przecież oddać go z pierwszej pensji? ”

Było to dla mnie wielkim upokorzeniem.

Otrzymałam pracę w jednoklasówce. Do szkoły wyżej zorganizowanej władze nie chciały mnie przenieść twierdząc, że dobrze sobie radzę w trudnej pracy w zapadłych wioskach, bo jestem zaradna, energiczna i pracowita. W czasie okupacji władze niemieckie zwolniły mnie jako żonę pracującego. Mieszkałam wtedy w Puławach, które jako przyczółek mostowy szczegół, nie były obstawione przez wojska okupacyjne i w związku z tym trudno było o żywność. Byłam wtedy w ciąży i na tle braku witamin zaczęłam tracić wzrok. Leczenie było wówczas prawie niemożliwe. Mimo ukazujących się przed oczyma świetlnych iskierek — znaku, że ze wzrokiem jest źle, nie przestałam karmić piersią syna, zdając sobie sprawę jak ważny dla dziecka jest pokarm matki. Wtedy szybko straciłam możność widzenia, dostrzegałam zaledwie kontury domów i sylwetki ludzi. Byłam bardzo przygnębiona z tego powodu, cierpiałam. Wtedy to mąż poznał pewną urzędniczkę, którą jako dyrektor szybko awansował, czyniąc swoją osobistą sekretarką. Pewnego dnia mąż sam mi powtórzył niżej podaną rozmowę: — Dyrektorze, co wam jest, czemu jesteście zawsze tacy smutni? — Bo moja żona traci wzrok. — Nie martwcie się, to ja ją wam zastąpię. No i zaczęło się. Co przeżyłam, wiem tylko sama. Wtedy mąż powiedział mi: — Czym ty mi teraz zaimponujesz? Nie pracujesz zawodowo, nie czytasz, nie szyjesz, nie prowadzisz domu jak należy... Dla mnie była to rozpacz bez granic, depresja, ból cierpienie. Leczyłam wówczas wzrok u okulistki, siostry z Zakonu Urszulanek, dr Wojno w Malinówku, która podczas trzeciej wizyty orzekła twardo: — Pani nigdy już widzieć nie będzie. Daję pani skierowanie do Lasek, tam się pani nauczy zawodu Dobrze, że wtedy miałam ze sobą czteroletniego syna, który prowadząc mnie za rękę ostrzegał: — Tu woda, nie wchodź mamusiu. Nie wiem, co stałoby się tego dnia ze mną, gdyby nie konieczność przywiezienia synka do Łodzi, a potem do ojca do Warszawy. Tak też i zrobiłam. Był to 1 września 1945 r. Wówczas nic jeszcze nie wiedziałam o niewidomych, znałam ich tylko z żebraniny koło kościołów w małych miasteczkach w dni odpustów i na cmentarzach w Dzień Zaduszny. Nikt mi nie umiał wskazać drogi do Lasek. Dopiero siedemnasta z kolei zapytana osoba słyszała o Laskach i wskazała mi odpowiedni kierunek. Kilkanaście kilometrów szłam pieszo, głodna, bo jeść nie mogłam z silnego zdenerwowania. Po drodze zamoczyłam się, wpadając do strumyka zarosłego trawą.

Wieczorem dotarłam do celu. Rozmawiając z panem Marylskim, nie mogłam pojąć co znaczą słowa: — Pani jest szczęśliwa, bo będzie pani mogła pracować w swoim zawodzie. — Jak to — powtarzałam zdziwiona — przecież ja jestem niewidoma. W tym dniu po raz pierwszy zetknęłam się z pismem Braille’a. Kiedy uczennica Jasia Kozarówna czytała mi brajlem, myślałam, że mówi z pamięci. Prosiłam o czytanie na ostatniej stronicy, potem w środku książki, aż w końcu powiedziałam: — Umrę, a tak płynnie czytać się nie nauczę. Z Lasek wróciłam już z nowym zapasem sił, z nową energią. Tu zagrała ambicja. Postanowiłam za wszelką cenę pokazać mężowi, że się myli twierdząc, iż straciłam swoją wartość. Z zapałem zabrałam się do nauki pisania i czytania brajlem oraz pisania na maszynie czarnodrukowej. Nie było to łatwe, bo liter już nie widziałam, ale siła woli, zapał, wytrwałość i pracowitość pomogły. Sporadycznie tylko pomagała mi sąsiadka lub ktoś ze znajomych.

Pisać brajlem nauczyłam się bardzo szybko, ale z czytaniem miałam duże trudności. Uczyłam się tylko jednym palcem wskazującym prawej ręki. Lewa ręka nie była mi zupełnie potrzebna. Nikt nie kontrolował mej pracy, nie dawał wskazówek, długie nocne godziny przeznaczałam na czytanie. Pamiętam jak płakałam z radości, kiedy samodzielnie mogłam już czytać znaną mi dobrze w czarnym druku nowelkę Henryka Sienkiewicza „Janko Muzykant”. Łzy szczęścia mówiły mi, że już zrobiłam pierwszy krok na drodze swej rehabilitacji. Po pierwszej książce przyszły następne. Cieszyłam się też, że będę mogła już korespondować z niewidomymi, samodzielni pisać oraz czytać otrzymywane listy. Dokonałam tego sama i w wielkim trudzie; wszystkim więc polecam rehabilitacyjne zakłady. Jest to wielka pomoc i ułatwienie. Uczyłam się poruszać przy pomocy białej laski, prać, sprzątać, gotować posługując się resztkami zanikającego wzroku.

Kiedy zetknęłam się z niewidomymi, z doktorem W. Dolańskim, J. Buczkowskim, S. Kalińską, A. Tobisem, S. Ziębą, C. Wrzesińskim i innymi, jakże zmieniło się moje samopoczucie. Szkoda, że wcześniej to się nie stało. Oszczędziłoby mi to wiele cierpień, zdenerwowania i łez. Zapisałam się do Związku Niewidomych w Łodzi i zaczęłam uczyć niewidomych na kursie uzupełniającym szkołę podstawową. Niejednokrotnie wracałam do domu rozpromieniona radością i mówiłam wówczas do męża: — Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo jestem szczęśliwa, że należę do grupy ludzi niewidomych, tak bardzo wartościowych. Oni imponowali mi swoją zdecydowaną postawą psychiczną, swoją wiedzą, sposobem poruszania się, techniką pisania i czytania brajlem. Wtedy mąż mruczał: — Biedna — a głośno dodawał — idź jutro do lekarza psychiatry. Ale ja nie musiałam tego czynić. Czułam się najzupełniej normalna, a nawet z każdym dniem bardziej pogodna. Wtedy mąż zapragnął poznać moich nowych przyjaciół. Ułatwiłam mu to. Poszliśmy razem do szkoły dla niewidomych, której kierownikiem był pan Józef Buczkowski. Potem mąż poznał jeszcze innych niewidomych, których potem przyjmował u siebie w gabinecie w Warszawie. Rozmawiał z nimi i przyrzekł pomóc w ich sprawie. Częstował papierosami, dziękowali, bo nie palą. Ogromnie miło mi było słyszeć od męża: — Istotnie, bardzo wartościowi są ci niewidomi, których poznałem. Te pierwsze najtrudniejsze kroki w mym życiu, w czasie największego załamania po strasznej tragedii utraty wzroku, miałam już za sobą. Potem uzupełniałam swoje studia nauczycielskie w Instytucie Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Już jako wykwalifikowana siła mogłam pracować w szkole dla niewidomych w Łodzi. Ale życie trudne, pełne walki i wyrzeczeń dopiero się zaczęło. Ileż siły woli, ileż uporu i ambicji musiałam mieć, by wytrwać czterdzieści pięć spraw sądowych z mężem o rozwód, alimenty i odebranie dziecka, które poprzednio musiałam oddać pod opiekę na czas moich studiów.

Często porównywałam siebie z innymi niewidomymi, a także z widzącymi, wyciągałam wnioski i pracowałam nad zlikwidowaniem naleciałości powstałych na skutek utraty wzroku. Podobali mi się ludzie pogodni, dowcipni. Starałam się im dorównać. Powoli, bardzo powoli wyzwalała się we mnie radość życia, optymizm. Pracowałam dużo, starałam się być aktywna miałam wiele różnych zainteresowań, nigdy nie miałam dla siebie wolnego czasu. Ale to było dobre. Nie czułam wtedy swoich złych warunków mieszkaniowych: trzecie piętro starego domu, noszenie węgla, palenie w piecu, pokój północny, zimny, mieszkanie wspólne. Byłam wtedy jeszcze młodą, pełną zapału, zdrową entuzjastką życia i pracy, znaną optymistką i działaczką społeczną.

Ale przyszły lata inne. Minęła młodość, zdrowie zaczęło niedomagać, samotność, niewielka renta. I tu trzeba było nie poddać się depresji, nie załamać. Znowu zwiększyłam częstotliwość prelekcji wygłaszanych na temat życia i pracy niewidomych. Był to rodzaj samoobrony, lecz to nie wystarczyło. Nauczyłam się więc samodzielnie esperanto, korzystając z pomocy podręcznika do nauki tego języka, wydanego pismem Braille’a. Teraz, gdy przychodzą chwile załamań, biorę maszynę czarnodrukową i piszę listy do swych korespondentów z różnych krajów, nawet pozaeuropejskich. Do niewidomych piszę brajlem. Mam duży wybór swoich korespondentów. Wybieram osoby wrażliwe, dobre, które mnie na pewno zrozumieją i pocieszą.

Inną bolączką jest niemal ciągła zależność od ludzi widzących. Częste wyczekiwanie na pomoc lub też proszenie o nią przy przechodzeniu ruchliwych ulic, przy robieniu zakupów czy załatwianiu jakichś spraw w urzędzie sprawia, że nieraz popadamy w stan depresji. Aby przeciwdziałać temu zmniejszonemu poczuciu własnej wartości, myślę, że przecież wszyscy ludzie są istotami społecznymi i powinni sobie wzajemnie w różnej formie świadczyć pomoc. Nie tylko my niewidomi potrzebujemy pomocy, ale również oczekują jej dzieci, starcy, ludzie obarczeni różnego rodzaju kalectwem lub tylko brakiem sprawności w pewnych dziedzinach czy okresach swego życia. A więc nie jesteśmy osamotnieni, pomoc winniśmy przyjmować naturalnie, tak często, jak jest nam ona potrzebna. Dziś już prawie wszyscy znają swój humanitarny obowiązek pomocy człowiekowi z białą laską. Niech nas nie przeraża, że ten czy ów odmówi pomocy. Odmowa jest zwykle spowodowana brakiem czasu, niedyspozycją psychofizyczną czy fałszywym wstydem. Każdy z nas miewa stresy, ale nie każdy ma jednakową odporność psychiczną. W czasie wielkich kataklizmów życiowych najsilniejszy nawet charakter może się zachwiać czy załamać. Utrata wzroku to bardzo bolesne przeżycie. Wtedy, koniecznie już w szpitalu, powinien stanąć przy boku ociemniałego zrehabilitowany niewidomy, który już samą swoją osobą przyniesie ulgę cierpiącemu, a jego informacje o życiu i pracy niewidomych, utrzymujących niejednokrotnie swoje rodziny, zaradnych i pogodnych, podniosłyby go na duchu i przeciwdziałałyby załamaniom.

Potrzebna jest również pomoc niewidomemu w przypadku, kiedy małżeństwo rozchodzi się, zwłaszcza wówczas, gdy są dzieci. Człowiek skrzywdzony nie jest zdolny do krytycznej analizy faktów. Należałoby wtedy przyjść mu z pomocą, trzeba to robić rozsądnie, spokojnie, bardzo subtelnie. Najbardziej przykrym okresem w życiu człowieka jest starość. Wiąże się z nią utrata sił psychicznych i fizycznych, zanik pamięci, zwiększona pobudliwość nerwowa, a jeśli do tego dochodzi jeszcze samotność, życie staje się nie do zniesienia. Koła Przyjaciół Niewidomych mają tu szerokie pole do działania. Do chorego, samotnego niewidomego należy zaglądać jak najczęściej, trzeba zrobić mu zakupy, podać jedzenie, przynieść lekarstwa, a nawet miłą rozmową wesprzeć na duchu. Jeśli niewidomy nie rokuje nadziei na wyjście z impasu, należy postarać się o ulokowanie go w domu opieki. Zdrowy rozsądek, silna wola oraz optymizm — oto czynniki warunkujące naszą stabilność psychiczną. One bardzo pomagają nam przeciwdziałać trudnościom codziennego życia.

Trudne początki

H. M.-G. ur. w 1922 r., zam. w woj. wrocławskim, wykształcenie niepełne średnie.

Wzrok utraciłam na skutek zastrzyków doświadczalnych, które otrzymałam w obozach koncentracyjnych w Ravensbruck i Oranienburgu-Sachsenhausen, gdzie przebywałam jako więzień polityczny. W końcu maja 1945 r. powróciłam do kraju. Wkrótce odnalazłam męża i wspólnie postanowiliśmy osiedlić się we Wrocławskiem. Ziemia kłodzka nie była mi obca, gdyż w marcu 1940 roku zostałam wywieziona z Rajczy do Stronia Śląskiego na przymusowe roboty rolne. W związku z zachorowaniem na zapalenie stawów zostałam przeniesiona do Kłodzka, gdzie znalazłam pracę w charakterze pomocy domowej w domu biskupa ewangelickiego, który był żonaty i miał troje dzieci. Z powodu mej przynależności do ruchu oporu na terenie Kłodzka zostałam na skutek denuncjacji wykryta przez tamtejsze gestapo; zmuszona byłam uciekać z Kłodzka, gdyż groziło mi rozstrzelanie, którego uniknęłam jedynie dzięki zaawansowanej ciąży.

Syna Henryka urodziłam 18 listopada 1943 roku w Kłodzku i po kilku dniach wraz z dzieckiem zbiegłam do Bytomia, gdzie ukrywałam się do czerwca 1944 roku, kiedy to zostałam wyśledzona i zaaresztowana.

Po powrocie z obozu odebrałam syna, który przebywał u obcych ludzi. Wolność, zwycięstwo nad faszyzmem, odrodzenie ojczyzny i odnalezienie najdroższych mi osób sprawiło mi nie tylko ogromną radość, ale dodało bodźca do dalszego życia przy bardzo wątłym zdrowiu. Początkowo leczyłam się u okulisty w Kłodzku; wtedy to moją zdolność widzenia określono na 22%. W kwietniu 1947 roku zostałam skierowana na kliniczne leczenie do prof. Kapuścińskiego we Wrocławiu; mimo troskliwej opieki nastąpił wylew i zerwanie siatkówki w prawym oku, natomiast w lewym pozostało tylko 5% zamglonej widoczności. Już przy pierwszym badaniu prof. Kapuściński zapowiedział pełną ślepotę na skutek otrzymanych w obozie zastrzyków. Niełatwo jest wyrazić na papierze swe załamanie psychiczne, przezwyciężenie chęci popełnienia samobójstwa, a następnie pogodzenie się z tak trudną i bolesną rzeczywistością. U mnie zwyciężył rozsądek i świadomość obowiązków macierzyńskich. Największym sprzymierzeńcem w pogodzeniu się z nową rzeczywistością była praca, znana mi z okresu, kiedy jeszcze widziałam. Z wielkim uporem dążyłam do usamodzielnienia się, co nie było łatwe, ale udało mi się po wielu trudach i sprawiło dużą satysfakcję. Moim zdaniem nowo ociemniały w pierwszych dniach swego kalectwa powinien być otoczony opieką ze strony dobrze zrehabilitowanego niewidomego, który swym doświadczeniem i postawą oraz pogodą ducha, szlachetnością i cierpliwością, jak też i koleżeńskim podejściem byłby mu drogowskazem i równocześnie lekarzem leczącym z psychicznego załamania, który mógłby świecić przykładem nie tylko nowo ociemniałemu, lecz całemu społeczeństwu. Do tego wniosku doszłam już w pierwszych dniach kalectwa, kiedy nie mając właściwej opieki byłam zdana wyłącznie na własne siły.

W roku 1948 urodziłam córkę Krystynę, a w 1951 — syna Mariana. W 1953 r. mąż mój poważnie zachorował i byłam zmuszona, oprócz wykonywania wszelkich prac domowych, podjąć jeszcze pracę zarobkową, co nie przyszło mi łatwo z powodu braku zakładu pracy przystosowanego do zatrudnienia niewidomej; jedynie z litości, z dużą dozą zastrzeżeń zostałam na próbę zatrudniona w charakterze windziarki dźwigu osobowego w sanatorium. Dyrekcja obawiała się, abym jako niewidoma nie wyrządziła komuś krzywdy przy otwieraniu lub zamykaniu drzwi windy, biorąc pod uwagę, że w sanatorium znajdowało się 260 kuracjuszy jednorazowo. Okres próby wypadł dla mnie pomyślnie i na tym stanowisku przepracowałam pełnych 5 lat, potrzebnych do otrzymania renty. Cały ten okres przepracowałam ku zadowoleniu dyrekcji i kuracjuszy i bardzo często byłam stawiana za wzór.

W roku 1954 niewidomy kuracjusz z Krakowa nakłonił mnie do wstąpienia do Polskiego Związku Niewidomych. W tym samym roku zmarł mój mąż, liczący 31 lat. W roku 1959 zaczęłam otrzymywać rentę w wysokości 600 zł, która łącznie z rentą rodzinną dla trójki sierot nie mogła wystarczyć na utrzymanie 4 osób. Jedynie posiadanie trzypokojowego mieszkania dało mi możność zawarcia umowy z PTTK na odnajmowanie go jako prywatnych kwater na 10 miejsc noclegowych. Kwaterowały tu wycieczki turystyczne wywodzące się z różnych środowisk społecznych. Kwatera moja przez szereg lat była stawiana za wzór czystości.

Od trzech lat przestałam wynajmować pokoje, gdyż córce mojej, która wyszła za mąż, oddałam w użytkowanie jeden pokój, a drugi zajmuje syn Marian, który już odbył służbę wojskową; najstarszy syn Henryk, żonaty, mieszka w Kłodzku.

Cieszy mnie świadomość wypełnienia obowiązku macierzyńskiego — wychowania dzieci na zdrowych i pełnowartościowych obywateli. W czasie tych lat czułam się nieszczęśliwa jedynie z powodu wtórnego analfabetyzmu, spowodowanego ślepotą. Dopiero w roku 1970, kiedy ku memu zadowoleniu miałam trudy wychowania dzieci poza sobą, mogłam wreszcie wziąć udział w kursie sześciodniowym pisania i czytania pismem punktowym, którą to naukę kontynuuję, czytając książki.

W okresie niepełnych dwu lat przeczytałam 8 tytułów o łącznej ilości 20 tomów, nie licząc czasopism. Nie będę kryła, że początki w opanowaniu pisma punktowego były bardzo trudne, ale silne postanowienie i upór w nauce dały dobre efekty i osobistą satysfakcję. W miesiąc po kursie we Wrocławiu, a mianowicie w listopadzie 1970 roku, pojechałam po raz pierwszy do Muszyny na kurs rehabilitacyjny, który to wyjazd mogę potraktować jako czystą formalność, gdyż rehabilitacji dokonałam już dawno we własnym zakresie z konieczności życiowej. Tam poznałam kolegę, również w 100% ociemniałego, który przed trzema miesiącami stracił wzrok. Dał się poznać jako człowiek bardzo ambitny, zacny i już wówczas w dużej mierze samodzielny. Na kursie jeszcze nie przeszło mi przez myśl, że będzie to w przyszłości mój mąż, gdyż nigdy nie miałam zamiaru ponownie wstępować w związek małżeński. Dopiero dzięki wymianie szczerej korespondencji jeszcze dokładniej poznałam jego wartość i dlatego bez obaw i lęku przed trudnościami życia codziennego dla dwojga ociemniałych liczących jedynie na własne siły wstąpiłam z nim w związek małżeński. Obecnie ze względu na naszą samodzielność jesteśmy przedmiotem podziwu wielu mieszkańców naszego miasta.

Wiele czasu poświęcam obecnie na pracę społeczną. Przed jedenastoma laty byłam współzałożycielką koła PZN, a obecnie jestem przewodniczącą jego zarządu. Jestem również aktywnym członkiem ZBoWiD. Jako prelegentka biorę udział w spotkaniach z młodzieżą.

By kochać życie

J. R. ur. w 1947 r., zam. w woj. łódzkim, wykształcenie średnie i kurs dla masażystów.

Pochodzę z bardzo ubogiej i licznej rodziny chłopskiej. Już u samych źródeł powstawania i kształtowania się mej świadomości dane mi było odczuć, że jest jakaś różnica między mną a środowiskiem, w którym przyszło mi wtedy żyć. Nie mogłem zrozumieć przyczyn ogromnego dystansu dzielącego mnie od rówieśników. Nie umiałem wytłumaczyć sobie słów współczucia, którymi tak hojnie obdarzali sąsiedzi mnie i moich rodziców. „O biedaczku, biedaczku, coś ty temu winien... oj tak, tak”. Patrząc wtedy na siebie i na tych ludzi w żaden sposób nie mogłem dostrzec jakichś rażących różnic i dysproporcji. Na wyjaśnienie mych dziecięcych dociekań długo czekać nie musiałem. Bo oto jakaś zabawa z rówieśnikami zakończyła się, jak to często bywa, ostrą polemiką. W wiązance przezwisk, jaka na mnie spadła, najbardziej poruszyło mnie i dotknęło: „Ty ślepaku”. Nigdy nie lubiłem skarżyć rodzicom w podobnych wypadkach, tego jednak znieść nie mogłem i zapytałem naiwnie: „Mamusiu, dlaczego przezywają mnie ślepakiem? Przecież ja widzę”. „Tak synku, widzisz.... ” Tu zawahała się i szybkim nerwowym krokiem podeszła do okna, ale nikogo przez nie nie zobaczywszy, odwróciła się i dokończyła smutnie: „Widzisz, oczywiście, ale o wiele, wiele mniej od nich wszystkich, lecz staraj się nie słuchać tych przezwisk”. I rzeczywiście starałem się nie słyszeć, nie reagować na tę ogromną masę przezwisk. Brak reakcji z mojej strony jednych ostudził w ich zapędach, jednak drugich, tych bardziej zawziętych, ośmielał jeszcze bardziej. Nie tylko więc obrzucali mnie przezwiskami, ale również, jak to się niestety dość często zdarzało, nawet kamieniami, w czasie, gdy najspokojniej patrząc nawet w inną stronę chodziłem po zakupy do sklepu czy do odległej o 2 km szkoły. W miarę upływu czasu, gdy oni mający niewiele więcej lat ode mnie bawili się coraz lepiej, ja coraz bardziej cierpiałem, nie tylko fizycznie (bo nie każdy kamień dolatywał do celu), ile raczej psychicznie, odczuwając owe zaczepki coraz boleśniej i tym dotkliwiej, że z odległości kilku metrów nie mogłem rozpoznać napastników. Pewnego razu dość celnie trafiony powiedziałem im, aby mi dali spokój wreszcie. Na to jeden z nich powiedział: „Ty ślepy szumisz? Jak chcesz gruchę, to ci mogę dać”. A że ani nie szumiałem, ani też nie miałem najmniejszej ochoty na ich" gruchy, więc bardzo często, jeśli to tylko było możliwe, wolałem wybrać trudniejszą, dwukrotnie dłuższą drogę, aby tylko uniknąć w ten sposób niepożądanych spotkań. Gdy o zajściu tym dowiedziała się mama, bolesny grymas wykrzywił jej twarz i zaciśniętymi mocno pięściami groziła dokuczającym mi, a nie znanym sobie wrogom. Przy niej zawsze czuć się mogłem bezpieczny, spokojny i szczęśliwy. Wiedziałem, że na nią zawsze mogę liczyć, że ona jedna zawsze była gotowa mnie bronić. Przy niej nikogo się nie bałem. Ale gdy tylko sam znalazłem się poza domem, lęk przed prześladowcami ogarniał mnie na nowo i jako bezbronnego w takich sytuacjach czynił mnie nieufnym, przygnębionym i zamkniętym w sobie. Sytuacja w szkole również nie przedstawiała się różowo. Moja odrębność wzrokowa dała mi się i tu we znaki. Mój słaby wzrok bowiem nie tylko był zbędnym balastem dla nauczycieli, ale również stanowił jakąś niewidoczną gołym okiem przeszkodę — jak mi się wydawało — nie do pokonania w zjednywaniu sobie kolegów i przyjaciół. W klasie czułem się obco. Wszystkie oczy kierowały się na mnie, niżej niż inni pochylonego przy nieporadnym jeszcze stawianiu pierwszych liter i czytaniu, patrzyły na mnie wielokrotnie podchodzącego do tablicy, chociaż siedziałem w pierwszej ławce. W czasie przerw nie wiedziałem, co mam ze sobą robić. Wszyscy, roześmiani, bawili się w większych czy mniejszych grupkach, tylko ja wałęsałem się bez celu osamotniony i smutny, zadając sobie nieustannie pytania: czy zawsze będę taki sam i tylko sam? Dlaczego tak jak inni nie mam kolegów? A że każde kalectwo czyni prawie zawsze dzieci nim dotknięte dojrzalszymi o wiele szybciej i poważniejszymi, więc i mnie chyba takim właśnie uczyniło, kiedy dostrzegałem, że dla wielu ludzi byłem ciężarem, z którym nie wiadomo co robić, a pozostawić, ot tak, bez opieki — nie było można. To właśnie wyróżniało mnie spośród całej klasy. Byłem jakiś inny niż wszyscy, brakowało mi prawie wszystkich atutów, jakie daje wzrok. Dziś wiem, że niewiele nauczyłbym się przebywając w tej szkole, w której nie umiano mi pomóc i nie miano na to czasu. Dlatego za jak najbardziej słuszną uważam decyzję kierownika tej szkoły, który na szczęście dla mnie wiedział, że dla takich jak ja jest w Łodzi szkoła i w stosunkowo krótkim czasie wystarał się o skierowanie mnie właśnie do niej.

A więc nowa szkoła, nowe środowisko — czy tam będzie mi lepiej? — myślałem, jadąc już do łódzkiej szkoły dla słabo widzących. To, czego doznałem od pierwszej dosłownie chwili pobytu w nowym środowisku, z całą odpowiedzialnością mogę nazwać szokiem. Po wielu, za wielu chyba cierpieniach i upokorzeniach doznanych tam na wsi, tu nagle przyjęty zostałem z iście macierzyńską troskliwością wychowawców i nauczycieli, a spośród tych ostatnich na całe życie zostanie mi w pamięci pani Łętowska, wychowawczyni naszej klasy, która natychmiast zadbała o to, bym nie czuł się tutaj obco. Również serdecznie przyjęła mnie klasa, o czym może świadczyć fakt, że ani przez moment nie czułem się „tym nowym”. Jeszcze długo, długo potem trudno mi było uwierzyć w spotkaną tam, krańcowo odmienną, bynajmniej nieobojętną dla kształtowania zdrowej psychiki rzeczywistość, eliminującą nękające mnie poprzednio zahamowania i uprzedzenia, a także poczucie dużej, głęboko zakorzenionej deprecjacji. Niemal bowiem nagle znalazłem się w innym, nierealnym świecie ze snów czy marzeń, w świecie, w którym nie byłem ani gorszy, ani też lepszy. W świecie tym dzięki miłej i serdecznej atmosferze, pełnej wymownego ciepła i bezpośredniości, sprzyjającej jak najbardziej optymalnej aklimatyzacji szybko stałem się równowartościowym członkiem tej silnie związanej losowo wspólnoty, jaką tworzyła nie tylko klasa, ale także cała szkoła. Tu wszyscy byliśmy tacy sami. Razem uczyliśmy się, razem odrabialiśmy lekcje, razem bawiliśmy się, chodzili na spacery, jeździli na wycieczki, stając się w ten sposób wzajemnie bardzo bliscy sobie. To wszystko przyczyniło się nie tylko do lepszego samopoczucia i zapomnienia doznanych kiedyś przykrości, lecz także stanowiło okazję do nawiązywania cennych przyjaźni, które niejednokrotnie przetrwały do dnia dzisiejszego, a przede wszystkim rozbudziło moje zainteresowania.

To właśnie tu, pod wpływem czytanych z pasją książek, w umyśle moim rodziły się nowe pojęcia i uczucia, a w związku z pełnieniem różnego typu funkcji w samorządzie internackim, w sądzie koleżeńskim, w klasie czy grupie oraz dzięki wykonywaniu z własnej inicjatywy całego szeregu prac społecznie użytecznych, jak: pomoc przy porządkowaniu terenu wokół szkoły i internatu, prace w ogrodzie, a także w kuchni pod nadzorem wychowawców i pozostałej części personelu, w atmosferze stworzonej przez nich dość dużej swobody działania — gruntowała się i rozwijała we mnie samodzielność przejawiająca się w podejmowaniu, a następnie urzeczywistnianiu różnego rodzaju decyzji. Samodzielność, bez której trudno wyobrazić sobie życie. Prace wykonywane przeze mnie może właśnie dlatego, że nie zawsze były najlepsze, najczystsze i najłatwiejsze, nauczyły mnie kochać, a co za tym idzie cenić i szanować każdą pracę, za którą przecież jedyną i wystarczającą mi zapłatą był uśmiech i dobre słowo ludzi, którym pomagałem, a gdy coś nie wyszło najlepiej — pocieszenie. Wdzięczny byłem wszystkim tym ludziom, którzy pozwolili pomagać sobie, dając możność odczucia, że potrafię mimo wszystko coś robić, że jestem potrzebny, no i w końcu, że nie marnuję czasu. Ponadto wykonywane przeze mnie prace sprawiały mi tak wiele radości życiowej i wewnętrznej satysfakcji, że czułem się szczęśliwy. To samo wspaniałe uczucie szczęścia towarzyszyło mi w czasie podniosłej i wzruszającej uroczystości ukończenia przez mnie szkoły, kiedy to oprócz świadectwa z dobrymi wynikami otrzymałem z rąk ówczesnego dyrektora Kuchowicza pierwszą w swym życiu nagrodę ze słowami: „Janowi Rynkiewiczowi za dobre wyniki w nauce i pracę społeczną"

Echo tych słów długo jeszcze brzmiało mi w uszach. Wyróżnienie to miało dla mnie olbrzymie znaczenie. Nie chodziło tu tylko o książkę, lecz odczułem je jako coś znaczącego, co tkwi we mnie głęboko i mocno od tamtej pory, pobudza do aktywności życiowej i efektywnego działania, wyzwala radość i satysfakcję płynącą z każdego, choćby najmniejszego osiągnięcia.

Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że w tamtejszej szkole przeżywałem jedynie lata szczęścia. Tu bowiem miał miejsce początek największego chyba w mym życiu dramatu, jakim stała się utrata wzroku. Wydarzenie to dzielę na trzy etapy, z których pierwszy przypadał na wyżej wspomniany okres, a dwa następne na okres pobytu w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Bydgoszczy i na kursie masażu. Ten pierwszy etap charakteryzował się powolnym, lecz ciągłym pogarszaniem się mojego wzroku. Z roku na rok widziałem coraz gorzej. Mogłem to zaobserwować nie tylko w czasie chodzenia po mieście, kiedy to początkowo numer tramwaju czy przedmioty na wystawach mogłem dostrzec z dość dużej odległości, potem zaś, podchodząc jak najbliżej, w żaden sposób niczego dokładnie dojrzeć nie umiałem, a przechodniów to widziałem, to znikali mi we mgle przesłaniającej oczy i gęstniejącej coraz bardziej, to znów pojawiali się tak blisko, że wydawało mi się, że dzieli mnie od nich zaledwie mały kroczek. Zatrzymywałem się, a oni po sekundzie znikali na nowo i słyszałem tylko ich oddalające się kroki. Dręczyło mnie to, lecz nie wywarło większego wpływu na moją psychikę, bo jeszcze wtedy wierzyłem, że może to tylko przejściowa niemoc, a w najgorszym wypadku, że stan mój się nie pogorszy i chociaż tyle wzroku, co posiadam, na zawsze mi pozostanie. Podobnie sprawa przedstawiała się z czytaniem i pisaniem. Początkowo mogłem czytać bez okularów, chociaż z bliska.

Później nawet jedna para nie wystarczała, zakładałem więc dwie, jedną na drugą, a gdy i to nie wystarczało, dodałem do tego lupę. W końcu ta wspomniana już mgła pozacierała wszystko: litery, słowa, linijki, zarysy postaci, kontury domów. W ten sposób wkroczyłem w drugi okres. Okres wielkiej depresji, zniechęcenia do wszystkiego, wywołanego nie tylko całkowitą utratą wzroku czy niespełnieniem się moich nadziei i oczekiwań, lecz również śmiercią matki, którą przeżyłem bardzo mocno.

Nie umiem dziś powiedzieć, co się wtedy ze mną działo. Był to chyba najtrudniejszy okres w moim dotychczasowym życiu, okres heroicznych zmagań z sobą o siebie samego. To, że walkę tę ostatecznie wygrałem, zawdzięczam temu, że nawet w owych najtrudniejszych momentach kryzysu, gdy znajdowałem się o krok od jakiegoś desperackiego czynu samobójczego, pozostała przecież ta najodporniejsza na wszystkie, najboleśniejsze nawet, ciosy życiowe — moja ambicja. To, że tę walkę wygrałem, zawdzięczam również nauczycielom i wychowawcom, którzy potrafili umiejętnie wpłynąć na moją ambicję. Odtąd właśnie zaczął się trwający po dzień dzisiejszy okres trzeci, w którym staram się dorównać za wszelką cenę tym wszystkim niewidomym, którzy mogli poszczycić się poważnymi osiągnięciami w posługiwaniu się brajlem, w opanowaniu samodzielnego chodzenia oraz w wykonywaniu wielu różnych, mniej czy bardziej skomplikowanych czynności, a nawet, dając z siebie wszystko — osiągnąć jeszcze więcej.

W realizacji moich dążeń niepoślednią rolę odegrały wspomniane już szkoły dla niewidomych, gdzie właśnie poznałem to środowisko wraz z jego problemami i osiągnięciami. Tu właśnie stawiałem swoje pierwsze kroki jako niewidomy. Tu nauczono mnie żyć w nowych, o wiele trudniejszych warunkach, tu też zadbano o to, bym mógł stać się pełnowartościową jednostką, bym nie był ciężarem dla społeczeństwa, bym nie znalazł się poza jego nawiasem. Słowa te, z pewnością wielkie, naprawdę nie są czcze. Za każdym z nich kryje się ogrom znojnej pracy, zaangażowania i dobrej woli tych, którzy byli i są dla mnie zawsze wzorem godnym naśladowania, niewidomych nauczycieli, spośród których wciąż najmilej wspominam panów Figurskiego i Januszewskiego. Byli to specjaliści w swoich dziedzinach, odznaczający się dużą elokwencją, inteligencją i erudycją. Wiele się od nich nauczyłem, zwłaszcza od pana Januszewskiego, człowieka bezpośredniego, serdecznego i miłego. To on pierwszy wyciągnął do mnie rękę proponując, bym zaczął uczyć się brajla i nie zwlekając kazał usiąść w swojej Obecności i wziąć się do roboty... Początkowo miałem wyczuwać, ile punktów ma wskazana litera i jak się ona nazywa. Wobec kolegów, którzy chcieli uczyć mnie brajla, stosowałem zawsze jakieś wykręty, uważając pismo punktowe za niedoskonałe, gorsze od czarnodrukowego i w pewnym sensie poniżające. Wobec nich mogłem się wykręcać, lecz wobec nauczyciela to nie wypadało, tym bardziej że był on stroną inicjującą.

Pewnego dnia, gdy pod nadzorem pana Januszewskiego ćwiczyłem nie wiem już po raz który bezskutecznie to samo, nie wytrzymałem i powiedziałem: „Dziękuję za wszystko, co pan dla mnie uczynił, i przepraszam, że tyle czasu pan dla mnie poświęcił, ale jak sam pan widzi, nic z tego nie będzie, moje palce nie nadają się do tego”. Nauczyciel odpowiedział mi na to bardzo spokojnie, co pozwoliło mi sądzić, że nie był tym zaskoczony: „Nie załamuj się, ze mną było kiedyś podobnie, toteż zapamiętaj sobie, że aby kochać życie, trzeba umieć żyć, a ja właśnie w tym chcę ci pomóc.

Nauczysz się na pewno, stać cię przecież na to, lecz musisz uzbroić się w cierpliwość”. Zawstydzony, pomyślałem wtedy: jeśli ten obcy dla mnie człowiek, nie znający przecież w pełni moich możliwości, wierzy we mnie, to co musiało się stać ze mną, że sam zwątpiłem w swoje siły?

Od tego dnia coś się we mnie zacięło. Powiedziałem sobie: Nie! Tak dłużej być nie może. Tylu się nauczyło, to i ja muszę. Poświęciłem więc więcej uwagi ćwiczeniu się w czytaniu i pisaniu, tym razem już samodzielnie i już w niedługim czasie, ku wielkiemu mojemu zdumieniu i satysfakcji, wszystkie punkty zaczęły się układać wreszcie w litery, słowa i w linijki. Koledzy dziwili się, że w tak stosunkowo krótkim czasie nauczyłem się nieźle pisać i jako tako czytać. To z kolei dopingowało do dalszej solidnej pracy. Dziś po prostu nie wyobrażam sobie życia bez tej umiejętności. Dziewięć lat posługiwania się pismem punktowym to tysiące stron przeczytanych książek i czasopism, będących wyrazem jeszcze jednego poza radiem i telewizorem kontaktu ze światem, to możliwość zdobycia wykształcenia, to także wiele czasu spędzonego przyjemnie i kulturalnie. Tych dziewięć lat zmieniły radykalnie moje wyobrażenie o tym piśmie. Przekonałem się, że w zasadzie nie jest ono takie trudne, a nawet przeciwnie, jest dość proste i powinien je znać każdy słabo widzący i nowo ociemniały, niezależnie od tego, czy przebywa on w szkole dla słabo widzących, w zakładzie dla niewidomych, na kursie rehabilitacyjnym czy gdziekolwiek indziej. Do tej nauki nie powinno się nikogo zmuszać, lecz zachęcać i przekonywać o jej nieodzownej potrzebie, wpływając umiejętnie, rozumnie i rozważnie na ambicję każdego ucznia z osobna. Gdyby z pismem Braille’a zapoznawano nas już w Łodzi, w szkole dla słabo widzących, uniknąłbym z całą pewnością półtorarocznego okresu wtórnego analfabetyzmu, który wyjaławiając w znacznym stopniu mój umysł, jednocześnie wpłynął na spotęgowanie się pragnień poznawczych. Jednakże bez znajomości brajla nie mogłem ich niestety urzeczywistnić. Jest rzeczą oczywistą, że nie wystarczy nikomu samo poznanie tego pisma, trzeba się nim posługiwać na co dzień. Ja zacząłem to robić od czasu, gdy po raz pierwszy czytając brajlem „Popioły” Stefana Żeromskiego stwierdziłem, że czytanie to, choć idzie mi bardzo powoli, sprawia jednak tyle samo radości co czytanie druku czarnego, ponadto przeżywając „na bieżąco” losy bohaterów zapominałem o wszystkich osobistych smutkach, krzywdach, o tym, że nie widzę i o tym, że już nigdy nie będę widział.

Gdy ogarniała mnie chandra, szybko zabierałem się do czytania, nauki albo jakiejś pracy, byle tylko nie myśleć. Właśnie takie czynne spędzanie wolnego czasu jest najkorzystniejsze dla psychiki, a także ogólnego samopoczucia. W mojej sytuacji było to najlepsze, najbardziej skuteczne lekarstwo. Gdy po lekcjach miałem wolny czas, starałem się go wypełnić bądź to spacerem na świeżym powietrzu, bądź porządkowaniem własnych rzeczy w szafie, innym znów razem słuchałem interesujących audycji radiowych czy programów telewizyjnych. Natomiast chwile wolne od zajęć warsztatowych wypełniałem dla odmiany czytaniem, grami świetlicowymi i oczywiście najróżniejszymi dostępnymi zajęciami ruchowymi.

Ruch w najszerszym tego słowa znaczeniu w sytuacji każdego niewidomego, prowadzącego przeważnie mniej intensywny tryb życia, odgrywa zasadniczą rolę w zdobyciu i utrzymaniu sprawności, zręczności i kondycji fizycznej, przyczyniając się jednocześnie do zwiększenia zaradności życiowej. Dopóki jednak nie przekonałem się o tym wszystkim na własnej skórze, z ruchu na świeżym powietrzu korzystałem raczej niechętnie. Taka postawa wynikała nie tyle z niezdawania sobie sprawy z korzyści płynących z przebywania na świeżym powietrzu, co z lęku przed otwartą przestrzenią, przed postawieniem każdego kroku. Na lęk jest tylko jedno najprostsze lekarstwo — należy po prostu mobilizować w sobie całą odwagę i bezwzględnie pokonywać jego barierę. Czy udało mi się ją przekroczyć? Właściwie mogę powiedzieć, że tak, chociaż nie w tym stopniu, jak bym tego pragnął. Najważniejsze w tym okresie było nauczenie się chodzenia.

Gdy jeszcze cokolwiek widziałem, rodzina bała się wypuszczać mnie samego do miasta. Szkoła na ogół nie sprzeciwiała się mojemu samodzielnemu wychodzeniu do miasta, pod warunkiem jednak, że wezmę ze sobą białą laskę. Szczerze mówiąc wstydziłem się tej laski, bo wyróżniała mnie ona spośród innych ludzi, a sądząc, że wszyscy z pewnością będą patrzeć na mnie i wytykać palcami, wolałem siedzieć w internacie. Gdy jednak okoliczności zmuszały mnie do wyjścia, brałem z niechęcią tę znienawidzoną laskę i czy to wstydząc się jej, czy też nie chcąc się wyróżniać spośród innych’ przechodniów — zaraz po wyjściu za bramę składałem ją i chowałem szybko, nie zdając sobie sprawy lub nie chcąc sobie uświadamiać, na jakie niebezpieczeństwo narażałem siebie i innych użytkowników dróg. To, że nic mi się nie stało, zawdzięczam chyba wzmożonej kontroli wychowawców, którzy po przyłapaniu mnie na nieposługiwaniu się na mieście wziętą laską, karali mnie wstrzymaniem zezwoleń na opuszczenie internatu. Była to kara nie tylko wychowawcza, lecz także skutecznie chroniąca przed jakimś nieprzewidzianym a przykrym wypadkiem.

Z poruszaniem się po budynku z chwilą utraty wzroku nie miałem większych kłopotów. Owszem nabiłem sobie sporo guzów w bezpośrednich spotkaniach z murami lub chodząc lewą stroną, w zderzeniu z kolegami. Sądziłem, że kierując się tylko słuchem, potrafię jak kiedyś, gdy posługiwałem się wzrokiem, ominąć wszystkie przeszkody. Ta przedwczesna pewność siebie i nadmierna wiara w nie wyćwiczony przecież słuch kończyła się nie tylko guzami, krwawieniem z nosa czy zjechaniem z kilku stopni na nieszlachetnej części ciała, ale także wyciągnięciem jakiejś nowej dla mnie nauki. Starałem się jak najbardziej ćwiczyć i wykorzystywać słuch, który przedtem, gdy widziałem, traktowany był po macoszemu, a teraz musiał mi zastępować wzrok. Jedną z form jego ćwiczenia było podchodzenie do ściany tak, aby jej nie dotknąć, a jednocześnie znajdować się w jej bezpośredniej bliskości. Ćwiczenie to, jak się okazało wkrótce, nie poszło na marne i zaczęło dawać pierwsze rezultaty. Idąc na przykład korytarzem czy ulicą nauczyłem się jak to ja nazywam — „słyszeć ściany”, co nie jest niczym innym jak tylko zdolnością wyczucia uchem, czy po danej stronie znajduje się mur, czy też wolna przestrzeń, która może być — odpowiednio — wejściem na schody lub poprzeczną ulicą. Korzyści wypływające z tego były dla mnie bardzo konkretne. Od tej pory nie musiałem już obmacywać ścian rękoma, chcąc dojść do schodów czy jakichś drzwi, ani też laską, gdy chciałem skręcić w jakąś przecznicę. Jakkolwiek zdolność ta w chodzeniu po budynku, gdzie było się wśród swoich, stanowiła raczej kwestię ambicji, to jednak na ulicy, gdzie wszyscy na mnie patrzyli, miała kolosalne znaczenie. Pozwalała bowiem również utrzymać kierunek na wprost, a także po dłuższym ćwiczeniu należycie ocenić odległość od przechodniów i umiejętnie ich wymijać. Jak się przekonałem, wprawiało ich to w podziw.

Nie chodzi mi jednak o to, by mnie pod tym względem podziwiano, bo nie jestem na tyle próżny, chcę jedynie uniknąć ze strony otoczenia litości. Laską po murze macam jedynie w jakichś wyjątkowych sytuacjach, gdy chcę trafić po raz pierwszy czy drugi do jakiegoś sklepu czy domu, w którym jeszcze nie byłem. Wtedy to słyszę stojących w pobliżu ludzi, którzy ściszając głos i przerywając być może najciekawsze rozmowy, ubolewają nad tym, jaki to ja jestem nieborak, dlatego że nie widzę. Każde takie słowo odczuwam jak bolesne ukłucie i wpadam we wściekłość, której im bardziej nie chcę ujawnić, tym bardziej czuję się upokorzony i nieszczęśliwy. Wtedy na dodatek jeden z tych ludzi wypchnięty przez innego podchodzi do mnie i pytając, dokąd chcę iść, chwyta mnie za rękę tak sztywno i mocno, że nie wiem, jak i gdzie mam iść. Robię wtedy parę kroków, potykam się o jakąś skrzynkę stojącą przed sklepem i ogarnia mnie jeszcze większa złość, bo gdybym szedł sam i nie polegał na prowadzącym mnie człowieku, mógłbym, jak mi się wydaje, tego uniknąć. Oczywiście nie chodzi o samo potknięcie, lecz o ludzi, którzy teraz współczują mi jeszcze bardziej, a ja ze wstydu najchętniej zapadłbym się pod ziemię. Dlatego z takiej pomocy chcę korzystać jak najrzadziej. Chodzi tu nie o to, że jak sądzę poruszam się lepiej, gdy trafiam sam, ale także dlatego, by nie narażać się na przykre uczucia, które deprymują mnie wobec siebie samego.

Nie chcę wyróżniać się spośród innych. Gdy już wejdę do sklepu, staję jak wszyscy w kolejce, unikając wielu natarczywych spojrzeń i przykrych uwag. „Kolejka jest tu” — mówi jeden głos, na co inny karci go: „Cicho, to przecież niewidomy”. Właśnie owo „to przecież”, raz wypowiedziane przez kogoś, na zawsze oduczyło mnie korzystania z tego przywileju. To "przecież”, wypowiedziane być może bez złych intencji, dało mi, a nawet jak myślę i innym ludziom tam obecnym, do myślenia, że jestem tak nieszczęśliwy, tak strudzony moim kalectwem, że można być na tyle wyrozumiałym i okazać swą pobłażliwość, czy jak kto woli, wspaniałomyślność. Ja osobiście nie chcę takiej wspaniałomyślności, wstydzę się jej, a nawet nią gardzę.

Wyszedłszy na ulicę już myślę, jak przejść na drugą stronę tej dość ruchliwej ulicy, by dojść do domu. W tym czasie w potwornym przeraźliwym ryku niektórych samochodów wpadam na kogoś, kogo przepraszam i kto mnie przeprasza. Często w takiej sytuacji ja przepraszam, a ten ktoś mruczy coś niewyraźnie pod nosem. Innym razem w takiej samej czy podobnej sytuacji słyszę: „Cholera!!! Jak łazisz? Ślepy żeś czy co? ” I cóż wtedy zrobić, co powiedzieć w takim momencie, kiedy całą swą uwagę skupiam na tym, by w tym hałasie nie zboczyć na tory tramwajowe ułożone przy samym chodniku. Czasem zaskoczony takim chamstwem nie mogę wydobyć z siebie żadnego słowa. Dopiero w chwilę później, gdy nieco oprzytomnieję, żałuję, że nic temu komuś nie powiedziałem. Wtedy myślę też, co powinienem powiedzieć, jeśli coś takiego jeszcze mi się przydarzy. Gdy już przejdzie mi złość, zastanawiam się: po co miałbym komuś odpowiadać, kiedy w zasadzie powiedział prawdę, tylko że w bardzo ordynarny sposób. I choć w takiej chwili nie jestem najszczęśliwszy z ludzi, wybaczam mu tę prawdę, ale ordynarności i tupetu nie mogę, a im bardziej nie mogę, tym bardziej czuję się upokorzony.

Gdy jednak natężenie ruchu na ulicy jest mniejsze lub gdy jadą lżejsze wozy, idzie mi się całkiem nieźle i na ogół udaje mi się nie wpaść na nikogo. Często na skrzyżowaniu ktoś podejdzie i przeprowadzi mnie na drugą stronę z własnej inicjatywy, pytając uprzednio, czy chcę przejść. Zdaję sobie sprawę z tego, że odmawiając, być może sprawiłbym mu przykrość, toteż się zgadzam, ale żeby kogoś o to poprosić, na to bym się chyba nigdy nie zdobył. Wolę nawet poczekać dłuższą chwilę aż wszystko przejedzie i wtedy przechodzę.

To, że nie chcę, by mi pomagano w przechodzeniu przez jezdnię, czy doprowadzano do domu, uzasadniam dążeniem do samodzielności, a także tym, że nie chcę się nikomu naprzykrzać i być dla niego ciężarem, a zwłaszcza tym, że całą siłą woli pragnę być takim samym wartościowym człowiekiem jak wszyscy inni. Ale bywają obiektywne okoliczności, kiedy zmuszony jestem rezygnować z tych aspiracji. Myślę tu choćby o wietrze, który utrudnia mi samodzielne poruszanie się po ulicy, wtedy czekam na pomoc. Ponieważ w naszym mieście, a zwłaszcza dzielnicy, w której się poruszam między domem, zakładem pracy, sklepami, kioskami itp., jestem znany, przeto nie muszę długo czekać. Podchodzą różni przechodnie, a nawet ekspedientka, która zobaczyła mnie ze sklepu z przeciwka. Wtedy cieszę się z takiej pomocy i jestem wdzięczny za nią. Zawsze jednak za każdą pomoc mniej czy bardziej pożądaną, lecz udzieloną nie z przymusu, ale z wewnętrznej potrzeby pomagania innym, dziękuję tak serdecznie jak tylko potrafię i uśmiecham się.

Właśnie grzeczność zjednała mi chyba wielu ludzi i zjedna każdemu, kto będzie postępował podobnie. Lubię też, gdy ktoś idący w tym samym kierunku pozdrowi mnie i spyta, czy idę do domu. Jeśli tam idę rzeczywiście, odpowiadam, że tak, rozpoznając tego lub innego sąsiada. Cieszę się, że traktują mnie jak każdego innego widzącego, obok którego idąc nie mówi się: Uwaga krawężnik itp. Daje mi to bardzo dużo satysfakcji. Być może traktują mnie tak dlatego, że i ja staram się być taki sam jak oni, to znaczy staram się nie mieć kamiennej, nic nie mówiącej twarzy czy nienaturalnej mimiki, nie patrzeć w jeden punkt. W czasie poruszania się po ulicy jest to sprawa dość trudna, gdyż skupiając uwagę na tym, by nie wpaść na coś, tracimy kontrolę nad mimiką, a napięcie, wywołane tym skupieniem uwagi, nadaje naszej twarzy delikatnie mówiąc wyraz daleki od pociągającego. W mojej sytuacji była to jedynie sprawa kontynuowania wzrokowych obserwacji środowiska, w którym przebywałem przed utratą wzroku. Ale nawet dla niewidomych od urodzenia wyuczenie się wszystkich, a przynajmniej znacznej części tych normalnych dla widzących odruchów, do których należy m. in. odwracanie się do osoby, która do nas mówi, pod kontrolą osób widzących, jest nie tylko możliwe, lecz powiedziałbym nawet konieczne dla lepszego samopoczucia każdego z nas, byśmy nie musieli zdawać sobie sprawy, że przechodnie patrzą na nas, jak na „siódmy cud świata”. Choćby dlatego czas i wysiłek poświęcony tej sprawie opłaca się na pewno.

Bardzo ważne dla niewidomego jest poznanie nowej drogi czy terenu, w czym nikt nam w zasadzie nie może pomóc, zwłaszcza gdy z kimś chodzi się na warunkach odprowadzania. Każdą nową drogę, nowy teren trzeba poznać samemu. Za przykład niech posłuży fakt, że mimo czteroletniego chodzenia do szkoły w Bytomiu wraz z widzącym kolegą z tej samej klasy nie znam drogi, która do niej prowadzi, ponieważ nie miałem potrzeby chodzenia tam sam i gdyby teraz ktoś kazał mi tam iść, szczerze mówiąc nie trafiłbym.

Chciałbym powiedzieć, że poznanie każdej nowej drogi stanowi dla mnie duże przeżycie, gdyż oczekuję z napięciem jakiejś przeszkody, która nie zawsze przecież się na niej znajduje. Później jednak, samodzielnie pokonuję tę drogę, tym większą odczuwam satysfakcję i radość z samodzielnego jej przebycia, im jest ona trudniejsza.

Do przykrych i bezpowrotnie minionych czasów zaliczam okres, w którym terroryzowałem rodzinę, by chodziła ze mną do odległego o 10 minut drogi zakładu pracy itp. Czułem się w tym okresie jakiś nieszczęśliwy, przywiązany do jednego miejsca i nie mogłem zdobyć się na ten pierwszy samodzielny krok. To terroryzowanie ułatwiała mi postawa członków rodziny, którzy woleli raczej wychodzić po mnie na przystanek autobusowy, gdy wracałem ze szkoły, aniżeli choćby słowem wspomnieć o moim usamodzielnieniu się.

Na ostateczne moje usamodzielnienie bezpośredni wpływ wywarło przypadkowe wcześniejsze zwolnienie nas z zajęć. Na to, żeby ktoś po mnie wtedy wyszedł, musiałbym czekać 2 godziny. Gdy pomyślałem, że ja mam stać tak długo na przystanku, a dom jest o 5 minut drogi, nie wytrzymałem i po kilku chwilach wahania brawurowo, bo bez białej laski, a nawet ciemnych okularów, których widok mógłby skłonić kierowcę do zwiększenia ostrożności, ruszyłem przed siebie. Najtrudniejsze było zrobienie pierwszego kroku, późnej była to już kwestia minut i odwagi. Od tej pory postanowiłem, że nie będę zamęczał nikogo swoją osobą. To wydarzenie uświadomiło rodzinie, że samodzielne chodzenie nie przekracza moich możliwości, mnie zaś pozwoliło uwierzyć we własne siły. Z tą chwilą pogodziłem się z laską, która teraz jest dla mnie tym, czym dla Rocha Kowalskiego szabla, z którą się nigdy nie rozstawał. Przestałem się jej wstydzić, gdy poznałem ogrom udogodnienia i pomocy, jaką daje posługiwanie się nią na co dzień. Za niemądre i dziecinne uważam dziś dawniejsze chowanie laski, gdy właśnie powinienem ją nosić.

Wracając jeszcze raz do szkoły bydgoskiej i jej znaczenia w moim życiu, muszę dodać, że nauczyłem się tam wykonywania wielu mniej czy bardziej prostych i prozaicznych, lecz przydatnych na co dzień czynności, możliwych dla każdego niewidomego, takich jak naprawienie światła, skręcanie wtyczek, sprzątanie, czy choćby parzenie herbaty. Wszystko to dziś jest bardzo przydatne i to nie tylko dla mnie. Za przykład niech posłuży fakt, że pewnego razu przyszły do nas dwie starsze samotne panie i między innymi wspomniały, że nie mają światła, a osób, do których mogłyby się zwrócić, nie ma w domu i będą musiały spędzić czas po ciemku. Zaproponowałem pomoc, którą te panie po chwili wahania przyjęły. Sprawdziłem bezpiecznik, był dobry, żarówkę kupiły same myśląc, że poprzednia się spaliła. Błąd musiał tkwić w kostce, którą po zabezpieczeniu się przed porażeniem, naprawiłem. Gdy żarówka zabłysła na nowo, nie mogły uwierzyć, że ja nie widząc potrafiłem to zrobić. Bardzo się cieszę, jeśli mogę być w czymś pomocny, na przykład czasem pomagam sąsiadom w napisaniu podania. Robię to z tym większą satysfakcją, że pomagam ludziom starszym, widzącym. Ma to tak samo duże znaczenie dla mojej psychiki, jak samodzielne przyszycie guzika czy wbicie gwoździa bez niczyjej pomocy.

Jednakże rola szkoły bydgoskiej nie kończy się na przygotowaniu praktycznym do życia codziennego. Wiele zawdzięczam organizacji młodzieżowej ZMS, której byłem członkiem. Przynależność do tej organizacji wpłynęła w sposób szczególny tak na mój światopogląd, jak i na prawidłową postawę wobec życia, nauki i pracy. Przyczyniła się również do szybszej akceptacji inwalidztwa wzrokowego, bez której, jako warunku fundamentalnego, nie wyobrażam sobie jakichkolwiek osiągnięć i równowagi psychicznej.

Po ukończeniu tej szkoły, w latach 1965—1966, uczęszczałem na kurs masażu leczniczego w Krakowie i w niespełna 2 miesiące później podjąłem pracę w Wojewódzkim Szpitalu Chirurgii Urazowej w Piekarach Śląskich i naukę w Liceum Ogólnokształcącym dla Pracujących w Bytomiu. Pierwsze cztery lata zapisały się w mej pamięci jako niełatwy okres lawirowania między zakładem pracy, szkołą i domem. Miałem się teraz ponownie spotkać ze środowiskiem ludzi widzących. Muszę przyznać szczerze, że bałem się tego spotkania nie tyle z ludźmi w pracy, gdyż będąc na praktyce zetknąłem się już z podobnym środowiskiem, ile raczej z ludźmi w szkole. Jak bezpodstawne były moje obawy, przekonałem się już od drugiego dnia nauki. Być może klasa początkowo podchodziła do nas — bo było nas w klasie dwóch niewidomych — z pewną rezerwą, w sposób dość sztywny. Staraliśmy się jednak dać z siebie wszystko, by zbudować jak najszybciej łączący nas trwały most, by znaleźć z nimi wspólny język. Zrobienie pierwszego kroku, jak zresztą słusznie sądziłem, należało do nas niewidomych. Ponieważ byliśmy uprzejmi, weseli i koleżeńscy, po prostu przeciętni, a więc przecież tacy sami jak oni, ułatwiło nam to nawiązanie przyjaźni. Spodziewając się, że nie będą wiedzieć, o czym mają z nami mówić, sami rozpoczynaliśmy często rozmowy. Oni zaś widząc, że nieźle się uczymy, przychodzili często do nas z pytaniami. Nigdy wówczas nie zbywaliśmy ich byle czym. Gdy była przerwa, oni wychodzili nie zajmując się nami. Cieszyliśmy się, że właśnie traktują nas tak jak innych swych kolegów, co znalazło odzwierciedlenie w fakcie, że już po chwili, gdy wychodziliśmy również, by odetchnąć świeżym powietrzem, zapraszali nas jak najlepszych kumpli do swych grupek, w których wspólnie rozmawialiśmy i żartowali. A gdy zabrzmiał dzwonek ogłaszając koniec przerwy, wracaliśmy tak jak tu przyszliśmy, bez brania mnie czy kolegi za rękę, by nas zaprowadzić do klasy. Jedną z przyczyn tak imponującego nam stanu rzeczy było z pewnością to, że chodzenie mieliśmy dobrze opanowane i nie sprawiało nam ono większych kłopotów.

Dla nauczycieli niewątpliwie byliśmy obciążeniem, ale jak sądzę, nie ciężarem. Przed nami w szkole maturę zdało już paru niewidomych, dlatego też wiedziano jak z nami postępować. Nauczyciele oceniali nasze wiadomości „bez taryfy ulgowej” tak jak wszystkich innych uczniów widzących, a może czasem i ostrzej. Chociaż wracałem do domu późno wieczorem zmęczony i wyczerpany całodziennymi trudami, ze świadomością, że trzeba jeszcze odrobić zadane lekcje, czułem się szczęśliwy, że mogę i potrafię podołać wszystkim tym obowiązkom. Czasem gdy ktoś widział mnie ślęczącego nad książką, dziwił się bardzo, jak mi się tak chce uczyć, skoro właściwie nie muszę. Złościły mnie tylko takie uwagi. Oczywiście, że nie musiałem się uczyć, ale bardzo tego chciałem, moja ambicja tego wymagała. Ale czy to ktoś z tych ludzi zrozumie?! Czy zrozumie dziś mnie, że nawet mimo zdania matury wcale nie powiedziałem sobie: dość. Owszem, zrozumieć mnie może tylko człowiek niewidomy jak ja, dla którego nieuzupełnienie wiedzy czy niezdobywanie jej oznacza nie tylko zatrzymanie się w miejscu, lecz cofanie się. Ja na to pozwolić sobie nie mogę, tym bardziej, że 3/5 mojego życia — piętnaście lat — wypełniła szkoła i nauka. Wierzę, że zapału i energii do nauki starczy mi jeszcze na wiele lat. Na początek chciałbym poznać ze trzy języki. Zdaję sobie sprawę, że to niełatwa rzecz, ale myślę, że nie jest dla mnie niewykonalna. I choć wiem również, że to nie jest kwestia roku czy nawet dwóch, wcale mnie to nie przeraża.

Wydarzeniem nieprzeciętnej wagi dla uświadomienia sobie własnej wartości i jej obiektywnego sprecyzowania było podjęcie przeze mnie pracy w charakterze masażysty. W miejscu pracy przez krótki okres personel podchodził do mnie sztywno i chłodno. Mój zwierzchnik obserwował mnie na każdym niemal kroku, czy i jak pracuję, lecz nauczony doświadczeniem, zwykle się tym nie przejmowałem, bo wiedziałem, że to przecież początki. Nieufność szefa, jak się słusznie domyślałem, była podyktowana jego przykrym doświadczeniem z moim poprzednikiem, który, jak się później dowiedziałem, więcej obijał się i grał w karty, niż pracował. Z czasem, gdy mój szef przekonał się, że zawsze pracuję jednakowo dobrze bez względu na to, czy się mnie obserwuje, czy też nie — przestał mnie pilnować i atmosfera stawała się coraz swobodniejsza. Z biegiem czasu poznaliśmy się wzajemnie i stosunki nasze układają się do tej pory jak najlepiej. Nie miałem zatargów ze swymi współpracownikami ani też przykrych zajść związanych z brakiem wzroku. Było chyba tak dlatego, że w chwili, gdy zaczynałem pracować, moja koleżanka po fachu, również niewidoma, pracowała tu już od kilku lat i dzięki temu ludzie w naszej instytucji już przyzwyczaili się do niewidomych.

Ku wielkiemu memu zadowoleniu, nikt nie traktuje mnie w pracy jak niewidomego. Znajduje to wyraz nie tylko w tym, że przysługują mi te same prawa i muszę spełniać te same obowiązki, lecz również w fakcie, że gdy wychodzimy z zakładu pracy, lub do niego przychodzimy, żaden pracownik mnie nie podprowadza. Wiem, że nie przejawia się w tym zła wola, lecz powszechna znajomość mojej samodzielności.

,Gdyby w grę wchodziła niechęć, nie pozdrawiano by mnie na ulicy i nie zatrzymywano by się, aby przez chwilę ze mną porozmawiać. A przecież zdarza się to bardzo często, dlatego sądzę, że swym usposobieniem, zachowaniem, postawą nie daję ludziom powodu do niechęci, wstydzenia się czy odczuwania do mnie odrazy. Staram się być zawsze serdeczny, miły, życzliwy, uśmiechnięty. Nie przychodzi mi to wszystko łatwo, choć natura wyposażyła mnie w pewne pozytywne cechy, toteż muszę nad sobą wiele pracować.

Mógłby ktoś postawić mi zarzut, że sprawę przedstawiam w jakimś idealnym świetle, że na przykład ta sama salowa czy pielęgniarka, która starała się nie dać mi odczuć na ulicy, że jestem niewidomym, jutro, pojutrze pozostawi na środku korytarza wiadro czy wózek, na który wpadając odczuję dotkliwie brak wzroku, co nie uchodzi uwagi tych, którzy mnie widzą. Owszem, zdarzają mi się takie rzeczy, ponieważ jednak nie daję tym osobom powodu do złośliwości, sądzę, że po prostu zapominają, iż wśród nich pracuje niewidomy. A takiego zapominania życzę sobie jak najbardziej. Cóż zresztą znaczą owe przeszkody, które przecież ostrożnie chodząc mogę wyminąć, wobec tego zapomnienia? Nic! Absolutnie nic. Nie zgłaszam też z ich powodu do nikogo żadnych pretensji, starając się zachować tak, jakby w ogóle nic nie zaszło. Rozmawiam z nieuważnymi pielęgniarkami czy salowymi o różnych bieżących sprawach, kłopotach i radościach, o sukcesach i niepowodzeniach. Opowiadamy sobie o swoich domach, rodzinach, dzieciach, itp. Daje mi to poczucie, że jestem jednym z nich, żyjącym tymi samymi sprawami, pracującym tak jak oni. Jak oni, cieszę się, że po skończonej pracy pójdę do domu, gdzie czeka na mnie żona i córeczka. Wysoki stopień rehabilitacji zawodowej i społecznej może, jak sądzę, osiągnąć każdy niewidomy, jeśli tylko otrzyma fachową pomoc. Moim zdaniem rolę taką może spełnić doświadczony niewidomy, który mógłby sam służyć za wzór do naśladowania, a także — co ma szczególne znaczenie dla nowo ociemniałych — stanowiłby przykład świadczący o celowości i opłacalności podejmowania trudów rehabilitacyjnych zmierzających do jak najszybszego powrotu do normalnego życia i jeśli to możliwe, na zajmowane poprzednio stanowisko pracy. Właśnie w tej dziedzinie widzę dla siebie jako masażysty, mającego wiele kontaktów z chorymi, duże pole do działania. Praca daje mi ogromnie dużo zadowolenia nie tylko dlatego, że przynoszę chorym ulgę w ich cierpieniach fizycznych, ale staram się „zarazić” ich swym optymizmem i wpływać na przywrócenie równowagi psychicznej, co ma duży wpływ na ogólny wynik leczenia. Satysfakcja, jaką znajduję w pracy, wypływa nie tylko z uznania przez kierownictwo, o czym miałem się okazję niejednokrotnie przekonać, ale przede wszystkim z wielkiej wdzięczności moich byłych pacjentów, z którą spotykam się na każdym kroku.

Uzupełnieniem pracy zawodowej jest praca społeczna, której poświęcam dużo czasu i która ma dla mnie ogromne znaczenie. Pracuję społecznie jako sekretarz koła terenowego PZN i sekretarz Wojewódzkiej Sekcji Niewidomych Masażystów. Praca ta daje mi naprawdę dużo satysfakcji i radości. Czuję nie tylko potrzebę, ale konieczność jej wykonywania, zwłaszcza wtedy, gdy zdarzy mi się coś, co o tej konieczności świadczy. Pomijam już takie zdarzenia, kiedy spotykam się z poglądem ludzi widzących, że noszę zegarek wyłącznie dla parady, albo że podnoszę szkiełko, by zobaczyć, czy mi wskazówki nie odpadły. Mimo komizmu takich poglądów, mobilizują mnie one do intensywnego działania, mającego na celu propagowanie wśród ludzi widzących spraw niewidomych. Ludzie widzący interesują się naszymi sprawami i trzeba jedynie wyjść tym zainteresowaniom naprzeciw. Wygłaszam więc prelekcje na te tematy i chcąc im nadać poglądowy charakter, łączę je z wystawami. Poza tym przygotowuję programy uświetniające różne okolicznościowe uroczystości, takie jak Dzień Kobiet i inne. Działam również w zarządzie sekcji masażystów załatwiając dla niej szkolenia, pisząc artykuły do naszego czasopisma, wykonując inne zadania zlecone mi przez zarząd itd. Gdy jakieś zadanie uda mi się dobrze wykonać, czuję się niesamowicie szczęśliwy.

Lubię i chcę pracować społecznie, chcę być przydatny i potrzebny. W tej pracy oraz pracy zawodowej odnalazłem radość i szczęście, odnalazłem siebie.

Pomógł mi szczęśliwy przypadek

I. T. ur. 1941 r., zam. w Gdańsku, wykształcenie podstawowe.

Do wzięcia udziału w konkursie skłoniło mnie pragnienie przyczynienia się swą pracą do podjęcia szybkiej i właściwej rehabilitacji osób nowo ociemniałych, a przede wszystkim tych, którzy stają w obliczu całkowitej utraty wzroku. Gdy fakt ten jest nieunikniony, załamanie psychiczne staje się szczególnie głębokie. Do sprawy szybkiej rehabilitacji przywiązuję szczególną wagę, ponieważ swego czasu sama w podobnej sytuacji się znalazłam. Lecząc się przez wiele lat w przychodni, na rok przed całkowitą utratą wzroku zostałam zakwalifikowana do II grupy inwalidzkiej. Nie znałam wówczas żadnej możliwości rehabilitacji, toteż załamanie psychiczne pogłębiało się coraz bardziej. Ostatecznie w czerwcu 1960 roku, po ostrym ataku jaskry, całkowicie straciłam wzrok, co stało się dla mnie i rodziny straszną tragedią. Po przeszło dwumiesięcznym pobycie w szpitalu i trzech operacjach, które niestety nie przyniosły spodziewanej poprawy, z orzeczeniem lekarzy kwalifikującym mnie tym razem już do 1 grupy inwalidzkiej, powróciłam do domu.

W tym straszliwym dla mnie stanie rzeczy zupełnie nie wiedziałam, co mam z sobą zrobić, a rodzina również nie umiała mi przyjść z pomocą. W tej sytuacji nastąpiłby chyba tragiczny koniec, gdyby nie szczęśliwy przypadek — ale tu wrócę na chwilę do okresu mojego pobytu w szpitalu. W sali, w której się znalazłam, leżała młoda osoba, również jak ja, całkowicie niewidoma. Miała ukończoną szkołę specjalną. Jej życzliwy do mnie stosunek oraz udzielenie obszernej informacji o życiu niewidomych, a także wskazanie drogi do Polskiego Związku Niewidomych sprawiło, że uniknęłam tragicznych skutków psychicznego załamania. Otrzymałam również niezbędne wskazówki do nauki pisma Braille’a oraz tabliczkę brajlowską, papier i dłutko, dzięki czemu pomału nauczyłam się nowego dla mnie alfabetu, by znów móc czytać książki i czasopisma drukowane oczywiście pismem punktowym. W kilka dni po powrocie do domu zgłosiłam się do Okręgu PZN w Gdańsku, gdzie zostałam przyjęta w poczet członków tej organizacji i na tym koniec. Moje załamanie psychiczne trwało nadal, ale możliwość czytania pozwalała mi chwilami zapomnieć o nieszczęściu. Dziś już mówi się o mnie, że jestem całkowicie zrehabilitowana, co głównie zawdzięczam samej sobie, a także czasopismom „Pochodnia” i „Głos Kobiety”. Czytając te periodyki dowiadywałam się wiele o życiu niewidomych oraz o ich możliwościach pracy i nauki. W taki oto sposób w krótkim czasie doszłam do równowagi psychicznej, lecz proszę nie myśleć, iż nie przeżywam w ogóle chwil depresji i załamania. Wypływa to nie tylko z braku wzroku, lecz również wynika z choroby serca, która przeszkodziła mi w urzeczywistnieniu wielu powziętych decyzji.

Najbardziej ubolewam nad tym, że nie ukończyłam szkoły średniej, co w konsekwencji przekreśla możliwość realizacji dalszych planów. Mimo złego zdrowia, w 1965 roku podjęłam pracę chałupniczą (montowanie sznurów elektrycznych), ale nie trwało to zbyt długo, ponieważ wysiłek spowodował nawrót i wzmożenie się choroby i znów znalazłam się w szpitalu, gdzie przeleżałam prawie pół roku. Musiałam oczywiście przerwać pracę, ale się nie załamałam. Wierzyłam, że będę mogła ponownie podjąć pracę, co nastąpiło w ubiegłym roku i ma dla mnie duże znaczenie, mimo że posiadam rentę. Podjęta praca daje mi pewne zadowolenie z udziału w zaspokajaniu potrzeb rodzinnych. Dziś w pełni wierzę, że niewidomy może stać się pełnowartościowym człowiekiem, niezależnym materialnie oraz wzbudzającym szacunek, podziw innych, całkiem zdrowych ludzi. Ogromną satysfakcję daje niewidomemu umiejętność pokonywania trudów życia codziennego, czego sama stanowię przykład, gdziekolwiek się znajduję. Po trudnej samorehabilitacji poczułam wreszcie potrzebę życia, chociaż nie założyłam własnej rodziny.

Na koniec pragnę podkreślić, że tracący wzrok i nowo ociemniali powinni w jak najkrótszym czasie podlegać przede wszystkim rehabilitacji psychicznej. Moim zdaniem należałoby rozpocząć rehabilitację psychiczną już w czasie pobytu w klinice okulistycznej. Pozwoli to uniknąć najgłębszego załamania psychicznego, które później staje się bardzo trudne do pokonania. Pragnę również zaznaczyć, że stosunek niewidomych od urodzenia lub od wczesnego dzieciństwa do nowo ociemniałych lub tracących wzrok pozostawia wiele do życzenia. Zdaję sobie sprawę, że to, co przed chwilą napisałam, spotka się z gwałtownym sprzeciwem, ale sama niejednokrotnie natrafiłam na przykry brak zrozumienia z ich strony.

Nie ma wartości obiektywnych

J. O. ur. w 1943 r., zam. we Wrocławiu, wykształcenie wyższe.

Kiedy traci się wzrok po jedenastu miesiącach życia, to praktycznie równa się utracie wzroku od urodzenia. Do siódmego roku życia w zasadzie nie zdawałem sobie sprawy z istniejącego stanu rzeczy. Opieka ze strony dobrze sytuowanych rodziców oraz stałe kontakty z rówieśnikami sprawiły, że nawet fakt, iż najczęściej w okolicach dalszych od domu byłem prowadzony za rękę przez kolegów czy mamę, nie powodował poczucia jakiejś nieprzyjemnej odrębności. Zresztą biegałem i skakałem jak inni, tyle że częściej zdarzało mi się rozbijać kolana lub w całym pędzie uderzyć dorosłego przechodnia głową w brzuch. A jeśli zdarzyło się, że jakiś pętak dokuczył mi, to i tak znalazłem zawsze sposób, by mu spuścić lanie i wszystko było jak należy. Jedynie niekiedy nie rozumiałem, dlaczego dorośli przechodnie zapytywali mnie na ulicy o to, co mi się stało i gdzie mój tata pracuje. W podobnych wypadkach rodzice udzielali krótkich wyjaśnień na temat mojej choroby, toteż i ja często powtarzałem to samo, dodając niekiedy kilka szczegółów, jakie podsunęła mi fantazja, np. że tatuś mój jest linoskoczkiem.

Moich rówieśników zaczęło stopniowo ubywać z podwórka, bo przed południem chodzili do szkoły, a potem pokazywali innym na piasku poznane litery. To wyraźnie pogorszyło moją sytuację, mimo iż byłem właścicielem huśtawki na stalowych linach, którą zamontowano na podwórku, i pociągu elektrycznego. Nie mogłem wraz z innymi próbować rysowania tych liter, przez co stałem się nieco gorszy od tamtych. Ale potem i ja poszedłem do szkoły, a pierwszy przyjazd na ferie sprawił, że już mogłem pokazywać literki, ale inne, i znów stałem się atrakcyjny. Nie na długo jednak, bo wkrótce już nikt do mnie nie przychodził, ponieważ nie było mnie przez większą część roku w rodzinnym mieście, a w czasie wakacji zdarzały się mnie, jak i moim dawnym kolegom wyjazdy na kolonie.

W szkole podstawowej również niczego mi nie brakowało, wszyscy byli tacy sami, chociaż tutaj dopiero zrozumiałem swój „defekt”, bo wśród nas byli przecież i tacy, co trochę widzieli i nierzadko zdarzały się licytacje, kto lepiej i więcej widzi. Tak czy owak, kupowałem latarki jak inni, nawet „kolorówki”, bo niby czemu miałem ich nie kupować. W starszych klasach dochodzili do nas tacy, którzy stracili wzrok niedawno. Różnili się od beztroskich chłopaków mojego pokroju, ale nie trwało to zbyt długo. Potem nabierali tych samych cech i żyli jak my. Tylko dzielili swoje życie na okres, w którym widzieli, i ten drugi.

Niewidomym chyba naprawdę stałem się dopiero w szkole średniej. Najpierw trzeba było wszystkim wyjaśniać, jak zamierzam sobie poradzić wśród innych, potem śpiewano na mój temat hymny pochwalne — wystarczyło, że trafiłem sam do szkoły lub dostałem dobry stopień. A przy tym nikt nie próbował nawiązać ze mną bliższych kontaktów, zresztą mało mieliśmy ze sobą wspólnego. Jeśli się nic nie widzi, trudno jest podczas szkolnej przerwy trafić kolegę zgniłym jabłkiem prosto w nos, trudno śmiać się do rozpuku, kiedy siedzący obok nałoży czapkę daszkiem do tyłu.

Był to okres, kiedy czułem się chyba tak, jak czułoby się dzieło sztuki, gdyby było świadome, przez wszystkich podziwiane, ale w gablotce. Z tego powodu nie czułem się bynajmniej zakompleksiony, raczej uznałem, że otoczenie trzeba sobie „urobić”. Kiedy to się udało, a udało się dość prędko z racji mych szerokich zainteresowań i ułatwień ze strony wychowawców, wszystko zaczęło się toczyć jak dawniej, tyle że już nie tak beztrosko. Pewne powierzchowne umiejętności, jak brzdąkanie na fortepianie, partacka gra w szachy czy karty oraz zamiłowanie do turystyki, ułatwiły mi kontakty.

Jak by to wszystko nie wyglądało, to jednak od czasu do czasu życie przypominało mi, że ze mną nie jest zupełnie tak samo jak z innymi. Czasem było bardzo niewygodnie nie widzieć, czasem denerwowało mnie to. A czasem trzeba było przegrać, bo wygrywał ten, który umiał „tak jakoś patrzeć”. Harcerstwo i inne wycieczki, obok przyjemności i odpoczynku, przyczyniały się do tego, iż rozumiałem, że są jednak dla mnie sprawy całkowicie niedostępne i kupowanie latarki to nonsens. Uczestnictwo niewidomego wraz z widzącymi kolegami w harcerskich podchodach przypomina nieco oglądanie przez inwalidę wzroku kolorowego filmu. Ale takie filmy są potrzebne, aby nie nastąpiło hermetyczne zamknięcie się we własnym świecie.

Wraz z dojrzewaniem wzrasta świadomość pewnych niemożliwości i utrudnień oraz konieczność ustosunkowania się do swojej pozycji w społeczeństwie, co niektórzy nazywają akceptacją inwalidztwa. Człowiek nigdy naprawdę nie akceptuje rzeczy, które nie sprawiają mu przyjemności, co wyraża się choćby w tym, że gdyby tylko istniała możliwość, na pewno wszcząłby starania, żeby ten niewygodny dla siebie stan usunąć.

Bywa i tak, że w wyniku powstających kompleksów i zahamowań niewidomi uznają siebie za coś wyższego pod względem intelektualnym, podważają np. możliwość odbierania muzyki przez ludzi widzących, ponieważ ci ostatni patrzą i zwracają uwagę na ubiór, wygląd zewnętrzny, dekoracje itp. Ponadto otoczenie tak często widzi w nas bohaterów, że prędzej czy później sami gotowi jesteśmy uwierzyć w to. Kwestia, na ile pełnowartościowy społecznie niewidomy jest bohaterem, pozostaje chyba otwarta, bo przecież nie wiadomo, czy człowiek narażający życie dla innych, którego także nazywamy bohaterem, nie uważa takiej postawy za normalną. Wartość niewidomych jest niewątpliwie większa od przeciętnego człowieka z tego względu, że życie wymaga od nich nieprzeciętnych posunięć. Jednak podstawą dobrego samopoczucia jest chyba nie tylko ocena innych, chociaż to sprawa bardzo istotna, ale ocena siebie samych, stwierdzenie, jacy jesteśmy we własnym odczuciu.

Ileż to razy trzeba się „zaharować”, aby osiągnąć to, co innym przychodzi łatwo i bez wysiłku? Czy przez to zyskujemy na wartości, czy tracimy i dlaczego? Czy wykonując pracę fizyczną, którą mogłaby za nas szybciej wykonać maszyna, doznajemy uczucia niższości czy też nie? Czy pracując umysłowo przy pomocy niezbędnego nam lektora, jesteśmy tylko częściowo przydatni, czy też lektor stanowi jedynie pewne uzupełnienie? Oto pytania, na które, jak też na wiele innych, dobrze jest sobie odpowiedzieć.

W moim rozumieniu nie ma wartości obiektywnych, istniejących poza nami. Jeśli słynny długodystansowiec w tragicznym wypadku utraci obie nogi, to czuje się bezwartościowy wyłącznie dlatego, iż nie może dokonywać dawnych wyczynów, które dla niego samego stanowiły najwyższą wartość. Jeśli z czasem dźwignie się i zajmie czymś innym, to nie znaczy, że znalazł pełnię zadowolenia, lecz po prostu pogodził się z losem. Jeżeli przy tym jeszcze potrafi zachować pogodę ducha, to jest po prostu silny duchowo albo dobrze umie maskować swój prawdziwy stan wewnętrzny. A kiedy nauczy się już przybierać tę maskę, to już tylko krok do tego, aby całkowicie sam na co dzień uwierzył, że jest mu rzeczywiście dobrze.

Możliwości niewidomego w porównaniu z innymi są poważnie ograniczone. Nie jest to powód do tragedii, bo ogólnie rzecz biorąc, każdy człowiek ma ograniczone możliwości. W każdym człowieku tkwią jakieś nie zrealizowane ambicje, plany i nadzieje. Często wydaje mi się, że kierowca autobusu, być może, marzy w skrytości ducha o dalekich podróżach, widzi siebie w roli kapitana żeglugi dalekomorskiej, a tu tymczasem wypadło mu jeździć od pętli do pętli i zatrzymywać się na przystankach. Może okoliczności ułożyły się nie tak, może zabrakło sił, zdolności, a może pragnienia obudziły się zbyt późno, może wreszcie chciałby żeglować dlatego, że zawsze najbardziej pociągające jest dla nas to, czego nie znamy.

Niejeden szczotkarz niewidomy zdaje sobie sprawę, że maszyna wykonywałaby jego pracę szybciej, lepiej i taniej. Może jednak nie każdy bierze pod uwagę fakt, że w wielu dziedzinach produkcji mechanizacja jest ograniczona świadomie przez dążenie do zatrudnienia wszystkich obywateli. Niewidomy pracuje umysłowo i zatrudnia lektora, który w mniejszym lub większym stopniu jest finansowany przez państwo. Z jednej strony na samopoczucie niewidomego ujemnie wpływa fakt, że przynajmniej w pewnych okolicznościach brak lektora całkowicie uniemożliwia mu pracę. Z drugiej jednak strony pracę lektora ktoś podejmuje, zarabia, ktoś, kto może nie mógłby wykonywać innej pracy. Osobiście odczuwam wiele radości, kiedy wiem, że zatrudniony przeze mnie dorywczo student został skutkiem tego wybawiony z poważnych kłopotów finansowych. Sądzę, że kiedy widzi mnie malarz, odczuwa wielką litość, iż nie mogę odbierać piękna tak jak on i nie będę nigdy w stanie namalować tego co on. Oczywiście jest to błędne rozumowanie, ponieważ ja nigdy nie odczuwam potrzeby malowania.

Czy chciałbym widzieć? Oczywiście, że tak, ale również chciałbym mieszkać w Paryżu, znać osobiście kilku ulubionych przeze mnie aktorów, mieć najmądrzejszego w świecie syna, być sławnym itp... Wszystkie te rzeczy raczej są nieosiągalne, chyba, że przypadek zrządzi, ale nie popełniłbym z tego powodu samobójstwa. Czym więc różnię się od innych? Może właśnie tym, że zdaję sobie z paru rzeczy nieco dokładniej sprawę, a to już dużo. Moja wartość tkwi we mnie samym. O wartości człowieka stanowi jego przydatność dla społeczeństwa. Nie powinien być on dla niego ciężarem. Wszak społeczeństwo to konkretni ludzie, moja rodzina, moje dzieci, moi przyjaciele, którzy utrzymując ze mną stały kontakt, dowodzą mi tym, że jestem im potrzebny. Rzecz jasna, nie jestem niezastąpiony ani w pracy, ani wśród tych ludzi, bo gdyby nie było mnie, byłby przypuszczalnie na moim miejscu ktoś inny, kto wykonywałby te same czynności raz lepiej, raz gorzej.

Stawiano mi czasem pytanie, po co niewidomy jest na przykład dziennikarzem, jeśli potrzebny mu jest ktoś drugi do pomocy, przecież ten drugi mógłby równie dobrze wykonać to samo. Sądzę, że podobne pytania można by zadać każdemu, gdyż świat nie zawaliłby się gdyby nie ten pan, lecz inny był dyrektorem, inżynierem czy spawaczem. Lektor niewidomego zawsze ma niższe kwalifikacje niż sam niewidomy, a przynajmniej tak być powinno. Lektor wykonuje czynności na swoją miarę bądź zdobywa praktykę na przyszłość. Maszyna wykonałaby daną pracę szybciej i taniej, ale państwo jest dla ludzi, nie dla maszyn.

Wartość człowieka zostaje oceniona dopiero po jego śmierci, a i to nie zawsze od razu. Żaden z nas nie wie nigdy, czy urodził się po to, aby stworzyć wielkie dzieło, czy też po to, by być ogniwem w całym łańcuchu pokoleń, z którego kiedyś narodzi się wielki człowiek lub wielki drań. Nie wiem, czy jestem wart więcej niż człowiek przeciętny, a w każdym razie na pewno nie mniej, bo póki żyję, zawsze mogę jeszcze czegoś dokonać. Jednostka bezwartościowa to ta, w moim przekonaniu, która uznała, że osiągnęła szczyt swoich możliwości. Dotyczy to w równym stopniu zamiataczy śniegu co wielkich artystów, gdyż człowiek stale musi się czymś stawać.

Dopóki nie jest nudno, jest dobrze. A kiedy przychodzą takie chwile, że akurat musimy być sami i nie ma na to rady, kiedy praca nas nie cieszy, nic nas nie interesuje, to wówczas dobrze wziąć prysznic albo pójść do lasu. Czasem też dobrze najeść się do syta, wtedy robi się jakoś lżej na duszy, choć w żołądku ciężko. Wreszcie jest jedno niezawodne lekarstwo na wszystkie frustracje i prostracje, ale to trzeba umieć, a mianowicie cieszyć się wtedy, gdy nasze działanie innym sprawia przyjemność. Wtedy nigdy nie ogarnie nas żal do całego świata i poczucie własnej wartości będzie tak oczywiste, że nie będzie trzeba o nim mówić.

Pełni szczęścia nie da się osiągnąć, nie da się ustalić własnej konkretnej wartości, ale jeśli inni będą z nas zadowoleni, to i my będziemy zadowoleni. To są slogany, ale tylko tak długo, póki zostają na papierze. Coś trzeba robić, do czegoś dążyć; reszta to wielka niewiadoma, dlatego życie jest ciekawe.

Połamane słoneczniki

Z. G. ur. w 1900 r. zam. w woj. warszawskim, wykształcenie półwyższe.

Gdy nastąpił wybuch, nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się stało. Pamiętam jednak moment, w którym pomyślałam, że ginę, czułam, że się smażę. Odzyskałam świadomość, kiedy już byłam w domu. Nic nie widziałam, w oczach miałam ogień. Jeżeli dobrze pamiętam, to mimo straszliwego przerażenia, szarpiącej mnie rozpaczy, właśnie ja w jakimś sensie byłam najprzytomniejsza i starałam się uspokajać zrozpaczonych rodziców.

Ostatniej nocy przed wypadkiem miałam koszmarne sny o braciach będących na wojnie — głośno przez sen płakałam, a po przebudzeniu przez matkę długo nie mogłam się uspokoić. Matka z kolei opowiadała, iż śniło jej się tej nocy, że wszystkie słoneczniki w ogródku były połamane i rzucone na ziemię. Ten ponury obraz ze słonecznikami i ten mój niepokój nocny tłumaczono później w domu jako jakieś przeczucie nieszczęścia, które nas spotkało.

Początkowo lekarze mówili, że w jednym oku zostanie mi poczucie światła, ale była to tylko złudna nadzieja. W szpitalu przez dłuższy czas nie myślałam o swojej przyszłości. Dojmujący ból fizyczny i całkowita utrata sił nie sprzyjały jakimś poważniejszym refleksjom. Doznawałam dużo serdecznej troski od rodziców i starszej mojej siostry. Ja ze swej strony starałam się nie powiększać ich cierpienia mówieniem o swoim bólu. Często dochodziły mnie słowa litości i współczucia „tak ciężkiego losu w wiośnie życia”. Wreszcie byłam już na tyle podleczona, że mogłam opuścić szpital. Pamiętam doskonale tę chwilę, kiedy prowadzona przez mamę, musiałam przejść długi korytarz i zejść ze schodów. Było to dla mnie niezmiernie trudne. Panicznie się bałam każdego kroku, a przy schodzeniu ze schodów miałam uczucie, że lecę w przepaść. W domu powoli przychodziłam do siebie. Przez jakiś czas ubierano mnie i karmiono. Zaczęło mi to ciążyć, więc stopniowo przeszłam na samoobsługę. Nigdy jednak nie odważyłam się wyjść sama poza dom. Bałam się nie tylko przestrzeni „w ciemności”, ale również własnej sylwetki, widzianej w wyobraźni, poruszającej się bezradnie i niezdarnie. Za nic nie chciałam, by taką zobaczył mnie ktoś ze znajomych i nade mną się litował. Gdy jeszcze widziałam, zawsze się bałam ciemności iteraz, kiedy już nie miałam poczucia światła, gdy się tak zdarzyło, że wieczorem miałam zostać sama, musiano koniecznie zapalić lampkę. Moja sytuacja w zmienionych warunkach stawała się dla mnie coraz przykrzejsza. Poczucie bezużyteczności dla rodziny, więcej, bo zdawałam sobie sprawę, że mogę już być tylko ciężarem, przygnębiały mnie. Boleśnie odczułam, gdy spostrzegłam, że moja dziewięcioletnia siostra zaczęła wyzyskiwać czasem moją ślepotę na swoją korzyść. Zauważyłam, ale nikomu tego nie powiedziałam ani jej wymówki nie zrobiłam.

Teraz, gdy analizuję tę swoją postawę, myślę, że wówczas podświadomie nie chciałam podkreślać tej bezsilności. Znajomi, którzy nas odwiedzali, głośno ubolewali nad moim nieszczęściem, co oczywiście dodawało mi cierpienia. Moje dawne koleżanki odeszły ode mnie, jedna tylko pozostała mi wierna. Te wszystkie bolesne przeżycia budziły we mnie głębsze refleksje nad sensem życia w ogóle, a szczególnie w moim beznadziejnym położeniu. Muszę przyznać, że myśli o samobójstwie nie były mi obce. Ostatecznie w akceptacji życia bez wzroku pomogła mi wiara w Boga. Pod koniec 1916 roku znalazłam się w zakładzie dla ociemniałych. Jak się dowiedziałam, rozwój jego na skutek warunków wojennych był zahamowany, a największym pragnieniem ówczesnej kierowniczki było to, aby po prostu przetrwać i nie dopuścić do likwidacji tej instytucji. Prędko włączyłam się w rytm życia zakładowego. Pierwszą moją cenną zdobyczą było przyswojenie sobie systemu Braille’a. Chęć i wytrwałość w ćwiczeniu sprawiły, że stosunkowo szybko uporałam się z techniką czytania, a zwłaszcza pisania. W zakładzie była dość bogata, jak na owe czasy, biblioteka brajlowska, więc korzystałam z niej chciwie. Nauczyłam się także posługiwać pismem Hebolda i za pomocą tego systemu prowadziłam korespondencję z osobami widzącymi. Moja matka życzyła jednak sobie, abym do domu pisała listy swoim odręcznym pismem. Zastosowałam się do tego i aby utrzymać równe pismo obmyślałam różne sposoby. Najprostszy z nich był następujący: w brajlowskiej tabliczce kropkami liniowałam karton, potem na wypukłej stronie przypinałam zwykły papier listowy. Pod ołówkiem doskonale wyczuwałam wypukłe linie i łatwo się pisało. Myślę, że tylko dzięki temu nie zapomniałam pisma zwykłego i dotąd w razie potrzeby swobodnie się nim posługuję. Moje koleżanki pod kierunkiem instruktora wyplatały różnego rodzaju koszyczki. Mnie również zaprowadzono do pracowni, ale kiedy nauczyciel zobaczył, że mam uszkodzoną rękę, nie chciał mnie przyjąć na uczennicę. Prosiłam jednak, żeby spróbował, że może się uda. Zgodził się. Okazało się, że pewne koszyczki i różne plecionki wychodziły mi dobrze. Jedną z pierwszych moich robótek wysłałam do domu. Rodzice byli szczęśliwi, ale po prostu nie mogli uwierzyć, że to ja zrobiłam. Nauczyłam się także metodą bezwzrokową, z dwoma tylko palcami lewej ręki: serdecznym i małym, robót na drutach. Ta umiejętność była dla mnie w ciągu całego mego życia i pożyteczna, i przyjemna. Zmęczona pracą umysłową znajdowałam odprężenie przy robieniu rękawiczek lub skarpet, a w czasie przedłużających się godzin i dni wojennych ta czynność działała uspokajająco i skracała czas.

Muszę tu zaznaczyć, że jako widząca uczyłam się i umiałam robić wiele ładnych robótek, których po niewidomemu nie można wykonywać, np. różne hafty. Myślę jednak, że tamte umiejętności w jakiś sposób pomagały mi w przyswajaniu sobie nowych dla mnie technik.

Mam jednak to uczucie, że przede wszystkim w mojej rehabilitacji odgrywała ogromną rolę jakaś nieprzeparta chęć pokonania trudności. Cieszyłam się każdym osiągnięciem, które z kolei pobudzało mnie do nowego wysiłku. W internacie brałam też udział w zajęciach domowych.

Korzystałam z głośnej lektury dobrze dobranych książek, pogadanek ogólnokształcących, śpiewałam w chórze doskonale prowadzonym przez niewidomego pana Molińskiego, absolwenta szkoły dla organistów w Warszawie.

W roku szkolnym 1920—1921 Matka Czacka postanowiła wykształcić kilkoro spośród wychowanków zakładu na nauczycieli. Ja znalazłam się w ich liczbie. Niestety spadła na mnie nowa klęska życiowa. Zachorowałam na gruźlicę kostno-stawową w kolanie. Leczyłam się, a jednocześnie się uczyłam. W roku 1923 zostałam przyjęta do seminarium nauczycielskiego w Warszawie. Byłam pierwszą w Polsce niewidomą uczennicą średniej szkoły dla widzących (dwaj moi niewidomi koledzy o rok mnie wyprzedzili). Mieszkałam w dalszym ciągu w internacie dla niewidomych przy ul. Polnej. Do szkoły i z powrotem odwoziła mnie przewodniczka.

Dano mi do wyboru: albo uczyć się indywidualnie i co roku zdawać egzamin w seminarium nauczycielskim, albo wstąpić do szkoły jako normalna uczennica. Wybrałam to drugie.

Całkowitym moim wyposażeniem była tabliczka brajlowska i dłutko. Żadnych innych pomocy naukowych nie posiadałam.

Na lekcjach skrzętnie robiłam notatki (na cieniutkim papierze, żeby głośnym stukaniem nie przeszkadzać innym), a w internacie starannie je opracowywałam i przepisywałam. One stanowiły zasadniczy materiał do nauki. Korzystałam też z pomocy lektorek. Z przedmiotami humanistycznymi i pedagogicznymi nie miałam żadnych trudności. Do matematyki miałam zwykle korepetytorkę, która również pomagała mi przy pewnych działach fizyki i chemii. Co do geografii, to muszę przyznać, że uczyłam się jej werbalnie. Nie było jeszcze wówczas żadnych map ani globusów wypukłych. Pewną pomocą w tej dziedzinie były wspomnienia wzrokowe i wspierająca się na nich wyobraźnia. Dbałam o to, abym nigdy w żadnym przedmiocie nie miała najmniejszych zaległości.

Na ogół personel nauczycielski traktował mnie normalnie jak każdą uczennicę. Raz jednak musiałam się upomnieć o swoje prawa. W pierwszych trzech latach nauczycielka matematyki skrupulatnie sprawdzała moje wiadomości i zachęcała, bym się zawsze w razie potrzeby zwracała do niej o pomoc. W ciągu dwu ostatnich lat matematyki uczyła już inna osoba. Nigdy mnie nie pytała, a na okres wystawiła stopień. Nie mogłam się z takim postępowaniem zgodzić. Poszłam więc do niej, przedstawiłam sprawę i poprosiłam o przepytanie całego materiału. Odtąd jej stosunek do mnie całkowicie się zmienił. Owszem, nawet zadawała sobie trud, przygotowując dla mnie wypukłe wykresy i posługując się nimi indywidualnie udzielała mi objaśnień.

Szkoła nie posiadała gabinetów przedmiotowych, ale korzystała z pracowni fizycznej, chemicznej jak również z akwarium i terrarium ogólnoszkolnych. Nauczyciele przyrody zwracali wielką uwagę, abym z tych pomocy w pełni korzystała.

Moje stosunki z koleżankami układały się bardzo dobrze. Bywało jednak i tak, że kiedy najbardziej potrzebowałam pomocy, nikogo nie było i przeciwnie — naraz kilka ofiarowywało mi swoje usługi, co niekiedy bywało dla mnie kłopotliwe.

Co do mnie to raczej miałam postawę wyczekującą, nigdy nie narzucałam się nikomu. Każdą pomoc i usługę przyjmowałam z wdzięcznością, nie wymagałam dla siebie szczególnych względów i z zasady swoimi problemami nie zajmowałam nikogo. Widocznie moim widzącym koleżankom nie ciążyła moja ślepota, bo kiedy po wielu latach odwiedziło mnie kilka z nich w Laskach, przy zetknięciu się z młodzieżą wyrażały zdziwienie, że niewidomi z taką swobodą wykonują różne czynności. Przypomniałam im, że przecież przez całe pięć lat byłam z nimi. A na to odpowiedziała mi jedna z nich: „bo my ciebie nie uważałyśmy za niewidomą”. Muszę przyznać, że pochlebiło mi to oświadczenie.

Przy seminarium była tzw. ćwiczeniówka, czyli po prostu klasy szkoły podstawowej. Każda seminarzystka w ostatnim roku przeprowadzała tam parę lekcji. Mnie wypadła klasa piąta. Miałam wielką tremę, ale oceniono moje lekcje na „bardzo dobrze”-

Czas nauki w seminarium nauczycielskim to jeden z piękniejszych okresów mojego życia. Seminarium Nauczycielskie Sióstr Zmartwychwstanek dało mi dużo. Poziom nauki był wysoki. Dbano o kulturalne i towarzyskie wyrobienie. Rozszerzyły się moje horyzonty myślowe, a praca pedagogiczna stała się dla mnie bardzo bliska, miałam wiele zapału i woli służenia niewidomym dzieciom.

Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że ogólna znajomość metodyki poszczególnych przedmiotów i zasad dydaktycznych była dla mnie ważnym wprowadzeniem do pracy w szkole specjalnej, lecz nie czułam się do niej gruntownie przygotowana. Wiedziałam, że aby wywiązać się dobrze z zadania, będę musiała różne braki nadrobić własną solidną pracą. I tak było istotnie.

W czasie pierwszych wakacji po maturze przygotowałam dwie widzące dziewczynki do egzaminu w seminarium dla przedszkolanek — późniejsze wychowawczynie naszego przedszkola.

Praca w szkole wymagała ode mnie stałego, wytrwałego i rzetelnego podnoszenia swoich kwalifikacji. Musiałam wielu rzeczy z trudem się dopracować, żeby moi uczniowie mogli z nich prawdziwie korzystać. Toteż nie żałowałam czasu i wysiłku, ażeby każdą lekcję jak najstaranniej i wszechstronnie opracować.

Ukończenie Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej powiększyło moje wiadomości teoretyczne z zakresu psychologii niewidomych. W tym czasie zaznajomiłam się z metodą „ośrodków pracy”, tak żarliwie propagowaną przez prof. Marię Grzegorzewską, i w młodszych klasach ją stosowałam.

Mój zmysł obserwacji uczniów w różnych sytuacjach zaostrzył się i chyba w jakiś sposób rozwinął w czasie pisania pracy dyplomowej. Tematem jej było opracowanie sylwetek uczniów. Tak się złożyło, że daną klasę prowadziłam przez pięć lat, więc materału było sporo.

W swojej praktyce nauczycielskiej uczyłam we wszystkich klasach szkoły podstawowej. W końcowych latach mojej pracy miałam już tylko język polski w wyższych klasach szkoły podstawowej i w pierwszej klasie szkoły zawodowej.

Przez wiele lat uczyłam przeważnie w średnich klasach szkoły podstawowej takich przedmiotów jak: język polski, historia, przyroda, geografia i śpiew.

Nie było wówczas śpiewników brajlowskich, nie było magnetofonów, które tak ogromnie ułatwiają naukę tego przedmiotu. Przede wszystkim sama musiałam się nauczyć muzykografii brajlowskiej. Przyswoiłam sobie ją dzięki prof. Wł. Bielajewowi.

Przy pomocy lektorki wybierałam ze śpiewników czarno drukowych utwory. Następnie przepisywałam je w brajlu. Potem za pomocą kamertonu lub klawiatury uczyłam się na pamięć i dopiero z kolei uczyłam tego dzieci. Lubiłam śpiew wielogłosowy, więc choć kosztowało mnie to dużo pracy, miałam zawsze repertuar dość bogaty i ciekawy. Po latach pracy doszło do tego, że sforsowałam sobie struny głosowe. Wprawę w pisaniu i odczytywaniu nut zdobywałam razem z uczniami, prowadząc z nimi naukę solfeżu.

Bardzo też dużo czasu i pracy pochłaniały mi lekcje geografii. Jak to już wyżej wspomniałam, sama tego przedmiotu uczyłam się werbalnie. Nie mogłam oczywiście dopuścić do tego, ucząc innych. Przez dłuższy czas szkoła nie posiadała dostatecznej ilości i rodzajów map plastycznych, nauczyciel sam musiał je przygotowywać. Wspólnie z moją lektorką sporządzałyśmy różne pomoce geograficzne.

W miarę upływu czasu nasza szkoła wzbogacała się o różne pomoce naukowe, ale druga wojna światowa do szczętu zniszczyła cały wieloletni dorobek. Po wojnie trzeba było zaczynać wszystko od początku. Pozostało jednak zdobyte doświadczenie. W czasie okupacji przez rok uczyłam w Żułowie widzące dzieci pracowników folwarcznych historii Polski.

Gdy wróciłam do Lasek — w trudnych warunkach lokalowych (budynki szkolne uległy częściowemu zniszczeniu), ograniczana narzuconym przez Niemców programem, w klimacie zastraszenia i przygnębienia, nierzadko pod świszczącymi pociskami — uczyłam te dzieci, którym się udało do Lasek wrócić.

Już po wojnie (nie pamiętam, w którym roku) opracowałam metodę kreślenia i obliczania wysokości terenu na podstawie poziomic. Szczegółowy opis tej metody wraz z kropkowanym wykresem poziomic konkretnego wzgórza oraz globusem wykonanym w klasie, zaznaczoną siatką geograficzną, a także z kompasem (każdy uczeń robił dla siebie kompas w klasie), szkoła wysłała na wystawę, urządzoną przez Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej.

Z dużą też pasją uczyłam przyrody. Dzięki Matce Czackiej, która należycie doceniała rolę niewidomego nauczyciela i nie szczędziła żadnej potrzebnej pomocy, można było lekcje odbywać również poza klasą, w naturalnym środowisku, gdy wymagał tego temat.

Wielokrotnie moje lekcje wizytowała prof. Maria Grzegorzewska. Była zawsze bardzo życzliwa, a swoim pozytywnym stosunkiem dodawała bodźca do pracy. Wizytacje szkolnych władz państwowych zazwyczaj dla mojej pracy wypadały korzystnie.

Gdy przebiegam myślą lata mojej pracy w szkole, wydaje mi się, że naprawdę mogę powiedzieć, iż swoim uczniom dałam z siebie wszystko, na co mnie tylko było stać.

Uważam, że w szkolnictwie specjalnym nauczyciel niewidomy, dobrze przygotowany do zawodu i sumiennie wykonujący swoje obowiązki, jest po prostu nieodzowny i niezastąpiony. Oczywiście najlepsze kwalifikacje, choć koniecznie potrzebne, nie wystarczają. Tak jak w każdym zawodzie, a tu specjalnie, ważną rolę odgrywa osobowość wychowawcy — nauczyciela.

Od kilku lat zajmuję się rozszerzaniem i pogłębianiem wiedzy tyflologicznej. Swoje własne doświadczenia i nabyty wiadomości z tej dziedziny systematycznie lub w miarę potrzeby przekazuję młodemu personelowi...

Na marginesie pragnę jeszcze dodać, że lektura uwydatniająca różne postawy ludzi niewidomych jest bardzo pożyteczna, bo niezależnie od wieku — pomaga w samokontroli, wymagającej przeważnie w jakimś stopniu ciągłej psychoterapii oraz ogólnej samorehabilitacji. Wydaje mi się, że taka jest prawda specyfiki niewidomego we współżyciu z innymi ludźmi.

Można także bez wzroku

B. J. ur. w 1915 r., zam. w Gnieźnie, wykształcenie podstawowe.

Kiedy byłam w siódmej klasie szkoły podstawowej, zauważyłam, że słabnie mi wzrok. Toteż przy końcu roku szkolnego (w czerwcu) musiałam przerwać naukę, by udać się do lekarza okulisty, który skierował mnie do Kliniki Okulistycznej w Poznaniu. Pobyt w klinice nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Wróciłam do domu prawie bez żadnej nadziei poprawy. Rozpoczęła się rozpaczliwa wędrówka od kliniki do kliniki, aby przynajmniej utrzymać dotychczasową siłę wzroku. Jednakże diagnoza lekarzy zadała cios moim nadziejom. Wróciłam do domu z utratą wzroku w 80%. Rozpacz moja nie miała granic. Załamałam się całkowicie. Myśl, że grozi mi całkowita ślepota, odbierała zupełnie siły. Pomimo wielkiej życzliwości i serdeczności ze strony rodziców czułam się nieszczęśliwa, pokrzywdzona i bezradna. Zdawałam sobie sprawę, że nie będę mogła podjąć dalszej nauki ani czytać książek, które stanowiły moją pasję — to wszystko załamywało mnie całkowicie. Popadłam w apatię i kompleks niższości. Stroniłam od ludzi nie chcąc się z nimi spotykać, drażnił mnie gwar dzieci bawiących się na podwórzu, a słowa litości i współczucia wyprowadzały mnie z równowagi.

Po paru miesiącach zaczęłam przezwyciężać moje załamanie psychiczne. Zaczęłam przebywać w towarzystwie dawnych koleżanek i kolegów, chodzić z nimi na spacery, przedstawienia, filmy produkcji polskiej, słowem zaczęłam żyć od nowa. Z każdym dniem coraz bardziej angażowałam się w sprawy rodzinne i życie towarzyskie. Owo wewnętrze „przełamanie się w sobie” w dużej mierze zawdzięczam mojej matce, która wciągała mnie do pracy domowej, wynajdywała szereg zajęć wypełniających mi cały dzień; nie było czasu na rozmyślania.

Po dłuższym pobycie w domu poprosiłam rodziców, aby jeszcze raz udali się ze mną do lekarza. Zostałam ponownie skierowana do kliniki, ale niestety, do domu wróciłam z całkowitą utratą wzroku, bez nadziei na jego odzyskanie. Świadomość ta bardzo mnie przygnębiała, lecz nie sprawiała już tyle bólu, co po pierwszym pobycie w klinice. Lekarze w klinice poinformowali mnie o istnieniu zakładu dla niewidomych w Bydgoszczy, więc błysnęła iskierka nadziei, że jednak czegoś się nauczę. Natychmiast podjęłam starania w Wydziale Zdrowia i Opieki Społecznej, by skierowano mnie do tego zakładu. Prośbę moją załatwiono pozytywnie — zostałam przyjęta. Wraz z uczuciem radości ogarnął mnie żal na myśl o długotrwałym rozstaniu z rodzicami.

Do zakładu pojechałam w lutym 1931 roku i zostałam skierowana do pracowni robót ręcznych w charakterze tzw. młodszej terminatorki. Równocześnie uczyłam się pisma Braille’a. Zawód i naukę pisania opanowałam bardzo szybko, co dało mi wiele satysfakcji. Byłam dumna, że uczyłam się zawodu, wierząc, że będzie on źródłem mego utrzymania. Poza tym znając cały alfabet zaczęłam korzystać z biblioteki zakładowej; wszystko to wywarło bardzo korzystny wpływ na moją psychikę, dodało wiary i otuchy w życiu codziennym. W czasie pobytu w zakładzie zauważyłam, że poziom nauczania był bardzo niski. Oprócz robót ręcznych na drutach i szydełkowania można było nauczyć się szczotkarstwa, koszykarstwa i wyplatania krzeseł, a kto przejawiał zamiłowanie do muzyki, mógł się w tym kierunku kształcić. Szkolenie rehabilitacyjne nie było, moim zdaniem, dostateczne. Nie było np. szkolenia w zakresie gospodarstwa domowego (pranie, prasowanie, gotowanie, sprzątanie itp. ), które bez względu na wiek i płeć powinien przejść każdy niewidomy w celu usamodzielnienia się po wyjściu z zakładu.

Po powrocie do domu dałam ogłoszenie do gazety, że wykonuję różne rzeczy z wełny. Początkowo klienci przynosili do roboty drobne rzeczy, jak skarpety, rękawiczki i szaliki, przekonawszy się jednak, że moje prace są robione dokładnie, stawali się mymi stałymi klientami. Nie tylko potrafiłam zarabiać na własne utrzymanie, ale również pomagałam finansowo rodzicom, co mnie najbardziej cieszyło. Bardzo byłam wdzięczna wszystkim opiekunom z zakładu za wyuczenie mnie zawodu, który stał się podstawą mego utrzymania, a zarazem utrwalał we mnie przekonanie o własnej wartości.

W czasie okupacji wyszłam za mąż. Urodził się nam syn. Mieszkaliśmy razem z rodzicami. Mąż mój pracował w charakterze malarza — ja pomagałam pracą na drutach, za którą otrzymywałam żywność. W roku 1944 Niemcy zabrali męża do kopania rowów. Rozstanie było okropne, zdawałam sobie sprawę, że od tej chwili cały ciężar utrzymania spadł na moje barki. Musiałam podwójnie pracować, by zarobić na dziecko i siebie.

Były to straszne, nie dające się zapomnieć chwile, ale ja wiedziałam, że nie wolno mi się załamać.

W styczniu 1945 roku wrócił mąż; od tej pory zaczęliśmy na nowo żyć. Po wyprowadzeniu się rodziców na Śląsk sama musiałam zająć się gospodarstwem domowym. Radziłam sobie doskonale. W domu panował ład i porządek. Świetnie orientowałam się w rozkładzie mieszkania. Starałam się niczym nie różnić od osób widzących. Szczególną uwagę zwróciłam na estetyczny wygląd zewnętrzny. Osoby nie znające mnie osobiście nie wiedziały, że nic nie widzę, co tym bardziej dopingowało mnie do dalszej pracy nad sobą, a także coraz bardziej utwierdzało w przekonaniu, że jestem człowiekiem równie wartościowym, jak moje widzące otoczenie. Po dziesięciu latach urodził nam się drugi syn, więc spadły na mnie większe obowiązki. Z wychowaniem dzieci bywało różnie: były i kłopoty, i radości. Dzięki pracy męża i mojej pomocy starszy syn ukończył Politechnikę Wrocławską i usamodzielnił się; drugi syn ukończył Zasadniczą Szkołę Zawodową jako elektryk. Przez dłuższy czas po wojnie nie wiedziałam o istnieniu Polskiego Związku Niewidomych. Dowiedziawszy się o tym, podjęłam starania o przyjęcie mnie w poczet członków tej organizacji. Zostałam przyjęta, jednakże rozczarował mnie całkowity brak zainteresowania moją osobą ze strony Związku. Po pewnym czasie powstało w Gnieźnie Koło PZN, które początkowo rozwijało niewielką działalność. Obecnie działalność ta rozkwitła. W chwili obecnej jestem członkiem zarządu, biorę udział w zebraniach członków koła PZN. W roku ubiegłym dawałam lekcje pisania i czytania brajlem dwóm osobom; efekty tej pracy dały mi wiele zadowolenia. Od trzech lat jestem zatrudniona chałupniczo w spółdzielni „Sinpo” w Poznaniu.

Patrząc z perspektywy czasu, dokonałam szeregu spostrzeżeń, wysnułam wiele wniosków, które moim zdaniem mogą okazać się przydatne w szkoleniu rehabilitacyjnym innych w myśl zasady: „uczmy się na błędach, lecz nie powtarzajmy ich”.

Przede wszystkim uważam, że szkolenie niewidomych i osób później tracących wzrok powinno rozpoczynać się bezpośrednio po opuszczeniu szpitala. Kliniki po wypisaniu pacjentów powinny wejść w kontakt z okręgami lub kołami PZN, które z kolei winny od razu zaopiekować się wskazanymi im osobami, wysyłając je na szkolenie rehabilitacyjne. Taka natychmiastowa opieka dałaby, jak sądzę, podwójną korzyść: zmniejszyłaby depresję oraz pozwoliłaby szybciej usamodzielnić się. W czasie szkolenia niewidomi powinni opanować całkowicie alfabet Braille’a oraz zawód zgodny, jeśli to możliwe, z ich zainteresowaniami. Podstawowym założeniem szkolenia powinno być wypełnienie dnia w stopniu maksymalnym, wyzwolenie inwencji twórczej niewidomych i utrwalenie w nich wiary we własne siły. Można to osiągnąć w różny sposób, na przykład tworząc kółka zainteresowań, a także poprzez odczyty, pogadanki, dyskusje, ukazywanie osiągnięć ludzi, którzy korzystali ze szkolenia, poprzez rozmowy z nimi, kontakty z zakładami dla niewidomych z innych miast itp. Nauka, praca oraz życie towarzyskie na pewno zaoszczędzą nowo ociemniałym, wiele bólu, goryczy i załamań psychicznych, pozwolą w niedługim czasie zapomnieć o kalectwie, uwierzyć, że bez wzroku można również być pełnowartościowym człowiekiem.

Zawdzięczam to Pani

Z. N. ur. w 1898 r., zam. w woj. poznańskim, wykształcenie średnie.

Dla każdego człowieka dorosłego, który traci nagle lub w krótkim czasie wzrok, najboleśniejsze jest uczucie niezaradności lub bezużyteczności. A jest ono tym cięższe, im bardziej był on samodzielny, zaradny i pożyteczny.

Do takich osób ja należałam i przeżywałam to, gdy mając 43 lata, w roku 1941, na skutek przeżyć wojennych nastąpiło odwarstwienie siatkówek. Trzy operacje dały mi tylko 10% wzroku w jednym oku. Dziś mam 74 lata i od dwudziestu lat przebywam w domach opieki. Postanowiłam jednak wziąć udział w konkursie, bo może pewne przykłady z mojego życia pomogą komuś do podniesienia się na duchu.

Po powrocie ze szpitala miałam nakazane jak najwięcej leżeć, aby zachować tę odrobinę światła. Był to straszny dla mnie okres. W przymusowej bezczynności i samotności ciągle myślałam, z czego będziemy żyli, bo moja choroba pochłonęła to, co jeszcze mieliśmy, a mąż mój pracował w RGO tylko za legitymację, która broniła od wywiezienia do Niemiec. Po pół roku takiej wegetacji dr Wojno, która mnie operowała, orzekła, że te 10% wzroku utrzyma się tak długo, dopóki wojna nie przysporzy nam zbyt silnych przeżyć, a obecnie dobrze by było, abym się czymś zajęła. Nazajutrz odwiedzająca mnie znajoma opowiedziała mi, że dużo kobiet wypieka w domu ciastka na sprzedaż i dobrze na tym zarabia. Ponieważ mieliśmy wtedy w Warszawie mieszkanie, zaproponowałam dwóm moim kuzynkom, którym wojna zabrała mężów, a miały razem pięcioro dzieci do wyżywienia i wychowania, abyśmy wspólnie spróbowały takiego wypieku. Interes ten tak nam się udał, że wszystkie trzy utrzymywałyśmy z niego swe domy przez dwa lata. Dopiero powstanie nas rozdzieliło, a mnie zabrało resztę wzroku. Ale ten okres, w którym pomimo niedawnego kalectwa dobrze zarabiałam i wszystkim zarządzałam, dał mi wiarę we własne siły.

Po wojnie zamieszkaliśmy pod Katowicami. W 1947 roku dr Dolański wciągnął mnie do zarządu Polskiego Związku Niewidomych w Chorzowie. Było to moje pierwsze zetknięcie się ze światem niewidomych. Osobistym moim celem w tym kontakcie była możliwość nauki pisma Braille’a. Tymczasem nie znalazłam tam wtedy żadnego podręcznika ani nauczyciela, a w licznym zespole zarządu tylko dwóch umiało czytać, reszta zaś nawet nie odczuwała takiej potrzeby.

Na moje szczęście mieszkała w tym czasie u nas przez pół roku dzisiejsza pani Dolańska. Ona to, widząc, jak bardzo męczyłam się w atmosferze bezczynności, po opuszczeniu Śląska pojechała do Lasek i wyprosiła tam stary elementarz. Przyjechała z nim do nas i przez trzy dni nauczyła mnie alfabetu Braille’a, potem wyjechała, a ja zostałam bez żadnej pomocy, z mocno zatartym elementarzem. Męczyłam się nad nim straszliwie przez 6 tygodni, ale wiedziałam, że jeżeli nie nauczę się czytać, to zwariuję! Samodzielne pisanie i czytanie nie sprawiało mi już większych trudności. Koledzy z Chorzowa nie chcieli wierzyć, że tego sama dokonałam. W następnym roku nauczyłam się też dobrze pisać na maszynie dla widzących. Te osiągnięcia utwierdziły mnie w przekonaniu, że ślepota nie pozbawiła mnie wrodzonych zdolności, zwłaszcza gdy potem uczyłam brajla osiem osób, a tylko trzy spośród nich nauczyły się go i to przy dużym wysiłku z mojej strony. Dopiero w pięć lat po utracie wzroku, a po nagłej śmierci męża, odważyłam się podróżować sama koleją. Nie była to daleka podróż, bo tylko ze stolicy do Radomia, ale moja szwagierka była oburzona na moją siostrę, że mi pozwoliła na samodzielną podróż i orzekła, że ona mnie odwiezie. Trafiłyśmy na pociąg z Zakopanego, zapchany młodzieżą akademicką, wracającą z nartami z wczasów zimowych. Wcisnęłyśmy się z trudem do przedsionka, bo nawet o wejściu na korytarz, jak twierdziła moja szwagierka, mowy nie było. Po pierwszej stacji miałam tego stania dosyć. Powiedziałam więc: „zostań tu z walizką, a ja idę sobie poszukać miejsca”. Zaraz za drzwiami powiedziałam głośno: „Proszę panów, jestem całkowicie ociemniała, nie mogę długo stać, ale może jest tu jakieś wolne miejsce? ” Zaraz mi odpowiedziano, że wolnych miejsc nie ma, ale wprowadzono mnie do zapchanego przedziału, gdzie w progu z całym tupetem wygłosiłam: „Panowie, ja nic nie widzę, proszę wskazać mi dokładnie wolne miejsce, bo mogę usiąść komuś na kolana; o ile 30 lat temu może byłoby to przyjęte bez protestu, to obecnie entuzjazmu by nie wzbudziło”. Słowa te przyjęto głośnym śmiechem i do samej Warszawy panowała ogólna wesoła rozmowa. Chłopcy wynieśli nam walizkę i odprowadzili do taksówki. Gdy ta ruszyła, zapytałam szwagierki: „Czy nadal uważasz, że nie mogę sama jeździć”. Na to ona ze łzami odrzekła: „Możesz, możesz".

Jeździłam więc do Katowic, do Wrocławia i do Poznania, skąd w 1952 roku pojechałam, również sama, do Jarogniewic. Poprzednio zadzwoniłam do zakładu, aby ktoś mnie oczekiwał na przystanku, bo wiedziałam, że autobus staje przed bramą. Gdy mnie wprowadzono do biura, kierownik mi powiedział: „Jest pani pierwszą pensjonariuszką, która przyjechała bez przewodnika, toteż wszyscy patrzyliśmy z okna, jak ta dzielna osoba wygląda”. W Jarogniewicach byłam rok. Trafiłam na bardzo niski poziom niewidomych. Było tam również kilku głuchoniewidomych. Gdy poznałam ich niedolę, wtedy myślałam, że jedno kalectwo można jeszcze jakoś znieść. Był tam także chłopiec dziewiętnastoletni, Wincenty Mierzejewski, który na skutek wybuchu małej bomby stracił oczy i obydwie ręce, które mu amputowano poniżej łokci. A był tak pogodnie poddany swemu losowi, że mi imponował. Ponieważ ja tam uczyłam brajla, uchodziłam za nauczycielkę. Przyszedł do mnie z prośbą, abym go uczyła pamięciowo wszystkiego, bo on nic nie umie. Mieszkał w czasie wojny w Łomżyńskiem, gdzie nie było szkoły, więc zna zaledwie litery i to nie wszystkie. Przez rok miałam z nim codziennie godzinę lekcji. Zaczęłam od alfabetu, sylab i tabliczki mnożenia. Był on tak zdolny i pamięć miał tak dobrą, że w lot wszystko chwytał. Nauczyłam go gramatyki, ortografii, historii, geografii, czterech działań arytmetycznych. Gdy po roku przeegzaminował go nauczyciel, orzekł, że umie tyle, co uczniowie szóstej klasy. Ponieważ mnie w tym czasie skierowano do domu rencistów do Pleszewa, postarałam się również mego ucznia wyrwać z Jarogniewic, gdzie nie miał żadnego towarzystwa ani zajęcia. Pojechałam w jego sprawie do Poznania, W województwie oblano mnie zimną wodą. Na Laski i Owińska był za stary, bo miał wtedy 20 lat, a zresztą chłopak bez oczu i rąk może tylko wegetować w Jarogniewicach. Ponieważ miałam pewne znajomości, wyprosiłam w czasie bytności w Poznaniu protezę amerykańską, ruchomą, na prawą rękę dla Wicka i tak zwaną kosmetyczną na lewą. Gdy miał po jakimś czasie z nimi przyjechać do Poznania, wszyscy go oczekiwali przed bramą, aby się przekonać, jak taka sztuczna ręka wygląda. Ja siedziałam niedaleko na ławce w parku i gdy autobus przyjechał, usłyszałam głos Wicka, który mówił: „Zaprowadźcie mnie najpierw do pani Niemiryczowej, bo nie podam nikomu ręki, dopóki jej nie uścisnę dłoni”. Gdy go do mnie przyprowadzono, zrobił to tak mocno, że aż mnie zabolało i popłakałam się, gdy mi powiedział: „To tylko Pani zawdzięczam te odrośnięte ręce”.

W tydzień potem pojechałam do Warszawy i poszłam w sprawie Wicka do ministerstwa. Z początku odsyłano mnie z jednego pokoju do drugiego, a proszę pamiętać, że był to rok 1953, i dopiero w czwartym pokoju trafiłam na doktora Hulka, o którym teraz są częste wzmianki w „Pochodni”, a który wtedy dopiero rozpoczynał pracę nad rehabilitacją inwalidów. Moim Wickiem bardzo się zainteresował, bo wcale o nim nie wiedział. Miał natomiast w ewidencji dwóch młodszych amputantów bez rąk, również ociemniałych, którzy byli jeszcze w szkołach, a dla których' w Laskach przygotowano specjalnie warsztat tkacki. Gdy się dowiedział, że Wicek ma ruchomą protezę i może nią władać, obiecał mi, że za dwa miesiące będzie w Laskach. Wicek pisywał do mnie radosne listy, że jest wśród młodych, że nauka dobrze mu idzie, a praca nie męczy.

Najbardziej radosny list zawierał zawiadomienie, że już zarabia tyle, iż nie jest nikomu ciężarem. Po jakimś czasie przerzucił się z tkactwa na wyroby metalowe i jako wykwalifikowany robotnik w tej branży został przeniesiony do spółdzielni w Lublinie. Po jakimś czasie otrzymałam zawiadomienie, że się ożenił i ma własne mieszkanie i że nigdy by do tego nie doszedł, gdybym mu ja nie dopomogła. Ten dzień był jednym z najjaśniejszych w otaczających mnie ciemnościach.

Tak się złożyło, że właśnie we wrześniowej „Pochodni” w kronice lubelskiej był krótki wywiad z Wincentym Mierzejewskim, który mówił, że pomimo pracy i życia rodzinnego ma jeszcze czas na naukę wierszy, które recytuje na wieczorkach świetlicowych.

Może się zbyt długo na temat W. Mierzejewskiego rozpisałam, ale jeżeli prace konkursowe mają pomóc w rehabilitacji, to chyba trudno o lepszy przykład jak pokonanie takiego strasznego kalectwa z pomocą również całkowicie ociemniałej, niemłodej już kobiety.

W domu rencisty w Pleszewie spędziłam 11 lat. Przez długi czas byłam jedyną ociemniałą pensjonariuszką wśród 250 osób. Pomimo to, po dwóch latach zostałam wybrana na przewodniczącą samorządu, który miał tam duże znaczenie. Funkcję tę sprawowałam przez pięć lat. W tym czasie był kiedyś zjazd kierowników takich zakładów z całej Polski w Warszawie. Po powrocie z owego zjazdu kierowniczka naszego domu powiedziała mi, że mogę być dumna, ponieważ kierownik wojewódzki powiedział na zebraniu, że w całym okręgu właśnie samorząd w Pleszewie najlepiej pracuje, chociaż jego przewodniczącą już od trzech lat jest kobieta całkowicie ociemniała.

Na akademiach wygłaszałam tam różne przemówienia, które zawsze sama sobie układałam, a także deklamowałam wiersze. Na te uroczystości przychodzili różni dygnitarze powiatowi, których często nie znałam. Na jakiejś lipcowej akademii deklamowałam wiersz Gałczyńskiego, który bardzo się wszystkim podobał. W parę godzin później (o siódmej wieczorem) wpada do mego pokoju, w którym na szczęście znajdowała się wtedy moja przewodniczka, jakiś jegomość, przedstawia się, że jest kierownikiem kulturalnym, że był na naszej akademii, że mnie słyszał i błaga, abym zaraz z nim jechała samochodem do koszar, gdzie odbywa się akademia miejska, i zadeklamowała ten wiersz Gałczyńskiego, gdyż takiej deklamacji jeszcze nie słyszał. Ja się wymawiam, że już za późno, że kierowniczka może być niezadowolona, że się muszę przebrać... Nic nie pomogło, musiałam jechać, sam mnie na scenie zaprezentował i to był mój wielki dzień. Gdy w 1956 roku wydano podręcznik do nauki języka esperanto, zaraz go sprowadziłam i z zapałem zaczęłam się uczyć. Potem, gdy wyszedł słownik, miałam już dostateczny zapas słów i namówiłam jedną widzącą pensjonariuszkę, aby się też nauczyła tego międzynarodowego języka i jako swoją przewodniczkę wzięłam ją w 1959 roku na zjazd esperantystów do Warszawy. Zawsze uważałam, że w dzisiejszych czasach świat musi mieć język międzynarodowy, miałam jednak pewne wątpliwości, czy esperanto będzie przez wszystkie narody dobrze wymawiane. Toteż szalałam z radości, gdy na pierwszym ogólnym zebraniu przemawiało 35 przedstawicieli różnych narodów i wszystkich dobrze rozumiałam, z Chińczykiem i Japończykiem włącznie. Najmniej wyraźnie mówili Belg i Holender, natomiast pięknie wygłosił główny referat Jugosłowianin, a dotąd mam w uszach donośne i dźwięczne zdanie Marokańczyka, które chyba wszyscy zrozumieją: Maroko, Vien, salutas.

Wszystkim młodszym ociemniałym radzę się uczyć tego łatwego języka, aby móc nawiązać kontakt z obcokrajowcami. Będąc w stolicy kupiłam podręczniki dla widzących i nauczyłam w Pleszewie 10 osób esperanta, co mi dało dużo zadowolenia.

Ostatnim moim osiągnięciem — dzięki wydrukowaniu przez „Pochodnię” referatu pani Wandy Szuman z Torunia — było wykorzystanie sposobu, w jaki ociemniali mogą pisać własnoręcznie do widzących. Było to bodaj cztery lata temu, gdy po 27-letniej przerwie mogłam sama, bez niczyjej pomocy napisać list do syna. Z początku oczywiście mnie to męczyło i popełniałam wiele błędów, ale trudności prędko pokonałam i list, który z początku pisałam godzinę, dziś zajmuje mi zaledwie połowę tego czasu. Bardzo bym radziła, aby nowo ociemniałych uczyć tego sposobu pisania jeszcze przed brajlem, bo możność własnoręcznego komunikowania się z rodziną da im najlepsze przeświadczenie o postępującej rehabilitacji.

Ja i moja rodzina.

E. M. ur. w 1939 r., zam. w woj. kieleckim, wykształcenie podstawowe i kurs przysposobienia zawodowego.

Całkowita utrata wzroku nastąpiła u mnie w tym okresie, w którym nie mogłem zdawać sobie w pełni sprawy z nieszczęścia, jakie mnie spotkało. Opieka i poświęcenie mych rodziców w celu ulżenia mi w kalectwie (które znacznie później oceniłem) spowodowały, że nie przypominam sobie okresów dogłębnego załamania psychicznego i negacji życia. Pełna poświęcenia i serca praca mego wychowawcy, profesora Józefa Buczkowskiego w Ośrodku Szkolenia Zawodowego w Bydgoszczy, jego wspaniały stosunek do mnie i wszystkich kolegów — oto dalsze przyczyny, dzięki którym w moim życiu nie wystąpiły okresy beznadziejności. Zawsze czułem się człowiekiem pełnowartościowym zarówno w rodzinie, jak i w społeczeństwie. Nie oznacza to oczywiście, że nie przeżywałem trudnych chwil. Jednakże pokonywanie trudności w nauce i w ogóle w życiu stało się mym celem, który, jak mi się wydaje, osiągnąłem.

Założenie własnej rodziny stanowiło zasadniczy zwrot w mym życiu, nowe obowiązki bowiem i nowe trudności związane ze zdobyciem mieszkania, opału, pracami gospodarskimi w domu wydawały się początkowo nie do pokonania.

Życie nie szczędziło mi wciąż nowych trudności. Harmonijne jednak i pełne zrozumienia postępowanie mej małżonki umożliwiło stopniowe ich przezwyciężenie. Odczuwam także, a wraz ze mną moja rodzina, życzliwy stosunek otoczenia. Pracując wraz z żoną w dużym stopniu usamodzielniliśmy się, toteż wychowanie trojga dzieci przychodzi nam stosunkowo łatwo.

Mój optymistyczny stosunek do wszystkiego, co mnie otacza, zdaje się być przyczyną mego dobrego samopoczucia. Ogólnie rzecz biorąc, jestem zadowolony z życia. Poczucie własnej wartości wynika, moim zdaniem, z dobrze spełnionych obowiązków w pracy zawodowej, społecznej i życiu rodzinnym. Pracę więc traktuję zawsze poważnie, a jej dobre wyniki sprawiają mi największą satysfakcję, szczególnie zaś wtedy, gdy praca moja bywa doceniana przez przełożonych i środowisko. Każde niepowodzenie wywołuje u mnie raczej chęć do pokonywania trudności niż skłonność do załamania. Praca w mym odczuciu jest zasadniczym łącznikiem z otaczającym mnie światem. Dłuższe przymusowe przerwy w pracy zaliczam do najtrudniejszych chwil w moim życiu. Zajmuję się zatem wszystkim, co jest dla mnie dostępne. Interesuje mnie polityka PZPR, której jestem członkiem, interesuje mnie działalność naszego związku i wszystko, co dzieje się w naszym zakładzie pracy. Uczestniczę w rozwiązywaniu wszystkich dostępnych mi spraw występujących w stosunkach międzyludzkich, a dotyczących zarówno zakładu pracy, jak i mego miejsca zamieszkania. Szczególnie jednak kieruję moje zainteresowania na sprawy kultury i oświaty w naszym zakładzie, pełniąc funkcję przewodniczącego komisji kulturalno-oświatowej. Istnieje przecież duże pole do działania w tym zakresie, szczególnie gdy w grę wchodzą sprawy ludzi łatwo popadających w depresję. Kierowanie uwagi i zainteresowań tych ludzi ku sprawom innym niż te, które niesie ze sobą szarzyzna życia, oto mój cel.

Wydaje mi się, że wyniki działalności kulturalno-oświatowej mogłyby być znacznie lepsze, gdyby można doprowadzić do uproszczeń w obowiązujących przepisach, które umożliwiłyby jak najlepsze wykorzystanie środków finansowych zgodnie z ludzkimi potrzebami. Dotyczy to nie tylko spraw kulturalno-oświatowych. Może się wydawać, że nie jest tematem konkursu zajmowanie się formalnymi sprawami zwiększenia zakresu działania i odpowiedzialności, jednakże większe niż dotychczas uprawnienia najniższych komórek organizacyjnych stanowią drogę do wyrobienia wśród nas poczucia rzeczywistej przydatności w społeczeństwie. Nic tak bowiem nie ogranicza samodzielności, jak świadomość, że nie stać nas na załatwienie naszych spraw i to tylko dlatego, że natura lub przypadek pozbawiły nas jednego z najważniejszych zmysłów.

Poczucie własnej wartości zależy od wielu czynników. Za najważniejszy z nich uważam pracę, dającą zadowolenie z jej wyników, które z kolei zależą od atmosfery, jaką potrafimy sami stworzyć, od zaangażowania ludzi odpowiedzialnych za kierowanie naszymi placówkami i wreszcie od środków będących w naszej dyspozycji. W związku z tym nasuwają się następujące uwagi:

Ażeby atmosfera, w jakiej żyjemy i jaką sami jesteśmy zdolni stworzyć, była jak najlepsza, niewidomi muszą być ludźmi światłymi, posiadającymi maksimum wiedzy ogólnej i fachowej. Muszą więc istnieć warunki (których stworzenie nie tylko od nas zależy) do tej nauki, do pracy i do uczestnictwa w życiu społecznym. Minimum, jakie każdy z nas winien posiadać, to wykształcenie podstawowe i opanowany jakiś dostępny zawód. Posiadanie tego zakresu wiedzy i umiejętności posługiwania się białą laską, pisania na maszynie czarnodrukowej oraz zdobycie innych umiejętności przez niewidomego uważam za rzecz konieczną. Informacje o aktach prawnych dotyczących naszego środowiska są także rzeczą niezbędną.

Zdaję sobie sprawę, że załatwienie wielu spraw przekracza nasze możliwości. Nasze państwo stworzyło nam warunki do pracy i normalnego życia. Dobrodziejstwa wynikające z takiego stanu prawnego mogą w dużej mierze nam służyć, ale pod warunkiem, że ludzie powołani do kierowania naszym środowiskiem będą pracownikami z prawdziwego zdarzenia. Winniśmy więc w pełni uczestniczyć w doborze tych ludzi. Dobrze jeżeli są wśród nich inwalidzi, którzy najlepiej umieją się wczuć w nasze położenie.

Bardzo ważna jest sytuacja ekonomiczna naszych placówek gospodarczych, poszczególnych organizacji społecznych oraz wszystkich inwalidów. Należałoby więc zabezpieczyć niewidomym w pewnych dziedzinach wyłączność produkcji, a także całkowite oraz nowoczesne wyposażenie i oprzyrządowanie stanowisk i warsztatów pracy. Gwarantować to będzie dobrą jakość naszej produkcji, zabezpieczy jej byt i zapewni właściwe wyniki ekonomiczne.

Z wynikami ekonomicznymi wiąże się ściśle wysokość naszych zarobków, a co za tym idzie — udogodnienia i ułatwienia w naszym życiu osobistym i rodzinnym. Posiadanie przez nas, inwalidów, poczucia przydatności społecznej, to uniwersalny klucz do rozwiązania wszystkich naszych spraw życiowych.

Bez ciemnych okularów

M. K. ur. w 1925 r., zam. w Zielonej Górze, wykształcenie wyższe.

Nikt nie jest w stanie przypomnieć sobie bólu, który przeżył. Chodzi mi o takie przypomnienie, w którym jeszcze raz z równą siłą przeżywamy jakieś wydarzenie. Szczęście to wielkie — gdyby tak nie było, to każde przypomnienie np. złamania ręki czy głębokiego zranienia mięśni ponownie odczuwalibyśmy boleśnie z tą samą siłą. Zdolność zapominania jest więc zbawienna. Nie wszystko jednak zapomina się całkowicie, a przede wszystkim nie zapomina się faktów i własnego stosunku do nich. Ten właśnie stosunek do autentycznego wydarzenia i wyciągnięcie z niego wniosków decyduje w dużej mierze o losach człowieka. Rzecz oczywista, nie zawsze stosunek do wydarzenia i wyciąganie wniosków jest trafne. Oceniamy siebie z reguły z pewną tolerancją lub przesadnym stawianiem siebie ponad wszystko. Taka postawa prowadzi do nieporozumień z otoczeniem. Najgorsze jednak jest to, że nie umiemy się do tego przyznać lub — jeszcze gorzej — nie umiemy tego dostrzec.

Niejednokrotnie zabieram się do pisania notatek z własnych przeżyć, lecz po ich odczytaniu dostrzegam pewne odchylenia od rzeczywistości. Do takich odchyleń prowadzi chyba wstydliwość. Dziś chcę się wyzwolić od niej, podać fakty takie, jakimi one były. Podam to jednak w suchej relacji, niemal ankietowej, gdyż szczegółowy, intymny opis krępuje mnie. Nie będzie tu więc jakby na żywo chwytanych myśli, przeżywanych w momentach tragicznych, będzie tylko ich lakoniczne stwierdzenie.

Przede wszystkim muszę zdradzić pewne cechy własnego charakteru, które przecież w dużej mierze decydują o postępowaniu. Byłem i pozostałem pogodny, optymistyczny i uparty. Nie ulegałem nigdy szalonym marzeniom, w wyniku czego optymizm mój był raczej realny, a nie naiwny. Oczywiście nie wyliczam wszystkich moich cech charakterologicznych, ale wymienione chyba najbardziej wpływały na moje postępowanie po utracie wzroku i rąk. W momencie gdy zostałem ciężko ranny, myślałem jedynie o nieznośnym bólu i pragnąłem jak najszybciej się go pozbyć, czekając na zbawienny zabieg lekarzy. Wierzyłem, że ból nie potrwa długo i ten optymizm uratował mnie od szoku, który w pierwszej fazie, fazie całkowitego osłabienia organizmu, mógłby skończyć się dla mnie tragicznie.

Najpierw dowiedziałem się, że nie mam rąk, co wywołało u mnie groźną refleksję: będę kaleką. Z początku ludzie będą mówili — była wojna, trudno, potem zapomną o jej okrucieństwach i zaczną prześmiewać kalekę. Dalej: nie będę mógł nic przy sobie zrobić — umyć się, ubrać. Nie tylko trudna sytuacja życiowa, ale kłopot ze mną i niemożność jakiegokolwiek intymnego życia. Proszenie, błaganie, by ktoś pomógł człowiekowi, będzie towarzyszyć mi przez całe życie. Mój wrodzony optymizm podpowiada mi różne możliwości. Może wynajdzie ktoś dobre protezy, może uszyje się jakąś odzież, która będzie łatwa w obsłudze kikutami i — wreszcie — może nauczę się coś takiego robić, że bez rąk będę mógł pracować.

W trzy tygodnie od wybuchu miny dowiaduję się, że utraciłem również wzrok. Nie umiałem sobie wyobrazić życia po ślepemu, nie widziałem więc jego sensu. Żyć jedynie dla cierpienia i poprzez nie dążyć do... właśnie — do czego?

Optymizm mój, który pozwalał mi być pogodnym nawet w szpitalnym łóżku, prysnął jak delikatna bańka mydlana, a jego miejsce zajęła ciemna czeluść, która nieodwracalnie ciągnęła moje myśli ku własnemu unicestwieniu. Powrócić do zdrowia na tyle, by móc chodzić i potem przerwać nikomu niepotrzebne istnienie. Przemyślałem sobie przede wszystkim sposób odebrania sobie życia, który byłby niezawodny. Ten genialny pomysł oczywiście ukrywałem przed wszystkimi, zresztą w ogóle nie zdradzałem się moimi planami samobójczymi.

Nie zdradzałem się, ponieważ wynaleziony i nie ujawniony pomysł uspokoił mnie — byłem go pewien, a więc i pewien siebie. Ten spokój przywrócił mi pogodę ducha, choć zafałszowaną. Nawet jednak ten fałsz okazał się zbawienny: świadomość, że mam sposób odebrania sobie życia, pozwalała mi spokojnie czekać na dogodny moment. Skoro mogę termin oddalać, to mogę coś planować, na coś czekać, tylko... na co?

Głównie czekałem na rodziców, na ich przyjazd do Polski. Wiedziałem, że są takimi rodzicami, którzy nie wzgardzą synem z powodu jego kalectwa. W szpitalu ponadto podsycano we mnie nadzieję na uratowanie choć w części wzroku. Pragnienie dotarcia do dobrego okulisty było najsilniejszym pragnieniem, jakie dotychczas w swoim życiu kiedykolwiek odczuwałem. Pragnienie to przywracało pewną nadzieję, a zatem i pewną dozę optymizmu.

Stopniowy powrót do zdrowia często ten optymizm niweczył. Samodzielne poruszanie się po szpitalu w całej jaskrawości uwidoczniało moją nieporadność, moje okropne okaleczenie. Zacząłem spotykać się z pacjentami nie tylko z mojej sali, ale i z innych; kultura tych pacjentów była różna, stąd moje bardzo przykre odczucie kalectwa. Stopniowo uświadamiałem sobie, że nie tylko znajduję się w trudnej fizycznej sytuacji, ale że pod względem estetycznym mój wygląd jest w stanie opłakanym. Koledzy z jednostki, którzy mnie odwiedzali, gdy byłem jeszcze w łóżku, rozmawiali ze mną normalnie; później w głosie ich wyczuwało się zdenerwowanie, lęk przed podejmowaniem takich czy innych tematów, wreszcie czułem wyraźnie, że niechętnie patrzą na mnie, głos ich zawsze dochodził mnie gdzieś z boku. Jednego podchwytliwie spytałem, czy nie zabrałby mnie ze szpitala do siebie do domu, tym bardziej, że zajęliśmy w mieście wspólne mieszkanie. Plątał się w rozmowie tak, jakby był co najmniej człowiekiem upośledzonym, a później już się nigdy u mnie nie zjawił, bo rzekomo wyjechał z Wrocławia służbowo.

Coraz gorzej czułem się podczas wizyt kolegów. Później zacząłem się źle czuć wśród pacjentów, ponieważ jeden z nich — stary inwalida bez nogi — zaproponował mi wspólne żebractwo. Wreszcie szpital uznał mnie za wyleczonego i chciano mnie skierować do jakiegoś domu starców. Moja psychika balansowała na granicy wytrzymałości. Coraz ostrzej odczuwałem, że jestem tylko złomem ludzkim. Skoro człowiek nie może sam decydować o sobie i musi liczyć na czyjąś łaskę i niełaskę, może zatracić nawet własny charakter. Ponieważ trzeba naginać się do tych, którzy „łaskawie” człowiekiem się zajmą. Jeżeli nie przyjadą rodzice, to co? Muszę się zgodzić na ten dom starców lub przyjąć propozycję starego, zapijaczonego żebraka. Opanowywało mnie coraz silniejsze zniecierpliwienie i nerwowość. Nie umiałem skupić uwagi i słuchać innych. Przestawałem się śmiać z kawałów. A przecież, leżąc jeszcze w łóżku, należałem do tych, którzy najwięcej się śmieją, żartują. Nie byłem sam na tej sali jako niewidomy — był jeszcze jeden były frontowiec. Uważał, że należy mu się dużo od życia, od państwa. Gdy żądał, a odmówiono raz i drugi, wpadł w furię, w ordynarny sposób zwymyślał lekarzy, pielęgniarki, cisnął kubkiem w sanitariusza, kalecząc mu twarz. Ociemniałego żołnierza, do którego dotychczas odnoszono się z szacunkiem, natychmiast zwolniono ze szpitala i siłą zawieziono do jakiegoś przytułku. Wydarzenie to wstrząsnęło mną. Wiedziałem, że muszę być pokorniejszy i kulturalniejszy. I nie tylko dlatego, że nie byłem żołnierzem, lecz funkcjonariuszem Straży Ochrony Obiektów, ale dlatego, że muszę zachować swoją godność człowieka, jeśli chcę, by ludzie mi pomagali. Spełniłem swój obowiązek służbowy, gdy w dniu 5. 10. 1945 r. broniłem portu rzecznego we Wrocławiu podczas napadu na niego przez ukrywających się jeszcze hitlerowców. Jestem okaleczony, ale nie wolno mi mieć wygórowanych pretensji. Jeżeli nie poddam się całkowicie rozpaczy i nie ulegnę takiemu samemu stanowi, jak mój towarzysz niedoli, może jednak będę umiał dobierać sobie ludzi do pomocy. Może nie będę musiał czekać na łaskę żebraka.

Pod koniec lutego 1946 roku odnaleźli mnie rodzice i przyjechał po mnie do szpitala ojciec. Marzyłem o powrocie do rodziny i jednocześnie bałem się długoletnich wspólnych cierpień. Nie było mowy, by ojciec chciał mnie zostawić lub oddać gdziekolwiek. W nowym gospodarstwie na ziemiach odzyskanych mieszkały matka i siostra. Wiedziałem z różnych opowiadań, że niektóre rodziny nie chcą przyjmować do domu kalek, a jeśli nawet — przymuszone — przyjmą, pogardzają takimi, obwiniają, wstydzą się, pragną jego śmierci, głodzą. Jednak wkrótce przekonałem się, że nikt w domu mną nie pogardza, nie potępia, nie uskarża się na ciężki los. To nie znaczy, że było wesoło — słyszałem pochlipywanie matki, coraz smutniejszy głos ojca, nie słyszałem, by siostra w domu śpiewała. Było tak z początku. Później nie tylko ja broniłem się przed depresją, ale rodzina również. Rodzina się broniła, ponieważ sąsiedzi do tego zmuszali przez ciągłe biadolenie. Schodzili się popatrzeć jak na widowisko.

Wszyscy robiliśmy największe wysiłki, by nie dopuścić do rozmów na mój temat. Wyszukiwaliśmy anegdoty, szukaliśmy tematów dotyczących różnych odległych spraw, wreszcie ojciec zaczął czytać książki i każdy, kto przychodził, musiał milczeć. Jeśli go interesowało, słuchał z nami, a jak nie, zniechęcony odchodził.

Nie zaniedbywano mojego leczenia. Jeździłem z ojcem do okulisty, bo przecież z tym wiązały się nasze największe nadzieje. Lecz po każdym nowym przebadaniu coraz silniej utwierdzałem się w przekonaniu, że moje inwalidztwo wzrokowe jest nieodwracalne. Nie pogardziłem nawet znachorami, choć uważałem ich za zwykłych mistyfikatorów. Okuliści poprawili jedynie mój wygląd pod względem estetycznym. Było to bardzo ważne. Przecież nie chciałem nosić czarnych okularów, bo nie chciałem uchodzić za niewidomego. Wyrównane operacyjnie powieki, wprawiona proteza, uregulowanie ruchu gałki ocznej nadało już mojej twarzy taki wygląd, że często brano mnie za widzącego. Oczywiście wtedy tylko, gdy siedziałem w jednym miejscu. Ułatwiało to nawiązywanie kontaktów z ludźmi, bo rozmówców nie raziło zbyt jaskrawo moje kalectwo.

Jednak nie ma sposobu, by ukryć inwalidztwo, a kilkuletnia bezczynność działała coraz bardziej przygnębiająco. Zacząłem unikać kontaktów z ludźmi. Chowałem się w osobnym pokoju, gdy przychodzili goście. Kiedy nauczyłem się samodzielnie chodzić do pobliskiego parku, chodziłem wyłącznie po takiej dróżce, gdzie nie można było spotkać żadnego przechodnia.

Okrutne również stawały się sny, podczas których widziałem, chodziłem, całowałem. Przebudzenie było koszmarne. Powrót ze snu do rzeczywistości zawsze (w pierwszych latach) był bolesny. Nie mogę spojrzeć w okno, sięgnąć ręką. Młody organizm wymagał też zbliżeń seksualnych, o czym nie można było nawet głośno zażartować, bo przecież we wsi liczy się tylko zdrowy mężczyzna. Jak pokonywać cierpienia, jak zwalczać żądzę? Jak uwolnić się od obciążeń psychicznych na tym punkcie? Czułem, że coraz bardziej dziwaczeję. Zacząłem stosować różne ćwiczenia gimnastyczne i umysłowe. Powtarzałem do znudzenia wiersze. Nocą, gdy spałem w osobnym pokoju, gimnastykowałem się aż do wyczerpania. Wreszcie zacząłem układać wiersze. Tak była tym pochłonięta moja myśl, że uwalniałem się od zmysłowej udręki. Dyktowałem ojcu te wiersze, które nie miały żadnej wartości literackiej, ale wspólnie cieszyliśmy się tym, bo zacząłem jakby funkcjonować. Może to był pierwszy przełom.

Kupione radio wypełniało moje długie, samotne dni, wiązało myśl, jednocześnie przyciągało sąsiadów — głównie młodzież. Z radia dowiaduję się o istnieniu Polskiego Związku Niewidomych. Próbuję nawiązać z nim kontakt, dowiaduję się, że moi współtowarzysze niedoli pracują, uczą się. Chcę pójść w ich ślady. Piszę, jeżdżę, odwiedzam zakłady i zarządy. Na razie bez skutku.

Przeraża mnie pierwsze zetknięcie z niewidomymi. Miałem to nieszczęście zetknąć się z malkontentami, ludźmi obciążonymi podejrzliwością. Mówili mi o wykorzystywaniu ich przez ludzi widzących, narzekali, że związek nie zapewnia im należytej opieki, że nie przysyła do domu pielęgniarek, że nie daje wreszcie zapomóg, paczek, bo to, co się otrzymuje, nie wystarcza. Nie umiałem nawiązywać kontaktu z niewidomymi. Nie rozumiałem, że trzeba nawoływać, pochrząkiwać; wzajemne delikatne dotykanie raziło mnie i śmieszyło. Najbardziej przeraził mnie fakt, że nie mogę korzystać z pisma punktowego. Myślałem, że to są zwykłe litery, tylko duże i wypukłe, tymczasem to jakieś chropawe punkciki, których nie można niczym wyczuć. Ojciec jednak był bardziej przytomny ode mnie. Jako stary, doświadczony działacz różnych organizacji, uważnie słuchał przemówień naszych aktywistów, a potem do nich dochodził, rozmawiał i mnie wciągał do tej rozmowy. Wiedział, że jestem z usposobienia pogodny i uparty, więc warto rozbudzić we mnie jakąś nadzieję.

Wyjeżdża ze mną z dalekiej Zielonej Góry aż do Lasek k/Warszawy. Tam niewidomi uczą się zawodu, m. in. tkactwa, a ja przecież trochę się na tym znałem. Dyrektor Ruszczyc kieruje mnie do protezowni, by zrobiono mi jakiś uchwyt i później sadza za zmechanizowany warsztat. Dwa tygodnie siedzę z ojcem w Laskach na własny koszt. Męczę się, pocę, bolą mnie plecy, ramiona, ale wreszcie opanowałem wszystkie ruchy i powoli zaczynam robić zwykły chodniczek. Daleko jeszcze do robienia jakichkolwiek płócien czy innych materiałów odzieżowych, ale jednak robię. Radość i niepokój.

Pozostać w Laskach sam nie bardzo mogę, do domu warsztatu też wziąć nie można. Wiem dobrze, że wciąż musi ktoś z widzących nadzorować — opłaca się to tylko wtedy, kiedy kilku takich jak ja pracuje. Natomiast gdybym sam pracował, musiałby ojciec przy mnie siedzieć, w wypadku gdybym taki warsztat dostał do domu. Nie warta była skórka wyprawki. Kontynuować więc tej nauki nie było sensu, chyba że powstałby oddział spółdzielni, w której pracowałoby więcej niewidomych bez obu rąk. Z taką ideą zacząłem nosić się. Najważniejsze, że mogłem już do związku pisać o jakichś swoich próbach i osiągnięciach. Pisanie to jednak wciąż nie przynosiło konkretnych rozwiązań.

Początkowo należałem do okręgu wrocławskiego, później przeniesiono moje akta do okręgu poznańskiego. Był to już rok 1953, czyli ósmy rok mojego inwalidztwa. Nowy okręg, a więc znów mogę do nowych ludzi pisać o swoich żalach i swoich pragnieniach. Pochwalono mnie, że chcę się uczyć i pracować, poproszono o szczegóły z mojego życia. Dostałem jeden list od kolegów niewidomych, a drugi od osoby widzącej. Tą osobą widzącą była działaczka społeczna, która interesowała się życiem kulturalnym niewidomych. Zachęciła mnie do zapisania się do amatorskiego zespołu recytatorskiego na tzw. honorowego członka zespołu artystycznego. Mieszkam za daleko od Poznania, więc nie mogę codziennie spotykać się na próbach, ale gdy się nauczę na pamięć wierszy, mogę przyjechać do Poznania, gdzie będę przesłuchany, poinstruowany, a potem wraz z innymi niewidomymi wezmę udział w występach artystycznych.

Ojciec uczył mnie wierszy. Uważał, że warto, bym się włączył do pracy społecznej. List od osoby widzącej zawierał jeszcze jedną propozycję, radę i zachętę uczenia się alfabetu brajlowskiego. Został nawet taki alfabet mi przysłany, a wraz z nim informacja i pouczająca instrukcja. W liście było twierdzenie: niewidomi mogą opanować brajla nawet wówczas, gdy nie mają rąk. Trzeba tylko popracować nad sobą. List był serdeczny, miły, bez cienia naiwnych, nierealnych obietnic, co wywołało u mnie optymizm i ufność.

Nie był to jedyny list. Przychodziły wciąż następne z dalszymi pouczeniami, dotyczącymi systemu uczenia się brajla. Na każdym z nich widniał podpis: Halina Lubicz-Kirszke. Nie wiedziałem, kim jest ta osoba, ale jej poważne rady, szczera zachęta przywróciła mi jakąś nadzieję i większą ufność w ludzi. Zacząłem więc mocno i wytrwale pracować nad alfabetem. Uczyłem się najpierw na pamięć ilości punktów każdej litery, zapamiętywałem układ, a następnie pracowałem nad wyrobieniem wrażliwości dotyku. Po wielu trudach w górnej wardze zmysł dotyku został tak wypracowany, że powoli wyczuwałem małe punkciki na szarym papierze. Później, stopniowo przyszedł czas na odczytanie pojedynczych wyrazów.

Ojciec znacznie szybciej ode mnie opanował to pismo wzrokiem, lecz udawał, że tak jak ja męczy się z rozszyfrowaniem, a nawet twierdził, że ja lepiej wyczuwam litery niż on. Oznaczało to, że trudności moje są obiektywne. Siedziałem przecież trzeci miesiąc nad tymi kartkami i mogłem się zniechęcić, załamać. Zresztą najchętniej siedziałem nocą, gdy nikt nie podglądał, jak się męczę nad tymi hieroglifami. Listy od pani Lubicz wciąż zachęcały mnie do wytrwałej pracy. Wreszcie przyszedł dzień, w którym poprosiłem o parę napisanych zdań. Otrzymałem więc list napisany brajlem — pierwszy list od ośmiu lat mojego inwalidztwa, który był przeznaczony do przeczytania przeze mnie. Niewiele było tam treści, bo zaledwie jeden arkusz papieru brajlowskiego, ponadto wypełniony pismem rozstrzelonym. Ojciec ułożył mi ten list na stole. Poczekałem, aż wyjdzie z pokoju i zabrałem się do czytania. Drżenie, niepokój, jak przed bardzo ważną, poufną rozmową z najbliższą osobą. Rozmowa ta rozpoczęła się o godzinie jedenastej, a zakończyła kilka minut po godzinie szesnastej. Jeden krótki list, a tyle godzin, tyle męki. Pot spływał z czoła, bolała warga, piekła, drętwiała. Plecy od niewygodnej pozycji zesztywniały.

Starałem się zapamiętać każde słowo, przechwycić każdą myśl: „Cieszę się — Kolego, że mogę do Was pisać. Serdecznie gratuluję... Życzę... Tu nasi koledzy mówią, że z Pana „byczy chłop”. Jestem dumna, jednocześnie przesyłam opowiadanie Henryka Sienkiewicza „Latarnik”. W najbliższym czasie odwiedzę Pana wraz z koleżankami... Serdeczne i gorące pozdrowienia — Halina Lubicz”- Wstałem od stołu znad listu i zachwiałem się ze zmęczenia. Prawie pijany z radości wszedłem do kuchni. Tam w milczeniu matka z ojcem czekali. Nie wiem, czy podglądali przez okno, czy nie, w czasie mojego, czytania. Może bali się, że tam nad stołem rozpływają się wszystkie moje nadzieje, że nie mogę się przebić przez gąszcz punktów, że stanowią one dla mnie nie do przebycia dżunglę czy stromą skałę, na którą nie dostał się jeszcze żaden alpinista. Może nie wytrzymam, spadnę w przepaść i już się nie podniosę?

Zacząłem rodzicom powoli mówić treść listu, aż głos mi się załamał, a jednocześnie wyczułem silną zmianę w głosie ojca i usłyszałem, jak matka pociąga nosem. Wszystkich nas objęło jedno wzruszenie. Nie mogliśmy mówić i jedliśmy w milczeniu spóźniony obiad, pierwszy mój zapracowany obiad. Radość moja płynęła z faktu przełamania tej pierwszej bariery, dzielącej mnie od świata. Jednak była to bardzo maleńka bariera, która dawała zaledwie możliwość pokonania najmniejszych przeszkód. Przecież czytanie aż pięć godzin jednego listu to wysiłek nadludzki, a w sumie tak mało efektywny. Chciałem przecież umieć czytać głównie po to, aby móc się dokształcać, czytać beletrystykę oraz podręczniki szkolne.

Zdawałem sobie sprawę z tego, że praca fizyczna jest dla mnie prawie niemożliwa, a gdybym posiadał przynajmniej średnie wykształcenie, może mógłbym coś robić w szeregach naszej organizacji.

Na drugi dzień po otrzymaniu listu przyszedł zapowiedziany „Latarnik”. Znałem tę nowelę z radia prawie na pamięć, ale zabrałem się do czytania, bo chciałem osobiście przeżyć to jeszcze raz, a ponadto sprawdzić moje umiejętności czytelnicze. Od rana do późnego wieczora dzień w dzień czytałem i dopiero po dwóch tygodniach rozszyfrowałem ostatnie słowo. Wargę miałem opuchniętą, naskórek zdarty, a plecy tak niesamowicie bolały, jakbym był ciężko przeziębiony. Zawołano „babkę”, która umiała stawiać bańki, obłożono mi nimi plecy, choć nie byłem przeziębiony.

Ojciec zrobił mi szybko pulpit i tak go skonstruował, by leżąca na nim brajlowska książka miała właściwy kąt nachylenia do warg oraz by można było całość podciągać w górę tak, by zawsze wiersz czytany znajdował się na poziomie warg. We mnie jednak nadzieje słabły, prosiłem panią Lubicz, by nie przysyłała następnych książek, bo to nie ma sensu, ale w odpowiedzi otrzymałem drugą, dość wesołą pozycję, mianowicie „Szatana z siódmej klasy” Kornela Makuszyńskiego. Tę pozycję czytałem ponad dwa miesiące. Jednocześnie przychodziły listy brajlowskie od pani Lubicz i kolegów, listy z wyrazami uznania i serdecznej zachęty. Wreszcie nadeszła elektryzująca mnie wiadomość, że wkrótce poznamy się osobiście.

Był styczeń 1954 roku, gdy powitałem na dworcu delegację okręgu poznańskiego w osobach pani Lubicz i kol. Sabiny Szymańskiej. Poruszenie we wsi, w domu nastrój świąteczny. Nie znaliśmy się wzajemnie, ale nie wyczuwało się żadnej obcości. Miłe panie zachowały się tak, jakby nas znały od lat, jakby należały do naszej rodziny. Sabinka pięknie śpiewała, pani Lubicz czytała różne wiersze i opowiadała anegdoty o niewidomych. Przepytano również i mnie z mojej znajomości brajla; wreszcie musiałem wyrecytować wiersze przesłane mi przedtem do nauczenia się. W głowie dudniło. Jednak, gdy dowiedziałem się, co niewidomi robią, znów zwątpiłem, czy będę choć trochę w życiu przydatny. Zacząłem narzekać na swoje kalectwo. Pani Lubicz jednak natychmiast powiedziała: „Każdy z nas jest kaleką, tylko tego nie widać, bo to jest kalectwo ducha, a ono jest gorsze od kalectwa ciała”. Mówiła, że należy właśnie pokonać to wewnętrzne kalectwo i gdy się to uda, to zewnętrznego człowiek nie odczuwa, jest tylko trochę z nim niewygodnie, ale czyjeś życzliwe ręce i oczy trochę pomogą i nawet ta niewygoda przestanie ciążyć.

Wizyta podbudowała mnie wewnętrznie. Teraz kontakt z ludźmi stał się prawdziwy, niezafałszowany. Wprawdzie niczego mi nie obiecano, nie umiano wskazać, co będę w stanie robić, by pracować zarobkowo, jednak przywrócono mi ochotę do dalszego czytania. Ponadto zaproszono do Poznania na koncert urządzany przez niewidomych. Żeby jednak do mego przyjazdu doszło, pani Lubicz porozumiała się z moją siostrą i ją zaprosiła do swego domu.

W miesiąc potem udałem się z siostrą do Poznania, by złożyć wizytę pani Lubicz. Zaraz po przyjeździe zaprowadziła mnie do okręgu, zapoznała z przewodniczącym i aktywem, następnie wzięła ze sobą na próbę zespołu artystycznego. Najpierw śpiewał tercet, potem była próba recytatorów, wreszcie ja musiałem powiedzieć swój wiersz. Czułem się jak w prawdziwej rodzinie. Nie odczuwałem już kalectwa i nie wstydziłem się ciemnych okularów. Następnego dnia wraz ze swoimi kolegami poszedłem na scenę — po raz pierwszy w swoim życiu recytowałem przed audytorium. Wielka sala Izby Rzemieślniczej wypełniona po brzegi, głównie przez ludzi widzących. Ja na scenie przed nimi. Nogi się uginają, w uszach szumi, lecz mówię, mówię coraz żarliwiej, jakbym chciał cały żar swego serca przelać na wszystkich, serca, które przez tyle lat kurczyło się z bólu, a teraz bije w rytmie pięknej poezji. Oklaski, jak potężny szum łopocących skrzydeł. Koledzy za kulisami ściskają mnie, gratulują. Boję się, że to wszystko na wyrost, nie wierzę, bym mówił dobrze, pięknie. Wszyscy teraz zachęcają do dalszej współpracy. Mówią, że mógłbym przecież na wsi założyć zespół amatorski, bo tam młodzież się nudzi i nikt nie chce jej pomóc. Praca społeczna przecież jest piękna. Pani Lubicz obiecuje przysłać odpowiednie materiały. Zobowiązuję się do tej pracy. Przed wyjazdem z Poznania podyktowałem jeszcze pani Lubicz list do „Pochodni”, w którym opisałem, jak nauczyłem się czytać brajla. Był to mój pierwszy artykuł zamieszczony na tych łamach w numerze majowym pt. „List, który wzbudził w nas wiarę w człowieka”. Tytuł ten nadała redakcja.

Później, ile razy przyjeżdżałem do Poznania, pani Lubicz dopingowała mnie do napisania artykułu do „Pochodni”. Dużo przy tym pomagała pod względem stylistycznym, była cierpliwa, godzinami siedziała przy maszynie, zanim wymyślę jakieś zdanie. Stałem się w ten sposób korespondentem „Pochodni”. Pilnie czytywałem to pismo, w nim znajdowałem prawdę o życiu naszych kolegów. Nasuwało mi się coraz więcej tematów do pisania, więc na wsi siadywałem z ojcem wieczorami i dyktowałem coraz to nowe artykuły. A pisałem o wszystkim, co wydawało mi się ważne, drogie i bliskie sercu.

Wreszcie przy pomocy ojca, matki, a także siostry organizuję amatorski zespół na wsi. Idzie to z oporem, ale czuję coraz większą wartość swojej osoby. Pani Lubicz zrobiła mi jeszcze jedną niespodziankę, bo w sierpniu tegoż roku wzięła mnie na obóz sportowo-rehabilitacyjny, który odbywał się w Szarczu. Spotkałem się tu z dużą grupą młodzieży niewidomej, która zjechała ze wszystkich stron kraju. Wszyscy prawie byli uczniami szkół średnich, a niektórzy nawet studentami. Ich marzenia są realizowane, a moje — czy kiedykolwiek będą? Wszyscy mówią o swoich osiągnięciach zawodowych i społecznych. Dobrze znają problemy Polskiego Związku Niewidomych. A ja jestem taki „mały”, taki jeszcze nieżyciowy. Życie moje jak gdyby stało od kilku lat w miejscu. Czy się dźwignę?

Ten i ów podziwiał, że opanowałem wargą brajla, ale na tym mój sukces się zamyka. Nie mogę w pełni nawet tutaj włączyć się do zajęć sportowych, brak rąk to uniemożliwia. Wszyscy w grupach wychodzą na zajęcia, a ja zostaję sam i robi mi się smutno. Czujne oczy pani Lubicz to dostrzegają, prowadzi mnie wraz z innymi nad jezioro lub na boisko. Każe się przysłuchiwać, potem prosi, bym pisał kronikę obozową. Wieczorem, gdy już wszyscy idą spać, siedzę w biurze i dyktuję. Jeżeli uda mi się napisać coś ciekawego, pani Lubicz z humorem odczytuje to na apelu. Wszyscy się śmieją, koledzy zaczynają interesować się tym, przynoszą anegdoty, proszą, bym to umieścił w „kronice”. A redaktor z Warszawy zachęca mnie do pisania obszerniejszych artykułów z obozu do „Pochodni”. Coraz silniej nurtuje mnie myśl, że nie tylko fizyczna praca, ale i inna może dać człowiekowi zadowolenie. Pod koniec obozu jestem coraz bardziej pogodny, coraz więcej mam nadziei, że teraz przy pomocy życzliwych ludzi wyrwę się ze swojej inercji.

Na obóz przyjechał literat Eugeniusz Paukszta. Pisał swą powieść o nas pt. „Noc jak dzień”. Pierwszy raz w życiu rozmawiałem z żywym pisarzem. Byłem wzruszony. Dużo wypytywał o mnie. Potem spotkał się z przedstawicielem Zarządu Głównego PZN i Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, którzy hospitowali nasz obóz. Nie byłem przy tym, ale pani Lubicz po tym spotkaniu była podniecona i mówiła: „Ciesz się, Michałku, może coś uda się dla ciebie zrobić dobrego”.

Wracałem z obozu pełen rozmaitych myśli. Wróciłem opalony, bo tam nie wstydziłem się ściągać z siebie koszuli. Nauczyłem się nawet pływać na jeziorze. Wielkie to było przeżycie, bo przecież wyrosłem nad rzeką, ale na skutek inwalidztwa musiałem rozstać się z żywiołem wodnym. Tęskniłem bardzo do tych chwil z obozu, do przyjaciół, z którymi czułem się dobrze, bez uczucia nieprzydatności.

Pani Lubicz tylko społecznie współpracuje z naszym związkiem, a zawodowo, jako aktorka, pracuje w teatrze. Wiadomo, że aktorzy często zmieniają teatr, więc to samo zrobiła i ona; z Poznania przeniosła się do Państwowego Teatru Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze. W teatrze tym zaczęła pracę od 1 grudnia 1954 roku. Dzieliło nas zaledwie 25 kilometrów. Teraz powiedziała do mnie: musi ruszyć amatorski zespół na wsi; ja ci w tym pomogę. Młodzież bogaczowska miała okazję korzystać z uwag reżyserskich prawdziwej aktorki i choć świetlicy nie mieliśmy, prawie co miesiąc wystawialiśmy jakiś montaż albo całą sztukę. Moim zadaniem było uczyć interpretacji tekstu, tworzyć właściwe typy, charaktery, a pani Lubicz tylko ustawiała sytuację na scenie. Uczyła też charakteryzacji, ułatwiała wypożyczenie kostiumów z teatru. Nie tylko młodzież, ale i dorośli żyli naszym teatrem, a ja w tym wszystkim byłem najważniejszy. Wreszcie w ogólnopolskim konkursie amatorskim pionu wiejskiego w Białymstoku nasz zespół bogaczowski zajął drugie miejsce. Wystawiliśmy tam sztukę Michała Rusinka „Prawi dziedzice”.

Był to czerwiec 1955 roku. Młodzież zabrała mnie ze sobą na ten konkurs jako kierownika zespołu. Tam ze sceny teatralnej musiałem wygłosić kilka zdań o naszym zespole. Wyprowadzono mnie w ciemnych okularach. Nie wstydziłem się ich, bo już wtedy czułem, że one nie przesłaniają człowieka. Okres, w którym wstydziłem się czarnych okularów, minął bezpowrotnie, minął, bo co z tego, że ich wtedy nie nosiłem, ale czułem się niepotrzebny, z całą ostrością wychodziło ze mnie wówczas kalectwo.

Konferencja na obozie pani Lubicz z panem Pauksztą i z przedstawicielem ministerstwa, której treści nie znałem, nareszcie nabrała realnych kształtów. Były to plany dalszego kształcenia mnie, umieszczenia w szkole średniej. Niezbędne było do tego uzyskanie stypendium. Pod koniec sierpnia 1955 roku wezwano mnie do ZG PZN. Pojechałem tam z panią Lubicz. Teraz konferencja odbyła się w mojej obecności. Wzięli w niej udział tacy ludzie, jak dr Włodzimierz Dolański, dr Aleksander Hulek, dr Maria Grzegorzewska, kol. Stanisław Żemis i prezes Zarządu Głównego — major Leon Wrzosek. Właściwie egzaminowano mnie. Wreszcie poinformowano, że Rada Ministrów przyznaje mi stypendium. Chodziło jedynie o wysokość. Ktoś powiedział, że trzeba na to przynajmniej 2 000 złotych. Przedstawiciele Rady Ministrów nie oponowali, natomiast prezes Zarządu Głównego — L. Wrzosek, sprzeciwił się: „Nie wolno stworzyć mu cieplarnianych warunków, wystarczy 600 złotych”. Zadrżałem — nadzieje już prawie prysły. Przecież muszę przenieść się do miasta, na wsi nie ma liceum, a więc musi się ktoś mną opiekować, a za to trzeba płacić. Jeden z członków konferencji powiedział, że zamieszkam w Warszawie w Domu Rencisty, może z jakimś młodym inwalidą, który na pewno się mną zajmie.

Widziałem, jak się coraz silniej piętrzą trudności. Wreszcie pani Halina Lubicz zabrała głos. Mówiła długo, sugestywnie, przekonująco: „Musi go ktoś odprowadzać do szkoły, białej laski nie może używać. Brajla zna, ale pisać sam nie może, więc ktoś musi mu sporządzać notatki. Musi też z kimś w domu przygotowywać się do lekcji”. Wreszcie zadeklarowała się, że zabierze mnie do swojego domu w Poznaniu, gdzie jej matka zapewni mi stałą opiekę.

Argumenty były przekonujące, przyznano mi miesięczne stypendium w wysokości 1200 zł. Wyszedłem po tej konferencji prawie nieprzytomny. Cieszyłem się i bałem nowego losu. Czy dam radę? Przecież ze wsi w okresie międzywojennym mało kto uczył się w gimnazjum. O szkole tego typu krążył niemal mit, a ja teraz mam znaleźć się w jej murach?

Po szesnastoletniej przerwie znów znalazłem się na ławie szkolnej. Z oporami przyjęto mnie do Państwowego Liceum Ogólnokształcącego dla Pracujących im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Trzeba było nadrabiać nie tylko zaległości, ale bieżący materiał tak opanować, by móc w każdej chwili gładko i sprawnie odpowiadać profesorom. Wkrótce przekonałem się, że nawet dobre opanowanie materiału nie wystarcza. Każdy widzący człowiek chodzi do kina, teatru, czyta dużo gazet, a nawet oglądając wystawy sklepowe uczy się czegoś nowego. Ja, jeśli nie będę śledził wszystkich wydarzeń na bieżąco, pozostanę w tyle. Pracuję więc nad sobą wszystkimi metodami. Wakacje wykorzystuję na czytanie, czytanie, czytanie. Chodzę z panią Lubicz i kolegami do teatru, kina. Muszę wiedzieć o wszystkim, co aktualnie dzieje się w kraju, i chcę wiedzieć więcej o każdym przedmiocie, niż podają to na lekcjach i można wyczytać w szkolnych podręcznikach. Jeżeli nie zdobędę przewagi nad kolegami szkolnymi, to ten i ów może sądzić, że traktowany jestem ulgowo i uzyskuję tzw. stopnie państwowe. Najtrudniej było z przedmiotami ścisłymi, do których nie było pomocy naukowych dostosowanych do moich warunków. I znów pani Lubicz znajduje rozwiązanie, wykonując ręcznie różne mapki i wykresy. Dzięki tym pomocom mogę nie tylko ustnie odpowiadać, ale nawet dyktować klasówki. Kiedy posypały się pierwsze bardzo dobre stopnie, a koledzy przyklasnęli, wiedziałem, że wysiłek mój nie idzie na marne. Byłem potrzebny swoim kolegom z klasy, bo często w przerwach wyjaśniałem im trudne wzory, a już najbardziej „wykorzystywali” mnie w przedmiotach humanistycznych; miałem zawsze całkowicie przerobioną lekturę.

Moje ciemne okulary nie przeszkadzały mi w nauce ani w kontaktach z ludźmi. Maturę zdawałem pisemnie z języka polskiego i matematyki. Nie chciałem żadnych zwolnień. To żądanie, by traktowano mnie na równi z innymi, przydało mi się bardzo. Opracowałem dzięki temu system uczenia się i system pisania. Mogłem napisać później pracę magisterską, a w ślad za nią — pracę doktorską. Odnalazłem siebie, swoją wartość, radość z przydatności innym.

Przyszedł wreszcie optymizm

A. G. ur. 1922 r., zam. w woj. wrocławskim wykształcenie niepełne średnie.

Wybuch drugiej wojny światowej przerwał moją naukę w szkole średniej. W marcu 1940 roku zostałem wywieziony na przymusowe roboty rolne do miejscowości Bad Oldesloe w północnych Niemczech, gdzie w lutym 1944 roku zachorowałem na zapalenie opon mózgowych i mózgowia z porażeniem lewej połowy ciała i prawej ręki z równoczesnym zachorowaniem na epilepsję. Po długotrwałym leczeniu, które nie dawało żadnego polepszenia, lekarz nosił się z zamiarem odesłania mnie, niezdolnego do samodzielnego życia, do rodziców staruszków. Jedynie dzięki odwołaniu się do jego uczuć ojcowskich zostałem przez niego podleczony i przysposobiony do samodzielnego życia.

W styczniu 1946 roku powróciłem do kraju. Ze względu na stan zdrowia pracowałem dorywczo. Dopiero w roku 1949 byłem w stanie podjąć stałą pracę w księgowości, pracując na różnych stanowiskach, ze stanowiskiem głównego księgowego włącznie, lecz pozostała po schorzeniach mózgowia wada wzroku w postaci podwójnego, krzyżowego obrazu przekształcająca się w ślepotę oka lewego utrudniała mi pracę w tym zawodzie. Przeniosłem się do pracy w zaopatrzeniu.

W roku 1963 przeszedłem na rentę inwalidzką w związku z częściowym nawrotem paraliżu. Równocześnie cierpiałem na chroniczne zapalenie stawów i bezkwasowość żołądka. W roku 1968 wystąpiła praktyczna ślepota oka lewego. W roku 1969 zostałem terenowym opiekunem społecznym i ze względu na przyjęcie mnie do PZN powierzono mi funkcję opiekuna do spraw niewidomych. Od roku 1951 pozostawałem w związku małżeńskim, z którego przyszło na świat trzech synów w latach 1956—1958.

W maju 1970 roku, kiedy to zacząłem na skutek przebytych schorzeń mózgowia tracić wzrok, żona opuściła nasze wspólne mieszkanie zabierając z sobą dzieci, a mnie pozostawiła samego na pastwę losu. Wówczas to, zdając sobie sprawę z powagi stanu rzeczy, jak też i z tego, że w razie wystąpienia zupełnej ślepoty, będę zdany wyłącznie na własne siły, postanowiłem wyjść niebezpieczeństwu naprzeciw i zacząłem zapoznawać się z ulicami mego miasta od podstaw, tj. utrwalać sobie w pamięci wszelkie szczegóły wyczuwalne nogami i zapamiętywać ilości kroków na różnych odcinkach drogi, starając się wykorzystywać skraje płyt chodnikowych, a w razie ich braku parkany lub mury domów za najważniejsze punkty orientacyjne.

W tym to czasie stroniłem od ludzi, którzy, nie znając przyczyny niepoznawania ich na ulicy, mieli do mnie pretensje, że nie chcę ich znać; ja z kolei nie chciałem poruszać przykrego dla mnie tematu, wiedząc o tym, że opowiadanie ludziom o grożącym mi kalectwie i tak nie zmieni tej smutnej i przerażającej mnie rzeczywistości. Ponieważ jeszcze w czasach szkolnych nauczyłem się pisać na maszynie metodą „ślepą”, zapragnąłem mieć maszynę do pisania, za pomocą której mógłbym samodzielnie, drogą korespondencyjną, utrzymać łączność ze światem i dlatego to przy pomocy finansowej mej siostry, urzeczywistniłem me pragnienie, po czym zacząłem wytrwale ćwiczyć ponowne opanowanie sztuki pisania na maszynie metodą „ślepą”. Wszystkie czynności wchodzące w zakres prac domowych wykonywałem nocami, ażeby w ciemności nauczyć się ich wykonywania w sposób, w jaki w przyszłości będę je musiał wykonywać, oraz aby uniknąć rozmyślania nad swym losem w czasie bezsennych nocy. Nie mam zamiaru ukrywać, że chęć popełnienia samobójstwa często świtała mi w głowie, ale świadomość, że są ludzie jeszcze bardziej ode mnie nieszczęśliwi i ja jestem w stanie przyjść im z pomocą, utwierdzała mnie w przekonaniu, że muszę żyć nadal. Ale właśnie wówczas, kiedy to z końcem sierpnia 1970 roku przyszło to najgorsze i kiedy potrzebowałem podania pomocnej dłoni, nastąpił kolejny cios, a mianowicie przewodniczący koła PZN wystąpił z wnioskiem cofnięcia mi uprawnień opiekuna społecznego, mimo że na wywiady chodziłem z innym opiekunem społecznym, również inwalidą. Tym samym dano mi do zrozumienia, że jako inwalida wzroku stałem się bezużyteczny i niepotrzebny nikomu.

Równocześnie ze ślepotą przyszło pasmo przykrości, bo żona na wiadomość o tym, że oślepłem, wymeldowała siebie i dzieci, a tym samym odebrała mi nadzieję na otrzymanie z ich strony jakiejkolwiek pomocy. Bardzo przykre dla mnie było stałe potrącanie mnie przez przechodniów, tak że często traciłem orientację, a moje nadwerężone nerwy nie pozwoliły mi opanować myśli o nieporadności i cisnących się do oczu łez żalu. Wówczas doszedłem do wniosku, że moja nauka nie zdała egzaminu i trzeba będzie zmienić metodę chodzenia, a mianowicie, zacząłem chodzić wzdłuż krawężników. Metoda ta miała swoje dobre i złe strony, bo unikałem w ten sposób częstego zderzania się z ludźmi, ale za to często potykałem się o pozostawione na skraju chodnika różnego rodzaju opakowania lub następowały bolesne zderzenia nosem z otwartymi drzwiami samochodów dostawczych. Chodziłem nadal nerwowo i szybko. Do zmiany metody chodzenia zmusił mnie fakt zdarcia w ciągu dwóch tygodni pary skórzanych zelówek przy odnajdywaniu skraju płyt chodnikowych. Kolejną przykrością był fakt zaczepiania mnie przez znajomych, jak i przez nieznajome mi osoby, wypytywania, co to się stało i biadolenia nad moim losem, co jeszcze więcej rozdrażniało już i tak chore nerwy i jeszcze bardziej odbierało chęć do życia, a te samotne wędrówki przez miasto były nie do uniknięcia, gdyż przyjaciel, który bardzo serdecznie się mną zaopiekował, w godzinach przedpołudniowych był zajęty w biurze Związku Inwalidów, dokąd ja także chodziłem, aby nie przebywać samotnie wśród czterech ścian. Gdy udawaliśmy się do restauracji na obiad, siadałem tyłem do sali, aby ukryć się przed oczyma ciekawskich, którzy gapili się na mnie, powodując drżenie rąk i spadanie potraw z widelca.

Moje udręczenia ze strony wścibskich i ciekawskich dobiegły końca z chwilą wyjazdu w listopadzie 1970 roku na kurs rehabilitacyjny do Muszyny, który to pobyt w tamtejszym ośrodku bardzo miło wspominam, bo oprócz nauki właściwego posługiwania się laską i przedmiotami codziennego użytku, jak też zapoznania się dokładniej z przepisami prawnymi odnoszącymi się do niewidomych, znalazłem się w atmosferze pełnego odprężenia nerwowego, tak bardzo potrzebnego dla mych rozdygotanych nerwów. Nastrój ten został spowodowany życzliwym podejściem koleżeństwa i unikaniem poruszania tak bolesnego tematu, jakim dla nowo ociemniałego jest postradanie wzroku. Tam też poznałem koleżankę, która utraciła wzrok na skutek pseudomedycznych doświadczeń w obozie koncentracyjnym w Ravensbruck. Koleżanka ta po śmierci męża sama wychowała trójkę małych dzieci, wykazując tyle hartu ducha przy pokonywaniu różnych przeciwności losu, że stała się dla mnie drogowskazem i przewodnikiem w dążeniu do jak najszybszego pogodzenia się z losem i przystosowania się do dalszego życia. Te wszystkie fakty świadczące o jej cichym bohaterstwie, bo tak to mogę tylko nazwać, poznałem nie w Muszynie, lecz dopiero później, dzięki szczerej korespondencji, prowadzonej w czarnodruku, co było krępujące i dlatego postanowiłem w jak najkrótszym czasie opanować pismo punktowe, którego uczyłem się przy pomocy siostrzeńca (widzący) i podręcznika nadesłanego mi przez zarząd Okręgu PZN we Wrocławiu.

Muszę wyjaśnić, że na okres zimy zatrzymałem się w drodze powrotnej z Muszyny u siostry w Krakowie, ponieważ nie byłem w stanie samodzielnie poruszać się po zaśnieżonych ulicach mego miasta. Właśnie dzięki opanowaniu pisma punktowego mogliśmy sobie nawzajem z koleżanką opowiedzieć o swym życiu i fakt ten zbliżył nas bardzo. Pomny przykrości doznanych ze strony osób widzących, a przede wszystkim ze strony mej długoletniej towarzyszki życia w chwili utraty wzroku, zaproponowałem małżeństwo mojej niewidomej koleżance, która, pomimo że zdawała sobie sprawę z trudności współżycia dwojga w pełni ociemniałych, przyjęła moją propozycję i w celu bliższego poznania zaprosiła mnie do siebie. Już po krótkim czasie doszliśmy do wniosku, że przy wzajemnym uzupełnianiu się podołamy trudnościom piętrzącym się przed dwójką niewidomych w codziennym samodzielnym życiu. Po załatwieniu przeze mnie spraw rozwodowych pobraliśmy się w 1972 roku. Moje dawne mieszkanie wraz z częścią jego wyposażenia przekazałem dzieciom, które wyraziły chęć powrotu pod dach, pod którym przyszły na świat. Mam nadzieję, że kiedyś zrozumieją, jaką krzywdę mi wyrządziły wyprowadzając się z domu w momencie utraty wzroku przeze mnie. Razem z moją drugą żoną radzimy sobie dobrze nie tylko w gospodarstwie domowym, ale i poza nim, budząc tym podziw miejscowej ludności i kuracjuszy. Podsumowując własne przeżycia i doznania doszedłem do wniosku, że każdy nowo ociemniały powinien się znaleźć jak najszybciej pod opieką dobrze zrehabilitowanego niewidomego. Dłuższe obcowanie z ociemniałym znającym z własnego doświadczenia metody przystosowania się do życia w nowych warunkach nie tylko skróci okres rehabilitacji, ale pomoże uniknąć wielu błędów, załamania psychicznego i kompleksów.

Dom jest moją radością

E. S. ur. w 1933 r., zam. w Łodzi, wykształcenie średnie.

Po utracie wzroku leżałam przez kilka miesięcy w szpitalu bardzo chora. Tam łudziłam się, że odzyskam wzrok. Po powrocie do domu, nie odzyskawszy wzroku, byłam bardzo bliska załamania psychicznego. Zamęczał mnie strach przed przyszłością. Stawiałam sobie nieraz pytanie, jak będę żyć? W domu nie widziałam dla siebie żadnej przyszłości. (Mieszkaliśmy na wsi, siedmioro rodzeństwa i matka wdowa. Rodzina traktowała mnie jak poprzednio, lecz otoczenie okropnie. Stale słyszałam: „biedna niewidoma” albo „ślepa”. To było straszne, nienawidziłam tych ludzi i ich współczucia. Uciekałam z domu, gdy odwiedzali nas jacyś goście. Czasem tylko ktoś wobec mnie, niewidomej, zachowywał się normalnie. Wówczas zostawałam w domu, a potem już czekałam na takie odwiedziny.

Często zalewałam się rzewnymi łzami, szukając w myśli jakiejkolwiek nadziei. Odwiedziłam wielu znanych okulistów, którzy zgodnie orzekli, że nie odzyskam wzroku. Myślałam, że odbiorę sobie życie, gdyż bez zajęcia nie widziałam miejsca dla siebie w domu. Kompleksy narastały. Miałam piętnaście lat. Ubrania musiałam nosić po siostrach, gdyż im zdrowym były konieczne nowe rzeczy, a ja i tak siedziałam w domu. Było zresztą tyle innych wydatków. Stale byłam blada, prawie bez uśmiechu. Ogarniała mnie rozpacz. Jak światło zielone przyszedł z inspektoratu adres szkoły dla niewidomych we Wrocławiu. Zabłysła nadzieja i równocześnie zaczęły się trudności. Mama nie chciała mnie tam oddać, nie wiedząc, co to jest. Sąsiedzi odradzali: — To dom starców, nie oddawaj dziecka. Ktoś ze znajomych dał adres dobrego okulisty. Pojechałam ze starszą siostrą. Lekarz tylko potwierdził znane mi orzeczenia, że na razie nie ma ratunku. Płaczem zmusiłam siostrę, by pojechała do szkoły dla niewidomych. Stało się. Bez przerwy w kancelarii płakałam, gdyż do domu nie chciałam wrócić, a jednocześnie było mi żal rozstawać się z rodzeństwem.

Przekraczając próg szkoły dla niewidomych, przekroczyłam próg okrutnej beznadziejności. Szkoła specjalna otworzyła mi drzwi do innego świata. Możność kształcenia się, zdobycia zawodu to była już rzeczywistość. Zabrałam się do nauki z całą siłą i wiarą, że ona ułatwi mi w przyszłości start życiowy. Kompleksy zaczęły ustępować.

Pilnie słuchałam rad i poleceń opiekunów. Chciałam poznać wszystko, co było możliwe. Zdrowie nie pozwalało mi na kontynuowanie nauki. Wyjechałam do sanatorium. Tam wśród widzących uczyłam się mając zagipsowane ręce. Odczułam życzliwość towarzyszy. Cenili mnie za pogodę ducha, za silną wolę i ogromną chęć działania. Występowałam w zespole recytatorskim i chóralnym. Dawało mi to dużą satysfakcję. Mogłam czuć się jak inni młodzi stojący obok mnie. Marzyłam, aby skończyć chociaż średnią szkołę, gdyż to daje możliwość obcowania z ludźmi na jakimś poziomie intelektualnym, możność zrozumienia wielu spraw na tym świecie i ośmiela do podejmowania różnych decyzji. Krępowało mnie, że nie potrafię poprawnie mówić, i z zachwytem słuchałam, jeżeli ktoś ładnie mówił.

Trudności piętrzyły się. Nie miałam własnego mieszkania, nie otrzymałam pomocy ze strony widzących, nie potrafiłam poruszać się w terenie. Bałam się w ogóle wyjść na ulicę. Szkoła nic mi w tym nie pomogła, raczej zaszkodziła. W domu chodziłam po znanych mi drogach, a w zakładzie nie wolno było samemu wyjść za furtkę. Powinno się wprowadzać ćwiczenia samodzielnego poruszania w szkołach dla niewidomych. Życie samo uczy wielu rzeczy. Przyszła odwaga, gdy zaistniała konieczność pójścia samej do pracy i do sklepu. Praca była zasadniczym czynnikiem na drodze do usamodzielnienia się. Ubiór odgrywa też wielką rolę dla niewidomego. Ludzie patrzą bacznie, jak niewidomy jest ubrany, jak w ogóle wygląda. Pytam przyjaciółek, czytam, słucham, jak ubierają się kobiety w moim wieku, jakie fasony, rodzaje i kolory odzieży są modne i staram się nabyć takie rzeczy.

Zdobyłam średnie wykształcenie i pracę. Nie czułam się samotna. Rodzina pozostała nadal bardzo życzliwa. Mam grono przyjaciół widzących i niewidomych, a udział w zespołach chóralnym i recytatorskim oraz praca społeczna w spółdzielni wypełniały mi chwile wolne od pracy. Wszystko to stanowiło warunki do normalnego życia.

Oszczędności przeznaczałam na pomoc mamie i rodzeństwu, co było dla mnie największą satysfakcją za wysiłek i trud włożony w pracę. Bardzo sobie cenię możność wydawania pieniędzy na wytyczony cel. Cieszę się, że mi ich starcza na zaspokojenie bieżących potrzeb. Odkładanie nie jest moim celem; parę złotych „na czarną godzinę” wystarczy.

Obserwuję niewidome koleżanki i kolegów. Różne są ich drogi do osiągnięcia stabilizacji i rehabilitacji psychicznej. Zrażają się małymi nawet trudnościami, nieufność we własne siły utrudnia im życie. Trzeba umieć lub nauczyć się cieszyć drobnymi sukcesami. Cieszę się z tego, co posiadam. Cenię umiejętność czytania brajlem, co przyczynia się do mojego dobrego samopoczucia. Książki i czasopisma pomagają mi w prowadzeniu gospodarstwa i wychowaniu dzieci. Dowiaduję się, jak inni żyją.

Słyszę od smutnych, załamanych niewidomych koleżanek, mających własne rodziny, że w czasopismach brajlowskich nic mądrego nie piszą, że to nic nie daje, że nie warto czytać, lecz nie zgadzam się z nimi.

Nie boję się żadnej pracy i zmęczenia również. Lubię napracować się aż do granic wyczerpania i po wykonaniu zamierzonego zadania szybko wypoczywam, aby z energią przystąpić do nowych obowiązków.

Ostatni urlop spędziłam szczególnie przyjemnie. Byliśmy z całą rodziną nad morzem. Często kąpaliśmy się. Chodziłam na dalekie spacery, nieraz musiałam nosić najmłodszą pociechę — trzyletnią Basię. Nosiłam ją kilometrami, ale to też przyjemność. Mąż i dzieci opisują mi szczegółowo coraz to nowe widoki. Na Westerplatte przeżywam znane z historii wydarzenia. Siadamy nad brzegiem morza. Zapadam w senne marzenie; czy to ja widzę, czy oni mi opowiadają? Ruch statków oddalających się i zbliżających do portu, marynarzy pracujących pa statkach, flagi z całego świata i różnokolorową ludność widziałam dawniej. Ułatwia mi to wytworzenie pięknego, prawdziwego obrazu. Jestem szczęśliwa. To nic, że nie widzę własnymi oczyma, jestem zdolna odczuć wrażenia doznawane oczyma moich bliskich. W duchu dziękuję losowi za to, co posiadam: dobry mąż, miłe i zdrowe dzieci, wrażliwe na piękno i pragnące, abym ja również wszytko zobaczyła ich chłonnymi oczami.

Uważam, że każdy nowo ociemniały czy wychodzący ze szkoły dla niewidomych powinien zobaczyć (dotknąć) miejsce swej pracy i odwiedzić rodziny niewidomych, uwierzyć, że strata wzroku to nie koniec normalnego życia. Ogromnie jest to ważne. Człowiek sam musi szukać drogi do dobrego samopoczucia, ale przy pomocy szkół, ośrodków kształcenia zawodowego, czasopism brajlowskich prędzej to osiągnie.

Najważniejsze — dobro człowieka

M. Sz. ur. w 1938 r., zam. w Łodzi, wykształcenie podstawowe i zawodowe.

Gdy w 1953 roku straciłam wzrok, fakt ten nie spowodował początkowo u mnie powstania kompleksu niższości. Zawdzięczałam to przekonaniu, że o wartości człowieka stanowi jego postawa moralna. Określenie: człowiek dobry, odważny, uczciwy, znaczyło dla mnie tyle samo, co człowiek wartościowy. W myśl tego założenia ludzie kalecy zasługiwali na specjalny szacunek, ponieważ ich droga życiowa wymagała szczególnego hartu ducha. Wykazanie się odwagą, ukrycie w sobie cierpienia, by nie przysparzać żalu najbliższym, stało się dla mnie punktem honoru, gdy z ust lekarza usłyszałam słowa wyroku: „Medycyna na obecnym etapie rozwoju jest bezsilna wobec twego kalectwa. Wszystko, co mogliśmy dla ciebie zrobić, to uratowanie ci pozostałych resztek wzroku”.

Lekarz wyjawiając mi tę straszną prawdę słusznie zakładał, że poznanie jej dopomoże mi we właściwym ustawieniu się w nowo powstałej sytuacji. Rozmowa, którą wówczas ze mną przeprowadził, zawierała wiele słów otuchy i z pewnością stałaby się pierwszym krokiem do mej psychicznej rehabilitacji, gdyby nie to, że zabrakło w niej konkretnych wskazówek, tak bardzo mi wtedy potrzebnych. W świecie ludzi zdrowych, z którego tak brutalnie wyeliminowała mnie choroba oczu, miałam gotowe wzory postępowania. Wiedziałam, że muszę skończyć szkołę. Chciałam przeżyć wielką miłość, wyjść za mąż, mieć dzieci. Zależnie od okoliczności, pragnęłam zostać lekarką, aktorką, nauczycielką. W momencie utraty wzroku wszystko rozpadło się. Zostałam w pustce. Nie wiedziałam, czego może pragnąć niewidoma. Nie wiedział tego również nikt z mego otoczenia. Co prawda słyszeliśmy o zakładach dla niewidomych, lecz kojarzyliśmy je bardziej z instytucjami opiekuńczymi niż ośrodkami przygotowującymi do życia we współczesnym świecie.

Po powrocie z kliniki do domu do minimum ograniczałam swoją aktywność. Była to samoobrona przed litością nad moim kalectwem, jakim była utrata wzroku. Czas usiłowałam zapełnić słuchaniem radia i czytanych mi książek. Niestety rozrywka ta również wprawiała mnie w przygnębienie. Bohaterowie książek i audycji bowiem byli ludźmi czynu, poświęcającymi się dla innych, ode mnie zaś nikt niczego nie chciał. Żyjąc w atmosferze odbudowy zniszczonego wojną kraju, czułam się głęboko upokorzona ze względu na swą nieprzydatność.

W miarę dorastania boleśnie odczuwałam swoją bezsilność wobec materialnych kłopotów rodziny. Po trzech latach takiego życia los zetknął mnie z pracownicą PZN. Pamiętam swoje pełne ulgi zdziwienie, gdy zorientowałam się, że jest to organizacja, w której niewidomi rządzą się zupełnie samodzielnie. Przez PZN zostałam skierowana do szkoły specjalnej o kierunku zawodowym. Pobyt w szkole wiązałam z odzyskaniem utraconego miejsca w społeczeństwie. Pragnienie to zmniejszyło moją wrażliwość na niewłaściwe postawy ludzi wobec mego kalectwa. Jadąc na święta do domu, wiozłam ze sobą przeżycia właściwe memu wiekowi, związane z nauką, młodością i sportem. Szczególnie sport w procesie mej rehabilitacji odegrał dużą rolę. Nie myślę o satysfakcji, jaką dawały mi sukcesy odnoszone w tej dziedzinie, ale przede wszystkim o zwiększeniu dzięki ćwiczeniom sprawności ruchowej, co pozwoliło mi przezwyciężyć trwogę przed samodzielnym chodzeniem. Białą laskę, która na ulicy dawała mi poczucie bezpieczeństwa i niezależności, zaakceptowałam od razu, chociaż czasami była ona dla mnie źródłem przykrych przeżyć. Mam tu na myśli ustępowanie mi miejsc siedzących przez ludzi w podeszłym wieku w różnych środkach lokomocji. Wcale nie uważam, aby przyjęcie od kogoś pomocy upokarzało przyjmującego. Przeciwnie, przejawy ludzkiej serdeczności, kierowane ku mnie czy ku innym, zawsze sprawiały mi radość. Lecz przyjęcie pomocy, która nam nie jest konieczna, od osoby słabszej od nas, na pewno nas poniża. Wracając do konkretnej sytuacji — właściwą postawą pasażerów byłoby wskazanie mi jakiegoś uchwytu. Napędową siłą w mojej rehabilitacji był przykład innych niewidomych. Dlatego uważam, że pierwszymi instruktorami dla nowo ociemniałych powinni być niewidomi, którzy z próby nieszczęścia wyszli zwycięsko i mają pewne osiągnięcia. Z własnych przeżyć wiem, że doświadczenia takich ludzi bardziej oddziałują na psychikę niż przemówienia osób widzących. Niestety szkoła nic nie zrobiła, aby nam udostępnić doświadczenia naszych starszych kolegów. Problemy spółdzielni, w których mieliśmy pracować, jak i sprawy PZN, którego wszyscy byliśmy członkami, były nam nie znane. Wiele osób z grona pedagogicznego przejawiało brak wiary w możliwości niewidomych.

Nie jestem bynajmniej za pomniejszaniem trudności życiowych związanych ze ślepotą. Uważam jednak, że należy pokazywać je w taki sposób, by mobilizować niewidomych do ich pokonywania, a zarazem, by wyrabiać w ludziach pozbawionych wzroku poczucie odpowiedzialności za podejmowane decyzje.

Ludzie niewidomi, podobnie jak widzący, różnią się możliwościami, ponieważ są one związane z całokształtem cech psychicznych. W spółdzielni, w której po ukończeniu szkoły podjęłam pracę jako szczotkarka, spotkałam inwalidów wzroku, którzy pod względem społecznej postawy mogliby współzawodniczyć z wieloma zdrowymi. Niektórzy z nich należą do grona założycieli spółdzielni, która nie tylko stała się źródłem utrzymania dla inwalidów, lecz także poważnym ośrodkiem rehabilitacyjnym. Tu, w środowisku spółdzielczym, wyzbyłam się wielu kompleksów i zahamowań, takich jak trudności w powzięciu decyzji, niewiara w swoje umiejętności, bierność. Przykład innych, wspaniały kolektyw, sprawiły, że dokonał się we mnie proces akceptacji kalectwa. Pracując w samorządzie nauczyłam się odpowiedzialności za zakład pracy i dumy z jego osiągnięć.

Cieszy mnie świadomość, że nie jestem nikomu ciężarem, a czasem nawet mam okazję świadczyć komuś dobro. Ale myślę, że poczucie własnej wartości czerpię przede wszystkim z faktu, że jestem człowiekiem. Właśnie człowieczeństwo warunkuje opisane tu aspekty poczucia własnej wartości. Postawa moralna, pojęcie dobra i zła są właściwe jedynie człowiekowi. Nawet najbogatsza działalność tylko wtedy jest wartościowa, gdy jej celem jest dobro człowieka.

Duże miasto mnie przeraża

G. P. ur. w 1936 r., zam. w woj. poznańskim, wykształcenie średnie.

Chcąc mówić o sobie, muszę zacząć od domu rodzinnego. Wzór wszelkich zalet, cnót: dobroci, miłości, pogody ducha, patriotyzmu — to moja matka. Milczący, twardy, uparty, ostry — to mój ojciec. Byliśmy biedni, ale niektórzy zazdrościli nam tej wielkiej miłości i zgody rodzinnej. Myślę nieraz dziś — gdy moich dwoje dzieci nie może się ze sobą pogodzić, wciąż się o coś sprzeczają, są hałaśliwe, kłócą się — jak mama to robiła, że w naszym domu był idealny porządek, zgoda i cisza. Chłopcy dostawali od ojca w skórę — czy ja — nie pamiętam, chyba nigdy. Starsze wychowywały młodszych.

Jako ostatnie, jedenaste dziecko urodziłam się w 1936 roku. Starsze rodzeństwo nie miało nigdy łatwego życia; od najmłodszych lat ciężko pracowali. Natomiast ja odwrotnie. Moje dzieciństwo wojna podzieliła jakby na dwa okresy; oba pełne przeżyć i wrażeń. W ogóle byłam dziwnym dzieckiem, nad wiek rozwiniętym, dostrzegałam zjawiska, rzeczy, których inni nie widzieli. Byłam romantyczką i marzycielką wrażliwą na wszystko. Rodzice nie umieli ani czytać, ani pisać. Mama mówiła: „Mnie nie chciano uczyć, chociaż bardzo tego pragnęłam, ale swoje dzieci będę uczyć, choćbym miała całe życie pracować tylko na naukę”. Pracowała i uczyła. Przed wojną sześcioro chodziło do szkoły. Ja w wieku pięciu lat umiałam już czytać i pisać, bo podczas okupacji, w długie zimowe wieczory starsze rodzeństwo uczyło młodszych.

Okupacja. Wiedziałam, że faszyści są podli, że biją, zabijają, że trzeba ich unikać. Często obserwowałam ich z dala ze strachem, ale i z pogardą. Nasłuchałam się o ich okrucieństwach, w tym wyrosłam. Najstarszy brat zginął w 1940 roku. Drugi w 1945 roku w maju wrócił jeszcze żywy z Oświęcimia. Brat był bardzo słaby, wyglądał strasznie. Siedziałam przy łóżku i słuchałam, a on mówił, mówił. Słuchałam tego wszystkiego jak strasznej bajki. Ale sens tego zrozumiałam później, przeczytałam prawie wszystkie książki o tematyce obozowej. W ogóle dużo czytałam. Po dwóch tygodniach brat zmarł. Organizm jego nie mógł już odrobić ogromnego spustoszenia.

Jeszcze w 1945 roku wyjechaliśmy na ziemie odzyskane. Mając dziesięć lat, bawiłam już dzieci sióstr i braci, bo po wojnie dorosłe rodzeństwo, jak ptaki, wyfruwało z domu i zakładało swoje gniazda. U wszystkich najważniejsze było dziecko, dopiero potem dorabiali się reszty.

Wynosiliśmy z domu wszyscy jednakowy posag — gorące serce, czułe na wszystko, a szczególnie na niedolę innych. Dziś mogę powiedzieć, że wychowano mnie dobrze, wyrosłam na uczciwego, prawego człowieka, zdyscyplinowanego, solidnego i ofiarnego patriotę.

Rodzice kochali nas bardzo, nawet za bardzo, bo chronili przed złym światem, złymi ludźmi. Nie słyszałam w domu brzydkich słów, nie widziałam wódki. Nie mam tego rodzicom za złe, że niektóre rzeczy powinnam wiedzieć wcześniej. Nauczona doświadczeniem, swoje dzieci chcę w miarę dorastania wdrażać w niektóre sprawy, by ich pogląd był inny niż mój sprzed lat.

W szkole średniej uczyłam się języka rosyjskiego, francuskiego i niemieckiego. Z tym ostatnim miałam kłopoty. Za nic nie mogłam nauczyć się nawet słówek. Byłam przecież dobrą uczennicą, niby wiedziałam, a nie mogłam wymówić, nawet dziś na dźwięk tej mowy ogarnia mnie jakiś niepokój. Dorosła, z maturą w głowie, świadectwem dojrzałości w ręku, wyjechałam daleko, do miasta wojewódzkiego. Pierwsze kroki stawiałam ostrożnie, niepewnie. Życie okazało się inne, niż sobie wyobrażałam. Wierzyłam, że wszyscy są dobrzy i uczciwi, w rzeczywistości było inaczej. Powoli przezwyciężałam niepokoje, uodporniając się szczęśliwie brnęłam dalej zadowolona z pracy. Już wiedziano, że chętnie zastąpię każdego, że będę pierwsza do czynu społecznego. Cieszyłam się z zarabianych pieniędzy, bo w każdym miesiącu coś kupowałam do ubrania. Długo pisałabym o pierwszej miłości, pięknej, czystej, jak w bajce, tylko o złym zakończeniu. Widząc swego chłopca przez dwa lata tylko w niedzielę, myślałam, że znam go na wskroś i ma same zalety. Wady zobaczyliśmy dopiero po ślubie, gdy zamieszkaliśmy razem. Tworzymy parę nie dobraną, nie rozumiejącą się, o odmiennych upodobaniach i zainteresowaniach. Brakowało cierpliwości, zrozumienia z obydwu stron. Ale źle zaczęło się robić naprawdę wtedy, kiedy zaczęły się moje zwolnienia lekarskie, pobyty w szpitalu na oddziale ocznym. Ja, z natury łagodna, romantyczka, kochałam spokój, umiar, ład; on nerwowy, nieopanowany, wybuchowy, ordynarny. Jego pewnie denerwowało moje zachowanie, a mnie jego.

Rok 1956/57. Po pierwszym pobycie w szpitalu ból oczu ustąpił, ale na prawe oko już nie widziałam. Aplikowano mi najróżniejsze leki, kiwano głową, usunięto zęby oczne, nawet po prawej stronie usunięto kawał kości szczękowej. Wypisano. Dając mi do ręki receptę, informowano: nie pracować, dobrze się odżywiać, unikać przeziębień, zdenerwowań, ciąży. To była teoria. Na lewe oko widziałam. Stosując się do wskazówek lekarza, zwolniłam się z pracy. Chociaż kochałam męża, dziecko, dom — poczułam pustkę. Szukałam dodatkowych zajęć, próbowałam czytać, zaczynały boleć oczy, a prawe rwało jak wzbierający wrzód. Lewym okiem widziałam coraz gorzej, było już zaatakowane chorobą. Gdy robiło się bardzo źle, lądowałam w szpitalu. W tym czasie blisko mnie mieszkało nawet dwóch niewidomych, ale oni nie należeli chyba do żadnej organizacji. Myślałam ze zgrozą o tym kalectwie, gdy widziałam niewidomego żebraka pijanego, potem z żoną, albo poniewieraną niewidomą staruszkę. Czy i ja miałam tak stać z kartką pod kościołem jak oni? Nie mogłam się z tym pogodzić nawet w myślach. Na pewno wiadomość, że utracę całkowicie wzrok, nie załamałaby mnie tak, gdybym miała przychylne, wyrozumiałe otoczenie. Nie widziałam zrozumienia w domu, a nawet u okulisty (o tym jeszcze napiszę). Mąż po pijanemu ubliżał mi, upokarzał, potępiał. Miał do mnie ciągły żal, wszystko robiłam źle. Wtedy, kiedy moje życie stawało się koszmarem, nie potrafiłam zdobyć się na odwagę, bałam się odejść, nie wierzyłam, że w takiej sytuacji mogłabym dać sobie radę. Ustępowałam, ulegałam, zmieniałam postępowanie, próbowałam już beznadziejnie, już nie wierzyłam.

Gdyby wtedy ktoś mi pomógł, nie straciłabym tak wiele. Czułam, jak się cofam, tak jakbym jechała do tyłu. Załamałam się, trudności były nie do pokonania. W wielkim żalu ogarniał mnie płacz, którego nie potrafiłam przezwyciężyć, to było już chorobliwe. Nieznacznie dygotały mi ręce — to pozostało. Zaczęłam leczyć nerwy, serce. Lekarz mówił: „Nie denerwować się, prowadzić spokojny tryb życia, konieczny wyjazd do sanatorium”. Nie wyjechałam. Denerwowano mnie nadal; łykałam kropelki, pigułki.

Dziesięć lat mojego życia wpisałam na straty, zmarnowałam. Mam żal do najbliższych, do otoczenia, do siebie. Mogłam się zwierzyć. To cóż, że zaufałam jednemu, drugiemu i zawiodłam się; powinnam szukać dalej, a nie umiałam. Fałszywy wstyd nie pozwalał mi się zwierzyć, szukać pomocy. Przez tyle lat nie natrafiłam na człowieka, który by mnie naprowadził na właściwy ślad. Dopiero przypadek mi pomógł. Kiedy czekałam pewnego razu w kolejce do okulisty, jakaś młoda kobieta zaczęła ze mną rozmawiać. Dowiedziałam się, że pracuje w spółdzielni niewidomych, że należy do PZN, pokazała zegarek, mówiła o piśmie Braille’a. Powiedziała: „Trzeba się tylko zgłosić, oni pomogą”. Była bardzo miła, tyle jej zawdzięczam. Wystarczył mi jeden promyk nadziei, szukałam i znalazłam.

Jedni trafiają do PZN prędzej, inni później. Ale prawie każdy po przeżyciu swojej tragedii ma mocno nadszarpnięty ustrój nerwowy, często już nie da się nadrobić tego, co się straciło. A przecież każda osoba tracąca wzrok najpierw styka się z okulistą, ze szpitalem.

I stąd powinna wyjść pierwsza inicjatywa. Czy okuliści są nieświadomi tego, czy po prostu nie chce im się tym zajmować, ale to przecież oni pierwsi powinni w kilku słowach poinformować pacjenta o istnieniu PZN, o szkolnictwie specjalnym, o możliwościach pracy. Nie spotkałam się z tym nigdy. Wypisując mnie ze szpitala, kazano chodzić do kontroli, do przychodni. Chodziłam. Przez dwanaście lat gdybym sama nie prosiła, nie zajrzano by nigdy do moich oczu, robiono to tylko na komisji lekarskiej. To prawda, że najwięcej pacjentów jest u okulisty, teraz wchodzi się pojedynczo, ale było tak, że wchodziło sześć, osiem osób na raz i okulistka z pielęgniarką (nie wiem, jak one nie pomyliły co komu) na przemian przymierzały okulary jednocześnie chyba trzem pacjentom, pytały obie, jedna pisała. Następny mówił, co go boli, a poprzedniemu w tym czasie pisała receptę. Dochodziła moja kolejka: — Słucham. — Pani doktor, ja do kontroli. — Bolą oczy? — Bolą. I nie patrząc na mnie poszukała w karcie: — Aha, powtórzymy. Wypisując receptę, informowała: — Trzy razy dziennie po jednej tabletce, wieczorem jedną kropelkę. Chociaż chciałam o coś spytać, pani doktor już rozmawiała z innym pacjentem, nie śmiałam przerywać, mówiąc „dziękuję” wychodziłam. W moim pojęciu informacją niewidomych nie musiałby się zajmować okulista. Widzę nowy etat, pół etatu dla niewidomego rehabilitanta przy oddziale ocznym każdego szpitala. Wystarczyłaby praca dwie godziny tygodniowo. Rola okulisty ograniczałaby się do skierowania pacjenta po odpowiednie informacje. Pierwszy krok zrobiony. Uchroniłoby to niejednego przed przykrymi następstwami, jakie niosą ze sobą depresje, walki z samym sobą, załamania, utrata nadziei. Bo dalsze etapy, gdy się już nas znajdzie, są łatwe. Na tym odcinku dużo zrobiono.

Ja nie byłam na żadnym kursie rehabilitacyjnym, a szkoda, bo niby daję sobie radę, wiele przeszkód pokonałam, ale i wielu rzeczy nie umiem. Nie umiem na przykład posługiwać się białą laską, niosę ją, jak kawałek szklanej rurki, sztywno, nie wiem, jak stawiać. Boję się, że na ulicy, którą szłam wczoraj, dziś wykopano dziurę i zaraz w nią wpadnę. Walczę z tym, ale i tak w myślach uważam, że chociaż może umiem lepiej, ale zrobię źle, że widzące kobiety potrafią to lepiej. Kiedy znajdę się w środowisku ludzi widzących czy w towarzystwie, paraliżują mnie spojrzenia, myślę, że obserwują, krytykują każdy nieporadny mój ruch, gest, czuję się skrępowana.

Staram się bardzo, walczę sama ze sobą. Już łatwiej mi żyć, nad wieloma zjawiskami przeszłam do porządku dziennego. Już nie razi mnie litość, ubolewanie nad kalectwem, jakim jest ślepota. Mam nawet zawsze grzeczną, nieraz żartobliwą odpowiedź. Mówię, że za to zyskałam nową zaletę — nigdy nie podglądam bliźnich, nie grzeszę oczami, patrzę uszami i palcami. Śmieję się: — Nie wierzy pani? Proszę, pokażę. Wtedy są zdziwieni. Dużo zmieniłam wokoło, ale najpierw zaczęłam zmieniać siebie. Chciałam wierzyć i wierzyłam, że musi być lepiej. Na niektóre sprawy „przymknęłam ucho”. Udaję, że nie zauważam, że nie rozumiem, jestem jeszcze bardziej tolerancyjna względem innych. Powoli, ale bardzo wytrwale chciałam udowodnić otoczeniu, że coś potrafię, że przystosowana do nowych warunków nie rozpaczam, jestem pogodna, że stać mnie na coś więcej, na coś szlachetnego, że mogę służyć swą radą i pracować dla innych.

Lata upokorzenia i zahamowań też mimo strat, wniosły coś nowego. Zahartowały mnie, jestem bardziej rozważna, ostrożniejsza, wnikliwsza. Wiele zawdzięczam PZN, a szczególnie okręgowi, spotkałam tu wielką życzliwość, pomoc.

Dla takich jak ja cenny jest każdy gest życzliwości. Ja spotykam ją bardzo często; nie znaczy to, iż teraz mam drogę usłaną różami, nieraz załamuję się z powodu różnych przykrości, chcę rzucić wszystko, wydaje mi się, że moja szarpanina nie ma sensu. Po spokojnym przeanalizowaniu wszystkiego dochodzę jednak do wniosku, że życie posiada większy urok i daje więcej zadowolenia, satysfakcji, gdy trzeba pokonywać trudności. Większa jest radość, gdy się trudnościom podołało, gdy trzeba zdobywać, piąć się po stromej ścieżce, niż gdy się wędruje po gładkiej drodze wytyczonej przez innych. Uważam, że jestem taka sama jak inni, chociaż może więcej przeżyłam goryczy, więcej wylałam łez. Teraz nigdy nie płaczę, nie narzekam na swój los. Jeżeli płyną mi łzy, to jest to pozostałość chorobliwa, niezależna ode mnie, której czasem nie mogę opanować. Jak już wspomniałam, mam duże zaufanie do zarządu okręgu, oni mi pomagają, podnoszą na duchu. Na przykład, wydawałoby się drobnostka, pomoc rzeczowa — suszarka do włosów. Mogłabym ją sobie kupić, ale to byłoby co innego. W tej sytuacji drobny gest przyznania pomocy podnosi, upewnia, dodaje odwagi. Pracuję w środowisku naprawdę trudnym, zaniedbanym, biednym; niełatwo tu coś zrobić. Chciałabym osiągnąć coś, co jest tylko na razie marzeniem — płynnie czytać pismo Braille’a. Nie mam czasu ani warunków, aby zmusić się do systematycznej nauki. Nauczyłam się pisać sama, znam alfabet, umiem to, czego mogłam nauczyć się sama. Powoli w jedno niedzielne popołudnie zdążę przeczytać dwa artykuły.

A to za mało. Czuję potrzebę czytania książek, zauważyłam, że popełniam błędy gramatyczne, ortograficzne. Uważam, że roczny kurs nauki pisma punktowego wystarczyłby mi. Bez fachowej pomocy w domu idzie mi trudno. Chciałabym także nauczyć się pisać bezwzrokowo wszystkimi palcami na maszynie czarno-drukowej. Marzę, że gdy dzieci podrosną, będę mogła poświęcić się całkowicie pracy społecznej. To moja pasja, to daje mi najwięcej zadowolenia, otuchy, wiary w siebie, chęci do dalszego życia.

Prawie połowę życia przeżyłam w niedużym, spokojnym mieście, a jednak bardzo podoba mi się wieś. Na wakacje szkolne zawsze wyjeżdżam do siostry na wieś. Tęsknię za krajobrazem wiejskim i teraz kiedy jestem w dużym mieście (często jeżdżę) przeraża mnie ruch na głównych ulicach. Czuję się na nich niepewnie, ogłuszona gwarem spieszących w obie strony ludzi, hałasem pojazdów, świstem, zgrzytem, szumem. Wydaje mi się, że ktoś podejdzie mi pod nogi, spieszący się ludzie potrącają mnie. W tym prawdziwym zgiełku czuję, że gorzej słyszę i chyba wyglądam śmiesznie, niepoważnie w oczach towarzyszącej mi osoby. Gdy o czymś rozmawiamy, zbyt głośno mówię, boli mnie głowa i wracam do domu bardzo zmęczona. Już nieraz postanawiałam, że muszę się przyzwyczaić, zachowywać się naturalnie, swobodnie. Za kilka lat i tak zamieszkam w mieście, więc z niepokojem myślę, jak to będzie. Nie na dzień, dwa, ale na zawsze będę miała sąsiadów, może hałaśliwych, słuchających głośno radia czy telewizora. Na pewno będę tęskniła do wsi spokojnej. Kocham wiejskie wiosny, lata, jesienie i zimy. Życie moje unormowało się na tyle, że jestem z niego zadowolona; staram się dobrze spełniać swe obowiązki matki i żony, pracownika i społecznika.

Życie może być piękne

Cz. J. ur. w 1927 r., zam. we Wrocławiu, wykształcenie średnie i kursy przysposobienia zawodowego.

Wzrok utraciłem wczesną wiosną 1945 roku, w osiemnastym roku życia. Bezpośrednią tego przyczyną było nadepnięcie na niemiecką minę przez kolegę, który zginął w tym wypadku, a ja odniosłem ciężkie obrażenia. Oprócz wzroku utraciłem znaczną część słuchu, nie licząc złamania ręki, żeber i szczęki. Wprost z miejsca wypadku przewieziono mnie do szpitala i już tam zaczęły się trudności, spowodowane brakiem wzroku. Najpoważniejsza z nich, to konieczność wzywania pomocy do załatwiania potrzeb fizjologicznych i karmienia. Krępowałem się prosić o tę pomoc i wola- łem być głodny lub cierpieć bóle pęcherza, przetrzymując oddawanie moczu. Gdyby w tym szpitalu była choć jedna pielęgniarka, która interesowałaby się inwalidą niewidomym i zapytała od czasu do czasu, czy czegoś nie potrzebuję, byłoby mi o wiele łatwiej przeżyć ten trudny okres. Po pewnym czasie przywieziono do szpitala dwunastoletniego chłopca z urwaną ręką, więc wstydząc się osób dorosłych jego prosiłem o pomoc w wyżej wymienionych potrzebach. Był chętny, a ja jemu ogromnie wdzięczny. Do dziś zresztą łatwiej mi przychodzi nawiązać kontakt z dziećmi lub młodzieżą niż dorosłymi.

Ze szpitala wyniosłem przykre wrażenie z powodu braku zainteresowania się personelu szpitalnego moją osobą, a chyba należałoby poświęcić więcej czasu i troski tego rodzaju inwalidom. Był rok 1945 i lecznictwo nie było jeszcze zorganizowane. Przypuszczam, że teraz jest zupełnie inaczej. Na pewno każdy niewidomy otoczony jest lepszą i bardziej fachową opieką. Na pewno wszyscy okuliści wiedzą o istnieniu PZN i możliwościach rehabilitacyjnych inwalidów wzroku, a gdzie tak nie jest, należy przez odpowiednią propagandę doprowadzić do tego. Po trzech miesiącach pobytu w szpitalu wróciłem do rodzinnego domu na wieś. Byłem jeszcze nie wyleczony i dalsze dwa miesiące leżałem w łóżku. Był to bardzo trudny dla mnie okres, ponieważ bezczynność doprowadzała -mnie do rozpaczy. Najczarniejsze myśli przychodziły mi do głowy, a wszystkie zdążały do tego, aby odebrać sobie życie. Zastanawiałem się, w jaki sposób tego dokonać. Ale nie było to łatwe ze względu na brak wzroku. Najprościej było powiesić się, lecz tego rodzaju śmierci brzydziłem się.

Pod troskliwą opieką rodziców szybko wracałem do zdrowia. Dosyć miałem leżenia i bardzo chciałem wyjść na powietrze, jednocześnie wstydziłem się pokazać ludziom. Ogarnęło mnie uczucie bezradności, popadłem w kompleksy. Któregoś dnia, gdy zorientowałem się, że nikogo nie ma w domu, wstałem z łóżka i, trzymając się ściany, przeszedłem do drugiego pokoju. Pokonanie tych kilku kroków zmęczyło mnie i tą samą drogą wróciłem do łóżka. Ale od tej pory, gdy tylko nie było nikogo w domu, próbowałem chodzić, zawsze trzymając się ściany. Po jakimś czasie wyszedłem samodzielnie przed dom i byłem ogromnie szczęśliwy, ponieważ oblało mnie ciepłymi promieniami sierpniowe słońce. Rodzice, zobaczywszy mnie przed oknem, byli bardzo zdziwieni i zaniepokojeni zarazem, jak sobie poradziłem przy wyjściu przed dom. Powiedziałem im, że to nic trudnego i aby ich o tym przekonać, wróciłem do łóżka, oczywiście trzymając się ściany. Następnym zdobyciem terenu było trafienie do przydomowego ogródka, gdzie później przesiadywałem ukryty za krzakami przez długie godziny. Dobrze mi tam było, bo nikt nie przychodził i nie litował się nad moim losem.

Najbardziej dokuczała mi bezczynność. Chciałem cokolwiek robić, ale rodzice niczego nie pozwalali brać do ręki. Pozwolono mi jedynie kołysać najmłodszą siostrę i to już było pewnym osiągnięciem, bo nie musiał tego robić ktoś inny, bardziej zmęczony lub nie mający czasu. Próbowałem także obierać ziemniaki, łuskać fasolę i ścielić łóżka. To jednak nie wystarczało do wypełnienia wolnego czasu. Przypomniałem sobie, że robiłem kiedyś kosze z korzeni sosnowych. Poprosiłem ojca o przyniesienie z lasu odpowiedniego materiału i przystąpiłem do pracy. Pierwszy koszyk był krzywy i rzadko upleciony. Nie zraziło mnie to i robiłem dalsze, które były coraz lepsze. Wyplatanie koszy jest bardzo pracochłonne, więc zabierało mi to dużo czasu. Koszyki przydawały się do użytku domowego i to dawało mi zadowolenie. Często myślałem, co będzie ze mną w przyszłości. Nie miałem najmniejszego pojęcia o zorganizowanej pracy dla niewidomych. Pogodziłem się już z losem, wiedziałem, że muszę żyć. Rodzice zapewniali mnie, że dokąd oni żyją, mnie będzie dobrze, a potem prawdopodobnie będę na utrzymaniu sióstr, będę im niańczył dzieci i jakoś przeżyję. Byli i tacy, którzy mówili że mogę zarabiać. Wystarczy zaprowadzić mnie na jarmark czy odpust, a dobrzy ludzie dadzą trochę grosza biednemu kalece. Takie propozycje oburzały mnie do głębi i jeszcze bardziej przygnębiały. Chciałem gdzieś uciec, ale nie było dokąd. Nie wiem, jak ułożyłoby się moje życie na wsi. Byłoby na pewno bardzo smutne i nieciekawe.

W styczniu 1946 roku zawieziono mnie do zakładu dla niewidomych w Laskach. Pierwsze wrażenia były smutne, nie umiałem się przystosować do życia w dużym środowisku. Dziwiło mnie, że prawie wszyscy kalecy byli energiczni, roześmiani i pełni zapału do życia, a przede wszystkim, że umieli samodzielnie poruszać się po domu i na ulicy. Ja nadal byłem bezradny i załamany. Drażniło mnie wesołe zachowanie otoczenia. Był moment, że chciałem być po prostu sam ze swymi czarnymi myślami i rozpaczą. Osamotnienie nie trwało długo. Zajęli się mną i wychowawcy, i niektórzy koledzy. Bardzo dużo czasu poświęcił mi pan Rakoczy, ks. Aleksander Fedorowicz i H. Kowara. Przekonali mnie, iż niewidomi mogą żyć samodzielnie i być wartościowymi ludźmi, jeśli nauczą się pracować i zdobędą odpowiednie wykształcenie. Zachęcali mnie do nauczenia się brajla i do nauki zawodu. Uwierzyłem im, lecz do nauki zabrałem się z pewną rezerwą. Nie bardzo wierzyłem, że niewidomy nauczy się czytać i pisać systemem punktowym. Obawy moje były nieuzasadnione. Już po kilku dniach poznałem cały alfabet Braille’a, a po paru tygodniach czytałem pierwszą książkę. Była to powieść Henryka Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”.

Znajomość brajla umożliwiła mi zaspokajanie potrzeb intelektualnych. Mogłem czytać i pisać, mogłem się uczyć, a tym samym pracować. Naukę rozpocząłem od piątej klasy szkoły podstawowej. Nie miałem trudności z przyswajaniem wiadomości, ale poważny kłopot stanowił brak dobrego słuchu. Dopiero na lekcjach zorientowałem się, że nie słyszę dobrze wykładów i nie wiem, z jakiego kierunku dociera do mnie głos. Badania lekarskie wykazały, że lewe ucho jest całkowicie nieczynne, a prawe w dużym stopniu uszkodzone. Musiałem więc na lekcjach siedzieć bardzo blisko wykładowcy, a na spacerze zawsze ktoś mnie prowadził. Brak dobrego słuchu był przyczyną unikania spotkań w większym towarzystwie. Wstydziłem się przyznać do tego i brano mnie za jednego z tych, co nie umieją znaleźć się między ludźmi. Popadałem w kompleks. Wolałem czytać książki, niż uczestniczyć w szerokich dyskusjach, jakie często prowadzili koledzy. W Laskach dowiedziałem się, iż niewidomi rzeczywiście mają możliwości zdobycia zawodów, a nawet tytułów naukowych. Ja niewiele mogłem osiągnąć z powodu braku słuchu. Zabrałem się więc energicznie do pracy fizycznej przy obróbce metalu i szczotkarstwie. Chętnie pracowałem również i w warsztacie stolarskim. Wykonywaliśmy najczęściej zabawki z drewna i metalu, taborety, szafki i ławy. Część z tych przedmiotów przekazywano do PCK w Warszawie. Cieszyliśmy się, że nasze wyroby były komuś potrzebne. Prace te wykonywałem bardzo dobrze i otrzymywałem pozytywne oceny.

Każdy człowiek, nawet w szkole, ma potrzeby finansowe. Ja, będąc w Laskach, nie otrzymywałem żadnych datków pieniężnych, bo rodzice byli w niezwykle trudnych warunkach materialnych. Było mi przykro, gdy koledzy mogli sobie kupować ładne krawaty, wodę kolońską, czy dawać pieniądze na zakup kwiatów dla solenizantów, a ja nie mogłem w tym uczestniczyć. Co gorsze, byłem zmuszony chodzić w ubraniu i butach zakładowych. To było upokarzające i pogłębiało kompleksy. Niezależność materialna ma ogromny wpływ na samopoczucie każdego człowieka, a tym bardziej inwalidy.

W Laskach przebywałem trzy i pół roku. Ukończyłem tam siedem klas szkoły podstawowej i jedną zawodową. Nauczyłem się brajla, zawodu szczotkarskiego i ręcznej obróbki metalu. Wyniosłem olbrzymi zapał do nauki i pracy. Dzięki serdecznej i bardzo miłej atmosferze, jaka otaczała mnie w Laskach, nastąpił we mnie przełom psychiczny. Byłem przekonany, że tylko ode mnie będzie zależało, czy w życiu będzie mi dobrze, czy źle. W roku 1949 podjąłem pracę w fabryce cukierków we Wrocławiu. Wraz ze mną podjęli ją dwaj inni koledzy z zakładu w Laskach. Od pierwszych dni otaczała mnie jakaś niechęć ze strony widzących współpracowników. Pracowaliśmy przy pakowaniu cukierków. Praca nie była trudna, ale obowiązywały wysokie normy, których wykonanie wydawało mi się nieosiągalne. Utwierdzały mnie w tym współpracownice, które mówiły, że będą musiały pracować za nas. W ich mniemaniu byliśmy ludźmi niepotrzebnymi, społecznie nieużytecznymi. W dyskusji przekonywałem ich, że to nieprawda, że potrafimy pracować nie gorzej od nich. Tak się też stało. Po kilku miesiącach wykonywałem nałożoną normę, a nawet ją przekraczałem. Koledzy nie wytrzymali nerwowo nieustannych narzekań kobiet i odeszli z fabryki. Jeden z nich wyjechał do Poznania, a drugi podjął pracę w browarze. Ja pracowałem przy cukierkach półtora roku. Nie był to najlepszy okres w moim życiu. Był jednak o tyle ważny, że poznałem stosunek ludzi widzących do naszego środowiska. Z konieczności nauczyłem się samodzielnego chodzenia po mieście. Ciągle jeszcze największą trudność sprawiał mi brak słuchu. Bywały momenty, kiedy byłem bardzo bliski wpadnięcia pod samochód lub tramwaj.

Po zlikwidowaniu fabryki w roku 1951 przeniosłem się do pracy w Spółdzielni Inwalidów „Niewidomy” we Wrocławiu-Leśnicy, gdzie podjąłem pracę w szczotkarstwie. Poczułem się tam zupełnie dobrze i jakoś bezpieczniej. Szczotkarstwo już znałem, a co najważniejsze nie musiałem już chodzić daleko do pracy, gdyż mieszkałem w internacie. W tym samym budynku znajdowały się warsztaty. Znalazłem też tutaj rozrywki świetlicowe. Było radio, czasopisma i książki brajlowskie, głośne czytanie i wspólne spacery.

Z energią zabrałem się do pracy i po kilku miesiącach zarobki moje znacznie przewyższały dawne, z fabryki. W pierwszej kolejności kupiłem sobie radio i sporo odzieży. Zdawałem sobie sprawę, że wygląd zewnętrzny ma duży wpływ na stosunek widzących do niewidomego. Chętnie uczyłem brajla tych, którzy wyrażali na to chęć. Wśród niewidomych czułem się znacznie lepiej niż wśród widzących. Niektórzy z nich potrzebowali mojej pomocy i rady. Chciałem się uczyć dalej, ale brak słuchu nie pozwalał mi na uczęszczanie do szkoły średniej. Człowiek niewidomy i źle słyszący jest jakby podwójnie niewidomy i należy otoczyć go specjalną opieką, gdyż ma ograniczony nie tylko świat kolorów, ale i dźwięków, który jest o wiele bogatszy. Taki człowiek jest bardzo niezaradny, popada w kompleksy i często zniechęca się do życia.

W roku 1956 przypadkowo dowiedziałem się, że można kupić za dewizy dobry aparat słuchowy. Zebrałem wszystkie oszczędności, kupiłem 96 dolarów i pojechałem do Warszawy po ten aparat. Rzeczywiście, był to wspaniały aparat, wzmacniał on słuch do tego stopnia, że mogłem słyszeć na dość daleką odległość i to w bardzo naturalny sposób. Czułem się wprost szczęśliwy, jakby odrodzony. Natychmiast zabrałem się do nauki. I tak, kolejno ukończyłem kurs mistrzowski z zakresu szczotkarstwa, wszechnicy radiowej, samorządowo-organizacyjny i instruktora zawodu. W roku 1965 uzyskałem wymarzone świadectwo maturalne. Dzięki temu awansowałem na pracownika umysłowego, na stanowisko kierownika działu pracy nakładczej. Ukończyłem także dwuletnie studium ekonomiki i organizacji pracy nakładczej i wiele, wiele innych kursów. Wszystko to zawdzięczam posiadaniu dobrego aparatu słuchowego. Pozbyłem się również wielu kompleksów, łatwiej jest mi nawiązać kontakty towarzyskie i nie unikam już dyskusji w szerokim gronie.

Nie obawiam się nawet samodzielnej podróży pociągiem, na myśl o której dawniej przeżywałem ogromny strach. Ważną rolę w życiu towarzyskim niewidomego spełnia umiejętność tańczenia. Przekonałem się o tym na własnej skórze. W czasie przebywania na turnusach wczasowych i sanatoryjnych niewiele osób zbliżało się do mnie. Dopiero na wieczorkach tanecznych, kiedy widziano mnie tańczącego, częściej podchodzono do mnie i nawiązywano bliższe rozmowy. Niejednokrotnie w czasie tańca nawiązywałem bliższe znajomości, a nawet przyjaźnie na długie lata. W tańcu jestem bardziej rozmowny i swobodny niż normalnie.

Posiadanie aparatu słuchowego umożliwiło mi pełnienie wielu funkcji społecznych i jeszcze większe zaangażowanie się w pracy społecznej. Prowadziłem wiele kursów brajla przy okręgu PZN i szkolenie przywarsztatowe w naszej spółdzielni dla nowo przyjmowanych inwalidów wzroku. W czasie tego szkolenia wielu niewidomych, tak jak i ja kiedyś, załamanych, przekonałem na własnym przykładzie, że można pracować z pożytkiem dla siebie i dla innych, jeżeli uwierzy się we własne siły i nie podda depresji psychicznej. Bałem się kiedyś samodzielnego życia, marzyłem o pozostaniu na zawsze w Laskach, gdyż tylko tam wyobrażałem sobie spokojną i bezpieczną przyszłość, a dziś jestem kierownikiem dużego i trudnego działu liczącego ponad 270 osób, członkiem zarządu spółdzielni i ojcem rodziny. Patrzę spokojnie w przyszłość, bo wiem, że dzięki pracy i sprzyjającym warunkom w naszym kraju nic złego spotkać mnie nie może.

Gdyby mnie dziś zapytano, jakie czynniki wpłynęły na moją rehabilitację, odpowiedziałbym, że było ich wiele. Należą do nich: wyrwanie mnie ze środowiska wiejskiego, pobyt w Laskach, nauka brajla, podjęcie pracy w spółdzielni dla niewidomych, posiadanie dobrego aparatu słuchowego, duże zaangażowanie w pracy społecznej i zawodowej, wykształcenie, jakie zdobyłem, oraz założenie własnej rodziny.

Dziś stwierdzam jednoznacznie, że życie moje jest ciekawe i piękne, a przyszłość będzie zależna od tego, w jakim stopniu będę przydatny w swojej pracy dla innych.

,Pozwólcie mi przez życie iść

J. P. ur. w 1935 r., zam. w Gliwicach, wykształcenie niepełne średnie.

Przed utratą wzroku pracowałam w studium nauczycielskim w charakterze sekretarki. Lubiłam swoje zajęcie i cieszyłam się zaufaniem moich przełożonych i współpracowników. Wraz z mężem i wówczas 4-letnim synem mieszkaliśmy w Raciborzu. Zdecydowaliśmy się powiększyć rodzinę. I oto spada na nas niespodziewany cios. Organizm ciąży nie znosi — zatrucie ciążowe, stan zagraża mojemu życiu. Najtroskliwsza opieka lekarzy szpitala nie przynosi pomyślnych wyników. Po dwumiesięcznych trudach lekarzy specjalistów w szpitalu zapada decyzja usunięcia ciąży w celu uratowania mi życia. Po zabiegu, przyprowadzona częściowo do zdrowia, dowiaduję się, że o potomstwie więcej nie może być mowy, gdyż fakty powtórzą się.

Był to dla mnie drugi cios. Bilansem wspomnianych przejść okazała się utrata wzroku. Wylew krwi na siatkówkę. Od tej chwili, nie płacząc już, stałam się drętwa i jakbym traciła jednocześnie słuch. Byłam wśród ludzi, a głos ich docierał do mnie jak echo. Nie mogłam mówić. Nie mając jeszcze sił na wstawanie, leżałam w łóżku szpitalnym. Przed sobą widziałam dużą czarną plamę w centralnej części oczu, w jasnym obwodzie. Nieustannie zamykałam raz prawe, raz lewe oko, obserwując jak czarne plamy nabierają coraz to innego kształtu. Szukając ratunku, pod opieką rodziny wędrowałam od szpitala do szpitala. Opinie okulistów były zdecydowane: „... co się zepsuło, nie naprawi się”, „próbujemy utrzymać obwód siatkówki oczu — miała pani pecha, że stało się to akurat pośrodku. No cóż, należy też spodziewać się i najgorszego”.

Robili wszystko, lecz cienia nadziei na odzyskanie wzroku nie było. Drętwa i ogłuszona, nie rozstając się z czarnymi plamami w oczach, nieruchomo leżałam w Klinice Okulistycznej Akademii Medycznej w Krakowie. Stałam się małomówna — w zasadzie odpowiadałam „tak” lub „nie”. Każdy dzień był nieskończenie długi, a jeszcze dłuższa noc. Nie wiem, kiedy spałam. Zdarzało się to od czasu do czasu w różnych porach, czułam, że oczekuję na jakieś wielkie wydarzenie, jakby na nadjeżdżający pociąg, który przejedzie po mnie ciężkimi kołami, nie zostawiając ani śladu. Kiedy zapadł zmierzch, oczy kierowałam do okna; ogarniał mnie dziwny strach przed kończącym się dniem. Na nogach i szyi — proszę mi wybaczyć — rosła rzepa. Mydła, które mi mąż zostawił, nie ruszyłam. Grzebienia też nie potrzebowałam. Nie opuszczał mnie tylko apetyt, jadłam wszystko i bez ograniczenia, cokolwiek było przede mną.

Pewnego dnia, w czasie obchodu lekarze zatrzymali się przy moim łóżku. Po chwili ciszy nastąpiła niezrozumiała dla mnie wymiana zdań między lekarzami. Przez moment łudziłam się, że wymyślili dla mnie coś nowego, skutecznego. Ale to uczucie minęło bardzo szybko. Prof. Wilczek powiedział: dalszy pobyt tutaj nie ma sensu — wypisać.

Czułam, jakby moje ciało było tłuszczem topiącym się na gorącej patelni, a następnie ogarnął mnie głośny spazmatyczny płacz. W oczach pojawiły się jakieś ogniste wstęgi. Dostałam jakiś zastrzyk, a potem długo spałam. Obudziłam się znów drętwa. Często siedziała przy mnie siostra. Bardzo dużo do mnie mówiła ale niewiele pozostało mi w pamięci.

Nie wypisano mnie, lecz przewieziono na oddział do Witkowie k/Krakowa. Po kilku dniach przyjechała do mnie rodzina. Zaproponowałam mężowi rozwód. Wydawało mi się, że skrzywdzę go, pozostając przy nim. Wszyscy płakaliśmy. Po odjeździe rodziny jedna z pielęgniarek — chyba wiekiem najstarsza wśród personelu — przyniosła mi jeden pomidor i znów opowiadała mnóstwo rzeczy, ale do mnie to nie docierało. Potem, gdy zaczęła mówić jak ratowała życie rannym podczas wojny, w mojej wyobraźni pojawiły się sylwetki roztargane przez miny, płonące domy, z których uciekają dzieci płacząc, a czasem wydawało mi się, że słyszę huk armat. Te opowiadania coraz bardziej mnie absorbowały. Po dwóch tygodniach opuściłam szpital. W dniu odjazdu trzeba było podjąć decyzję, dokąd jechać. Do naszego mieszkania w Raciborzu czy do rodziców mieszkających w Pyskowicach k/Gliwic. W wyniku sporu między rodzicami a mężem zapadła decyzja, że zamieszkam u rodziców. Ja staję się znów drętwa, coraz bardziej. Pozostałam u rodziców, którzy opiekowali się już naszym synem. Dziecko od tego momentu nie odchodziło ode mnie. Śpiewał mi piosenki, mówił wierszyki, popisywał się swoimi dziecięcymi osiągnięciami i przerywał, pytając: „czemu mamusia nie chce się cieszyć, tak jak w Raciborzu”.

Rodzice otoczyli mnie troskliwą opieką, lecz czułam jak ta troska czyni mnie małym dzieckiem. Często płakałam. Zaczęły się wizyty krewnych i znajomych, a także tych, co to uważali, że ich rada jest najlepsza. Coraz częściej zamykałam się w pokoju sama i leżałam jak kiedyś w szpitalu. Moim jedynym zajęciem były posiłki. Nie chciałam przebywać z ludźmi, nawet najbliższymi. Przez trzy miesiące nie wychodziłam z mieszkania. Kształt czarnej plamy w jednym oku bardzo się zmienił. Wiedziałam, że jest nowy ubytek, ale w myślach wmawiałam sobie, że to znak na polepszenie. Całą moją uwagę skupiłam na tym. Po dłuższych perswazjach rodziny poszłam do kontroli i znów skierowano mnie do szpitala.

Pobyt w szpitalu powtórzył się jeszcze dwa razy. Byłam jak poprzednio zobojętniała na wszystko, a tylko chwilami ogarniało mnie przerażenie, ciemność, depresja. Będąc kolejny raz w szpitalu, trafiłam do sali, w której leżała kobieta około 50 lat — bez jednego oka, drugie było zaatakowane jaskrą. Starałam się poznać ją bliżej. Był dzień odwiedzin. Jednooką kobietę z jaskrą odwiedził niewidomy mąż. Zachowywał się tak, jakby mu nic nie dolegało. Miał białą laskę. Rozmawiali ze sobą i robili wrażenie bardzo zadowolonych. Prawie nic nie mówili o wzroku. On zdawał jej relację, jak przebiega budowa ich domu. Nie mogłam tego wszystkiego pojąć.

Niewidomy mężczyzna jeszcze raz odwiedził swą żonę. Na tyle, na ile mogłam — łapiąc fragmentami mojego wzroku — skojarzyć sobie jego sylwetkę i białą laskę, utrwalałam postać w pamięci i przychodziły mi różne myśli do głowy, a więc, że jeżeli on nie widzi, a dom buduje i cieszy się, to może i ja jakoś dam radę wychować syna, to znów, że będę musiała nosić białą laskę i ręce wyciągać naprzód, a ludzie będą ode mnie uciekać.

Ten stan trwał kilka tygodni. Powróciłam do domu. Otoczona troskliwą opieką rodziców leżałam i jadłam. Mąż, związany pracą, mieszkał w Raciborzu. Odwiedzał nas tylko w niedzielę. Siedzieliśmy obok siebie. Nie miałam o czym z nim mówić. Poruszane przez niego tematy nie interesowały mnie jak kiedyś. Wydawał mi się bardzo obcy. Nadal chciałam się rozwieść. Czułam się przy nim absolutnie niczym. Wydawało mi się że ma do mnie jakiś żal. Mąż postanowił być ze mną razem. Rodzice zaproponowali, żebyśmy wszyscy troje zamieszkali u nich. Mąż zmienił miejsce pracy. Zwolnione zostało mieszkanie, które jeszcze tak niedawno było powodem naszej wielkiej radości i dumy. Rodzice odstąpili nam jeden pokój, ze wspólnej kuchni i tak nie korzystałam, gdyż mama prowadziła dom. Ja leżałam i jadłam.

Syn zaczął chodzić do szkoły. Zaczęłam mieć trochę zajęcia. Pytałam, czego się uczył. Powtarzał wszystko. Ogarniały mnie znów depresje, lecz sama nie wiem dlaczego. We wrześniu 1961 roku dostałam powiadomienie ze szkoły, do której syn zaczął uczęszczać, że zostałam wybrana do komitetu rodzicielskiego i mam przyjść na zebranie. Nie chciałam iść. Ogarniał mnie lęk, lecz po dłuższej dyskusji rodzinnej poszłam. Widziałam na tyle, że mogłam się poruszać po chodniku. Przejście przez jezdnię było nie do pokonania nawet w tym spokojnym mieście. Zaprowadzono mnie, ale tylko pod świetlicę szkoły. Weszłam i siadłam na krześle przy stoliku, czekając momentu usprawiedliwienia się, że nie mogę brać udziału w pracach komitetu rodzicielskiego, gdyż nie widzę. Tak uczyniłam i wówczas zamiast zebrania rozpoczęła się dyskusja o mnie. Z personelu szkolnego wiele osób znało mnie jeszcze z lat młodzieńczych. Zaprotestowali, twierdząc, że wiedzą o mojej przejściowej chorobie i przekonywali mnie, że właśnie jest mi bardzo potrzebne przebywanie wśród ludzi, a poza tym mam dużo czasu, więc mogę przychodzić na każde zebranie. Zostałam. Odczytano porządek dzienny. Po stolikach posłano listę obecności do podpisania. Ta czynność była nie do pokonania. Wybuchnęłam płaczem, wyszłam. Sprzątaczka zaprowadziła mnie do domu. Nie skreślono mego nazwiska z listy członków komitetu rodzicielskiego.

Nie przebywałam już sama. Każde popołudnie spędzałam z mężem. Nie było wspólnego tematu. Zaczęłam coraz częściej myśleć o samobójstwie. Próby ucieczki ze świata nie wyszły, ale w ten sposób trafiłam do lekarza psychiatry. Spędziłam kilka tygodni na Oddziale Nerwicowym Szpitala Psychiatrycznego w zamku, nad stawem, wśród lasów. Pod wpływem leków bardzo dużo spałam, a mimo to chodziłam półsenna. Tam prowadzona była obowiązkowa terapia czynnościowa. Panie, które tam trafiły, wyszywały, haftowały, szyły itp. Dla mnie zajęcia nie było. Oprócz posiłków, brałam codziennie udział w obowiązkowych wieczorkach tanecznych. Z okresu tego leczenia niewiele pamiętam. Na tydzień przed wypisaniem odstawiono mi wszystkie leki. Lekarz i pielęgniarka dużo ze mną rozmawiali, chodzili na spacery lub powierzali mnie innym pacjentkom. Zalecono mi jak najwięcej spacerów po lesie.

Był dzień 8 marca. Pozostanie mi on na długo w pamięci. Odczułam wiele serdeczności po raz pierwszy od dłuższego czasu. Zainteresowanie moją osobą było duże, nie tylko ze strony personelu szpitalnego. Otrzymałam sporo kwiatów i życzeń. Przygotowano przyjęcie. Przy kilku stolikach zarezerwowano dla mnie miejsce. Nie wiedziałam, gdzie siadać. Wieczorem całą grupą poszliśmy nad staw. Zawsze ktoś mi towarzyszył. Jeden z panów opowiedział mi film czy książkę pod tytułem: „Noc jest moim królestwem”. Zaczęłam widzieć życie piękniejszym.

Gdy wróciłam do domu, piękno, które miałam na krótko w wyobraźni, znikło. Podświadomie zaczęłam o coś walczyć, lecz niezdecydowanie. Zaczęłam odwiedzać zakład fryzjerski — to zalecała mi pielęgniarka: jeśli będzie pani w złym nastroju, najlepiej iść zrobić sobie fryzurę”. Trochę pomagało. Odwiedzałam też krawcową. Syn podrastał. Zaproszenia na zebrania komitetu rodzicielskiego nadal otrzymywałam, lecz nie chodziłam. Mąż dawał mi czasem odczuć, że jest o mnie zazdrosny. Na spacery chodziliśmy często we trójkę — z synem. Mąż bardzo często proponował mi wspólne pójście do teatru, na dancing itp. Nie mogłam się długo zdecydować.

Mama nadal prowadziła dom. Pozwolono mi wycierać, a potem zmywać naczynia. Tę czynność — wycierania — wykonywałam też w ostatnim tygodniu pobytu w szpitalu psychiatrycznym w czasie terapii czynnościowej. Mąż kupił mi dużo płyt. Odtwarzanie muzyki z płyt stało się moim ulubionym zajęciem. Któregoś dnia zrodziły się we mnie myśli rymowane. Usiłowałam je zapamiętać, a potem poprosiłam syna o zapisanie. Syn był w trzeciej klasie. Nie powierzyłabym tego innej osobie. Dzisiaj te rymowane słowa pozwolę sobie zamieścić w tejże pracy:

Pozwólcie mi przez życie iść! Nie głaszczcie — jak akacji liść. Nie wytykajcie wzroku wady. Ze sobie nie dam rady? Jeśli ktoś twierdzi tak, To racji tutaj brak. Ja naprzód pragną iść, nie zostać! I swym problemom muszą sprostać. Pozwólcie mi szczęśliwą być! Ja nie chcę się w zaułki kryć, I radość dzielić też potrafię, Że tu, czy tam sama nie trafię? Jeśli ktoś twierdzi tak, To racji tutaj brak. Ja pragną naprzód iść — nie zostać I swym problemom muszę sprostać. Wszystko jest dla mnie jak dla was — bliskie, Ludzkie serca, ziemia jasna i obłoki niebieskie, Ja zmysły jeszcze cztery mam. Idą przez życie! Dziękuję Wam.

Dotarły do mnie informacje o istnieniu organizacji, zrzeszającej inwalidów wzroku. Dostarczono mi adres. Wspólnie z mężem odszukałam siedzibę PZN w Gliwicach. Pod drzwiami zesztywniałam, nastąpiła depresja. Nie weszłam. Biała laska, czarne okulary, opaska, wyciągnięta ręka przygarbionej postaci pod kościołem przysłoniła mi znów na jakiś czas wizję przyszłości, jaką miałam.

Po upływie kilku tygodni znowu poszłam do PZN, tym razem z mamą. Mama natychmiast otworzyła drzwi i prawie mnie tam wciągnięto. Nogi pode mną drżały. Po policzkach spływały łzy. Mama zresztą też płakała. Ale stan taki długo nie trwał. Do końca życia nie zapomnę tego dnia, w którym tak bardzo serdecznie i taktownie przyjęli mnie wówczas członkowie zarządu Koła PZN w Gliwicach. Koleżanka Gertruda Ficek opowiadała mi wiele o sobie. Jest całkowicie niewidoma od dziecka. Skończyła szkołę podstawową i średnią, pracowała kiedyś jako maszynistka na czarnodrukowej maszynie, a obecnie pracuje w Spółdzielni „Praca Niewidomych” w Chorzowie. Koledzy nie szczędzili mi komplementów. Tego dnia siedziałam tam długo. Nie mogłam doczekać się następnego czwartku. Poznani tam ludzie stali się dla mnie drogowskazem w puszczy. Ruszyłam więc w kierunku wskazanym. Przychodziłam do PZN regularnie w każdy czwartek nie patrząc na wydatek 10-złotowy za przejazd PKS-em. To była wiosna 1965 r. Ci ludzie zaszczepili we mnie coś, czym żyję do dnia dzisiejszego. Mój dług wdzięczności rośnie wraz z osiągnięciami.

Miałam wtedy 30 lat. Wysłano mnie do Sosnowca na krótkoterminowy kurs brajlowski. Ogarnęła mnie radość i niepokój jednocześnie. Opanowałam czytanie i pisanie systemem punktowym, uznając to za poważne osiągnięcie po mojej „przerwie w życiu”. Umiejętność tę bardzo wysoko sobie cenię jeszcze dziś. Ten kurs poza tym był dla mnie wielką szkołą życia w innym zupełnie świecie. Po raz pierwszy na co dzień byłam w gronie niewidomych. Jako szczątkowo widząca podjęłam się opieki nad 17-letnią dziewczyną całkowicie niewidomą, w dodatku z opóźnionym rozwojem umysłowym. Bardzo boleśnie przeżywałam spędzony z nią czas. Nie sypiałam. Do domu wróciłam mocno zmęczona i podekscytowana, lecz po kilku dniach wróciłam do równowagi. Zabrałam się sukcesywnie do ćwiczeń pisania i czytania systemem punktowym. Wolny czas — a było go sporo — spędzałam nad książką.

Jeszcze w tym samym roku na zebraniu sprawozdawczo-wyborczym, przy dokonywaniu wyboru władz koła PZN, padło pytanie pod moim adresem, czy godzę się wejść w skład zarządu. Zadrżałam. Nie mogłam się skupić. Po chwili uświadomiłam sobie, że jest to zbyt wielki obowiązek jak na mnie. Znów opanował mnie niepokój, że pierwsza porażka przywróci mi tamte ciężkie dni. Nie miałam jednak odwagi odmówić.

Powiedziałam: spróbuję. Spróbowałam i do dnia dzisiejszego służę sprawie inwalidów wzroku — na miarę moich możliwości. Do zarządu koła weszło pięć osób. Mnie powierzono obowiązki skarbnika. Podpatrywałam, jak inni pracują, ale sama nie mogłam niczego zainicjować. Nawiasem mówiąc, ówczesne warunki pracy społecznej były o wiele trudniejsze niż obecnie. Zadania, jakie otrzymywałam od zarządu, udawało mi się realizować dzięki życzliwości szeregu osób widzących. Coraz więcej miałam okazji do zadowolenia i satysfakcji z efektów mojej pracy, które niejednokrotnie miały duże znaczenie dla naszego środowiska. Powiększyło się też grono moich przyjaciół, nie tylko wśród niewidomych. Wyrażano się o mnie z uznaniem. Czułam się coraz bardziej potrzebna. W działalności nie ograniczałam się do swojej funkcji. Pragnęłam spłacać dług wdzięczności za szacunek i życzliwość wobec mnie. Długo zastanawiałam się, jakie przedsięwzięcie będzie najwłaściwsze.

Propozycję podjęcia pracy zarobkowej w niepełnym wymiarze godzin odłożyłam na później. Uważałam, że człowiek, oprócz chleba, musi mieć też coś dla ducha. W kole wówczas nic się nie działo, co można by uznać za rozrywkę. Moje troski przysłonięte zostały sprawami ludzi, z którymi stykałam się w związku, szczególnie myślałam o tych samotnych. Z myślą o nich i o tym, aby w zamian za przyjście mi z pomocą dać co możliwe z siebie, zaczęłam organizować początkowo skromne, a potem bardziej uroczyste spotkania wszystkich członków gliwickiego koła PZN. Przyjmowałam niezliczone słowa uznania. Spotkania te nie bardzo różniły się od siebie, tyle, że w jednym uczestniczył literat, w innym znów zespół wokalny, muzyczny itp. W czasie następnych wyborów powierzono mi funkcję sekretarza koła oraz obowiązek prowadzenia działalności kulturalno-oświatowej.

Starałam się stanąć na wysokości zadania. Tu nie mogłam się obejść bez pomocy rodziny. Doszłam do wniosku, że w mojej pracy może mi wiele pomóc magnetofon, więc zwróciłam się z prośbą do zarządu okręgu o przyznanie mi tegoż sprzętu po ulgowej cenie, gdyż nie mogłam sobie pozwolić na to z mojego budżetu. Otrzymałam magnetofon bezpłatnie. Chciałam się cieszyć wraz z innymi, których uważałam za przyjaciół, ale gorzki smak ludzkiej zazdrości pohamował we mnie rodzącą się inicjatywę. Niełatwo było uodpornić się na różnego rodzaju niesnaski. Czułam się znów osamotniona. Strach przed powrotem do tamtego życia a także wzmagająca się ambicja odpracowania za magnetofon pomogły mi znieść trudne momenty. Pracowałam jeszcze z większym zapałem, nierzadko kosztem własnego zdrowia.

Działalność swą zaczęłam rozszerzać. Nie wszystko się udawało, bowiem nie miałam doświadczenia. Opracowałam więc i przeprowadziłam ankietę wśród niewidomych, ujmując wszystkie możliwe propozycje z zakresu korzystania z dóbr kulturalnych. W wyniku analizy ankiet, a zatem rozeznania środowiska i potrzeb w tym zakresie, formy pracy zostały bardziej urozmaicone, a wyniki były lepsze. Bardzo przydał się mój magnetofon. Osobiście dyktowałam wszystkie sprawozdania z naszej działalności, a także różne pisma, ponieważ byłam sekretarzem. Okazało się, że udaje mi się to lepiej niż innym.

Pracy było coraz więcej. Szczupłość lokalu utrudniała niemal każde przedsięwzięcie zarządu. Zmiana lokalu stała się problemem pierwszej wagi. W nowym budownictwie nie przewidziano naszych potrzeb, w starym nic się nie zwalniało. Przyszła mi myśl, że łatwiej będzie zdobyć mieszkanie zastępcze dla lokatorek sąsiadujących z kołem PZN, niż odpowiedni lokal na świetlicę. Udało mi się to zrealizować. Mamy wyremontowany i poszerzony lokal świetlicowy. Satysfakcja z tego powodu jest dla mnie wielką nagrodą, chociaż są to ciche myśli, gdyż całokształt pracy w tym zakresie to zasługa całego zarządu koła PZN. W bieżącej kadencji pełnię funkcję zastępcy przewodniczącego koła. Polubiłam moje zajęcie społeczne i pełnię je z przyjemnością. W bieżącym roku w konkursie na najlepszą świetlicę nasza placówka za pierwsze półrocze otrzymała III miejsce w skali okręgu. W miarę wolnego czasu osobiście też uczestniczę w niektórych konkursach, osiągając wysoko notowane miejsca, i tak np. w konkursie wiedzy o Leninie (w skali okręgu) byłam jedyną kobietą wśród nagrodzonych, a w konkursie czytelniczym w tym roku zajęłam pierwsze miejsce. Od marca 1971 roku pracuję w niepełnym wymiarze godzin, nakładczo, jako pakowaczka wsuwek w spółdzielni „Promet” w Sosnowcu, gdzie nie mają żadnych zastrzeżeń co do wykonywanej przeze mnie pracy. Społeczne zaangażowanie w organizacji PZN, a także praca zarobkowa podniosły moją wartość i w domu.

Wspólne mieszkanie z rodzicami nie wpływało korzystnie na moją rehabilitację. Wolałam nie być obsługiwana. Dorastał syn. Otrzymaliśmy M-3. Mieszkamy więc we trójkę, bez rodziców. Mąż i 18-letni obecnie syn bardzo mnie szanują. Moimi sukcesami cieszą się tak samo jak własnymi. Dom prowadzimy wspólnie. Tworzymy nadal szczęśliwą rodzinę. Każdy drobiazg sprawia nam radość. Mamy wielu przyjaciół. Czuję się dobrze w każdym środowisku. Znajduję zrozumienie. Bardzo wiele w działalności społecznej na rzecz niewidomych pomaga mi nie tylko rodzina, ale i moi znajomi.

Uważam, że jestem w pełni zrehabilitowana, a to czyni mnie pełnowartościową. Potwierdzeniem tego mogą być efekty mojej pracy, która jest pożyteczna dla społeczeństwa. Wszystko, co uczyniło mnie człowiekiem pełnowartościowym, zawdzięczam ludziom znającym problematykę, a także psychikę osób tracących wzrok lub niewidomych.

Uważam, że do pełnej rehabilitacji można dojść różnymi drogami, najlepszą jednak będzie najkrótsza. Najkrótsza będzie wówczas, kiedy społeczeństwo będzie znało zagadnienia organizacji Polskiego Związku Niewidomych, jego cel i zadania. W moim przypadku największą rolę odegrał właśnie Polski Związek Niewidomych.

Moje miejsce wśród ludzi

H. K. ur. w 1898 r., zam. w woj. wrocławskim, wykształcenie średnie.

Uważam się za weterana trzech rewolucji, a mianowicie: w 1905 roku byłem łącznikiem, a w 1917 brałem czynny udział w Rewolucji Lutowej i Październikowej. W swoim czasie przegapiłem termin weryfikacji i dlatego nie jestem teraz zaliczony do weteranów.

Po powrocie do kraju w połowie kwietnia 1919 roku od razu rozpocząłem pracę w administracji ogólnej jako pracownik umysłowy. W ciągu mojej ponad dwunastoletniej pracy zmieniałem kilkakrotnie miejsca zatrudnienia. Pracowałem w skarbowości i samorządzie jako inspektor samorządu gminnego. Stanowisko to odpowiadało mi, gdyż praca była ciekawa. Byłem cenionym pracownikiem, obowiązki wypełniałem sumiennie i posiadałem zmysł organizacyjny.

Poza pracą urzędową dużo czasu poświęcałem pracy społecznej. W moim życiu prywatnym poczesne miejsce zajmował sport. Organizowałem kluby sportowe, budowaliśmy boiska i korty tenisowe. Urządzaliśmy popisy sportowe na szczeblu powiatowym, w których często zajmowałem pierwsze miejsca i otrzymywałem dyplomy uznania i wyróżnienia.

Bralem też czynny udział w życiu kulturalnym. Organizowaliśmy amatorskie przedstawienia, w których odgrywałem role amanta, gdyż do tej roli podobno byłem najbardziej predystynowany. W amatorskiej orkiestrze symfonicznej grałem na skrzypcach. Jako dobry tancerz i organizator pełniłem funkcję prawie ze zawodowego wodzireja. Nie odbył się żaden bal, raut czy zabawa, aby nie proszono mnie na wodzireja. W domu kilim znajdujący się nad łóżkiem był cały umajony różnego rodzaju dystynkcjami wodzireja.

W tym czasie ożeniłem się z nauczycielką i byliśmy pozornie szczęśliwi. Żona kochała mnie bardzo i była o mnie chorobliwie zazdrosna. Urodziła się nam córeczka. Wydawało się nam, że jesteśmy szczęśliwi, gdyż zajmowaliśmy właściwe miejsce w społeczeństwie.

I oto nadszedł rok 1930. Kiedyś w czasie czytania książki, niestety ostatniej w moim życiu, pt. „Na srebrnym globie” zauważyłem, że uciekają mi literki i stronice stają się jakieś białe i pstre, niewyraźne. Odczuwałem zmęczenie oczu. Udałem się do Kasy Chorych i tam, po zbadaniu, ustalili, że cierpię na silną anemię i niedokrwistość. Zaczęli mnie leczyć różnymi pastylkami i zastrzykami. Poprawy w oczach nie czułem, lecz odwrotnie — zauważyłem nasilenie się zamglenia. Na miejscu, w powiatowym mieście nie było okulisty. Do okulisty trzeba było jechać aż do Wilna. Ja sprawę tę zlekceważyłem i nie nalegałem, a Kasa Chorych zwlekała ze skierowaniem do okulisty. Kiedy już zrobiło się całkiem źle, stanowczo zażądałem skierowania do kliniki.

W klinice uniwersyteckiej w Wilnie stwierdzono, że mam pęknięte krwionośne naczyniówki, wylew krwi w oczach i rozlanie siatkówek. Schorzenia te zostały spowodowane nadmiernie silnymi dawkami leków. W Instytucie Oftalmicznym w Warszawie stwierdzili to samo, dodając ponadto, że jest to przypadek nieuleczalny.

Wróciłem do domu całkowicie załamany psychicznie i nerwowo, z uczuciem, że spadłem z drabiny, po której się wspinałem, i to na samo dno. Tak zostałem ślepcem. Był to dla mnie i dla rodziny cios straszny. Komisja lekarska orzekła trwałą niezdolność do pracy i zostałem skierowany na rentę. Renta miesięczna wynosiła 147, 20, później została obniżona do 135 zł, gdyż zaprzestano wypłaty dodatku miesięcznego. W ten sposób znalazłem się poza nawiasem życia. Koledzy i znajomi odwrócili się ode mnie i przestali mnie zauważać. To wszystko powiększało moją depresję — gotów byłem popełnić jakiś czyn szaleńczy. Na domiar złego żona, nie mogąc znieść stałego widoku ślepca, zabrała dziecko i udała się do swojej rodziny, pozostawiając mnie na pastwę losu.

Ochłonąwszy nieco likwiduję mieszkanie i udaję się do swojej rodziny na wieś. Ażeby mnie jeszcze więcej zgnębić, żona podaje mnie o alimenty. Sąd zasądził je w wysokości 60 zł miesięcznie.

Po przyjeździe do rodziny zacząłem się zastanawiać nad moją nową sytuacją. Ktoś mi podsunął myśl, żeby otworzyć zwykły sklepik spożywczy, że to mnie zajmie i wypełni czas. Tak też zrobiłem przy pomocy finansowej brata i rodziny. Wkrótce przysposobiłem się do tej pracy, a więc ważyłem, mierzyłem, liczyłem no i co najważniejsze — nauczyłem się rozpoznawać pieniądze. Zdarzały się wypadki, że próbowano mnie oszukać. Pewnego razu przyszedł gospodarz, aby zakupić różne drobiazgi na sumę 80 groszy. Odliczył i podał mi pieniądze. Ja sprawdzałem bilon za pomocą maleńkiego magnesu, tak że bilon niklowy był przyciągany, natomiast miedziaków, jak 1, 2, 5 groszy, magnes nie przyciągał i w ten sposób stwierdziłem, że gospodarz dał mi nie 80 groszy, a przypuszczalnie 65 groszy.

Oczywiście, wydarzenie to stało się przestrogą dla innych. Ludzie zaczęli się trochę liczyć z moją osobą, jako ślepego. Innym razem przyszedł chłopak z białoruskiej wsi po machorkę i zapłacił 5-złotową monetą, jak mi powiedział. Ja, po sprawdzeniu dźwięku, który brzmiał nawet lepiej aniżeli pięciozłotówki, i po sprawdzeniu nacięć na obwodzie pieniądza wrzuciłem go do kasy i wydałem resztę. Wieczorem przyszedł kierownik szkoły z nauczycielką, która poprosiła w toku rozmowy o rozmienienie 20 zł. Ja wyjąłem z kasy 10-złotówkę i dwie monety po 5 zł i podałem. Nauczycielka po chwili powiada: „Co mi pan tu daje, przecież to jest rosyjska półrublówka”. Okazało się, że zostałem oszukany, ale nie wiedziałem przez kogo. Kierownik oburzył się strasznie i powiedział, że tp wyjaśni. Istotnie, na drugi dzień kierownik zapytał uczniów, kto chodził do sklepu i po co. Zgłosił się chłopak, który przychodził po machorkę dla sąsiada, który dając mu rzekome 5 złotych powiedział: jeżeli będzie w sklepie ten ślepy, to kupisz za te 5 złotych paczkę machorki, a jak kto inny, to kupisz pióro albo pestki za 10 groszy, które oddzielnie wręczył chłopcu. Kierownik z bratem zaraz udali się do owego chłopa i zażądali zwrotu pieniędzy. Ponieważ chłop odmówił, oddałem sprawę do sądu. Kiedy miała się odbyć rozprawa, chłop zwrócił mi pieniądze i ja na rozprawie nie nalegałem na ukaranie oszusta.

W tym czasie poznałem istotę, która zgodziła się iść ze mną wspólnie przez życie. Z żoną przeprowadziłem rozwód. W tym czasie była przeprowadzana komasacja gruntów i my otrzymaliśmy działkę na kolonii. Pobudowaliśmy dom oraz zabudowania gospodarcze i zaczęliśmy gospodarować. Tak było do wybuchu wojny w 1939 roku. W tym czasie urodziła nam się córka. W pobliżu naszej kolonii Rosjanie pobudowali bazę benzynową. W tym czasie odbywały się różnego rodzaju zebrania, w których i ja brałem udział. Zebrani chętnie korzystali z mojej pomocy przy układaniu treści protokołów i wniosków, gdyż znałem dobrze język rosyjski. To sprawiało mi satysfakcję i podnosiło na duchu. Podczas działań wojennych zostało porozrzucane wiele broni i amunicji. Zainicjowałem zebranie tej broni i zmagazynowanie w mojej stodole, a następnie zgłosiłem ją władzom, które zabrały broń. Wkrótce potem władze sporządziły wykazy inwalidów i na tej podstawie otrzymałem rentę w wysokości 100 rubli miesięcznie.

W Grodnie została uruchomiona fabryka sznurów, gdzie byli zatrudnieni niewidomi, i w której ja znalazłem pracę. Pracowałem tam do czasu napaści Niemiec hitlerowskich na Związek Radziecki. Dyrektorem tego zakładu był Żyd — Kowalski, który w przeddzień wybuchu wojny wyjechał służbowo do Białegostoku i już więcej nie wrócił. Widocznie zginął od bomb lotniczych. Pozostała po nim żona z dwojgiem dzieci, z którymi przychodziła do nas, gdy zmuszały ją do tego warunki życiowe. W późniejszym czasie, kiedy była już w getcie, wymykała się stamtąd i zdjąwszy gwiazdę przychodziła do nas, aby zaopatrzyć się w żywność. Nieraz nocowała z dziećmi u nas.

Pewnego razu, gdy nocowała u nas, przyszedł komendant bazy (Niemiec) i zaczął rozmowę z nami. W pewnym momencie dał się słyszeć głos dziecka, mówiącego przez sen w języku żydowskim. Wraz z żoną struchlałem. Żona, aby zagłuszyć odgłosy dziecka, zaczęła głośno rozmawiać. Komendant nie zorientował się i wkrótce opuścił nasz dom. Była to na owe czasy igraszka ze śmiercią. Komendant bazy okazał się człowiekiem szlachetnym i my zdobyliśmy jego zaufanie. Uzyskaliśmy zezwolenie na pasanie krów na terenie bazy. Krowy pasały się tam całymi dniami i żona lub ja z dziećmi wchodziliśmy na teren bazy bez kontroli. Z tej to bazy drogą nielegalną otrzymywałem naftę, którą rozprowadzałem wśród okolicznych mieszkańców. W ten sposób rozprowadziliśmy dziesiątki ton nafty. Prócz tego przy pomocy dzieci porozkręcaliśmy regulatory przepływu paliwa, dzięki czemu benzyna wsiąkała w ziemię. Był to niebezpieczny akt sabotażu, grożący nieobliczalnymi następstwami. W ten sposób i ja jako niewidomy też przyczyniłem się do pomniejszenia siły napastnika.

Pozyskane u komendanta zaufanie pozwoliło mi uratować pewnego znajomego, który nie zatrzymał się na wezwanie żandarma, a wiózł przy sobie nielegalne materiały, które później, uciekając przez las, wyrzucił i schronił się u nas. Żandarmi zmobilizowali pościg i wezwali do pomocy komendanta i obsługę bazy. Komendant wraz z obstawą przybył, aby zaaresztować znajomego. Wiedząc, co by mu groziło, użyłem wszelkiego rodzaju argumentów, aby przekonać komendanta o niewinności człowieka, zaznaczając również, że komendant poradzi sobie z przekonaniem żandarmów, żeby ci zaprzestali pościgu.

Stopniowo zdobywałem zaufanie ludzi i powoli traciłem świadomość, że jestem upośledzony ślepotą. Komendant wiedział, że dawniej jako widzący lubiłem manipulować przy radioodbiornikach, więc kiedy po zmianie akumulatora jego radio nie grało, wezwał mnie, abym naprawił aparat. Zacząłem sprawdzać od źródła zasilania i kiedy się dowiedziałem, że jest podłączony akumulator 2V poprosiłem, aby mi podano baterię z kieszonkowej latarki i w ten sposób udowodniłem, żę aparat jest w porządku, jedynie źródło zasilania jest za słabe. Z radości komendant poczęstował mnie wódką. To była dla mnie duża satysfakcja, że jako niewidomy potrafiłem w tym momencie więcej aniżeli widzący. W czasie wyzwalania tych terenów przez Armię Czerwoną i Wojsko Polskie, ze względu na niebezpieczeństwo sąsiedztwa bazy paliwowej, razem z żoną i dziećmi oraz inwentarzem żywym udałem się do dalekiego sąsiada. Kiedyś pasąc krowy usłyszałem wołanie sąsiada, abym nawrócił krowy, które weszły w szkodę. Ja nie wiedząc, gdzie krowy są, poprosiłem nieznajomego o pomoc. Ten bez wahania dopomógł, a właściwie wyręczył mnie w tej czynności. Jak się później okazało, był to generał Armii Czerwonej. Gdy się dowiedziałem, zacząłem się zastanawiać, czy takowej przysługi mógłbym się spodziewać ze strony przedwojennego generała.

Pewnego razu, idąc do szwagra polną dróżką, słyszę, że z naprzeciwka ktoś nadchodzi, więc chcąc usunąć się z drogi i dać przejście zszedłem nieco z dróżki, myśląc, że nadchodzący z naprzeciwka uczyni to również. Przy rozmijaniu się zostałem jednak lekko potrącony, więc przepraszam, ale jakież było moje zdumienie, kiedy nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Gdy przyszedłem do szwagra, poprosiłem, aby spojrzał na dróżkę i powiedział mi, kto to taki gburowaty poszedł tamtędy, na to on mi powiedział ze śmiechem, że to jego krowa poszła na pastwisko. Pod koniec roku 1946 repatriowałem się do kraju i osiedliłem we wsi w pobliżu Polanicy-Zdroju. Jako rekompensatę za pozostawione mienie otrzymałem tutaj małe gospodarstwo. Przyznana mi wówczas renta była bardzo skromna, bo wynosiła zaledwie 90 zł. Tak gospodarowaliśmy do 1968 roku. W tym czasie żona poszła do pracy, gdyż wymagały tego warunki materialne. Ja zasłynąłem na wsi jako dobry korepetytor tym bardziej, że bezpłatny, i z tego powodu moje mieszkanie było często oblegane gromadką nie własnych dzieci. Gdy nauczycielka od matematyki chorowała, to proszono mnie, abym ją zastąpił i poprowadził lekcje. Czyniłem to z wielką satysfakcją, gdyż podnosiła mnie na duchu świadomość, że jestem jeszcze użyteczny. Ponadto byłem pomocny okolicznym mieszkańcom przy redagowaniu różnego rodzaju podań. Kiedy memu szwagrowi na skutek niezweryfikowania została zatrzymana renta, po dłuższym okresie trwania takowego stanu rzeczy szwagier zwrócił się do mnie, abym napisał do ministerstwa podanie o przywrócenie renty. Napisałem w bardzo zwięzłym stylu i po paru miesiącach nadeszła wiadomość, że renta została przywrócona i zostaną również wypłacone należności za okres ubiegły. Radość była ogromna, a mnie rozpierała duma, że jako niewidomy mogłem być pomocny w tej sprawie. Do dziś przy okolicznościowych spotkaniach ze swymi byłymi uczniami, którzy z szacunkiem wspominają dawne czasy i są nadal wdzięczni za okazaną im wówczas pomoc, po prostu kręci mi się łza rozrzewnienia w oku.

W 50-lecie Rewolucji Październikowej byłem zaproszony do szkoły w celu wygłoszenia prelekcji na temat rewolucji, w której brałem czynny udział. Byli również dwaj majorzy Armii Radzieckiej, którym służyłem za tłumacza. Obecnie mieszkając w Polanicy-Zdroju, biorę czynny udział w życiu świetlicowym naszego koła PZN. Mając magnetofon nagrywam różnego rodzaju wybrane melodie, a następnie odtwarzam je często, stawiając magnetofon w oknie. Wczasowicze przysiadają wtedy na ławce i z przyjemnością słuchają mych nagrań, a niektórzy zrywają się do tańca.

Na zakończenie chciałbym zaznaczyć, że wszędzie, gdzie tylko mieszkałem i mieszkam jako niewidomy, poruszam się po ulicach samodzielnie przy pomocy białej laski. Streściłem pokrótce żywot wieloletniego ślepca i leciwego starca, który wcale nie chce się czuć staruszkiem i proszę o wybaczenie, jeżeli kogoś znużyłem swą wypowiedzią.

Redaktor: KRYSTYNA GRZESIK Redaktor techniczny: WALDEMAR ROSPIERSKI Korektor: JOLANTA SPODAR PRINTED IN POLAND Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1975 r. Wydanie I. Nakład 7000 + 275 egz. Ark. wyd. 7, 1. Ark. druk. 11. Papier druk sat IV kl. 70 g. 82 X 104. Druk ukończono w maju 1975 r. Gdańskie Zakłady Graficzne. Zam. nr 3440 B-45

Dział w przygotowaniu