Nieobcy język obcy

    Jerzy Ogonowski

 Istnieje przekonanie, że znajomość języków obcych stwarza  inwalidom wzroku  duże możliwości zawodowe. W pełni zgadzam się z tym stanowiskiem, ale jednocześnie  chciałbym zwrócić uwagę na pojawiające się   trudności.    

 Nauczanie języka obcego w szkole masowej komplikuje się poważnie ze względu na lawinowy rozwój tzw. środków audio-wizualnych oraz z powodu czegoś w rodzaju powrotu do pisma obrazkowego.  
Podręczników do każdego języka obcego jest co najmniej tyle, co szkół, a wszystkie one prześcigają się w graficznym przedstawianiu ćwiczeń, dialogów, a nawet  bardziej złożonych wypowiedzi. W praktyce może to oznaczać, że niewidomy w szkole  masowej nie będzie korzystał ani z lekcji, ani z podręcznika, który w tej placówce obowiązuje.

Niedawno w audycji - "Radio Nocą",  poświęconej problematyce niewidomych,  usłyszałem
o kłopotach jednej pani, która chciałaby tłumaczyć literaturę, ale nie mogła sobie wyobrazić pracy bez posiadania słowników brajlowskich czy komputerowych. Ten fakt nasunął mi myśl, że warto by szerzej omówić  temat z perspektywy mojego trzydziestoletniego doświadczenia w
czynnej pracy zawodowej,  jako tłumacza i sporadycznie - jako nauczyciela.Przy okazji chciałbym  przypomnieć, że  w Polskim Związku Niewidomych działa prężnie sekcja miłośników i propagatorów języków obcych . Jej przewodniczący -  prof Tomasz Krzeszowski, jest świadomy pułapek, na jakie może natrafić niewidomy pragnący poznać język obcy. Spróbujmy
wi"c pokrótce owe pułapki wypunktować.

W związku z zasygnalizowanym na wstępie "pismem obrazkowym" oraz środkami audio-wizualnymi,  nauczyciele nader chętnie zwalniają niewidomych uczniów z obowiązku   nauki języka obcego w piśmie. Oznacza to -   po pierwsze, że niewidomy poznaje tylko jedną stronę języka, z której w przyszłej pracy zawodowej będzie miał niewielki pożytek poza korzyściami towarzyskimi. Po drugie - brak kontaktu z językiem pisanym jest łatwy do zidentyfikowania, bo nawet uczeń o absolutnym słuchu przejawia tendencję do przekręcania pewnych głosek, które odbiera nieprawidłowo. Kiedy rozmawiam z takimi uczniami, po krótkim czasie jestem w stanie ustalić, że mam
do czynienia ze zwolnionymi z obowiązku pisania i czytającymi niewiele, chociaż językiem obcym w mowie władają względnie biegle.

Dalszym pogłębieniem i utrwaleniem powyższej pułapki jest, niestety, przecenianie komputera
i wszystkiego tego, co "posługuje się" mową syntetyczną. Wiadomo bowiem, że mowa ta posiada wiele wad
i niedokładności, skanery zniekształcają, a więc uczenie się fonetyki z tego rodzaju źródeł jest chybione. Oczywiście niewątpliwą kompensatą wymienionych zjawisk są szerokie możliwości kontaktów i wyjazdów zagranicznych.   

Wracam do niespełnionych marzeń  o tłumaczeniach literackich Pani z audycji radiowej, bo sprawa ta wymaga wyjaśnień. Po pierwsze - należy wiedzieć  ,
że zawód tłumacza, to typowo "wolny zawód" i najlepsze rezultaty uzyskuje się po zebraniu pewnego doświadczenia. Decydując się na wykonywanie takiego zawodu należy planować pracę na własny rachunek pod szyldem własnej firmy lub w niewielkiej spółce z ludźmi zaufanymi. Jeśli zaś chodzi o tłumaczy literatury, to niewiele zmieniło się tu od wieków. Trzeba przetłumaczyć coś
samemu na własne ryzyko i własny koszt , a potem próbować to sprzedać. Najczęściej zajmują się
tym zawodowi literaci, traktując  tłumaczenia, jako twórczość uzupełniającą. Zresztą jest to naturalne, jeśli zważyć, że dokonanie przekładu utworu literackiego, nie mówiąc o poezji, wymaga dogłębnej znajomości pisarza, epoki, w której tworzy i wielu innych realiów, głównie kulturowych danego kraju. I oczywiście  literackiego talentu, a obecnie także umiejętności handlowych. Tak więc korzystanie ze słowników jest tylko niewielką i stosunkowo mało kosztowną częścią pracy tłumacza literatury.

 Niewidomy, który zamierza stanąć na równi z innymi w szranki walki o swą pozycję na wolnym rynku, także i twórczo-artystycznym, musi liczyć się z koniecznością poniesienia kosztów w dodatku niewspółmiernych do tych, jakie ponosi człowiek
widzący, a jednocześnie powinien także liczyć się z ryzykiem, bo nie ma żadnej gwarancji, że mu się uda. Zagadnienia te Znam z własnego doświadczenia,gdyż w     swojej karierze zawodowej przechodziłem różne koleje-  od niespodziewanych sukcesów do niezasłużonych porażek.

  Wielu niewidomych marzy o uczeniu obcego języka  
w szkole masowej,  niedokładnie zdając sobie sprawę z tego,  co ich tam czeka. I nie wydaje mi się, aby najistotniejsza była tu możliwość oszukiwania przez uczniów, chociaż to też nie jest bez znaczenia; chodzi jednak przede wszystkim o wspomniane na wstępie "podręczniki pisane "obrazkowym pismem " oraz o bogactwo środków audio-wizualnych
wymaganych obecnie tak w szkołach prywatnych,  jak i publicznych.Techniczne  opanowanie aparatury nie stanowi
problemu,  ale gorzej z praktycznym wykorzystaniem filmu i tym podobnych środków. Pewne możliwości istnieją, jeśli niewidomy prowadzi lekcje wespół z osobą widzącą , wówczas może on wziąć na siebie część, która mu jest dostępna, ale takie zjawiska zdarzają się rzadko.

 Szerokie możliwości daje natomiast  nauczanie dorosłych, a zuaszcza nauczanie  o charakterze docelowym np      przygotowanie kogoś to wyjazdu na zagraniczną  placówkę, zapoznanie go z konkretną terminologią, czy wreszcie przygotowanie  ucznia  do   matury albo do   egzaminu państwowego,     pod warunkiem, że dysponuje się określoną wiedzą merytoryczną.  

Wreszcie  duże możliwości stwarzają indywidualne korepetycje, zwłaszcza w dużych ośrodkach miejskich.
Jako środki pomocnicze można tu stosować rozliczny sprzęt radiowy, samo radio (audycje zagraniczne), a także ów niedoskonały fonetycznie komputer. Można także korzystać ze swych umiejętności w języku mówionym, a tablicę szkolną bez trudu zastąpi ekran komputera czy chociażby zwykła maszyna do pisania. Należy jednak liczyć się z tym, że przygotowanie takiej lekcji przez niewidomego jest pracochłonne.

Osobom wykazującym znajomość języka obcego głównie w mowie polecałbym prowadzenie nauczania małych dzieci
w wieku przedszkolnym. Rzecz może być warta zachodu, bo staje się ostatnio popularna, ponadto wymaga nie tyle żmudnych przygotowań własnych konspektów, co inwencji i pomysłowości ze strony nauczającego.  

Wszystkie poczynione tu uwagi nie oznaczają , że języki obce stanowią dziedzinę, w której niewidomi są mało przydatni. Wręcz przeciwnie, oceniam ją jako jedną
z najbardziej dostępnych dla inwalidów wzroku. Mamy dość liczną grupę tłumaczy, nauczycieli. W obydwu wypadkach decydują nie tyle opory ze strony społeczeństwa, ile cechy osobowe niewidomego. Jeśli inwalida wzroku postanawia pracować w środowisku niechronionym, musi przyjąć całość z dobrodziejstwem inwentarza. Może czasowo zdarzać się i tak, że jego praca jest niewspółmierna do kosztów, jakie ponosi. Musi być konkurencyjny, a
konkurencyjność, to także cena oferowanej usługi, która powinna być zawsze niższa dla tego, kto wchodzi na rynek niż tego, kto tam już dobrze się usadowił.

 Reasumując,uważam, że  niewidomi mogą znaleźć szerokie możliwości związane ze znajomością języków obcych w takich dziedzinach, jak:

 tłumaczenia konferencyjne symultaniczne i konsekutywne;

 tłumaczenia tekstowe, w tym również literackie z zastrzeżeniami poczynionymi wyżej;

 nauczanie dorosłych, praca na wyższych uczelniach itp;

 nauczanie indywidualne;

 praca na własny rachunek w różnej formie (biura tłumaczeń, spółki, własna działalność gospodarcza, prowadzenie szkoły prywatnej itp);

 korepetycje; nauczanie docelowe;

 nauczanie małych dzieci.

Na koniec warto zasygnalizować jeszcze pewną dodatkową możliwość, jaką stwarzają języki obce. Mogą one mianowicie stanowić pewnego rodzaju rozrywkę i rekreację dla osób
nie pracujących, których  będziemy mieli coraz więcej. Wspólne ćwiczenia, doskonalenie znajomości języka obcego, kontakty z zagranicą -  oto możliwości dla ludzi, którzy wolny czas muszą czymś wypełnić. Rzecz tylko w tym, aby zachować właściwe proporcje, chodzi bowiem o to, by nie preferować w wypadku przeznaczania środków inakładów działań rozrywkowo-rekreacyjnych ze szkodą dla koniecznych i wysokich nakładów na osoby, które rokują poważne
nadzieje, że znajomość języka obcego stanie się dla nich źródłem zarobkowania i społecznego prestiżu.

 Na pewno warto kontynuować i rozwijać dotychczasową działalność sekcji lingwistycznej PZN, w ramach której można równie dobrze prowadzić szkolenia profesjonalne, jak i zajęcia np. dla ludzi starszych. Konieczne i to już na wczoraj jest także włączenie się profesjonalistów do uzupełnienia i dostosowania istniejących podręczników do potrzeb i możliwości niewidomych. Może
warto by się pokusić o opracowanie poradnika metodycznego dla zainteresowanych nauką i nauczaniem. Odrębnych opracowań wymagają także rozwiązania z wykorzystaniem informatyki i sprzętu komputerowego. Jeśli zagadnienia te podejmiemy na właściwym poziomie i im sprostamy, jeżeli wykorzystamy szanse  , jakie wraz z przemianami ustrojowymi się zarysowały, to być może, otworzą się przed niewidomymi nowe możliwości zawodowe, społeczne i kulturalne.   

Pochodnia maj 1998

    

 Jerzy Ogonowski  

 Drogi i bezdroża rehabilitacji  

Czy warto być sztandarem?  

          

Właściwie nie jestem pewien, czy ktoś poddawał mnie procesowi rehabilitacji. Moja droga życiowa była bardzo nietypowa i budzi często w środowisku niewidomych niedowierzanie. Najpierw dziadek mój zażądał od lekarza, aby skrócił moje cierpienia, skoro nie poradził sobie z uratowaniem wzroku. Na szczęście lekarz nie posłuchał. Potem ojciec będący już za granicą (bo w roku 1944 Białystok był w Polsce, a Grodno już w ZSRR), kiedy otrzymał od mamy list, zrozumiał, że nie żyję i był zdruzgotany, a kiedy dostał dokładniejsze wyjaśnienie co się stało, był przerażony.  

A potem byłem już pupilkiem całej rodziny, wszystko było robione pod moje potrzeby i dla mnie, także i przez tego dziadka. Pozycja mego taty w Cieplicach-Zdroju stworzyła mi grono rówieśników. Na podwórku nie tylko nie byłem popychadłem, ale wprost przeciwnie - prowodyrem. Była to pozycja bynajmniej nie jakaś esbecka, lecz dyrektora zakładów zbożowych obejmujących cały jeleniogórski powiat. Rodzice byli świadomi, że do normalnego życia potrzebne mi jest normalne otoczenie. Toteż liczne przyjęcia i nierzadko libacje w domu zawsze były robione pod kątem tego, czy uczestnicy spotkań mają dzieci w moim wieku, z którymi mógłbym się bawić. A gdy zdarzył się jakiś przybysz z innego podwórka, który nagle zaczął wołać "ślepy, ślepy", otaczająca mnie grupka przyprowadzała delikwenta do mnie, a ja dokonywałem egzekucji. Potem już ów nierozważny przynależał albo do naszej grupy, albo więcej na nasze podwórko nie właził.  

Swoją sytuację niewidomego dziecka uświadomiłem sobie dopiero w szkole dla niewidomych. Wprawdzie wcześniej ludzie nagabywali mnie na podwórku i na ulicy, dlaczego nie widzę, umiałem jednak krótko odpowiedzieć podając lekarską przyczynę i biec dalej z pozostałymi. Zupełnie nie rozumiałem podawanych w szkole specjalnej twierdzeń, że jesteśmy tacy sami jak inni. Ja wcale nie czułem się taki sam, byłem przecież na czele tych moich na podwórku i oni wszyscy akceptowali to w całej rozciągłości. Niestety, jeszcze na pierwszych feriach wszystko było podobnie, jak przedtem, pokazywałem dodatkowe atrakcje w postaci brajla, Ale potem drogi nasze się rozeszły. Inne były nasze szkoły, nie umiałem już tak biegać po znanym mi dobrze podwórku, wreszcie nastąpił całkowity rozdział.  

I bez tych wszystkich rehabilitacyjnych szlifów przeżyłem liceum, potem studia, potem walkę o pracę w warunkach naturalnych. Każdy z tych okresów życia nadawałby się do bardziej szczegółowego opisu i jeśli to będzie możliwe, podzielę się swymi przemyśleniami na ten temat kiedy indziej. Teraz przeskakuję do roku 1979, kiedy to ZG PZN miał odwagę powierzyć mi kierownictwo obozu sportowo-rehabilitacyjnego dla niewidomych studentów (że po tym wszystkim PZN się nie rozleciał, to cud boski).  

Obejmowałem kierownictwo po Zbigniewie Niesiołowskim, który zresztą wprowadził mnie, plus minus, w arkana tej imprezy. Niesiołowski słusznie traktowany był wówczas jako sztandarowa postać rehabilitacji. Słusznie, bo nie dałoby się znaleźć w PRL-u nikogo, kto przy całkowitym braku wzroku byłby kierownikiem kadr wielkiego przedsiębiorstwa i któremu z tego tytułu podlegałoby 45 zakładów. A przy tym znajdował czas również na pracę społeczną w PZN. I tak naprawdę, dopiero tam, zetknąłem się z kompleksową rehabilitacją tak zawodową, jak i społeczną i życia codziennego w rozumieniu funkcjonowania niewidomego w społeczeństwie.  

 Dopiero wtedy pojawiły się u mnie wątpliwości co do skuteczności takich działań, co potem potwierdziło dalsze życie i obserwacje.  

Pierwsze pytanie: czy rehabilitacja jest procesem ciągłym, czy też skończonym i docelowym? Bo jeśli przez całe życie trzeba przy pomocy białej laski i perswazji przekonywać, że jestem taki, jak inni, to ja bardzo przepraszam, postoję, bo zaraz wysiadam. Wynikiem rehabilitacji musi być zajęcie jakiegoś miejsca w społeczeństwie, pozycji zawodowej, społecznej itp. Inaczej rehabilitacja nie ma sensu, bo jest celem samym w sobie.  

Zmiany ustrojowe przyniosły niemal natychmiast pewien paradoks. Z jednej strony przyniosły ideę, że niepełnosprawny ma te same prawa, co każdy obywatel, ale z drugiej - konieczność zorganizowanego żebractwa i domagania się różnych przystosowań. Uzyskaliśmy zatem taką sytuację, że do tego samego zakładu pracy mogą zwracać się organizacje o wsparcie dla niewidomych, a z drugiej - inne organizacje o zatrudnienie, bo ponoć ten niewidomy, to tak samo sprawny, jak inni. Ale przecież tym innym nikt wsparcia nie udziela.  

Naczelną ideą rehabilitacji na wspomnianym obozie była zasada, że niewidomy musi bardzo dbać o swój wygląd zewnętrzny, wykazywać maksimum samodzielności i wiedzy fachowej. Ta wiedza jak gdyby schodziła na drugi plan wobec tamtych pierwszych cech. A ja już znałem kilka osób, które niedomyte i wydzielające niezbyt przyjemny zapach, osiągały określone pozycje w społeczeństwie, bynajmniej nie wśród samych niewidomych. Znałem takich, którym wszystko można było przypisać, ale na pewno nie samodzielność czy znajomość brajla, a którzy byli ze względu na swą fachową wiedzę i umiejętność współżycia z ludźmi powszechnie uznawani w środowisku zawodowym i towarzyskim. I znałem też takich, którzy byli przygotowani "na glans" do samodzielnego życia, poruszania się, ubrani jak spod igły i nic. Tak więc pewne sytuacje nie do końca potwierdzają ogólne zasady rehabilitacji.  

Jedna z bliższych mi osób, wykonująca ten sam co ja zawód, postawiła mi kiedyś pytanie: "Powiedz, czy można uznać niewidomego za całkowicie zrehabilitowanego i zintegrowanego, jeżeli jest np. twórcą, ale pisze tylko o niewidomych, dla niewidomych i obraca się wyłącznie wśród niewidomych?"  

Wywody niniejsze można by snuć w nieskończoność. Szkoda, że nie mogę egzemplifikować podanych tu spraw przykładami z odniesieniem do konkretnej identyfikacji osób, ale byłoby to nie na miejscu. Czas więc na pointę. A - wbrew pozorom - jest ona całkiem prosta. Rehabilitacja, rewalidacja, integracja, nie może być celem samym w sobie, jest tylko środkiem do uzyskania odpowiedniej pozycji w społeczeństwie człowieka, który tę pozycję utracił lub która nie pojawia się u niego w sposób naturalny ze względu na defekt fizyczny. Idealnym sprawdzianem w niektórych przynajmniej dziedzinach życia zawodowego jest internet. Otóż z chwilą jego pojawienia się, mam jako tłumacz szereg klientów, którzy mnie nigdy nie widzieli. Jeśli mimo to zlecają mi tłumaczenia i są zadowoleni z moich usług, to znaczy, że moja "niewidomość" została całkowicie opanowana w tej dziedzinie i rehabilitacja była tu procesem zakończonym pozytywnie. Jeśli jest jakaś grupka ludzi, którzy uznali, że chcieliby pracować w organizacji społecznej pod moim kierownictwem, a są w pełni sprawni, to oznacza, że w określonej społeczności mój proces rehabilitacji zakończył się sukcesem. Ale coś za coś: w takim wypadku już nikt nie będzie mnie traktował ulgowo ze względu na brak wzroku, jeśli będzie chciał mnie wykopać z danej funkcji, to wykopie traktując jak równego sobie. Ja przecież też z podwórka w swoim czasie wykopywałem.  

Wybór polega na tym, że albo chcemy przez całe życie być sztandarem, na którym wielkimi literami wypisano "rehabilitacja, rewalidacja, integracja", albo chcemy żyć jak inni ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ale wtedy, mimo że czasem konsekwencje te bywają niemiłe, pozostaje się sobą i to jest najważniejsze.