„zawsze redaktor”
Liczy się tylko człowiek Józef Szczurek Przychodziły do mnie głównie żony przedstawicieli ówczesnych władz ----------------------------------------------------------------- Pogodna, zawsze opanowana i uśmiechnięta, otwarta na ludzi, z radością im pomaga - taka jest pani Krystyna Łatacz z Warszawy. Przez 36 lat pracowała jako masażystka w lecznicy rządowej i praca ta uczyniła ją szczęśliwą. Była spełnieniem jej marzeń o bliskości drugiego człowieka. Początki Urodziła się w Radomsku w 1936 r. Miała dwie siostry i dwu braci. Nieszczęście przyszło, gdy ukończyła dziewięć lat. Wybuch miny pozbawił ją wzroku. Z tym dramatem przez długi czas nie mogła się uporać. Dopiero, gdy w 1948 roku dostała się do szkoły w Laskach, uczniowskie obowiązki oraz nowe przyjaźnie zrobiły swoje i tragizm zaczął się zacierać. W Laskach ukończyła szkołę podstawową i zawodową. Uczyła się także muzyki. Opuściła Zakład w 1956 r. i została zatrudniona w "Nowej Pracy Niewidomych" jako tkaczka. Rodzice nie chcieli, aby mieszkała w jakimś internacie, toteż sprzedali swój domek w Radomsku i kupili mieszkanie pod Warszawą. Tkactwo jednak nie dawało pani Krystynie zadowolenia, toteż, gdy dowiedziała się, że przy Akademii Medycznej organizowany jest roczny kurs masażu - zapisała się bez wahania. Jeszcze przed jego zakończeniem otrzymała od instruktora wiadomość, że w lecznicy rządowej jest wolny etat masażysty. Jej podanie o przyjęcie spotkało się z pozytywną odpowiedzią i w 1963 roku rozpoczęła pracę. Kontynuowała ją aż 36 lat, po czym w 1999 roku przeszła na emeryturę. Praca w służbie zdrowia dawała jej prawdziwą radość, toteż chętnie o niej opowiada. Byłam rozpieszczana - Bardzo lubiłam swoją pracę - mówi pani Krystyna. - Otaczała mnie przemiła atmosfera. Lecznica przyjmowała członków rządu, od wiceministra wzwyż, i ich rodziny. Bardzo mnie tam lubili. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że byłam rozpieszczana, a nawet kochana. Ceniono mnie i jako fachowca, i jako człowieka. Kilka razy otrzymywałam odznaczenia. Najlepiej czuję się wśród ludzi, są mi po prostu potrzebni do życia. Bliskie więzi z innymi to wielkie bogactwo, bo od każdego człowieka można się czegoś nauczyć i w sensie psychicznym wiele dostać. Moi współpracownicy i pacjenci często powtarzali, iż w kontaktach ze mną zapominają, że ja nie widzę. Ciekawiło ich życie niewidomych, zwłaszcza na początku, kiedy poznawaliśmy się wzajemnie. Miałam swój gabinet, z radiem i wygodnymi meblami. Sama prowadziłam w brajlu karty zdrowia pacjentów. Nigdy nie brałam od nich pieniędzy. Owszem, przyjmowałam czasem kwiaty, albo jakieś perfumy, ale pieniędzy nigdy. Dobrze układała mi się współpraca z lekarzami, pielęgniarkami i salowymi. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek spotkała mnie z ich strony jakaś przykrość. Ja również, gdy tylko miałam okazję, chętnie im pomagałam. Z inicjatywy kierownictwa, do pracy i z powrotem przywożono mnie karetką. Uznanie i zaufanie Kiedyś przyszli do mnie ludzie z ochrony i zaproponowali, abym na pewien czas wyjechała w miejsce mi nie znane, i wykonywała tam masaż. Prawdopodobnie chodziło o żonę Chruszczowa. To miał być dowód wielkiego uznania, ale mnie to nie zachwyciło. Powiedziałam, że nie mogę pojechać, bo jestem osobą wierzącą i praktykującą. W każdą niedzielę muszę iść do kościoła, więc nie wyobrażam sobie żadnego wyjazdu. Mężczyzna, który przyszedł z propozycją, oświadczył, że mnie rozumie, bo ma podobnie wierzącą siostrę, ale władze lecznicy właśnie mnie wytypowały: "Będzie Pani miała drugą pensję i jeszcze inne dodatkowe świadczenia". Ja jednak podtrzymałam swoją pierwotną decyzję. Na drugi dzień poszłam do dyrektora i powiedziałam, że bardzo proszę, aby mnie z tego wyjazdu zwolnił i wytypował kogoś innego. Dyrektor także oświadczył, że to jest wielkie wyróżnienie i nagroda, ale od wyjazdu mnie uwolnił. Wsłuchiwać się w innego człowieka Każdy pacjent, który się u mnie leczył, był mi bardzo bliski. Może to zabrzmi patetycznie, ale ja autentycznie kocham ludzi. I moi pacjenci, a także współpracownicy to czuli. Czy to salowa, czy minister, byli mi jednakowo bliscy, a oni, odwzajemniając moją sympatię, otwierali się przede mną. Zresztą to jest znana prawda, że ludzie przychodzą na masaż nie tylko z fizycznym bólem, ale także ze swymi problemami, zwierzają się, mówią o sobie, a ja umiałam ich słuchać, gdyż wiedziałam, że jest im to potrzebne. Pracowałam tam tak długo, że znałam całe ich rodziny, ich codzienne troski i problemy. Praca dodawała mi skrzydeł, ona mnie dowartościowywała, gdyż czułam się człowiekiem potrzebnym. Dlatego dziś tak mocno współczuję niewidomym, którzy obecnie nie mają najczęściej możliwości korzystania z tego dobrodziejstwa. Na samym początku, gdy zaczęłam pracę w lecznicy, zainteresowała się mną pani Stanisława Zawadzka - żona przewodniczącego Rady Państwa - Aleksandra Zawadzkiego. Stwierdziła, że nie mogę codziennie dojeżdżać z tak daleka, i w 1964 r. załatwiła mi przydział mieszkania w centrum Warszawy, blisko lecznicy. W mieszkaniu tym jestem do dziś. Wzajemne sympatie i przyjaźnie Pani Zawadzka to niemal odrębny rozdział w moim życiu, ale najpierw jeszcze parę słów o innych moich pacjentach, a raczej pacjentkach, bo do mnie przychodziły głównie żony przedstawicieli władz. Poznałam więc panie: Gomułkową, Ochabową, Jędrychowską, Spychalską, pisarkę Ewę Szelburg-Zarembinę i wiele innych znanych postaci. Gdybym chciała o nich wszystkich napisać, musiałaby powstać sporej objętości książka, opowiem więc jedynie o paniach, z którymi się najbardziej zaprzyjaźniłam, a więc przede wszystkim o wspomnianej już pani Stanisławie Zawadzkiej. Była to osoba wielkiej kultury i szlachetności, wykształcona, życzliwa. Dużo pomagała innym. Szanowała cudze poglądy. Pięknie grała na fortepianie. Gdy się dowiedziała, że ja tam pracuję, postanowiła mnie poznać. Przyszła do mnie na masaż i od tej pory była to moja druga mama. Przyniosła mi swoje radio na baterie, które wtedy było jeszcze rzadkością. Zawsze starała się sprawić mi jakąś radość. Przychodziła do mnie codziennie przez osiemnaście lat. Jej męża nie poznałam, bo gdy zaczęłam pracować w lecznicy, on żył jeszcze tylko rok. Byłam dla niej zawsze "Krysiunią". Do moich najbliższych zaliczam także panią Marię Ozdowską. Jej mąż był profesorem w Uniwersytecie Katolickim w Lublinie. Znał dobrze Ojca Świętego i prymasa Stefana Wyszyńskiego. Należał do kierownictwa Klubu Inteligencji Katolickiej. Gdy nastała „Solidarność”, Wojciech Jaruzelski zadzwonił do niego z prośbą, żeby objął stanowisko wicepremiera do spraw rodziny. Profesor naradził się z kardynałem Wyszyńskim i funkcję wicepremiera przyjął. Prymas powiedział, że chce, aby trochę takich ludzi było we władzach centralnych. Prof. Jerzy Ozdowski wicepremierem był krótko, bo część komunistów go nie chciała, a inteligencja katolicka także nie akceptowała jego decyzji. Naraził się więc obydwu stronom. Dość długo natomiast piastował stanowisko wicemarszałka Sejmu. Pani Ozdowska przyszła do mnie na masaż w latach 80. Bardzo się polubiłyśmy i nasza przyjaźń trwa to dziś. Razem z nią i jej mężem chodziłam na spacery, do teatru i na koncerty. Niestety, ten wspaniały człowiek, profesor Jerzy Ozdowski, już od kilkunastu lat nie żyje. Moją pacjentką była również pani Zofia Szopowa. Z nią także serdeczna przyjaźń łączy mnie do dziś. Jesteśmy ze sobą po imieniu. Jej mąż był ministrem do spraw żeglugi. Gdy chciałam wyjechać nad morze, to miałam załatwiony pokój i tak wszystko urządzone, abym mogła dobrze wypocząć. Ciekawą postacią była pani Janina Olszowska. Od niej także wiele dobrego się nauczyłam. Nigdy nikogo o nic złego nie posądziła. Jej mąż pracował na stanowisku sekretarza w Komitecie Centralnym PZPR. Była zdeklarowaną komunistką. W latach 80. założyliśmy w lecznicy „Solidarność”. Bardzo jej się to nie podobało. Często rozmawiałyśmy na tematy wiary. Przekonywałam ją niejednokrotnie, że wierzyć to niełatwa sprawa i duża odpowiedzialność. Kiedyś zapytałam ją, czy wie, że zaginął ks. Popiełuszko. Powiedziała - wiem. Wychodząc, wróciła od drzwi i powiedziała: "Niech się Pani modli za księdza Popiełuszkę". Ona na pewno już wtedy wiedziała, że go zamordowali. Mojego dawnego zakładu pracy już od paru lat już nie ma. „Solidarność” domagała się, aby lecznica została zlikwidowana, ale wspaniali ludzie, z którymi przez ponad trzydzieści lat miałam szczęście obcowania na co dzień, ciągle żyją w mojej pamięci i sercu. To dzięki nim znalazłam swoją drogę życia i nigdy nie czuję się samotna. Pochodnia grudzień 2003 |