„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Julian Wójcik Nauczyciel muzyki i znawca nut brajlowskich w krakowskiej szkole dla niewidomych dzieci
(Wspomnienia Juliana Wójcika) - oprac. Helena Jakubowska
To już kolejny raz prezentujemy w naszym czasopiśmie sylwetkę niewidomego nauczyciela, który przez wiele lat pracował w szkole dla niewidomych, a więc miał duży wpływ na dzieci i młodzież, przekazywał im swoją wiedzę, doświadczenia, często również postawę wobec życia. Z perspektywy lat patrzę na wkład takich osób w wychowanie dzieci niewidomych jako na coś bardzo ważnego i cennego. Sama miałam szczęście w latach szkolnych obserwować z bliska troje niewidomych nauczycieli (jednym z nich był bohater poniższych wspomnień). Uczyli nas bardzo skutecznie kilku przedmiotów, a jednocześnie bez patosu i zbędnych słów pokazywali na własnym przykładzie, jak można samodzielnie żyć i pracować. Trzeba też pamiętać, a łatwo o tym zapominamy, że nie zawsze niewidomi mieli do dyspozycji dyktafony, notatniki elektroniczne, komputery i inne urządzenia techniczne. Mało też było dawniej organizacji i programów, które miały na celu wspieranie niewidomych. W czasach, kiedy zdobywał wiedzę i rozpoczynał samodzielne życie Julian Wójcik, szczytem osiągnięć techniki była brajlowska maszyna do pisania i biała laska. A przecież to właśnie jemu wielu niewidomych zawdzięcza znajomość nut brajlowskich, która dla wielu w pewnym momencie życia okazywała się niezwykle przydatna. Powspominajmy więc dawne czasy razem z panem Julianem, który o swoim życiu opowiada z optymizmem i humorem, zupełnie jak wtedy, gdy dobre dyktando nutowe lub sprawne "przerobienie" nowej lekcji nagradzał historyjkami o licznych psikusach ze swoich szkolnych lat. "Nie minęło jeszcze ćwierćwiecze XX wieku, jak zacząłem wrzeszczeć na cały głos. Urodziłem się w małej wiosce Ocice koło Tarnobrzegu 9 marca 1925 r. Ja jestem chłop ze wsi. Ojciec był rolnikiem, który po amputacji przestrzelonej nogi przyuczył się do stolarki. W trzecim miesiącu mojego życia rodzice zauważyli, że z oczami jest coś nie w porządku. Okulista przepisał maść na wrzód na oku. Wrzód pękł, co jednak całkowicie zniszczyło jedno oko. Drugie zarosło błoną. Stopniowo straciłem nawet poczucie światła. Dzięki nauczycielce z miejscowej szkoły podstawowej w 1932 r. trafiłem do szkoły dla niewidomych we Lwowie. Przyjazd do szkoły był dla takiego małego szkraba ze wsi szokiem. Pamiętam, że pierwszego dnia o mało nie spadłem ze schodów. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem spłukiwaną ubikację i też nie obeszło się bez przygód. Początkowo wszystko było nowe i strasznie obce. Wkrótce jednak oswoiłem się z nowym otoczeniem, ale ta całkowita zmiana warunków była dla mnie tak silnym przeżyciem, że zacząłem się jąkać. Po pewnym czasie, dzięki cierpliwości nauczycielki, która kazała mi po prostu mówić powoli i zobowiązała starszego kolegę, żeby tego pilnował, zwalczyłem jąkanie. Mieliśmy we Lwowie świetną obsadę nauczycielską. Nie miałem niestety szczęścia spotkać Włodzimierza Dolańskiego, o którym tyle słyszałem. Taki świetny pianista, a przecież grał tylko jedną ręką... Niesamowite! Szkoła starała się rozwijać uczniów w różnych kierunkach - oprócz koszykarstwa i szczotkarstwa uczono także muzyki. Podobno zanim tam trafiłem, szkoła przygotowywała nawet do zawodu stroiciela fortepianów. Za moich czasów można było się uczyć gry na fortepianie, skrzypcach i organach. Próbowałem po kolei wszystkiego, bo wszystko mnie ciekawiło: szczotkarstwo, koszykarstwo, gra na skrzypcach, na fortepianie, wreszcie na organach. Po ukończeniu siedmioklasowej szkoły lwowskiej młody niewidomy miał już jakiś zawód albo nawet kilka zawodów. Zdolniejszych kierowano na dalszą naukę, np. do instytutu dla niewidomych w Warszawie. Większość absolwentów otwierała po szkole własną działalność rzemieślniczą. Skończyłem szkołę tuż przed wojną. Spotkało mnie wielkie wyróżnienie, bo jako jeden z dwóch na całą klasę otrzymałem stypendium, które ufundował dla najzdolniejszych absolwentów pewien bogaty człowiek. Było to 250 zł. Zostałem przyjęty do instytutu w Warszawie, a te 250 zł mogło wystarczyć na cały rok kształcenia. Ze szkoły lwowskiej wyniosłem pierwsze osobiste przeżycie związane z muzyką, które na zawsze utkwiło mi w pamięci. Mój nauczyciel był organistą w Kościele św. Elżbiety. Zanim wyjechałem ze Lwowa, zabrał mnie do kościoła, w którym grał na co dzień. Na zakończenie Mszy św. kazał mi usiąść przy organach i zagrać jedną pieśń. Początkowo nie śmiałem. Organy takie wielkie, a ja taki mały... ale nauczyciel nalegał. Ja też miałem wielką ochotę spróbować. I kiedy usłyszałem, że te pierwsze akordy jakoś brzmią, nabrałem odwagi. Po chwili grałem na cały kościół. Nauczyciel włączył "tutti". Zewsząd otaczały mnie dźwięki. Nie mogłem uwierzyć, że jestem tego sprawcą. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Słyszałem tylko muzykę organów i ludzi, którzy śpiewali: "Święty, Święty!" Pod koniec sierpnia 1939 r., kiedy już szykowałem się do instytutu, dostałem pismo, że na razie zajęcia są wstrzymane. Jeżeli coś się zmieni, dostanę zawiadomienie. Nic się nie zmieniło. Wybuchła II wojna światowa, którą spędziłem na wsi. To był trudny i właściwie zmarnowany czas. Ze dwa razy mama zabrała mnie do kościoła, gdzie organista łaskawie zezwolił mi pograć sobie na organach. Pamiętam wzruszenie i radość mamy, kiedy usłyszała, jak jej syn gra pieśń "Bądź mi litościw". Miałem w domu dość kiepskie skrzypeczki, na których grałem sobie, kiedy mi było smutno. Ta muzyka ściągała młodych i robiło się weselej. Urządzali sobie zabawy, śpiewali i tak, mimo woli stałem się animatorem życia kulturalnego na wsi w tamtych wojennych czasach. Pozostałem w Ocicach do 1950 r. Potem mama wyczytała gdzieś informację o kursie szczotek i dziewiarstwa w Gdańsku. Pojechałem tam w marcu 1950 r. Kiedy szkoła została przeniesiona do Wrocławia, ja też tam się udałem. We Wrocławiu założyłem męski chór niewidomych. Śpiewaliśmy na różnych akademiach, a nawet w kościele, np. kolędy w moim opracowaniu. Kiedyś usłyszał mnie grającego na fortepianie jeden z wychowawców, pan Kotowicz. Stwierdził, że szczotki nie są dla mnie odpowiednim zajęciem i dał mi list polecający do profesora Rutkowskiego, wówczas dyrektora szkoły muzycznej w Krakowie oraz do kapitana Silhana. W 1951 r. podjąłem więc naukę w średniej szkole muzycznej: najpierw na 3-miesięczny okres próbny, a od września już jako pełnoprawny uczeń. Kapitan Silhan pomógł mi zdobyć zakwaterowanie w domu dla inwalidów wojennych. Początkowo byłem w dziale instruktorskim, ukończyłem jednak klasę organów. Sam pisałem sobie nuty pod dyktando profesorów. Było też w Krakowie trochę nut sprowadzonych z zagranicy. Stopniowo zgromadziłem pokaźny nutozbiór, który przekazałem później jednemu z uczniów. A nut nauczyłem się jeszcze we Lwowie, właściwie sam. Dostałem księgę nut i sam dochodziłem do wszystkiego. Jak widać, najlepszym nauczycielem jest praktyka. W 1956 r. uzyskałem dyplom średniej szkoły muzycznej. W większości miałem bardzo dobre stopnie, tylko z historii muzyki dostałem trójkę, bo nie miałem dostępu do materiałów z tej dziedziny. Niedługo potem poznałem swoją przyszłą żonę. Wkrótce urodziło się nasze pierwsze dziecko. Mieliśmy kłopoty z uzyskaniem mieszkania. Pomógł mi w tym przewodniczący rady spółdzielni pan Szwed oraz prezes krakowskiej spółdzielni niewidomych, Władysław Poleski. Jeszcze jako uczeń średniej szkoły w 1954 r. zacząłem nieoficjalnie pracować w szkole dla niewidomych, która od 1952 r. była szkołą muzyczną. Uczyłem nut i prowadziłem też coś w rodzaju korepetycji muzycznych - pilnowałem, żeby uczniowie ćwiczyli i uczyli się z nut. Z tego uzbierał się potem pełny etat. Żeby utrzymać rodzinę, musiałem jednak dorabiać w spółdzielni jako chałupnik. Wszyscy nauczyciele przyjmowani do szkoły muzycznej w Krakowie musieli ukończyć kurs nut brajlowskich, który prowadził Stefan Wantuch z Wrocławia, nawiasem mówiąc, mój młodszy kolega ze Lwowa. Aby dopełnić formalności, ja też musiałem w takim kursie uczestniczyć, choć nie był mi on wcale potrzebny, bo od dawna doskonale znałem nuty. Pracując w szkole, uzupełniałem wieczorowo wykształcenie ogólne. Już jako dojrzały mężczyzna zdałem maturę w 1961 r. Zajęcia z muzykografii prowadziłem według własnej inwencji. Brakowało przecież (i chyba nadal brakuje) materiałów do nauczania nut. Muszę przyznać, że w tamtym okresie w szkole krakowskiej dbano o to, aby dzieci wykorzystywały praktycznie znajomość muzykografii. A ponieważ niewiele było utworów przepisanych na system brajla, wprowadziliśmy zwyczaj przepisywania nut dla dzieci w ramach pracy społecznej, dziś powiedzielibyśmy - wolontariatu. Zostawałem po lekcjach w szkole i nuty dyktowały mi dwie nauczycielki muzyki, które przychodziły przed swoimi popołudniowymi lekcjami: pani Irena Okoń (matka słynnego wiolonczelisty, Krzysztofa Okonia), a przede wszystkim pani Julia Maraszewska, która w pracę na Józefińskiej wkładała całe swoje serce. Próbowałem też z najstarszymi klasami pisać proste utwory i wybierałem potem egzemplarze, które nadawały się do zachowania w bibliotece. Dzieci były dumne, że ich praca może się przydać. Oprócz muzykografii od 1972 r. uczyłem także gry na akordeonie. Jakaż to była radość, kiedy uczeń, który nie rokował żadnych nadziei, po kilkunastu lekcjach przychodził i zaskakiwał mnie swoimi postępami. Radowaliśmy się razem. Myślę czasem, że uczniowie widzieli we mnie starszego kolegę. Zazdrościli mi, że chodzę z białą laską po Krakowie i mówili, że kiedy wyjdą ze szkoły, też będą samodzielnie chodzili. Wielu zrealizowało ten zamiar. Potem była ta awantura z papierosami. Doniesiono dyrektorowi, że palę niekiedy w czasie lekcji. Przy okazji raz i drugi zapalili przy mnie też starsi chłopcy. Muzykografię przejęła młodsza koleżanka, dawna absolwentka szkoły, która ukończyła z powodzeniem studia muzyczne. Zostałby mi tylko akordeon - dwie godziny tygodniowo. Zrezygnowałem więc z pracy w szkole, a potem przez długi czas miałem depresję, bo tak mi brakowało kontaktu z dziećmi. Z nimi mogłem zawsze szczerze pogadać. Do tej pory lubię młodzież. Przychodzi do mnie często wnuczka z koleżankami. Rozumiem ten ich nowy język: "jara", "spoko"... W 1975 r. przyznano mi rentę. Moja żona zmarła w 1979 r. W 1993 r. ożeniłem się ponownie. Długo byłem sam..." Pan Julian zamyśla się i cichnie. Wspomnienia umykają niepostrzeżenie w przeszłość. Listopad zakradł się i tu, do maleńkiego mieszkanka w "Domu Pogodnej Jesieni". Czy bardzo zmienił się mój nauczyciel nut? Pali po dawnemu i śmieje się raz po raz dźwięcznym, całkiem młodym głosem do minionych zdarzeń. Jak potoczyłoby się jego życie, gdyby dzieciństwo i młodość przebiegały w innych warunkach? Gdyby nie wojna, co zmarnowała młodemu chłopcu najlepsze lata i odsunęła w niepewną przyszłość możliwość kształcenia? A przecież mimo wszystko udało mu się przez wiele lat robić to, co lubił. Jego życie było jednak przygodą z muzyką. Muzyka była przy nim, kiedy było smutno, powodowała, że robiło się wesoło. W końcu to muzyka zapewniła mu ciekawy zawód. Na pożegnanie pan Julian powtarza to samo, co powiedział na powitanie: "Jakże ja lubiłem korzystać z życia - ile się dało". Mowy Magazyn Muzyczny sierpień 2003 |