„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Edward Wójcik Jeden z organizatorów spółdzielni niewidomych w Warszawie
Wszystko dla innych Józef Szczurek
Coraz mniej jest wśród nas ludzi, którzy przed laty tworzyli ogólnopolską organizację społeczną niewidomych, byli pionierami spółdzielczości. Odchodzą, często rozgoryczeni, że dorobek ich życia w naszych czasach nie przynosi spodziewanych owoców. Na początku marca br w Warszawie zmarł Edward Wójcik - jeden ze współorganizatorów ogólnopolskiego ruchu niewidomych pod koniec lat czterdziestych oraz budowniczy jednej z pierwszych w kraju spółdzielni niewidomych na ulicy Sapieżyńskiej w Warszawie. Był jej prezesem przez ponad dwadzieścia lat, a następnie powierzono mu kierownictwo w innej warszawskiej spółdzielni niewidomych - "Metal". Szefował jej aż do swej emerytury czyli do połowy lat osiemdziesiątych, przyczyniając się w sposób decydujący do wybudowania dla niej wspaniałego obiektu, w którym zmieściły się wszystkie zakłady. Małżeństwo Pani Maria przyjechała do Warszawy w 1945 roku i rozpoczęła roczne studia w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej. Dyrektor Instytutu - prof. Grzegorzewska, powiedziała, że niewidomym potrzebni są społeczni lektorzy. Pani Maria poszła więc do oddziału Związku Niewidomych Pracowników RP, mieszczącego się na ulicy Widok 22 i tu poznała studenta filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego - Edwarda Wójcika. Czytała mu książki i inne materiały niezbędne do studiów. W rok później się pobrali. Jeszcze dzisiaj, po wielu latach, pani Maria z nie całkowicie pełną aprobatą wspomina, jak to na oświadczyny, zamiast kwiatów, Edward przyniósł jej trzy szczotki. Przez pierwsze lata mieszkali w małym pokoiku Pogotowia Opiekuńczego dla Dzieci, gdzie pani Maria pracowała jako nauczycielka. Mieszkań wtedy było bardzo mało, toteż razem z nimi mieszkała pielęgniarka tegoż pogotowia. Jakim był W ostatnim okresie swego życia Edward Wójcik czuł się bardzo źle, miał duże kłopoty z sercem. Naszej redakcji nie udało się więc z nim porozmawiać, gdyż było to dla niego zbyt męczące. Relacja ta jest zatem oparta na wspomnieniach pani Marii - wiernej towarzyszki Jego życia. Mój mąż - Edward - urodził się na wsi w województwie skierniewickim, koło Rawy Mazowieckiej, w domu leśnego robotnika w 1915 roku. Kiedy miał cztery lata, stracił wzrok na skutek wybuchu niewypału z pierwszej wojny światowej. Wtedy na wsi, w ubogim domu, nikt nie pomyślał o ratowaniu oczu. I tak już zostało. Dopiero kiedy poszedł do miejscowej szkoły, żeby się przygotować do Pierwszej Komunii świętej, ksiądz zwrócił uwagę na jego zdolności i doradził matce, że trzeba koniecznie dziecko oddać do szkoły. Wiejska pielęgniarka, osoba bardzo uspołeczniona, zawiozła Edwarda do Warszawy, do Instytutu Niewidomych i Głuchoniemych na Placu Trzech Krzyży. Chłopiec okazał się nie tylko zdolny, ale i bardzo pracowity, po prostu chłonął wiedzę. Po ukończeniu szkoły podstawowej chciał uczyć się dalej, ale dyrektor instytutu powiedział, że dalsza nauka niewidomemu nie jest potrzebna. Wystarczy, jak nauczy się robić koszyki. Nie dał za wygraną. Zorganizował sobie zespół lektorów, którzy czytali mu niezbędne materiały. Przed południem pracował w warsztatach koszykarskich, popołudniami intensywnie się uczył. Wkrótce zdał egzamin do szkoły średniej i po kilku latach ukończył liceum ogólnokształcące , pracując jednocześnie w warsztatach instytutu. . Edward postanowił uczyć się dalej i zdawać egzamin na wydział prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Po latach, kiedy byliśmy już małżeństwem, zapytałam go: "dlaczego chciałeś studiować"? Odpowiedział, że po ukończeniu wyższej uczelni będzie mógł więcej zrobić dla niewidomych, bo ludzie bardziej liczą się z człowiekiem wykształconym. A więc już wtedy myślał o szerszej działalności na rzecz niewidomych. Rozpoczęte studia przerwał wybuch wojny. W jego życiu nastał bardzo trudny okres, ale trzeba było przecież jakoś żyć. Podczas okupacji jeździł z Warszawy na wieś w swoje rodzinne strony i zawoził tam przeważnie mydło, książki oraz rozmaite przedmioty, które zamawiali u niego znajomi. Natomiast stamtąd do Warszawy przywoził głównie żywność. Za każdym razem po kilka ciężkich paczek. Miał też kontakty z organizacją podziemną i na jej zlecenie przewoził, oczywiście nielegalnie, głównie materiały opatrunkowe, na które wówczas było wielkie zapotrzebowanie. Ukrywał je przeważnie pod brudną bielizną lub żywnością. Ryzykował bardzo dużo, zwłaszcza w czasie rewizji w wagonach kolejowych, ale idea była silniejsza. Potrafił pokonywać trudności i nie zabrakło mu odwagi. Mieszkał w malutkim pokoiku w Warszawie na ulicy Książęcej w domu, który przylegał do Instytutu Głuchoniemych. Warunki były bardzo ciężkie, bo brakowało opału, jedzenia i pieniędzy. Dyrektor Instytutu pozwalał mu korzystać z posiłków w zakładzie, dzięki temu mógł jakoś przeżyć. Natychmiast po zakończeniu wojny podjął przerwane studia, ale teraz już na wydziale filologii polskiej. Pomagałam mu w poznawaniu lektur, czasem chodziłam z nim na uniwersytet. Studia ukończył w 1946 roku. W tym też roku pobraliśmy się i zaczęliśmy wspólne życie. Edward z całą energią włączył się teraz w organizowanie ogólnopolskiego związku niewidomych, a następnie spółdzielni dla inwalidów wzroku. Ściągał niewidomych również z miejscowości podwarszawskich, aby dać im pracę. W następnych latach zorganizował dla nich szkołę podstawową, aby mając większą wiedzę, łatwiej sobie radzili w samodzielnym życiu. Uczniowie mieli zapewnionych nauczycieli i lektorów. Praca i wiedza dla niewidomych to była dla niego najważniejsza idea i jej poświęcił całe swoje życie. Jego spółdzielnia szybko się rozwijała. Pod koniec lat pięćdziesiątych Edward Wójcik wybudował dla niej piękny obiekt na ulicy Sapieżyńskiej, a w dwa lata później także budynek mieszkalny dla pracowników. Ludzi w biurze i przy warsztatach, jako szef zakładu, traktował jednakowo. Do wszystkich odnosił się z sercem. Ciągle myślał, jak im pomóc realizować swoje cele i zadania, ułatwić życie. Uruchomił też zakładową poradnię leczniczą, której zadaniem było nie tylko leczenie, ale i profilaktyka. Przywiązywał ogromną wagę do rehabilitacji niewidomych i odpowiedniego ich wypoczynku. Cieszył się osiągnięciami każdego ze swych pracowników, zwłaszcza niewidomych. Swoje zadanie widział i pojmował tak, że ma tej spółdzielni i jej załodze służyć. Kiedy zaistniały kłopoty z surowcem, Edward jako prezes jeździł po całej Polsce i zdobywał materiały do produkcji. Przychodziło mu to o tyle łatwiej, że był bardzo życzliwy wobec ludzi i potrafił nawiązywać z nimi dobre kontakty. Podobnie też było ze zbytem wyrobów. Spółdzielnia się rozwijała, miała wielkie osiągnięcia, załoga korzystała z dobrych warunków socjalnych i kulturalnych, mimo to znaleźli się niezadowoleni, zaczęli pod prezesem kopać dołki. Nie mógł się z tym pogodzić i czynione mu wstręty bardzo przeżywał. Odszedł ze spółdzielni na początku lat siedemdziesiątych. Wkrótce podjął pracę w spółdzielni niewidomych "Metal" w Warszawie. Początkowo zajmował się jako zwykły pracownik rehabilitacją, niedługo potem został zastępcą prezesa, a po kilku latach szefem całego zakładu. Spółdzielnia ta była rozrzucona po całej Warszawie. Edward wykazywał bardzo dużo .pomysłowości, aby jej poszczególne zakłady zbliżać i koncentrować. Odpowiedni lokal zdobył na ulicy Płockiej, dzięki temu spółdzielnia w dużej mierze została scalona. Potem wystarał się o plac pod budowę nowego, odpowiedniego obiektu na ulicy Jana Kazimierza. To były już ostatnie lata jego pracy przed pójściem na emeryturę, ale dom na Jana Kazimierza jeszcze wybudował. Wszystkie zakłady i placówki socjalne się w nim pomieściły. Schorowany odszedł na emeryturę w połowie lat osiemdziesiątych. Wychowaliśmy dwoje dzieci. Syn urodził się w 1947 roku, a córka w sześć lat potem. Edward bardzo kochał dzieci i poświęcał im dużo czasu ,. jednak w naszym domu on zawsze był najważniejszy, cieszył się największym autorytetem. Bardzo lubił historię, interesował się nią i z tej dziedziny zgromadził wiele książek, na przykład z okresu II wojny światowej. Był oczytany. Wypożyczał z biblioteki książki mówione i brajlowskie. W 1953 roku otrzymaliśmy skromne mieszkanie - pokój z kuchnią. I tu spędziliśmy całe swoje życie. Później Edward miał możliwości otrzymania większego mieszkania, chociażby w domu który wybudował dla spółdzielni, ale się nie starał.. Dla siebie chciał tak niewiele. W latach pięćdziesiątych Warszawa się intensywnie rozbudowywała. Cieszył się każdym nowym domem, każdą nową ulicą i placem, jakby to wszystko było jego własne. Będąc już na emeryturze, nadal interesował się spółdzielnią i ludźmi, jak się czują, co robią. Zwracali się do niego w różnych sprawach. Radził im najlepiej jak potrafił. Jednak z każdym rokiem czuł się gorzej. W marcu br na skutek choroby wieńcowej, odszedł na zawsze." W niniejszym artykule chodziło nam przede wszystkim o pokazanie sylwetki Edwarda Wójcika, jakim był człowiekiem. Z braku miejsca nie mogliśmy ukazać jego osiągnięć w życiu publicznym, w gospodarce i sferze społecznej. Może uda się to uczynić innym razem. Pochodnia czerwiec 1995 |