„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Hanna Welmanowa Związana przez swą dobroczynność z Zakładem w Laskach
Nigdy nie myślała o sobie Elżbieta Iwańska 10 lutego bieżącego roku zmarła Hanna Welmanowa, człowiek dobry, przyjaciel niewidomych i wszystkich ludzi. Urodziła się w 1899 roku. Podczas pierwszej wojny światowej, jako harcerka wyróżniła się energią i umiejętnościami organizatorskimi w służbie pomocniczej przy wojsku, a potem, do 1923 roku w instytucjach opiekuńczych nad jeńcami, uchodźcami, emigrantami. Podczas obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku z grupą kobiet donosiła żywność i cenniejsze od niej wiadomości żołnierzom walczącym na najbardziej wysuniętych placówkach. Podczas okupacji pracowała w "Patronacie” (opieka na więźniami), a od jesieni 1941 roku weszła w skład jego trzyosobowego zarządu. Po wojnie pracowała w PCK przy przyjmowaniu repatriantów z ZSRR. W 1955 roku po nagłej śmierci męża nawiązała kontakt z PZN, z męską bursą dla pracujących niewidomych przy ulicy Foksal, a także z Laskami. Od 1961 roku, skoro tylko przeszła na emeryturę (przed wojną pracowała w sekretariacie ministra, później premiera - Władysława Grabskiego, po wojnie w Państwowych Zakładach Wydawnictw Lekarskich), swój czas, siły i umiejętności bez ograniczeń oddała niewidomym i Laskom. Pozostała aktywna do końca swojego życia, zawsze za krótkiego, gdy jest dobrym życiem. Przerwała je choroba, spowodowana wypadkiem. Powyższe dane o Niej mogą być niepełne, bo nie mówiła o swojej społecznej pracy, po której nie pozostawiała śladów. Z tego powodu nawet w samych Laskach o Jej działalności wie się mało. Prowadziła część korespondencji Zakładu, oprowadzała po nim wycieczki krajowe i zagraniczne, bo znała języki angielski, francuski i słabiej niemiecki, prowadziła bibliotekę tyflologiczną, tłumaczyła artykuły specjalistyczne z pism zagranicznych, redagowała przez wiele lat biuletyn tyflologiczny rozpowszechniający wśród pracowników zakładu najnowsze informacje dotyczące osiągnięć naukowych w służbie niewidomych i wartościowe artykuły obcojęzyczne we własnym tłumaczeniu oraz wiadomości z życia zakładu. To wiadomo, lecz kto wie lub pamięta, ile i komu pomagała w rozmaitych trudnościach życiowych, ilu niewidomych przyjmowała we własny mieszkaniu, gdzie urządzała kursy angielskiego, lektoraty dla studiujących, spotkania towarzyskie. Życia towarzyskiego poza kręgiem niewidomych i rodziną, nie prowadziła. Urocza w kontakcie, pogodna i dowcipna, mimo najserdeczniejszych zaproszeń - odmawiała, tłumacząc się brakiem czasu. Skromność i skrupulatna dyskrecja nie pozwalały Jej mówić o ludzkich problemach, w które była zaangażowana. Jeżeli wszystkie ludzkie kłopoty umownie podzielimy na lekarskie i inne, to przez wiele lat według tego podziału były czynne w Laskach dwie jednoosobowe „instytucje”. Kto miał kłopot natury lekarskiej i nie wiedział, co z nim począć, ten udawał się z nim do siostry Katarzyny, która była lekarzem. Kto miał kłopot osobisty, szedł do pani Hanny. Zadziwiające było, jak w każdym wypadku wiedziała, co należy robić, dokąd się udać, jak przedstawić zagadnienie, zawsze znalazła kogoś, przeważnie wśród swoich znajomych, z kim należało się skontaktować, aby pomógł. Jeśli skłopotany nie mógł lub nie umiał sobie z tym poradzić, chodziła z nim lub sama do odpowiednich osób, instytucji, rozmawiała, wstawiała się, pisała. Czasem dyktowała trudne listy urzędowe i całkiem osobiste w przypadku skomplikowanym, wymagającym znajomości form czy specjalnego języka. Zresztą pomagała też w licznych przypadkach lekarskich, bo pochodziła z lekarskiej rodziny i jako żona lekarza znała środowisko, a nawet miała pewną orientację w medycynie. I siostra Katarzyna pomagała ludziom nie tylko jako lekarz. Tak się razem uzupełniały. Łączyła je szczególna, wielka przyjaźń. Nie lekceważyła żadnego, najdrobniejszego wypadku. Było coś szczególnego w Jej reakcji w momencie, kiedy dowiadywała się, jak boleśnie życie uderzyło kogoś w zasięgu Jej ręki. Natychmiast, niemal odruchowo, starała się przyłożyć dłoń do cudzego guza. Podejmowała wówczas działania z rodzajem delikatnej nieśmiałości - dziwnej u tej osoby tak obytej, o energii wielkiej, choć ukrytej pod znakomitym opanowaniem i spokojem. W całej formie zaoferowania pomocy, w głosie, w geście jakoby czytało się niewypowiedziane słowa: „Bardzo chcę ci pomóc, chyba bym potrafiła, tylko czy pozwolisz?”. Dopiero po przyzwoleniu, wspólnie z zainteresowanym zastanawiała się, jak postąpić, licząc się z każdym jego życzeniem czy zastrzeżeniem, ze szczególnością układu. Nigdy nie narzucała swojego zdania, nawet, gdy Jej racje ułatwiłyby załatwienie sprawy. Zresztą swojego trudu nie brała pod uwagę. Obruszała się, jeśli ktoś okazywał, że się z nim liczy. Tak działo się zawsze, niezawodnie i bez względu na Jej zdrowie, zmęczenie, własne troski, których jej nie brakowało. Właściwie trudno było odróżnić Jej troski od cudzych, bo cudze też były Jej. Nigdy nie odwrotnie, ponieważ o sobie nie mówiła w ogóle. O chorobie otoczenie dowiadywało się dopiero, kiedy nie mogła jej ukryć. Nawet na pytania dotyczące swojej osoby odpowiadała możliwie jak najoszczędniej, tyle, by nie okazać się niegrzeczną. Przygarniała ku sobie ludzi, mających szczególne życiowe trudności, potrzebujących opieki albo moralnego wsparcia. Oni też szukali Jej obecności, bo było im przy Niej dobrze. Wytwarzała wokół siebie przyciągające ich ciepło, atmosferę odprężenia i bezpieczeństwa. Znajomi uśmiechali się: „Hanna to człowiek pozbawiony wszelkich potrzeb. Nie wiem nawet, czy Ona w ogóle coś je. Kiedy chorowała, proponowałam Jej kilka razy pomoc: może coś kupić, załatwić, przynieść? Nie, za wszystko dziękuje, nic Jej nie trzeba. Co najwyżej prosi o papierosy i gazetę”. Widzieliśmy Ją piętnaście lat chodzącą, w każdej porze roku, w tym samym czarnym kostiumie. Skórę pękniętą na wierzchu butów zszywała sama i po tym znaku szczególnym poznawało się, jak długo trwała ich służba. Czy to z ubóstwa? No, nie aż takiego. Na pomoc dla kogoś chorego, na czyjąś naukę, na zwrot długu kogoś niewypłacalnego miała środki, i to czasem znaczne. Jej samej potrzebny był tylko telefon, bo ułatwiał kontakty z ludźmi i pozwalał pomagać w trudnościach, nawet gdy chorowała. Do największych Jej radości należało dowiedzieć się o czyimś pięknym czynie lub o sukcesie, zwłaszcza osiągniętym w trudnych warunkach. Ktoś zauważył, że gdy jest smutna, to trzeba Jej powiedzieć o Grzesiu, a natychmiast się rozpromieni. Bo rozwiązanie wyjątkowego problemu Grzesia Kozłowskiego - bardzo zdolnego niewidomego chłopca, o ciężko upośledzonym słuchu, to jej najbardziej udana, wielka akcja. Kiedyś bowiem otrzymała środki, które z wyboru Henryka Ruszczyca przeznaczyła na ten właśnie cel. Gdy spotkała się ze złym postępkiem, cierpiała nad nim, jakby godził w Nią samą. Pewnego dnia była smutna, a właśnie ktoś opowiedział Jej, że stało się zło. „Ojej - westchnęła boleśnie - ale ja mam dziś dzień”. W dalszej rozmowie okazało się, że doszła Ją tego dnia już trzecia podobna wiadomość. Żadna nie dotyczyła Jej osoby. Nie zdradzała nigdy, co to były za fakty, ani tym bardziej, kogo dotyczyły. Sposobem zwalczania zła było wyłącznie dobro. A jeśli zło okazało się silniejsze, mówiła: „Trudno, trzeba dalej robić swoje”. Sposobem zwalczania zła w sobie było „żyć świadomie”. Rozumiała przez te słowa stałą samokontrolę nad każdym swoim krokiem, krytycyzm i dystans do siebie. Uważała, że „myślenie o sobie przysłania rzeczywistość”. Na pewne kłopoty radziła krótko: „Za dużo myślisz o sobie”. Wyrazem największego uznania w Jej ustach było stwierdzenie: „To człowiek, który nie myśli o sobie”. Pozostawała wierna swojej postawie do ostatniej chwili życia. Z odwiedzającymi Ją w szpitalu rozmawiała o wszystkim z wyjątkiem swojej choroby. Kuzynka, która czuwała przy niej, jest świadkiem, że na kilka godzin przed śmiercią, już tracąc przytomność, majaczyła: „Błagam, błagam, muszę tam wejść, mam takie ważne sprawy do załatwienia”. Z tymi myślami odeszła od nas Hanna Welmanowa, człowiek, który pełnił wszystkie uczynki miłosierne co do duszy i ciała, do którego stosuje się Osiem Błogosławieństw.
Pochodnia maj - czerwiec 1986 |