Nie masz racji, kolego Boruta

Genowefa Tusz

Włączam się do dyskusji na temat niewidomych małżeństw. Zastrzegam jednak, że mowa tu będzie o małżeństwach, w których oboje są niewidomi, a to, o czym zamierzam pisać, biorę z osobistego doświadczenia.

Ja i mój mąż jesteśmy całkowicie niewidomi. Mamy troje dzieci, z których najstarsze ma piąty rok, a najmłodsze dziesięć miesięcy; pomimo, że oboje jesteśmy pozbawieni wzroku, sami wychowujemy swoje dzieci. Nie mamy w domu żadnej pomocy, i nie twierdzę, że jest to takie łatwe, lecz oboje jesteśmy zdania, że niewidomi, chcący mieć dzieci sobie oddane, winni sami się nimi zajmować. Dziwiłam się kiedyś, że niewidomi mężczyźni unikają towarzyszek niedoli, jeśli chodzi o zawieranie małżeństw, dziś jednak już się temu nie dziwię. Doszłam bowiem do przekonania, że niewidome kobiety są przesadnie bojaźliwe i ulegają jakiemuś głupiemu wstydowi. Myślicie może, że słowa te wypowiadam przez złośliwość.

O, nie! Znam członkinie Oddziału Poznańskiego i Szczecińskiego, a obecnie mieszkam w Leśnicy, i muszę z przykrością stwierdzić, że kobiet niewidomych, nie potrzebujących na każdym kroku pomocy widzących, jest bardzo niewiele. Słyszy się często zdanie: nie pójdę, bo się wstydzę, bo na mnie patrzą - ale o zamążpójściu marzy pewnie każda, nie zdając sobie przy tym sprawy, że poważny ten krok pociąga za sobą cały szereg również poważnych obowiązków. Kiedyś koleżanka Helena  Albin pisała na łamach "Pochodni", że niewidoma kobieta nie powinna zajmować się domem i dziećmi, a winna raczej pracować i opłacać pomoc domową. Stanowczo jestem temu przeciwna. Panuje ogólne przekonanie, że kobieta niewidoma nie da sobie rady z niemowlęciem. Nie zgadza się to z rzeczywistością, i muszę z przykrością stwierdzić, że koleżanki podzielają na ogół to zdanie, nie przekonawszy się nawet, czy to naprawdę takie trudne.

Drogie Koleżanki! Przecież ja jestem całkowicie niewidoma, a jednak z chwilą, gdy odbieram moje maleństwo od pielęgniarki szpitalnej, zostaje ono wyłącznie pod moją opieką, a jeśli wychodzę z domu, zastępuje mnie mąż. Oboje uważamy, że z niemowlęciem mamy najmniej kłopotu. Napotykamy więcej trudności wtedy, gdy dziecko zaczyna chodzić i na spacerach chce swobodnie biegać; wówczas na pewno każdej niewidomej matce, wychowującej swe pociechy, nasuwa się myśl: "gdybym taki mogła mieszkać w domu z ogrodem". Niestety, w Polsce jest to na razie trudne do zrealizowania. Dlatego trudności piętrzą się, gdy dziecko dochodzi do czwartego roku życia i wymaga różnych objaśnień.

Widzi ono na przykład coś z daleka i zwraca się z pytaniem: - mamusiu, co tam jest? - wierzcie mi, koleżanki, że wtedy ślepota staje się bardzo ciężka, ale na szczęście z pomocą przychodzi nam przedszkole. Mam dziecko, które w kwietniu ukończy piąty rok życia, i choć wychowała je matka zupełnie niewidoma, niepotrzebująca pomocy osoby widzącej nawet przy kąpaniu, jest ono zdrowe na ciele i umyśle. Dzieci zwracają się do mnie z każdą swą dziecinną radością i bólem, i to jest moja dotychczasowa zapłata za troski i kłopoty, związane z wychowaniem, moja chluba i radość. Nie jestem więc przeciwna małżeństwom niewidomych, bo sama uczyniłam ten krok, stwierdzam jednak, że w powyższym wypadku potrzebne są zasadniczo dwa warunki: małżeństwo musi być dobrane i oboje muszą być bardzo zaradni.

Na zakończenie przekażę Wam, Koleżanki, przysłowie ludowe: "Nie ta matka, która rodzi, lecz ta, która wychowa".

To jest naprawdę ważne.

Pochodnia luty 1958