Biografia prasowa

 

Andrzej Sztandor  

 Fraszkopisarz  

 

    

   Fraszki piszę

Andrzej Szymański

 

Fraszki piszę@

by najciszej@ przenieść je do serc ponurych,@ smutnych, przygnębionych,@ gniewnych...@ Niechby się uśmiechnął melancholik,@ który@ - niechby...@

Andrzej Sztandor napisał do nas przed rokiem list. Prosił o ocenę swoich fraszek. - "Jeśli są dobre, to wydrukujcie, a jeśli marne, to wyrzućcie do kosza." Wydrukowaliśmy nie raz i nie dwa, bo nam się podobały.

- "Fraszki zacząłem układać 30 lat temu" - mówi Sztandor. - "Do dziś jeszcze przechowuję bardzo wdzięczny list od mistrza Jana Sztaudyngera, zachęcający do pisania."

Mistrz zachęcał, a pan Andrzej wtedy bardziej myślał o fotografowaniu niż fraszkowaniu. W latach sześćdziesiątych pracował w szkole podstawowej w Pabianicach jako nauczyciel języka polskiego. Założył kółko fotograficzne, a właściwie spółdzielnię uczniowską, która zarabiała na siebie. Obsługiwali różne imprezy, nie tylko szkolne, nawet uroczystości ślubne. Nauczyciela języka polskiego fotografia wciągnęła na kilkanaście lat. Zrobił papiery instruktorskie. Zdjęcia wykonywał lustrzanką jednoobiektywową "Pentacon six". Na tamte czasy dla ludzi żyjących w obozie postępu i socjalizmu był to super sprzęt. - "Fotografią dorabiałem drugie tyle do pensji nauczycielskiej" - opowiada Sztandor.

Niestety ta dobra passa skończyła się z powodu wady wzroku. Po 18 latach pracy w zawodzie pani profesor Świetliczko z Akademii Medycznej w Łodzi poradziła mu zmianę profesji. Nie mógł dłużej pracować w szkole, bo czytanie i poprawianie uczniowskich wypracowań stwarzało mu olbrzymie kłopoty. Od wczesnej młodości cierpiał na oczopląs. Okuliści mówili: "Na oczopląs pomogą szkiełka kontaktowe. Ale ma pan jeszcze coś niedobrego." Po latach okazało się, że to "coś", to zanik nerwu wzrokowego. 12 lat temu musiał więc przejść na rentę inwalidzką. Żona Andrzeja Sztandora, też nauczycielka, miała kłopoty z wysokim ciśnieniem. Na początku lat osiemdziesiątych obydwoje zostali rencistami. Postanowili zmienić otoczenie i przenieść się na Kielecczyznę. Kupują domek w pobliżu Buska Zdroju, otwierają sklepik i zaczynają nowe, spokojniejsze życie. Interes rozwija się nieźle. Pan Andrzej nie żałuje odejścia ze szkoły, żona natomiast co kilka dni zatrzymuje się pod drzwiami podstawówki, aby posłuchać szkolnego zgiełku, otrzeć się o tamtą atmosferę.

Andrzej Sztandor po trzydziestu latach od pierwszych prób powraca do układania fraszek. - "A powróciłem do nich - mówi - gdyż przed moim sklepem z pamiątkami raczej nie ustawiały się kolejki. Czasu było dużo, a sytuacje obyczajowo_polityczne zabawne w tej nowej Polsce, tematów więc do pisania nie brakowało."

Drukowali go w "Gazecie Ponidzia", "Rycerzu Niepokalanej", "Seksodramie", "Tygodniku Pabianickim". Żaden fachowiec nie oceniał jego dziełek. Jedynym konsultantem była żona. Liczył się z jej zdaniem. W lipcu ubiegłego roku, na skutek wylewu, umarła, licząc lat 51. To był straszny cios dla Andrzeja Sztandora. Do tej pory nie może się psychicznie podnieść. O sobie mówi krytycznie: - "Jestem człowiekiem niepraktycznym, mam dwie lewe ręce, a tu trzeba zadbać o domek, o 34 ary ziemi. To mi zajmuje mnóstwo czasu i nie ma mowy o wynajęciu fachowców, bo nie mam na to pieniędzy. Trochę pomagają sąsiedzi, ale właściwie to jestem sam. Osobie słabowidzącej ciężko jest o wszystko zadbać. Kiedy żyła żona, była dla mnie matką, gospodynią, kochanką."

Ze środowiskiem niewidomych ma od dawna fajne kontakty. Jego przyjacielem był Józef Sutkowski, nieżyjący już znany działacz związkowy. W Busku przyjaźni się z Teresą Głogowską i innymi wspaniałymi ludźmi z kręgu masażystów.

Kiedy pytam, jak przychodzą mu pomysły na fraszki... odpowiada fraszką. - "Magdalena Samozwaniec kiedyś na ten temat tak powiedziała: Sztaudynger wytrząsa fraszki dla wprawki, raz z rękawa, raz z nogawki! Tylko ja się zastanawiam jak on to robił. Dla mnie pożywką dla napisania fraszki może być irytacja - wtedy słodka zemsta jest dwuwierszem rymowana. Pożywką może być ciekawe słowo, które gdzieś usłyszałem. Do napisania fraszki może też skłaniać konkretna sytuacja lub problem."

Andrzej Sztandor najlepiej się czuje w takiej najkrótszej formie literackiej,  nie opisowej, nie rozbudowanej, ale tej lapidarnej, króciutkiej, mającej czasem trzy słowa z tytułem włącznie. Mając takie hobby, trzeba być uważnym obserwatorem życia. O swoim otoczeniu tak mówi: - "W Busku w ciągu ostatnich kilku lat nie zmienił się tylko skład wody zdrojowej. Mikroklimat się polepszył - zlikwidowano kotłownie, wprowadzono ogrzewanie gazem, zbudowano oczyszczalnię ścieków, ogólnie jest czyściej. Natomiast z ludźmi porobiło się coś dziwnego. Przede wszystkim objawiła się inicjatywa, która w innych warunkach nie wyzwoliłaby się nigdy. I to jest duży plus nowego systemu. Zauważyłem też, łącznie z samym sobą, że coraz dokładniej liczymy pieniądze. Wiele razy obracamy złotówkę, zanim ją wydamy. To jest minus i ze strachem myślę co będzie dalej?"

Mając już grupę inwalidzką, nauczył się pisać i czytać brajlem. Dużo wypożycza książek i to literatury trudnej dla przeciętnego czytelnika. Sporo frajdy dał mu pobyt na kieleckiej "Biesiadzie Literackiej". Oprócz codziennego obcowania z pięknym słowem, miał spotkanie z krytykiem literackim, który opowiedział Sztandorowi kilka ciekawych rzeczy o fraszkach, potem wspólnie pogadali o warsztacie pisarskim.

"Ułożyć fraszkę, to nie taka fraszka" - mówi autor. - "Tracę na to dużo czasu. No dobrze, mam pomysł, siadam i piszę. Potem przychodzi refleksja: czy napisałem gramatycznie, czy jakiegoś wyrazu nie zamienić na inny?  Po jakimś czasie okazuje się, że zostaje tylko koncepcja, a fraszka jest całkowicie inna. Sztaudynger mówił, że fraszki tworzy na zamówienie. Ja bym nigdy tego się nie podjął. Kiedyś przyszli do mnie redaktorzy z "Gazety Buskiej" z gotowymi rysunkami i chcieli, abym dopasował rymowane podpisy. Odmówiłem, bo nie czułem się na siłach."

Pan Andrzej nie odmówił natomiast przed laty pewnemu gaździe, który na Krupówkach w Zakopanem sprzedawał owczarka podhalańskiego. Utargował kilkaset złotych, upewniając się jednocześnie, czy to na pewno piesek. - "A jakże panie, taki chłop jak my oba!" Pan Andrzej nazwał go więc Asem. Asem był tylko do pierwszej cieczki. Dziś wabi się Asia.

I jak tu wierzyć, Panie Andrzeju, góralom z Zakopanego? Zawsze nas, ceprów, wyprowadzą w pole!