„zawsze redaktor”
Zachować umiar i rozsądek Małgorzata Szewczyk (I nagroda w konkursie pt. "Czy niewidomy może być szczęśliwy") Szczęście, jeśli jest, ma dla każdego, także dla osoby niewidomej, inny wymiar i znaczenie. Inaczej je przeżywa: dziecko, dziewczyna, młodzieniec, kobieta, mężczyzna w sile wieku i u schyłku życia. Moim zdaniem, by doświadczyć szczęścia, trzeba umieć i chcieć dzielić się z innymi radością. Ktoś kiedyś powiedział, że: "nasze szczęście jest częścią jutrzejszego cierpienia, jutrzejsze cierpienie - częścią dzisiejszego szczęścia". To zdanie może być mottem mojego życia. Na świat przychodzę z rozszczepieniem podniebienia. Początkowo nie zdaję sobie z tego sprawy. Zaczyna się problem, gdy mam iść do szkoły podstawowej. Kierownictwo chce mnie odroczyć, rodzice się nie zgadzają, ja chcę się uczyć. Konflikt ustaje. Rozpoczyna się następny dramat - zaczynam tracić wzrok na skutek infekcji. Trzyletnie leczenie nie daje oczekiwanego efektu. Jadę do szkoły dla dzieci niewidomych w Laskach koło Warszawy. Jest to dla mnie ogromna radość, choć daleko od domu rodzinnego, gdyż realną staje się droga do nauki. Zupełnie nowe środowisko przytłacza mnie ilością rąk wyciągniętych w moją stronę, by obejrzeć nową koleżankę. Płacz! Gaśnie moja radość, a może szczęście z przybycia do szkoły? Mija parę miesięcy, zanim przywyknę do macania. Czytanie brajlem długo mnie denerwuje. Nie znoszę szelestu pod palcami. Dochodzi do tego, że uczę się z elementarza na pamięć i ledwo dotykając liter, "czytam". O zgrozo! Nagroda, którą otrzymuję (zbiór wierszyków dla dzieci) jest moją "wpadką"! Rozgrywa się dramat, bo nauczycielka nie może zrozumieć, jak to się mogło stać, że nie umiem porządnie czytać? Szkołę podstawową kończę jednak z dobrym wynikiem. Ileż młodzieńczej radości rozpiera pierś: ognisko, biwak, obóz czy wycieczka z piosenką na ustach. Życie harcerskie niesie ze sobą wiele przygód, pięknych przeżyć na łonie natury, wzniosłych ideałów, chęć pokonywania trudności i wiarę w przyszłość. W tym duchu wchodzę w swą dorosłość. Może zdobywam sprawność cieszenia się tym, co dobrego niesie los? - Czy to już może być szczęście? Rzeczywistością staje się nauka w szkole średniej dla młodzieży widzącej. Sporo trudu wymaga zdanie egzaminów ze wszystkich przedmiotów, by stać się uczennicą (wówczas) klasy X. Satysfakcja ogromna! W mojej nowej klasie poznaję chłopca (obecnie mogę o tym wspominać bez większej emocji), który wzbudza moje zainteresowanie, z wzajemnością. Chodzimy razem najczęściej do teatru. Codzienne spotkania w szkole też nie są bez znaczenia. Z czasem odprowadza mnie do miejsca zamieszkania na warszawskiej Starówce. "Studniówkę" przeżywamy wspólnie. Fizycznie czuję się jednak z nim źle, bo jest bardzo wysoki, a ja - mała, jak maskotka! Nasze szczęście zaczyna przysłaniać moje schorzenie stawu biodrowego. Otrzymujemy jednak jeszcze razem świadectwo dojrzałości. Na egzaminy maturalne otrzymuję od niego złotego słonika z trąbą do góry! Po ukończeniu ogólniaka nasze drogi teoretycznie się rozchodzą. Jego uczelnią staje się Uniwersytet Warszawski, ja idę do szpitala. Zaczyna się dla mnie pasmo cierpienia - przez wiele lat leżenie - gips od palców od nogi do pasa, koszmar! Kolega ze szkoły średniej odwiedza mnie. Są to rzadsze spotkania, ale systematyczne. Na przepustce szpitalnej zabiera mnie na parę godzin do rodzinnego domu. Początkowo stawiam opór, później ustępuję jego naleganiom. Zaskoczenie! Rodzice i siostra przyjmują mnie bardzo serdecznie. Nie odczuwam żadnego zażenowania z ich strony. To ja jestem stremowana. Po długim leczeniu staję na nogi, jeszcze z kulami. Jaka ulga! Sama mogę pójść do łazienki. Usamodzielniam się. - Czy to może być szczęście? - Zdecydowanie tak, w tym przypadku. Kolega kończy studia. Ma propozycję pracy zawodowej w Świerku pod Warszawą. Zaskoczenie! Proponuje mi wspólne życie. Szok! Zadaję pytanie: - ze mną, niewidomą, z wadą mowy i do tego chorą?! Jeszcze nie wiadomo, co mnie czeka? - Tak! - pada cicha, ale zdecydowana odpowiedź. - Pozwól mi się zastanowić. - Daję ci na to miesiąc. Trudne to były dla mnie dni. Nie odpowiadam "tak". Rezygnuję. Ze łzami argumentuję: - Nie zniosłabym, kiedy minie nasza fascynacja, zauroczenie, emocja, tego jak twoje otoczenie wskazuje mnie nieomal palcami, szydząc, jaką to "karierę" zrobiłeś, żeniąc się ze mną! - Czemu więc nie skorzystałaś z oferty kolegi niewidomego? - Bo po prostu nie czułam się na siłach pokonywać trudności, potęgowane kalectwem. Rozstajemy się. Ginie mi słonik. Zabobon! Myślę: coś z nami się stanie lub z nim? Wyjeżdżam do Lublina. Uczelnia - Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej - przyjmuje mnie w swoje szeregi. Bez reszty pochłania mnie życie studenckie. Zaskoczenie! W piękną niedzielę, po kilku miesiącach, zjawia się On! Odszukał mnie. Nie podałam mu adresu zamieszkania. Spędzamy wiele godzin razem. Przy pożegnaniu oświadcza mi: - Zakład pracy wysyła mnie w celach naukowych do Stanów Zjednoczonych na dwa lub trzy lata. Ja pierwszy się nie ożenię. O ile się dowiem, że wyszłaś za mąż, to być może i ja podejmę jakąś decyzję. Półtora roku później ginie "za wielką wodą" w wypadku samochodowym. Wiadomość przekazali mi jego rodzice. Zostaje przerwana nić - może przyjaźni? Kończę studia pedagogiczne. Otrzymuję dyplom. Pracy jednak nie podejmuję, gdyż zdrowie mi na to nadal nie pozwala. Nadzieja polepszenia statusu społecznego pada w gruzach. Decyduję się na powrót do rodzinnego domu, gdy druga siostrzenica ma trzy miesiące. Chcę pomóc siostrze, która prowadzi gospodarstwo rodzinne, odziedziczone po rodzicach. Zaczyna się nowy rozdział w moim życiu. Siostra ma troje dzieci - dwie córki i syna, dziś już dorosłych. Uczestniczę w ich wychowaniu oraz w życiu rodzinnym. Przeżywam chwile radosne, jak i smutne, nieraz wręcz bolesne. Przeplata się radość, czy może szczęście, z cierpieniem. Dużo emocji i nadziei wywołują egzaminy dojrzałości, składane rok po roku przez dziewczęta. Gdy młodsza siostrzenica zdaje maturę, ja leżę w szpitalu. Choroba robi postępy. Zachodzi konieczność wstawienia endoprotezy stawu biodrowego. Pozostaję w łóżku przez kilka tygodni z butami gipsowymi, które zapewniają stabilność stawu. Otrzymuję w tym czasie systematyczną korespondencję, pisaną brajlem, od siostrzenicy, która opisuje mi wrażenia i przeżycia związane z pomyślnie zdaną maturą. Tak kiedyś pragnęłam być z nią w tym tak trudnym dla niej okresie. Stało się inaczej. Walczę sama ze swoimi trudnościami. Po zdjęciu gipsu rozpacz. - nie mogę ruszyć żadnym stawem. Nogi sztywne! Łzy niemocy! Powoli, przy systematycznych ćwiczeniach, które wywołują niesamowity ból, staję obok łóżka Radość! Jest nadzieja, że będę chodzić! Wytrwale pomaga mi w tym pokonywaniu każdego kroku jedna z pacjentek, gdyż chodzenie tylko z rehabilitantką nie daje oczekiwanych rezultatów. Droga od sali do łazienki jest dla mnie zbyt długa w tym czasie. Na przemian - łzy i radość z każdego następnego kroku. Opuszczam szpital z kulami. To nieważne! Chodzenie jest szczęściem! Tego się nie da opisać! Trzeba przeżyć, by docenić wątpliwą samodzielność. Z biegiem miesięcy opanowuję chodzenie nawet bez kul! W warunkach domowych czuję się dobrze. Młodsza siostrzenica studiuje. Każda jej porażka lub sukces należy i do mnie. Są to impulsy emocjonalne. Z niecierpliwością oczekuję jej przyjazdów z Lublina. Płynie czas. Moja choroba znowu daje o sobie znać. Trzeba operować drugi staw biodrowy. Operacja - zaskoczenie, trwa długo. Prześwietlenie nie wykazało wadliwej budowy kości. Jest grudzień 1994 roku. W czwartej dobie po operacji stawiam pierwsze kroki. Od poprzedniego zabiegu upłynęło cztery i pół roku. Tym razem wstawienie endoprotezy przebiega inną metodą. Skraca ona czas przebywania w łóżku, na czym mi bardzo zależy, gdyż dochodzą dolegliwości kręgosłupa. Stopniowo dochodzę do tzw. normy. Poruszam się bez "przyjaciółki" - tak nazywam laski - łokciówki. W miarę swych możliwości włączam się do zajęć domowych. Nowym kłopotem jest kręgosłup. Są momenty, że ból przerywa sen. W lipcu 1995 roku nadchodzi dla mnie szczęśliwy dzień - Siostrzenica, 25 lat po mojej obronie pracy magisterskiej, na tej samej uczelni przeżywa tę samą chwilę. Jest to i mój sukces. Ze łzą w oku, całuję panią magister - tyflopedagoga. Czy to szczęście? Dla mnie tak! Ktoś inny za szczęście może uważać: przeżycia erotyczne, dobrze płatną pracę, dobry status społeczny, posiadanie własnej rodziny. Tak, ale nie za każdą cenę. W przeciwnym razie, moim zdaniem, życie może stać się koszmarem! Radości, lub jak kto woli szczęścia, należy upatrywać w rzeczach małych, by nie zetknąć się z rozczarowaniem. Mnie cieszy np. gruntownie wyremontowany pokój, zakupione meble, "cichy kącik" pod niebem w ogródku z ławką i stolikiem, gdzie od promieni słonecznych chroni mnie bez, a za plecami mam "ścianę" paproci. Mogę tu oddychać powietrzem przesyconym zapachem kwiatów, ziół i krzewów, rozkoszować się śpiewem ptaków, szumem wiatru i odgłosami wsi. Jak długo? Zagraża mi utrata słuchu, która napawa mnie lękiem. "Szczęście niejedno ma imię". Każdy ma prawo czerpać z daru życia, które ma znamiona dobra i piękna. Trzeba jednak umieć zachować umiar i rozsądek. To czy go znajdziemy, zależy tylko od nas - zarówno osoby widzącej, jak i niewidomej. Im mniej wymagamy od życia lub jak kto woli - losu, tym łatwiej "Go" dostrzec. Być może, tego trzeba się dopiero nauczyć. Nie bez znaczenia jest tu rodzina, choć nie własna. Przy mojej chorobie bez niej wiele spraw byłoby nierealnych. Każdy z członków rodziny daje mi "coś" z siebie. Łańcuch szczęśliwych serc powiększa się. Jak nie oddać uśmiechu personelowi szpitala? Służy mi on z takim oddaniem nie tylko wiedzą medyczną, ale i sercem. Zanućmy więc za nieżyjącym już Bułatem Okudżawą:
- Dopóki nam ziemia kręci się, dopóki jest tak czy siak, Panie, ofiaruj każdemu z nas czego mu w życiu brak... Pochodnia kwiecień 1998
|