Strata bolesna,  jak brak wzroku

Praca wyróżniona I nagrodą na konkursie „Głosu Kobiety” -

„Sukces i porażka”

Jan Szewczuk

            Miałem za sobą dwadzieścia cztery lata życia, ukończone Liceum Sztuk Plastycznych w Lublinie, trzy lata pracy w zawodzie plastyka - dekoratora i pięknie zarysowane perspektywy na przyszłość - gdy niespodziewanie straciłem wzrok. W sierpniu 1977 roku w wyniku wypadku odkleiły mi się siatkówki. Mimo usilnych starań lekarzy, mimo ciepła i blasku, jakim wielokrotnie obdarzała mnie bezcieniowa lampa operacyjna, mimo życzliwych błysków narzędzi operacyjnych - były to jedne z ostatnich błysków światła, jakie widziałem w swoim życiu.

Dwa lata minęły od tamtych dni, kiedy czarna kurtyna spadła niespodziewanie, odcinając mnie od światła i dotychczasowego życia. Po tamtej stronie został świat pełen blasku, błękitnej przestrzeni, barw, ruchu, uśmiechniętych dziewczyn i prostych, gładkich dróg prowadzących do celu. Teraz otoczyła mnie lepka, gęsta ciemność. Świat skurczył się, najeżył ostrymi kolcami i przeszkodami, które ciągle napotykam na swojej drodze. Dużą pomoc i wiele dobrych rad, dotyczących skutecznego pokonywania trudności życiowych, uzyskałem na kursach rehabilitacji podstawowej. Szybko przyswoiłem sobie system Braille`a. Pozwoliło to na wyzbycie się kompleksu wtórnego analfabety i otworzyło drogę do słowa pisanego. Wiadomości i umiejętności wyniesione z kursów okazały się bardzo przydatne w życiu codziennym. Perspektywy i możliwości urządzenia sobie w miarę przyzwoitego życia - ukazywane na kursach - podnosiły na duchu i pozwalały ufniej patrzeć w przyszłość. Niestety, optymizm i zapał gasły w miarę, jak oddalałem się od bram ośrodka rehabilitacyjnego - w miarę wchodzenia w realia życie niewidomego na wsi.

Od ukończenia szkoły podstawowej mieszkałem poza domem: początkowo w internacie, później w hotelu robotniczym. Po utracie wzroku wróciłem do rodziców na wieś. Jest to mała kolonia położona pod lasem, składająca się z kilkunastu tradycyjnych gospodarstw. Droga gruntowa, ciężka, gliniasta, pełna wyrw i niewysychających kałuż, porżnięta głębokimi, zdradliwymi koleinami. Przez większą część roku - szczególnie po obfitych opadach - mam trudności z poruszaniem się po wsi, a często w ogóle nie mogę nigdzie iść.  Nie mam zresztą dokąd, gdyż nie ma tu młodzieży i  moich rówieśników. Sąsiedzi - owszem, są dla mnie życzliwi, mili, bardzo chętnie rozmawiają ze mną, lecz nie zawsze mają czas na rozmowę. Są ciągle zajęci pracą w polu i nie mają czasu na życie towarzyskie. Czuję się zupełnie niepotrzebny, do niczego nieprzydatny i - choć nikt mi tego nie okazuje - nie mam większej wartości w tym środowisku. Wynika to z tradycyjnego wartościowania ludzi, opartego na ich zdolności do pracy. Tu na wsi zajmuję jedno z ostatnich miejsc na liście mieszkańców.

Duża odległość od najbliższego środowiska niewidomych i od okręgu utrudnia mi nawiązanie bliższych kontaktów ze środowiskiem i odwrotnie. Jedyną formą łączności są czasopisma brajlowskie. Dzięki nim mam możliwość lepszego poznania życia niewidomych w Polsce, głębszego wniknięcia w problematykę tego środowiska i porównania z własnym życiem i osobistymi problemami. Konfrontacja ta jest szczególnie ważna dla nowo ociemniałego, który po szoku wywołanym utratą wzroku próbuje dokonać samookreślenia szuka swego miejsca w nowym życiu oraz właściwej pozycji w nieznanym środowisku.

Najlepsze jednak efekty daje konfrontacja przeprowadzona na żywo w środowisku niewidomych, Nie wszyscy mają taką możliwość,  dlatego też każda wiadomość, uzyskana za pośrednictwem czasopism nabiera szczególnego znaczenia w życiu niewidomego z prowincji. Niestety, w tej dziedzinie nie udało mi się uniknąć trudności. Od początku 1979 roku, to jest od złożenia zamówienia na prenumeratę czasopism, otrzymałem zaledwie kilka numerów. Kłopoty, trudności i przeszkody, jakie napotkałem na swojej drodze, wieńczy bardzo istotna dla mnie porażka.

Jedynym celem, jaki przyświecał mi w ciągu ostatniego roku i do którego usilnie zdążałem, było zdobycie zawodu masażysty. Z nim wiązałem swoje nadzieje na przyszłość, pożyteczne życie wśród ludzi i dla ludzi. Dążenie to było doskonałą motywacją do wszelkich działań, dodawało sił i podnosiło na duchu. Niestety, wszystkie plany i nadzieje wiązane z masażem rozwiały się, gdy dostałem wiadomość, że nie zostałem przyjęty na szkolenie. Do porażki tej w dużej mierze przyczynił się pech, który prześladował mnie w drodze do Krakowa. Wskutek przeciągu i dużych wahań temperatury w wagonie nabawiłem się kataru, który z kolei zajął mi uszy. Tak więc stanąłem przed komisją egzaminacyjną niewyspany, zmęczony długą podróżą, zakatarzony i słabo słyszący… W takim stanie nie mogłem wywrzeć dobrego wrażenia i to niewątpliwie przesądziło o odrzuceniu mojej kandydatury. W ten sposób, jak za dotknięciem różdżki złej wróżki, znikł jedyny cel, do którego zdążałem, i związane z nim plany, nadzieje i marzenia.

Prawie dwa lata minęły od czasu, gdy straciłem wzrok, a ciągle jestem zawieszony w próżni, napotykam na liczne przeszkody i nie mogę zrobić konkretnego kroku do przodu. Wiem, że w swoich kłopotach i trudnościach nie jestem osamotniony, że wielu niewidomych w Polsce podpisałoby się pod tymi słowami. Fakt ten nie pociesza mnie jednak, bo nie ma w tym nic wesołego, a świadomość, że marnuje się najlepsze lata swego życia, nawet w szerszym gronie - nie zmienia sytuacji. Ciągłe bujanie w próżni, osamotnienie, oderwanie od życia, osamotnienie i brak jakichkolwiek perspektyw sprawiają, że czuję się bardzo staro i jestem potwornie zmęczony. I tu - aby dopełnić beczki niepowodzeń i trudności - wynika nowy problem. Od dwóch lat nie mogę wykorzystać urlopu, a ściślej - nie mogę wykorzystać wczasów wypoczynkowych z powodu braku przewodnika. Trudna sytuacja (praca w gospodarstwie, budowa domu, brat w wojsku, siostra opiekuje się kilkumiesięczną córką) nie pozwala najbliższej rodzinie na wyjazd z domu. Podobnie jest z sąsiadami.

Tak wygląda gorsza strona mojego życia w nowej, trudnej sytuacji, w jakiej się znalazłem po utracie wzroku.

Kłopoty i niepowodzenia, dominujące w moim obecnym życiu, załamałyby mnie i zniechęciły całkowicie, gdyby nie istotna przeciwwaga w postaci rozwijanych zainteresowań i miłych kontaktów z dziećmi sąsiadów. Od dzieciństwa pasjonowałem się sztukami plastycznymi, głównie rysunkiem i malarstwem. Ukończyłem średnią szkołę plastyczną, po czym trzy lata pracowałem w swoim zawodzie. Niemal każdą wolną chwilę spędzałem nad kartką papieru, z ołówkiem w ręku. Rysunek, poza możliwościami wyżycia się i rozładowania napięć wewnętrznych, pozwalał mi - na swój sposób - głębiej wyrazić swoje myśli, uczucia i przeżycia. Również w rozmowach z ludźmi rysunek był dużą podporą, był ilustracją omawianych tematów. Z biegiem czasu ołówek stał się nieodłączną częścią składową mojej ręki, był szóstym - bardzo ważnym - „palcem” dłoni. Po wypadku stałem się podwójnym inwalidą, bo poza utratą wzroku straciłem również swój szósty palec. Ołówek stał się narzędziem martwym straciłem władzę nad nim. Jeszcze w szpitalu, gdy już wiedziałem, że wzroku nie da się uratować, zacząłem się zastanawiać, jak zapobiec drugiemu kalectwu. Brak możliwości świadomego, kontrolowanego operowania ołówkiem odczuwałem równie boleśnie, jak brak wzroku. Wszystkie wartości, jakimi charakteryzują się malarstwo i rysunek - kreska, światłocień, kolor - stały się niedostępne dla mnie. Pozostawała jednak możliwość operowania przestrzenią, kontrolowaną przy pomocy dotyku i w tym kierunku poszły moje zainteresowania. Ostatecznie wybór padł na płaskorzeźbę w drewnie lipowym. W wyobraźni widziałem siebie pochylonego nad prostokątem deski, z dłutem w ręku, jak gładko, precyzyjnie robię odpowiednie nacięcia. Widziałem również efekty poszczególnych nacięć i w sumie nie przypuszczałem, że praca przysporzy mi większych trudności.

Niestety, pierwszy kontakt z deską przyniósł wielkie rozczarowanie, a trudności, jakie przy tym wyszły na jaw, przeraziły mnie swym niespodziewanym ogromem. Zamiast obrazu - jak w wyobraźni - miałem przed sobą coś twardego, szorstkiego, opornego. Początkowo nie mogłem wyczuć wielkości i proporcji deski, nie wiedziałem, jak rozrysować temat w sposób delikatny, lecz czytelny pod dotknięciem. Wiele trudności miałem w przystosowaniu się do nowych narzędzi i swobodnego operowania nimi. Dużo drewna popsułem, zanim po raz pierwszy wyczułem coś, co choć częściowo pokrywało się z moimi zamierzeniami.Jednak  z  biegiem czasu nabierałem coraz większego doświadczenia, poznałem tajniki materiału, nabrałem wprawy w biegłym posługiwaniu się nowymi narzędziami.  Dłuto z powodzeniem zastąpiło ołówek i pędzel, i to osiągnięcie uważam za swój największy sukces w ostatnich dwóch latach. Dzięki temu mogę nadal tworzyć, wypowiadać się na swój sposób, wyrażać swoje myśli, przeżycia i marzenia.

Praca rzeźbiarska daje mi dużo satysfakcji i zadowolenia.Ale  sukces nie byłby pełny, gdyby działalność moja nie spotkała się z uznaniem i akceptacją otoczenia. Uzyskałem ją w czasie Bielskiego Jarmarku Kulturalnego, gdzie po raz pierwszy pokazałem swoje rzeźby szerszej publiczności. Prace moje spotkały się z dużym zainteresowaniem i uznaniem. Również jury imprezy oceniło je wysoko. Życzliwość i uznanie dostarczają mi nowych motywacji i bodźców do dalszej twórczości. Przyczyni się to do  przyćmienia skutków dotychczasowych trudności i niepowodzeń, może złagodzi też poczucie osamotnienia.

Dużo radości przynoszą mi kontakty z dziećmi sąsiadów. Chociaż mają one dużo różnorodnych zabawek, nie zawsze potrafią zorganizować sobie ciekawe zabawy. W tym miejscu rozpoczyna się moja rola mam ciągle nowe pomysły, przydzielam każdemu ważne zadania. W ten sposób zwykły patyk czy kółko zamieniają we wspaniałe motory, samochody, samoloty, itp. Tego rodzaju zabawy cieszyły się największym powodzeniem, dawały dzieciom dużo ruchu i radości. Latem, w ciepłe, pogodne dni chodziliśmy do lasu na spacery, połączone z zabawami. Opowiadałem przy tym wiele ciekawych historii o lesie i jego tajnikach. W mojej obecności dzieci miały pełne poczucie bezpieczeństwa w lesie, co pozwalało im się bawić swobodnie i ciekawie. Ja zaś - mimo, że las znam dobrze - również czułem się bezpiecznie i  pewnie, wiedząc, że są w pobliżu, gotowi przybiec na każde zawołanie. Spacery takie bardzo podobały się dzieciom, tak, że z czasem same zaczęły wyciągać mnie z domu do lasu. Kiedy nie mogłem iść z nimi, nie zbywałem ich, lecz rzeczowo wyjaśniałem powód. Przy okazji następnego spaceru odrabiałem „zaległości” w wymyślaniu zabaw i opowiadań. Teraz chłodne, jesienne dni coraz częściej zatrzymuję dzieci w domach. Jesienna aura sprawia, że czasem zazdroszczę borsukom, iż mogą przespać ten ponury okres w roku.

Pochodnia  Styczeń 1980