„zawsze redaktor”
Ludzie Przede mną wiele do zrobienia Anna Amanowicz Był jednym z pierwszych w swoim otoczeniu, który drogą elektroniczną zaczął obsługiwać własne finanse w banku. Przygoda Sławomira Strugarka z elektroniką i językiem angielskim, dziedzinami wiedzy, które odcisnęły piętno na jego życiu zawodowym, rozpoczęła się w Laskach, w liceum zawodowym. - Profil, szumnie brzmiący: montaż urządzeń elektronicznych - wspomina pan Sławomir - był niezły dla osób z niewielką dysfunkcją wzroku. Niewidomi i bardzo słabo widzący opanowywali w liceum raczej sztukę demontażu. Było dużo teorii, trochę obróbki metalu, trochę elektroniki z lutownicą w ręku - to wszystko przydało się później w pracach domowych: gniazdko przykręcić, kabelki poprzekładać, coś przylutować. Nic natomiast nie miało wspólnego z obecnymi urządzeniami elektronicznymi, ich konstrukcją i montażem, które to czynności wymagają - podkreśla pan Sławomir - specjalistycznych narzędzi i dobrego wzroku.” Niewątpliwie jednak wiele wspólnego miało to z rozwojem zainteresowań chłopca z humanistyczną duszą sprawami technicznymi. Z tej szkoły wyszedł też z dobrą znajomością języka angielskiego, a to za sprawą goszczenia w Laskach angielskich rówieśników tutejszych licealistów. Podczas kontaktów z młodymi „native speakerami”(a także po językowym kursie w Anglii, dokąd wyjeżdżał na swoje oczne operacje) udało mu się opanować trudną sztukę konwersacji w stopniu o wiele wyższym, niż potem na studiach. I oto nagle przed maturzystą pojawiła się szansa wyjazdu na studia do Hiszpanii, do kraju bardzo przyjaznego osobom z dysfunkcją wzroku. Namawiali do tego angielscy przyjaciele, gwarantując pomoc i opiekę. Składając podanie o wizę (to był rok 1991), niefortunnie przyznał się do problemów z oczami i dostał odmowę. Tak więc stanął przed wyborem studiów w kraju. - Nie ukrywam, że decydujący wpływ na wybór italianistyki do studiowania - mówi pan Sławomir - miał fakt, że wstępny egzamin zdawało się tylko z angielskiego, w którym czułem się pewnie. Anglistyki nie brałem pod uwagę, bo język znałem na tyle dobrze, że szlifowanie go przez pięć lat uznałem za niecelowe). Wiedziałem natomiast, że italianistyka nie da mi zawodu. Nie mogłem być tłumaczem kabinowym, bo do tego trzeba mieć precyzyjne predyspozycje. Odpadała praca tłumacza konsekutywnego, bo ten, by utrzymać się w formie, musi nieustannie przerzucać tysiące stron fachowej literatury. Jeśli wziąłbym się za tłumaczenie książek, to nie zarobiłbym na życie, bo barierą, w moim przypadku, jest szybkość posługiwania się tekstem źródłowym, a także niełatwy dostęp do słowników tematycznych, poradników językowych, do olbrzymiej ilości materiałów pomocniczych. Po doświadczeniach z korepetycjami, z których utrzymywałem się przed studiami, wiedziałem, że nauczanie to też nie moja działka. Po studiach czekała mnie więc wielka niewiadoma. Kto szuka, nie błądzi, a zyskuje. Na warszawskim uniwersytecie Sławomir znalazł dla siebie miejsce, w którym, początkowo bezwiednie, acz konsekwentnie, poszerzał swoje kwalifikacje: uczelniane centrum komputerowe. Przed studiami bawił się tylko komputerem. Teraz to fascynujące urządzenie począł zgłębiać profesjonalnie. Pociągało go odkrywanie i rozpoznawanie jego różnorodnych funkcji i zastosowań. Za temat pracy magisterskiej wybrał: „Neologizmy w języku włoskim w zakresie słownictwa komputerowego”. Na wydziale italianistyki zyskał bez mała miano komputerowego guru. Sukces i porażka Pan Sławomir twierdzi, że jest dzieckiem szczęścia. I chyba ma rację. Nieczęsto się bowiem zdarza, by na studenta piątego roku jak z nieba spadała propozycja zajęcia dyrektorskiego stołka. I to w poważnej instytucji: Ośrodku Informacji i Promocji Postępu Naukowo-Technicznego PZN. - Żółtodziób byłem, z żadnym doświadczeniem, a tu 16 osób czekało na moje dyrektywy. Ale chęci były ogromne i głowa pełna pomysłów - mówi pan Sławomir. - Podczas półrocznej tam pracy (od 1 stycznia do czerwca 1998 r.) zdążyłem wydać informator techniczno-komputerowy dla niewidomych i słabo widzących i utworzyć dla tych osób biuro pośrednictwa pracy i doradztwa zawodowego (notabene, tą działką pan Sławomir do dziś para się społecznie). Jeszcze nie funkcjonowało pełną parą, a już udało się kilku osobom znaleźć pracę. Zapowiadało się tak ciekawie, że zacząłem snuć dalekosiężne plany. I w tym uwidoczniły się moje braki w politycznym przewidywaniu. „Na górze” bowiem nagle zawirowało i umowy ze mną nie przedłużono. Argument? Nie zapewniłem ośrodkowi pełnego finansowania. Co prawda, uważałem, że od polityki finansowej jest Zarząd Główny PZN, zaś placówka, w której pracowałem winna skupiać się na działalności merytorycznej. I tak pan Sławek, po półrocznym dyrektorowaniu, przeszedł na bezrobocie, wyposażony jednak w doświadczenia i kontakty oraz rozpoznanie bolączek środowiska. Skonstatował, iż organizacje osób niepełnosprawnych niewiele mają do zaoferowania osobom młodym, zagubionym w świecie kręcącym się zupełnie inaczej niż w latach młodości obecnych działaczy. Ci nie tyle nie chcą, co nie potrafią podjąć wyzwania nowych czasów. Pojawiła się więc myśl, żeby stworzyć instytucję nastawioną na pomoc właśnie osobom młodym. Niestety, powołane do życia Stowarzyszenie Ludwika Braille a, mimo wielkiego zachodu i olbrzymiego zaangażowania jego założycieli, nie przyniosło oczekiwanych efektów. I sprawa upadła. Odżyła, choć trochę w innej formie, za niespełna rok. W 1999 r. pan Sławomir otrzymał posadę w PFRON i zadanie współtworzenia programu „Komputer dla Homera”. Jak sama nazwa sugeruje, kierowany był do najaktywniejszych osób niewidomych i słabo widzących, potrafiących właściwie wykorzystać komputer w nauce lub w pracy. Ster programu nie mógł trafić w bardziej odpowiednie ręce. Dla współpracowników w Funduszu pan Sławomir okazał się guru w temacie „komputer” i niedoścignionym źródłem informacji technicznych o sprzęcie komputerowym i jego oprogramowaniu dla potrzeb niewidomych i słabo widzących. Opracował na użytek wewnętrzny i zewnętrzny informator o sprzęcie dostępnym na rynku, także w wersji brajlowskiej. Cała obsługa programu, jego interpretacja, rozpatrywanie odwołań i kwestie szkoleń komputerowych to jego działka. Pan Sławomir wie, że „Komputer dla Homera” nie jest doskonały i że wiele pretensji zgłaszanych przez użytkowników i firmy komputerowe jest zasadnych. - Pilotując program przez kilka lat - mówi jego współautor - zorientowałem się, jakie trzeba poczynić kroki, by pomoc była skuteczniejsza. Pewne rzeczy już udało się zmienić. W tym roku moi zwierzchnicy zapalili pomarańczowe światło na dalsze modyfikacje. Chodzi przede wszystkim o to, by pomoc była dokładnie precyzowana, trafiała w pierwszej kolejności do tych, którzy w danej chwili najpilniej jej potrzebują. Od momentu zafunkcjonowania programu komputer z oprogramowaniem otrzymało około 8-9 tys. osób z dysfunkcją wzroku. Ale zdarzały się takie przypadki, o których wiemy, że drogie urządzenie stało w szafie lub za szafą, a rzekomy użytkownik nie umiał powiedzieć, jakiego programu używa, ba, nawet sprzętu uruchomić nie potrafił. W przygotowaniu jest ankieta, która pozwoli nam zorientować się w potrzebach, zebrać wiadomości, co dzieje się ze sprzętem po jego wydaniu, kto i jak go wykorzystuje. To wszystko musi być pod większą kontrolą. Niespokojny duch Praca w PFRON absorbuje pana Sławomira i inspiruje, pobudza aktywność. Nie zdarza się, by po powrocie do domu zajmował pozycję horyzontalną, gapił się w telewizor. Większość wolnego czasu wykorzystuje na kombinowanie i majstrowanie przy komputerze, szuka nowych sposobów jego wykorzystania. Był jednym z pierwszych w swoim otoczeniu, który drogą elektroniczną zaczął obsługiwać własne finanse w banku. Po głowie chodzą mu też różne pomysły na usprawnienie pracy z komputerem osobom z dysfunkcją wzroku. Jeden przybiera realne kształty, ale to jeszcze tajemnica. Użytecznymi pomysłami i wiedzą pan Sławomir spłaca dług za pomoc, której, z racji ocznych ograniczeń, doświadcza od ludzi. Do młodych kieruje słowa: „Nie ustawajcie w nauce. Nastały takie czasy, że to przede wszystkim wiedza, stale przez was poszerzana, jest najlepszym fundamentem pod przyszłość.” - Jestem zawieszony w punkcie między widzeniem i niewidzeniem - mówi Sławomir Strugarek - i z tym tak do końca pogodzić się nie da. Ale lata buntu i wściekłości mam już za sobą. Wiem, że przede mną wiele do zrobienia, w zawodzie, w życiu osobistym. Także w sporcie. Wiele sportowych dziedzin wzbudza moje zainteresowanie. Rajcuje pływanie, łyżwy, zjazdy na nartach. O fantastycznych wyprawach na łódki na Mazury mógłbym napisać całą książkę. I, jak większość mężczyzn, marzę o wyczynach ekstremalnych, o mocnym rzucie adrenaliny, którą wywołuje strach. Mam nadzieję, że takich emocji doświadczę w spadochroniarstwie. Eric-Emmanuel Schmitt, autor bestsellera „Oskar i Pani Róża”, kieruje do swoich czytelników takie przesłanie: nie jesteś skazany na swój los, możesz świadomie wpływać na swoje życie. To, czy jesteś szczęśliwy, zależy przede wszystkim od ciebie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to proste, choć nie dla wszystkich oczywiste „życiowe motto” Sławek Strugarek ma zakodowane w „swoim komputerze.” Pochodnia styczeń 2004
|