„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Zygmunt Stobiński Muzyk pianista stroiciel Członek i organizator zespołów instrumentalnych w Szczecinie
Wspomnienie o Zygmuncie Stobińskim oprac. Dorota Mindewicz O ludziach, którzy od nas odeszli, zapominamy zwykle zbyt szybko. Niekiedy już po 20-30 latach trudno odnaleźć ślady ich obecności pośród żyjących, nawet jeśli robili coś dobrego dla innych. Jedna z takich właśnie osób był niewidomy muzyk ze Szczecina, Zygmunt Stobiński. Na artykuł o nim złożył się wspomnienia trzech osób, które znały go i ceniły: Wiesławy Buczulińskiej, Anny Podkańskiej i Eleonory Szczepańskiej. Obraz człowieka, jaki udało się nakreślić, aczkolwiek żywy i barwny, jest jednak bardzo niekompletny i w wielu miejscach zamazany. Brakuje w nim precyzyjnych dat i nazwisk. Spróbujmy więc ocalić od zapomnienia to, co się da i zachować w pamięci przynajmniej kilka charakterystycznych szczegółów o tym muzyku. Zygmunt Stobiński urodził się 16 sierpnia 1931 roku koło Królewca. Był uczniem szkoły dla niewidomych w Bydgoszczy. Niewiele wiadomo o jego losach podczas okupacji, tyle tylko, że kształcił się w szkole dla niewidomych w Toruniu i tam opanował doskonale język niemiecki. Zaraz po wojnie miał okazję nauczyć się jeszcze innych języków zachodnich - angielskiego, francuskiego i hiszpańskiego. Umiejętności językowe doskonalił rozmawiając z cudzoziemcami przez krótkofalówkę. Krótkofalarstwo jedną z jego wielkich pasji, dla której poświęcił wiele nieprzespanych nocy. Od roku 1950 pracował jako pianista w szczecińskich kawiarniach i restauracjach. Najchętniej wykonywał tam muzykę jazzową, grał m.in. utwory Gershwina i latynoamerykańskie. Anna Podkańska mówi z uznaniem: - Posiadał wielki talent muzyczny, porównywalny z talentem niezapomnianego jazzmana, Mieczysława Kosza. Można mu też było pozazdrościć siły i głębi dźwięku. Słuchanie go sprawiało ludziom wielką przyjemność. W tym czasie Zygmunt zajmował się także strojeniem fortepianów. Równocześnie uczęszczał do średniej szkoły muzycznej. Jego doskonały słuch i nieprzeciętne zdolności muzyczne wprawiały w zdumienie nauczycieli. Tylko pani Dobrowolska - nauczycielka fortepianu - biadała nad jego ręką usztywnioną, jak mówiła, z powodu grania jazzu. Nie było mu jednak dane ukończyć szkoły muzycznej. Gdy latem pod koniec lat 50. wyjechał na obóz, rodzina sprzedała jego pianino, więc po powrocie nie miał już na czym ćwiczyć. Zygmunt Stobiński prowadził zespól rozrywkowy w kawiarni "Orbis". Były to czasy, w których duży problem stanowiło zdobywanie nut utworów rozrywkowych. Zespól Zygmunta nie miał tego problemu. Ten zdolny, zapalony muzyk słuchał nocami radia Luksemburg i następnego dnia na próbach dyktował z pamięci partie dla poszczególnych instrumentów. Mieli więc, jak na tamte warunki, repertuar unikalny. W pracy przydawała się również znajomość języków obcych, umożliwiała bowiem kontakty z zagranicznymi gośćmi odwiedzającymi lokal. Rozmawiali chętnie z niewidomym muzykiem, który zachwycał ich swoją grą. W szczecińskiej spółdzielni niewidomych działał zespól wokalny. Tam Zygmunt poznał swoją przyszłą żonę Edytę. Oboje byli bardzo gościnni i przyjaciele dobrze czuli się w ich domu. U państwa Stobińskich dyskutowało się o muzyce i polityce. Zygmunt z dumą i znawstwem demonstrował swój sprzęt audio, taśmy magnetofonowe, płyty. Tłumaczył, na czym polega i od czego zależy dobre brzmienie radioodbiornika. Nigdy nie żałował pieniędzy na rozmowy telefoniczne, nagrania muzyczne czy sprzęt krótkofalarski. Interesowały go różne rodzaje muzyki, zarówno poważnej, jak i rozrywkowej. To zamiłowanie pragnął przekazać też innym. Zaprzyjaźniona ze Stobińskimi Wiesława Buczulinska tak o tym pisze: - On wskazał mi drogę. Sprawił, że po latach przerwy powróciły moje zainteresowania muzyczne. Kiedy dowiedział się, że jestem po szkole muzycznej i mam słuch absolutny, nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcę chodzić do filharmonii. A przyczyna była banalna - nie miałam za co kupować biletów, gdyż wówczas mało zarabiałam. Zygmunt wyczuwał chyba sytuację, bo czasem przynosił mi bilet na koncert. To dzięki niemu zaczęłam słuchać również muzyki poważnej. Tuż przed wydarzeniami grudniowymi (1970 r.) poszliśmy razem do Filharmonii Szczecińskiej na IX Symfonię Beethovena. Wykonywano ją tu po raz pierwszy. Sala była wypełniona po brzegi, więc musieliśmy wysłuchać tego dzieła na stojąco. Nastrój był podniosły również z tego względu, że słuchacze zdawali sobie sprawę z gorącej atmosfery spowodowanej niepokojącymi wydarzeniami w Gdańsku. Zygmunt mówił do mnie: "Ty masz szczęście, jesteś młodsza ode mnie, a już wysłuchałaś tej symfonii na żywo, a ja dopiero teraz miałem taką możliwość". Na początku lat 70. Zygmunt uległ prośbom Wiesławy i jej koleżanki i zaczął akompaniować im do piosenek. Z czasem powstał na terenie spółdzielni zespół wokalno-instrumentalny. Sekcję rytmiczną utworzył początkowo ze swoich widzących kolegów, później jednak zastąpił ich niewidomymi muzykami. W tę bezinteresowną działalność wkładał dużo serca. Sam dobierał repertuar, opracowywał go i rozpisywał na glosy. Z prostej melodii potrafił wyczarować bardzo interesujący utwór. Dbał o dobrą atmosferę w czasie prób. W przerwach grał na fortepianie i opowiadał o sobie. Wynikiem jego pracy z zespołem były występy i nagrody, m.in. w konkursie "Mikrofon dla wszystkich", a także nagrania w szczecińskim radiu. Marzyło się Zygmuntowi utworzenie w szczecińskiej rozgłośni kącika poświęconego sprawom niewidomych. Jednak nie spotkało się to ze zrozumieniem ze strony naszego środowiska. Trzeba powiedzieć, że muzyk ten nie był doceniany przez władze spółdzielni i PZN. Nie doczekał się słów uznania za bezinteresowną i tak potrzebną pracę. Zygmunt, który początkowo z niedowierzaniem słuchał opowiadania Eleonory Szczepańskiej o niewidomych, którzy sami chodzą po ulicach miast, stał się wielkim entuzjastą orientacji przestrzennej. Pamiętajmy, że były to czasy, kiedy o nauce orientacji przestrzennej nikt nie miał pojęcia i do wszystkiego trzeba było dochodzić samemu. Zygmunt sam uczył się chodzić po Szczecinie, podobno w nocy. Anna Podkańska wspomina: - Po mieście fruwał tak, że widzącego sprzedałby na pierwszym rogu. A przy tym nie pozwalał sobie pomagać. Kto wie, może miał rację. Samodzielnego chodzenia nauczył też swoją żonę i gorąco namawiał do tego innych niewidomych. Wiesława Buczulińska opowiada taką anegdotę: - W roku 1968 Zygmunt uległ wypadkowi - potrącił go motocyklista. Ludzie zareagowali westchnieniem i stwierdzeniem: "Nic takiego się nie stało, to tylko niewidomy". Do swoich młodszych koleżanek miał Zygmunt stosunek opiekuńczy i serdeczny. Wiesława opowiada: - Po raz pierwszy w życiu święta Bożego Narodzenia spędzałam sama w hotelu dla pracowników spółdzielni. W Wigilię przyszedł Zygmunt złożyć wszystkim mieszkankom życzenia. Zawsze o nas pamiętał, a zwłaszcza w czasie świąt. Dzielił się z nami słodyczami, opowiadał wesołe historyjki. W ogóle miał duże poczucie humoru. Potrafił naśladować innych ludzi, np. przemawiał głosami do złudzenia przypominającymi znane osobistości. Bawiłyśmy sie przy tym doskonale. Tamtych odwiedzin w Wigilię nie zapomnę mu do końca życia, bo miały miejsce w szczególnie smutnych dla mnie okolicznościach, kiedy nawet mój chłopak złożył mi życzenia zdawkowo, przechodząc pod oknem. Bywałyśmy częstymi gośćmi w lokalach, w których grał Zygmunt. Raz zaprosił nas na koncert zespołu grającego z jednym z najlepszych perkusistów. Na swoje imieniny zapraszał nas zwykle do lokalu, w którym aktualnie grał. Nie płaciłyśmy za kartę wstępu, więc objadałyśmy się wykwintnymi potrawami i piłyśmy tokaj. W "Balatonie" byłyśmy na kabarecie "Filipy". Tam po raz pierwszy jadłam zupę gulaszową i raczyłam się "pszczółką", czyli nalewką ze spirytusu i miodu. Zygmunt wykonywał swoją pracę zawodową bardzo solidnie. Kiedy grał w lokalu, nie pil mocnych trunków, jak to się zdarza wielu muzykom. Często jednak musiał zmieniać miejsce pracy z powodu braku zdolności dyplomatycznych w kontaktach z pracodawcami, którym zawsze mówił prawdę prosto w oczy. W lokalu "Balaton" do grania musiał mieć własny instrument, więc wziął pożyczkę i kupił organy "Junost", zwane też "breżniewką". O twardej klawiaturze tego instrumentu mawiał, że jest dobra do łamania palców. Lepszego sprzętu w tamtych czasach nie było można w Polsce zdobyć. W 1972 r. Zygmunt pojechał na kontrakt do NRD. Za zarobione marki kupił stereofoniczne radio Rema, którym był zachwycony. W 1974 r. rozstał się z żoną, co przyczyniło się do pogorszenia jego stanu zdrowia. Już przedtem miał arytmię serca i nadciśnienie. Nie pił herbaty ani kawy, a tylko wodę z sokiem. Ludzie mówili, że bardzo się w tym czasie postarzał. Ostatnie dni jego życia opisuje Wiesława: - Było to w 1977 roku. Odwiedził nas przed pójściem do pracy. Narzekał, że boli go głowa. Radziłam mu, żeby poszedł na pogotowie, ale nie chciał. Był inny niż zwykle, ale trochę żartował. Chodził po wszystkich pokojach i z każdą mieszkanką hotelu rozmawiał. Następnego dnia przyszedł z pracy do domu i narzekał na złe samopoczucie. Zachowywał się bardzo dziwnie: żegnał sie z ukochanym psem Pikusiem i ulubionymi sprzętami. Nagle zaczął bełkotać i stracił przytomność. Wezwano pogotowie. Lekarz stwierdził wylew. Zygmunt zmarł w szpitalu 24 maja 1977 r. Zygmunt Stobiński należał do ludzi, których brak odczuwa się bardzo mocno. Przyjaciele cenili go za słowność, uczciwość, koleżeńskość i dobre serce. Dziwne dla nich było, że na cmentarzu podczas pogrzebu nie pożegnał go żaden kolega z pracy ani przedstawiciel PZN. Nowy Magazyn Muzyczny nr 9 -2004 |