Za widzenia i teraz

Zbigniew Siatkowski

 

Kto jest Jadwigi Stańczakowej wiernym czytelnikiem, kto jej książki mało, że zna wszystkie, lecz także każdą z pozostałymi starannie zwykł konfrontować, dla tego ciotka Cela nie będzie postacią bez wizerunku, bez legendy. Zapamiętał ją zwłaszcza z Przejść: z idyllicznych przedwojennych wspomnień. Mieszkała przy swych rodzicach, Leszno 15, róg Orlej - nim jej sie, zdarzy na męża sympatyczny mecenas. Studiowała w Wiedniu. Ciotka Cela, najmłodsza siostra mojej mamy, plastyczka, odznaczała się nadwrażliwością estetyczną. [...] Ciotka Cela lubiła samotność, poza rodziną mało przebywała z ludźmi. A w rodzinie należała przede wszystkim do dzieci.

Właśnie ona z młodziutką Jadzią (marzącą aby malować także, kiedy podrośnie) ogląda barwne botaniczne atlasy; ona, malarka, dba o malarską celność pokoju siostrzenicy i dla rzemieślnika dobiera tę akurat cytrynę, której odcień powinno się tam odwzorować. Perfekcyjne potraktowanie koloru. Coś, co dziewczęca pamięć ocaliła na przekór wszelkim potem rozpaczom i kataklizmom. Co dla pamięci, obecnie zdanej już tylko na niegdysiejszą własną Farbenlehre, stało się orientującym wzorcem cytrynowości. Jednym z takich wzorców, wytworzonych ,,za widzenia", które u ociemniałej stanowią depozyt szczęśliwszego minionego czasu. Udobitniony jest w wierszu skądinąd ów wzorzec za sprawą podobieństwa dźwiękowego, aliteracji: Ciotka - Cela - Cytrynę.

„Kochałam barwy jako widząca. I to mi pozostało.

 

Wierny Stańczakowej czytelnik bez wahania zlokalizuje okno na Hożej. Hoża 72. Mieszkanie 2. Pierwsze piętro. Nawet jeśli sam wzdłuż Hożej nie wędrował i nie podglądał relacji między literaturą a prawdą. Wyłuskać taki adres można z paru tekstów.

- „Gdzie pani mieszka? - zapytał jakiś pan.

                       - Hoża siedemdziesiąt dwa”.

                      „Proszę -przysłać- na-Hożą-

siedemdziesiąt- dwa- mieszkania- dwa-i pół-kilo--sera- białego- ćwierć- kilo-sera-

żółtego dziesięć-jaj, dwie- puszki-groszku.”

Czytelnik nawet. wie, jaki jest widok z tego okna.

„Wracam. Przez telewizorowy wchodzę, do mojego pokoju. To inny świat -  jedyny pokój od ulicy, słoneczny. Hoża. Jesion. Czerwony mur Caritasu (klasztor Sióstr Rodziny Marii). Za nim kasztany”.

Tamta kamienica pod siedemdziesiątym drugim dla snującej narrację stanowi punkt centralny dostępnego teraz świata. Teraz: od roku 1952. Świat realizuje się metr po metrze, brama po bramie, w lewo albo w prawo. Nieodlegle spacery. Chodzenie wzdłuż ścian. Dotyk musi zastąpić oczy. Opukiwanie rzeczywistości białą laskę. Hoża, Emilii Plater, Wspólna, Świętej Barbary, Nowogrodzka, Poznańska, Marszałkowska, Wilcza, Krucza, Piękna.

                      „Uczą się Emilii Plater

                    klapiących blachą

                    okienek suteryn

                    kamieni bram pojemników

                      przed sklepami”.

 

Dalej - o, to nie co dzień już, to wielkie dystanse. Tu rejon wiadomy, zrozumiały. Pogotowie przy Hożej, zakład krawiecki Jana Klimka, lecznica Ministerstwa Zdrowia, klasztorek przy Hożej. I znów ku domowi, w którym trwa pamięć o tylu dobrych sąsiadach, a teraz rozpanoszyło się biuro zespołu adwokackiego (nr 20), tłumnie odwiedzane. Godzinami tam wysiadywał ktoś na ławie, w przejściu ku schodom. Palili wstrętne papierosy.

Centrum topograficzne, ale też i wzruszeniowe. Kamienica, mieszkanie, pokój, telefon, okno. Szczególnie okno.

„A jeszcze bardziej mi żal, że Gosposia oparta na łokciach nie będzie juz z mojego okna patrzała na Hożą…”

O oknie polszczyzna powiedzieć umie arcywytartym wyrażeniem: okno na świat. Lecz kiedy świat jest światem niewidomej, kiedy wszystko okazuje się trudniejsze i inne, nawet zużytemu słowu może przybyć niebanalnych wcale promieni. Okno bowiem na świat to okno na światło. Na słoneczność. A słoneczność jest dobra. Słońce: symbol melioratywny; słońce: ciepło; słońce: środek świata.

„Otwieram okno. Stoją w słońcu.

Unoszą twarz do słońca (tak jak teraz  

oknie)”.

Otwieram szeroko okno. Słońce”.

„Codziennie słońce w nadmiarze. Aż się nim gardzi. Przyjemnie było opalać się w oknie na Hożej, gdzie słońce świeciło przez piętnaście minut”.

„Czasami tak dobrze

na Hożej

             ze słońcem w oknie”.

Otóż dla wygasłych oczu - okazuje się-   słońce niekoniecznie musi być słońcem niedostrzegalnym. Jest intensywna świetlistości, jasnością jaskrawą, która napełnia ociemniałego człowieka; ,,(..) ten blask w głowie, to wrażenie światła w oku (...)"- — nawet wtedy się je odczuwa, jeżeli oko nie istnieje. Słońce niewidomych to więcej niż oksymoron: to fakt.

      „…tak mi żółto

      jakbym tkwiła w głębi   

      słonecznika

       bo czuję

        słońce”

No i coś jeszcze w związku z ulicą Hożą, Chodził po niej, stokrotnie przy Hożej bywał Wicek.

Wiernemu czytelnikowi świetnie wiadomo, kim on jest. Od debiutanckiego   Stańczakowej zbioru liryki, wręcz od  wiersza ten zbiór otwierającego (a jest to jeden z czternastu tam wierszy o Wicku),

potem od debiutanckiej książki prozatorskiej. Narratorka  „Ślepaka”,

wyraźnie Wicka zaliczająca do osób  najbliższych i najcodzienniejszych, przy pierwszej o nim wzmiance poniekąd zaprezentowała go:

„Kiedy wpada Wicek (zaprzyjaźniony   pisarz),   ciska na skrzynię torbę ze swoimi starokawalerskimi zakupami, siada obok zdyszany, bo zawsze pędzi”.

Lecz jeśli sięgnąć po pierwodruk komentowanego tu wiersza, okaże się, że Wicek to nie Wicek, że mamy do czynienia z innym bohaterem.

          „Idziemy ulicą.

           Jest wieczór.

           Miron mówi       

           - Jakie morelowe niebo,

              (…………….)

            Miron

     - Teraz niebo cytrynowe”.

A jednak nie jest to ktoś inny. ,,Wicka” dosyć rychło Stańczakowa wprowadziła - zwyczajem częstym u niej - jako pseudonimujące imię literackie dla kogoś, kto w rzeczywistości, wiec poza tekstami Stańczakowej, widać nazywał się Miron. Skoro zaś był pisarzem, rozpoznajemy go niemal na pewno: w dwudziestowiecznej literaturze polskiej prawdziwie zasłynął Miron tylko jeden. Z kolei czego domyślać sie może czytelnik, to krytyk wręcz wie i ogłasza. Bogusław Sławomir Kunda uwydatnił rolę, jaka w świecie narracyjnym „Ślepaka” i „Przejść” grają (...) „przyjaciele (subtelnie nakreślony konterfekt Władysława Broniewskiego w „Ślepaku”, Mirona Białoszewskiego występującego jako Wicek w obu tomach prozy)”.

Ten wszakże nasz wytrwały czytelnik lirycznych książek Stańczakowej również potrafi domysły porzucić na rzecz dowodnej wiedzy. Albowiem jest mu wiadome, iż imię ,,Wicek", tak w „Niewidomej” częste, potem wystąpiło w pięciu wierszach z tomu „Depresje i wróżby” (drugiego podług chronologii autorskiej), i zaledwie jeden raz w „Magii niewidzenia”.

     Jak gdyby źródło inspiracji bezpośrednią bliskością przestało tryskać. Hipoteza uściśla sie: przed cyklem wierszy „Magia niewidzenia” znajdujemy dedykacje: ,,pamięci Mirona Białoszewskiego", z pewnością umieszczona tam wtedy dopiero, gdy maszynopis książki od co najmniej miesiąca był w drukarni. Po Białoszewskiego śmierci Stańczakowa już bez masek, bez fikcji antroponimicznej daje świadectwo swego z nim zaprzyjaźnienia.

Czwarty zaś tom liryków „Na żywo”, o Wicku milczy zupełnie, Mirona wymienia najpierw z rzadka, bo tylko w trzech utworach; lecz zamykają „Na żywo” aż dwa duże cykle wierszy, jemu poświęcone (łącznie czterdzieści tekstów): żałobny Mironowi oraz po trosze pastiszowy „Słyszę Mirona”, zmarłemu poecie nadający rolę podmiotu lirycznego. Jasne wiec, iż Mironem Białoszewskim napełniona jest cala Stańczakowej twórczość, tyle że pod własnym imieniem on w niej występuje u samych wprost początków - a później dopiero od czerwca 1983, kiedy jego zgon odebrał znaczenie taktownym kamuflażom.

Nade wszystko jednak dostrzeże wierny czytelnik motywy kolorystyczne wiersza „Czasami widzę pamięcią”. Bo one właśnie są w nim najistotniejsze. Jak w dziesiątkach innych utworów Stańczakowej. One pomagają poznać mechanizm owego „widzenia pamięcią”: czyli widzenia zasobem barw, zapamiętanych z młodości przed utratą wzroku.

„Czasem bywam

jak ślepa kwiaciarka

która trzyma w dłoniach

kosz kwiatów

nie widzianych

od lat

bo ja myślą

widzę każdy

kwiat

Pomarańczowy - myślę

i jawi się w moim umyśle

pomarańcza

i pęk nagietek

i stara bluzka

i kartka

glansowanego papieru”

Zasób barw — dlaczegoż to zapamiętanych? Zawsze dzięki czemuś konkretnemu: przedmiotom bądź sytuacjom. Nawiązanie do nich, skojarzenie rozświetla zapałkę pamięci. Ognik. Zasmucimy się, że nikły on jest? Ależ to doprawdy lux in tenebris! I nawet w wierszu wzmocniona jeszcze przez grę spółgłosek, instrumentację foniczną: zupełnie - zapala - zapałkę; ZPŁ - ZPL - ZPŁ.

Niebo morelowe — jak morele. Cytrynowe — jak cytryna (że związek nie musi stale być tak jednoprzyczynowy zaledwie, prosty, świadczy powyżej wiersz o pomarańczowości). Wszystko to „z przedtem”: cytryna w dłoniach ciotki, morele także pewno z warszawskiej lub konstancińskiej dobrej ery. Stańczakowa - raczej powiedzmy dla dokładności: jej narratorka bądź jej podmiot liryczny, nawet jeśli „Niewidoma” zaczyna się wyraźnym obwieszczeniem: ,,Ja to bohaterka tomiku"- otóż Stańczakowa żyje kolorami, które trwają w niej i podlegają uabstrakcyjnieniu, absolutyzacji,

Morele stały się morelowością, wzorcem barwy; dlatego też są duże, nadnaturalnie duże, oddosłownione, i zapewne bez wycieniowania monochromatyczne na tle również monochromatycznego nieba. Jakby obrys, rzut owocu wyciął ktoś z arkusza papieru glansowanego (tego dla dzieci, do choinkowych łańcuchów) i nalepił na innobarwnym - granatowym - arkuszu, żeby uzyskać wyrazisty, fundamentalny kontrast. Barwa obok barwy, barwa przeciw barwie. Taki sposób istnienia koloru nieco może przypomina praktykę malarska nadrealistów; choć z drugiej strony jaskrawość i - rzeklibyśmy - elementarność barw każe myśleć nade wszystko o kanonach pop - artu.

Podobnie jest w tylu jeszcze wierszach. Ta opozycja kolorów, to odrealnienie wielkości:

„Na czarnym dla mnie

ekranie lustra

nagle pojawia się coś

jakby ogromne maliny

bez liści”

Maliny - intensywnie barwne słońca   pośród czarnego kosmosu. Maliny same przez się.

„Idę mroczną galerią

w sobie

nagle z ciemnego tła

wychyla się

lśniący pęk zieleni  

czerwień bulw

I zapada w czerń”

To, co z abstrakcyjnej, przestrzennej, właśnie kosmicznej czerni tutaj wschodzi i co w czerń zapada, to nie przedmioty widziane, nie dosłownościowe kształty, tylko też abstrakcje: tworzywo makrowizji. Pęk zieleni, czerwień bulw (która jest czymś odmiennym, gruntowniejszym, niż po prostu czerwone bulwy). Owej zieleni i czerwieni, barwom zgeneralizowanym, będą, w następnym cytacie sytuacyjnie odpowiadały generalizacje inne - żółtość oraz fiolet. Początek wiersza „Dalie”:

„Myślę o nich

I ekran ślepoty

Rozświetla się żółtością

I fioletem”

Także i teraz wolno nam przypuszczać, że mechanizm generujący wewnętrzne widzenie barw wyabstrahowanych polega na przypomnieniu konkretów. Pozostał w pamięci ktoś z daliami w ręku, dokładnie określonymi co do barwy. Człowiek bliski. Wakacje 1939.

„Przechodzimy obok trawnika, na którym rosną wielkie żółte i fioletowe dalie. Zygmunt wskakuje na trawę. Zrywa trzy najpiękniejsze i podaje mi”.

Oraz po kilkunastu latach reminiscencja tego obrazu, w chwili jej zapisywania sama przecież wspominana jako coś dawnego:

 „Ja, prawie już niewidoma, zobaczyłam w wyobraźni tamten cudowny, prześwietlony słońcem dzień sierpniowy. (….)Roześmianego Zygmunta z ogromnymi złocistymi i fioletowymi daliami”.

Wszystko, co z panieńskiej aurea aetas zostało przechowane w pamięci, uodlegla się i odnaturalnia. Widzialność rzeczy też. To wyrok biegnącego czasu.

„Więc przypomnienia, wyobrażenia. Świat staje się dla mnie coraz bardziej bryłowaty, jakby składał się z małych modeli. Model ulicy, domu, drzewa”.

„A ja zapomniałam

o miękkich odbiciach,
        przymgleniach,
        półcieniach.

Jakby widzenie

było tylko na bryłowato

i jaskrawo

i ostro”.

Dla bardzo wielu z nas przejmująco niekiedy piękne wiersze Jadwigi Stańczakowej są wierszami odkrywczymi. Wtedy zwłaszcza, gdy ich lirycznym światem jest relacja z wewnętrznego widzenia: w poezję przemieniona statyka, lecz też i kinetyka zapamiętanych barw. Wbrew oczywistemu na pozór, trywialnie zdroworozsądkowemu lekceważeniu tego, co o kolorach może powiedzieć niewidomy: Caecus ne iudicet de colore — Stańczakowa swoim bolesnym życiowym doświadczeniom zawdzięcza liryki, które jako wyłączną jej własność twórczą łatwo jest nam rozpoznać pośród wszystkiego, co czytamy .

 

„Za widzenia i teraz” wydała jako swą pierwszą publikację Miejska Biblioteka Publiczna w Jaworznie.

 

Dyrektor Biblioteki : Halina Żuczek.

Redaktor publikacji: Barbara Sikora

Nakład: 1000 egzemplarzy, w tym 100     

egzemplarzy numerowanych zam. 744 - 88 C -7