Najlepsza zapłata to zadowolenie  

     Andrzej Szymański  

Roman Rauchut ma 35 lat i jest poznaniakiem z urodzenia. Mówi, że trudno jest mu się określić jako muzykowi, gdyż wykonuje za wiele rzeczy naraz. Pracował i pracuje z Teatrem ósmego Dnia, pisze muzykę dla dzieci, ma kontakt z muzyką filmową, komponował do przedstawień teatralnych (m.in. do "Balladyny" w reżyserii Machulskiego). Współpracuje ze znanym jazzmanem Krzesimirem Dębskim. Jest wszechstronny. Przede wszystkim jednak czuje się gitarzystą, a reszta to przygoda. Do 17 roku życia widział. Tracił wzrok stopniowo. Miał chorobę nadciśnieniową i był przygotowany na całkowite oślepnięcie. Inaczej mówiąc, nie było to dla niego takim szokiem, jak choćby utrata wzroku w czasie wypadku. Skąd się wzięły jego zainteresowania? Nie wychował się w domu wypełnionym muzyką. Ot, ojciec z mamą śpiewali w chórze moniuszkowskim, nawet tam się poznali. Jako młody chłopak miał ochotę pograć na gitarze i z tego zainteresowania zrodziło się zamiłowanie, zrodziła się profesja. Rauchut mówi: "Dość późno zacząłem, bo normalna edukacja muzyczna powinna się rozpoczynać w wieku 7_#8 lat, a nie 15_#16, jak moja. Ale, wbrew pozorom, późny start nie przesądza o dalszej karierze. Znane są przypadki, że dzieci zaczynają naukę w wieku 6 lat, a kończą definitywnie, mając 15". Po kilku latach przygotowania w ogniskach muzycznych trafia do Szkoły Muzycznej II stopnia w Poznaniu. Uczy się w klasie gitary klasycznej. Nie miał złych pedagogów, ale chyba najmniej nauczył go właśnie nauczyciel od gitary. Do wielu spraw dochodził sam, dużo słuchał. Szkoła dała mu jedynie podstawy. Dzisiaj wspomina po latach: "Jeżeli ktoś od siebie więcej wymaga niż nauczyciele, jeżeli do czegoś usilnie dąży, to dojdzie do celu". Jego koledzy z klasy nie pozostali wierni gitarze, nie poświęcili się wyłącznie temu instrumentowi. Jeden jest pedagogiem, inny elektronikiem, kilku wyjechało z kraju - do RFN, Australii. Edukację w szkole zakończył wygraniem ogólnopolskiego konkursu gitarowego. Grał Bacha - fugę, preludium, toccatę i kilka utworów kompozytorów hiszpańskich, m.in. Lobosa, Varese. Opowiada o tym przeżyciu: "Ten mój triumf przyjęto z ciekawością i lekkim zdziwieniem - jak to możliwe, że niewidomy człowiek może lepiej zagrać od posługujących się wzrokiem muzyków. Okazuje się, że muzyka to sztuka o tak szerokich horyzontach, iż wzrok nie ma tu decydującego znaczenia". Szkołę ukończył w 1980 roku. Już w trakcie nauki miał kontakty z ludźmi jeżdżącymi po różnych festiwalach europejskich i nie tylko. Przywozili mu bezcenne wiadomości, dotyczące samej gitary, jej możliwości jako instrumentu. Te informacje łamały reguły, które poznał w Polsce. Uczuliły go na sprawy, których poprzednio nie dostrzegał. - "Oni przekonali mnie, że jeżeli chcę inaczej grać, muszę wiele zmienić w sposobie gry - powinienem przede wszystkim zaprzestać bezkrytycznego kultywowania tego, co tu zdobyłem. Po prostu otworzyli mi oczy". Na studia nie poszedł z tego powodu, że nauczycielem jego zostałby ten sam człowiek, co w szkole średniej. Nie wybrał się na wyższą uczelnię, bo uważał, że nie rozwinąłby skrzydeł, a na samym papierku magistra gitary mu nie zależało. Szerzej spojrzeć na muzykę pomógł mu Krzesimir Dębski. Poznał go na recitalu w poznańskiej "Odnowie". Chciał, aby Rauchut coś pograł dla niego. - "On mi podał rękę i przekazał wiele ciekawych rzeczy. Dębski ma wiele pomysłów, otwarty jest na wszystko. Nie zawęża swych zainteresowań do jednego gatunku. Komponuje muzykę dla dzieci, symfoniczną, teatralną, filmową. Zaraził mnie jazzem. Nuty by tych wiadomości nie przekazały, bo to martwy materiał". Jedną z najbardziej interesujących jego przygód muzycznych i intelektualnych było spotkanie z Teatrem ósmego Dnia. - "Wiedziałem, że muzyka w tym niekonwencjonalnym teatrze nie gra roli pierwszoplanowej" - mówi Roman Rauchut. "Było natomiast wiele innych ciekawych zjawisk. Tam się coś działo. Ja szukałam wtedy czegoś innego, a przecież twórczość to właśnie poszukiwanie czegoś nowego". Przygoda z teatrem trwa do dzisiaj. Dla Romana nie tylko jest to przeżycie muzyczne, ale też turystyczne. Zjeździł z nimi prawie całą Europę. Teatr musiał wyjechać z Polski w 1985 roku, bo był niewygodny dla ówczesnej władzy, przeszkadzano mu na każdym kroku. Doskakiwał do nich na jakiś czas, bo na stałe nie mógł i nie chciał odłożyć gitary. To był przecież teatr i nie we wszystkich przedstawieniach potrzebna była oprawa muzyczna. To, czego od niego wymagali, dawał. Miał łatwość poruszania się w muzyce i bardzo szybko mógł sprostać wyobrażeniom teatru. Co mu dały wyjazdy z Teatrem ósmego Dnia? Poprzez teatr zaczął inaczej patrzeć na muzykę, szerzej i głębiej. Mógł tam improwizować, grać na świeżo przemyślne koncepcje. W teatrze był ruch, improwizacja. Zjeździli Anglię, RFN, Francję, Szwajcarię, Danię, Włochy. Przedstawienia odbierane były entuzjastycznie, żywiołowo. Rauchut, poprzez te wojaże, poznał sporo interesujących muzyków. Załatwił też sobie indywidualne recitale w Glasgow, Berlinie Zachodnim, Bremie. W Polsce między wyjazdami pisze muzykę dla dzieci. Muzyka do filmu "Bajki pana Jachowicza" to jego dzieło. Przy tej okazji udało mu się współpracować z gigantami naszej rozrywki - Ewą Bem, Jorgesem Skoliasem, Young Power, Hanną Banaszak, Danutą Rinn, Krystyną Prońko. Najmilej wspomina Ewę Bem, gdyż z wokalistek ona właśnie była mu najbliższa muzycznie. Roman Rauchut cały wolny czas ma wypełniony muzyką. W Anglii poznał czarnoskórego trębacza jazzowego Kevina Devina. Zaprosił go do siebie i ma nadzieję kilka tygodni popracować z nim w Poznaniu. Być może uda im się razem nagrać płytę, choć bez fundatora to ciężka sprawa. Koszt takiego przedsięwzięcia sięga stu milionów złotych. Na Zachodzie spotkał się też z Jorge Morelą, znanym gitarzystą argentyńskim, który wywarł na nim mocne wrażenie. Jest wspaniałym instrumentalistą gitary klasycznej. Artysta ten ma bardzo luźne podejście do gitary. Rauchuta nie pociągała jego technika czy precyzja wykonania utworów, lecz emocja, z jaką grał. Był naprawdę zachwycony jego koncertami. - "On grał całym sobą. Dla mnie nie było ważne poprawne zagranie utworu, a jego brzmienie. Muzyka to nie sport, uczucie i emocja. Morel dlatego mnie zachwycił, gdyż wielcy instrumentaliści gitary klasycznej, których wcześniej poznałem, grali bardzo szablonowo. Ich droga to do perfekcji opanowany repertuar, to technika, bez odrobiny serca. Nuty zasłaniały im wszystko. Jeżeli ktoś dobrze gra muzykę klasyczną, np. jakąś sonatinę, to boi się cokolwiek improwizować. Dla zdolnego gitarzysty, dobrego technika, nic trudnego opanować taki utwór. Natomiast improwizacji nie da się tak łatwo przygotować od początku do końca. I tu może jest przyczyna, że muzycy gitary klasycznej tak bardzo boją się improwizować". Ciągnie go w świat, do nowych ludzi, nowych miejsc. Jego żonę też. Od czasu do czasu wpadną mu większe pieniądze, ale nie jest to jedynym celem w jego życiu. Najlepszą zapłatą jest radość z wykonywanej pracy, zadowolenie, że coś udało się stworzyć, co się podoba. Nie każdy ma taki luksus zawodowy, ale też i nie każdy jest    Romanem Rauchutem.

Pochodnia sierpień 1991