„zawsze redaktor”
Agnieszka Pelczarska - Moja przygoda z koniem
„Jaki koń jest, każdy widzi”. Jest to słynny cytat z „Nowych Aten” - pierwszej encyklopedii powszechnej autorstwa ks. Benedykta Chmielowskiego, dziś używany dla opisania rzeczy tak oczywistej, że nie wartej rozwodzenia się nad nią. A co ma zrobić ktoś, kto nie widzi, a pragnie konia poznać? Moje pragnienie pojawiło się w dzieciństwie. Najpierw fascynował mnie odgłos kopyt, rżenie. Potem był koń na biegunach, który dawał już jakiś obraz tego, „jaki koń jest”, ale to wciąż jeszcze była tylko zabawka, a nie prawdziwy, żywy koń. Miałam więc powierzchowne wyobrażenie konia, ale pragnienie poznania żywego zwierzęcia nadal pozostawało niespełnione. Okazja pojawiła się dopiero wówczas, gdy chodziłam do liceum i byłam w drużynie harcerskiej. Moja drużynowa jeździła konno i pewnego dnia zabrała mnie do stajni, gdzie mogłam wszystko dokładnie obejrzeć: samego konia, ogłowie, czyli uprząż zakładaną na koński łeb, siodło, tudzież akcesoria służące do końskiej pielęgnacji. Tam uczyłam się, jak należy konia czyścić i „ubierać” do jazdy. Poznałam zasady bezpieczeństwa, jakie obowiązują podczas pracy z koniem. Przed jazdą należy konia dokładnie wyczyścić, najpierw twardą, a potem miękką szczotką, zwracając szczególną uwagę na te miejsca, do których przylega siodło, czyli grzbiet oraz klatkę piersiową, do której przylega popręg. Po wyczesaniu konia należało sprawdzić stan czystości kopyt i wygarnąć z tak zwanych strzałek nagromadzony w nich brud. O ile szczotkowanie konia było stosunkowo łatwe, to czyszczenie kopyt okazało się dla mnie trudniejsze, ponieważ trzeba jedną ręką trzymać nogę konia, a drugą ręką, specjalnym narzędziem - tak zwaną kopystką - czyścić strzałki kopyta. Problem stanowiło trafienie w te strzałki haczykowatym zakończeniem kopystki. A trzeba przecież wyczyścić kopyto i nie skaleczyć przy tym konia. Od stanu kopyt zależy końskie zdrowie, a czyścić trzeba sprawnie, bo koń długo nie postoi na trzech nogach i po jakimś czasie zacznie nam tę czwartą nogę zabierać. Do tego dochodzi jeszcze ciężar i grubość końskiej nogi, która, choć przy kopycie jest stosunkowo cienka, niejednokrotnie nie mieściła mi się w dłoni. Po jakimś czasie nabrałam wprawy i wszystko szło mi sprawnie, ale muszę przyznać, że nadal mam szacunek i respekt przed końskimi kopytami. Po wyczyszczeniu konia można go ubrać do jazdy - założyć mu ogłowie oraz siodło. Ogłowie - potocznie nazywane uzdą - składa się, ogólnie rzecz biorąc, z metalowego lub gumowego wędzidła, wodzy oraz plątaniny pozostałych pasków. Z tej gmatwaniny pasków i sprzączek należy wyłowić wodze, co dla mnie nawet nie było takie trudne, bo są one najdłuższe i najbardziej się plątały. Trzeba przełożyć je przez głowę konia i pozostawić na szyi. Potem należy przełożyć resztę ogłowia do lewej ręki, prawą ręką chwycić głowę konia tak, aby oprzeć sobie ją na prawym barku, przełożyć ogłowie do prawej ręki, lewą ręką odnaleźć wędzidło, rozłożyć je na dłoni, podsunąć pod pysk konia, a gdy go otworzy, prawą ręką ciągnąć do góry za resztę pasków. Dalej należy przełożyć najszerszy z pasków za uszy konia, po czym zapiąć jeszcze dwa paski, jeden przechodzący pod końską szyją i drugi, tuż nad chrapami i gotowe! Pozostaje jeszcze do założenia siodło. Przedtem na końskim grzbiecie kładziemy koc lub czaprak. Siodło z przerzuconym przez nie popręgiem kładziemy na grzbiecie tak, aby leżało równo, przesuwamy je nieco ku tyłowi, aby weszło w naturalne wgłębienie na końskim grzbiecie, następnie wysuwamy nogę pod klatkę konia, aby popręg, który zrzucimy z siodła, nie uderzył go w nogę. Teraz już tylko pozostaje odpowiednie podciągnięcie i zapięcie popręgu na tyle mocno, żeby siodło nie przesuwało się po końskim grzbiecie. Zdaję sobie sprawę, że ten szczegółowy opis może być dla czytelnika nużący, ale piszę o tym dlatego, że wszystko to było dla mnie ciekawe, a ponadto takie samodzielne przygotowanie konia do jazdy pozwala poznać konia - jego wielkość, charakter, a także pomaga w nawiązaniu z nim kontaktu. A więc koń jest już gotów do jazdy. Od tego momentu uczyłam się, jak należy wyprowadzać go ze stajni na ujeżdżalnię. Konia prowadzimy prawą ręką, trzymając wodze blisko pyska, a w lewej ręce trzymamy zawieszony na kciuku koniec wodzy. Taki sposób zapewnia nam możliwość przytrzymania wierzchowca, gdyby się spłoszył i wyrwał z ręki. Jesteśmy już na ujeżdżalni, gotowi do jazdy - koń ma na sobie wszystko, co potrzeba, jeździec wygodne ubranie, a przede wszystkim kask - bez którego nie wolno rozpoczynać jazdy. Wsiadamy na konia. W tym celu przekładamy wodze przez szyję konia, lewą ręką wybieramy zewnętrzną wodzę i łapiemy za przód siodła, następnie prawą ręką znajdujemy strzemię, wkładamy w nie lewą nogę, prawą ręką łapiemy za tył siodła, odbijamy się od ziemi prawą nogą, przenosimy ją nad grzbietem konia i delikatnie opadamy na siodło. Wszystko to wydaje się proste, ale dla mnie, osoby początkującej i niewidomej, było nowe i trudne. Obecnie nie sprawia mi to trudności, chyba, że koń jest wysoki. Gdy już siedzimy wygodnie w siodle, mamy wyregulowane strzemiona, trzymamy wodze w rękach, możemy ruszać. Powszechnie uważa się, że jazda konna jest prosta, człowiek wsiada na konia i jedzie. Ale to wcale nie jest proste ani łatwe. Od chwili znalezienia się w siodle zaczyna się praca jeźdźca z koniem, na początku wyjątkowo trudna, o czym miałam się sama przekonać. Wszystko było dla mnie nowe, wysokość, żywe wielkie zwierzę, które do tego wszystkiego porusza się pode mną. Pierwsze moje zajęcia odbywały się na tak zwanej lonży - kilkumetrowej taśmie przypiętej do ogłowia, której drugi koniec trzymał instruktor i dzięki której kontrolował konia. Moim zadaniem było oswoić się z koniem, jego ruchem, ćwiczyć równowagę. W tym celu musiałam wykonywać rozmaite ćwiczenia gimnastyczne w siodle, takie jak: dosięganie raz jedną raz drugą ręką do końskich uszu, podobnie do końskiego zadu, dosięganie rękami do stóp, leżenie na szyi konia, na zadzie konia, klaskanie nogami nad zadem, a potem nad szyją konia, obrót w siodle, albo moje ulubione ćwiczenie, tak zwany „martwy Indianin”, polegające na tym, że jeździec jest przewieszony w poprzek końskiego grzbietu. Bardzo się niecierpliwiłam, bo spieszno mi było do „prawdziwej jazdy” i nie zawsze chętnie wykonywałam te ćwiczenia, ale później zaprocentowały one dobrym wyczuciem rytmu konia i umiejętnością utrzymania równowagi. Należało więc najpierw popracować. Jeździłam na lonży, pracowałam nad prostą sylwetką, prawidłowym trzymaniem stóp w strzemionach (pięta powinna być opuszczona, bo w razie jakiegoś nieprzewidzianego zdarzenia, noga łatwiej wypadnie ze strzemienia i nie grozi nam wleczenie za koniem). Ponadto uczyłam się, jak zatrzymywać konia i jak powodować, aby koń ponownie zaczął iść, co też było na początku trudne. Ciężko mi było opanować umiejętność przyłożenia łydek do boków konia i jednoczesnego wypchnięcia go spod siebie biodrami. Z czasem tego się nauczyłam, lecz w dalszym ciągu jeździłam w kółko na lonży i nie kierowałam samodzielnie koniem, mogłam tylko zwalniać i przyspieszać. Właściwie od pierwszych zajęć uczyłam się jeździć kłusem, to znaczy utrzymywać równowagę podczas biegu przypominającego trucht. Teraz sprawia mi to radość, ale początki były koszmarne: nie umiałam złapać równowagi, fatalnie się garbiłam, chwytałam za co tylko się dało i ze strachu przed upadkiem byłam tak spięta, że jazda nie dawała mi żadnej przyjemności. Z czasem jakoś udało mi się zachowywać prostą sylwetkę i złapać rytm, puściłam się już jedną ręką siodła, starając się anglezować - tzn. unosić w siodle, co drugi krok konia. Kiedy już uwolniłam ręce od siodła, dostałam do ręki wodze. Wkrótce jednak okazało się, że nie mam jeszcze wystarczająco dobrej równowagi i próbuję ją złapać poprzez trzymanie się wodzy lub machanie rękami, czy też rozkładanie ich na boki, a to fatalnie, bo niepotrzebnie ciągnę konia za pysk, dając mu jednocześnie dwa sprzeczne sygnały - biegnij kłusem i zatrzymaj się. Ponadto takie szarpanie za wędzidło sprawia koniowi ból. Do tego dochodziła jeszcze konieczność przyciskania łydek do końskich boków dla utrzymania konia w kłusie. Jeżdżenie na lonży nużyło mnie i cieszyłam się, gdy mnie wreszcie spuszczono z tego „paska”. Już pod okiem innego instruktora jeździłam po ujeżdżalni bez lonży. Instruktor szedł obok, a moim zadaniem było samodzielne skręcanie w lewo i w prawo, zgodnie z jego poleceniami. Teraz miałam się uczyć pracy wodzami i łydkami. Podczas skręcania w lewo - lewa wodza skrócona, lewa łydka pozostaje na popręgu, uciskając bok konia, a prawa jest cofnięta za popręg i w ten sposób koń jest wygięty w łuk i odbiera ten sygnał jako komendę - skręć w lewo. Analogicznie jest ze skręcaniem w prawo, tylko zmienia się wodza i cofnięta łydka. Dopóki nie myliły mi się łydki i wodze, dopóty nie było problemu, a jak się pomyliłam, to koń się zatrzymywał, nie wiedział, co ma robić, jakby chciał zapytać: „To właściwie, czego ty ode mnie chcesz?”. Kolejnym ćwiczeniem była jazda wokół instruktora, który cały czas mówił i w ten sposób wyznaczał środek okręgu, a moim zadaniem było zrobienie równej wolty, czyli koła. Wszystkie te ćwiczenia na ujeżdżalni zarówno w stępie, jak i kłusie, są niezwykle cenne, ponieważ uczą odnajdowania się w przestrzeni oraz panowania nad koniem. Jazda w otwartym terenie była już trudniejsza, bo nie zawsze utrzymywałam kierunek i nie mogłam przyspieszyć. Dlatego instruktor poprosił jeszcze inną osobę, żeby jechała przede mną, nadając kierunek i w ten sposób była jakby moim przewodnikiem. Już nie musiałam się martwić o kierunek, wystarczyło tylko jechać za poprzedzającym koniem. Równocześnie szlifowałam technikę jazdy i oswajałam się z większą prędkością w kłusie. Ćwiczyłam zmiany kierunku, jazdę po przekątnej ujeżdżalni, przejeżdżanie przez położone na ziemi belki, jazdę kłusem bez anglezowania z oparciem ciężaru ciała jedynie na kolanach. Obecnie czuję się pewnie w siodle i jestem gotowa, by ponownie spróbować galopu. Musiałam tę pewność odbudować po tym, kiedy kilka lat temu zsunęłam się z konia i upadłam na ziemię, uderzając w nią głową. Na szczęście nic poważnego mi się nie stało. Po tym zdarzeniu przez dłuższy czas bałam się nawet kłusować. Teraz jest już wszystko w porządku, ale to wspomnienie na długo pozostanie w mojej pamięci. W stajni, w której jeżdżę, nie tylko pracuję nad swoimi umiejętnościami, ale biorę też udział w organizowanych przez nią festynach. Kilka lat temu, na tak zwanego Hubertusa (święto jeźdźców i myśliwych), przedstawiałam samodzielny program ujeżdżania, a trzy lata temu, już w kilka osób, przedstawiałyśmy program jeździecki do muzyki. Takie występy są zawsze emocjonujące, ponieważ jest trochę publiczności i chciałoby się, aby wszystko wypadło jak najlepiej. Obecny poziom moich umiejętności i możliwość realizowania jeździeckiej pasji zawdzięczam fachowej i czułej opiece pani Agnieszki Cupryjak z warszawskiej stajni „Agmaja”, mieszczącej się na terenie KS „Spójnia”. Pani Agnieszka jest moją wieloletnią instruktorką i pomaga w przezwyciężaniu moich lęków, dba o moje bezpieczeństwo, wymaga a jednocześnie sprawia, że zajęcia są ciekawe i znakomicie koją skołatane nerwy. Biuletyn Informacyjny Trakt marzec 2010 |