Stroiciel  

Andrzej Szymański

 

Notatka w „Gazecie Robotniczej, którą dał mi do przeczytania Maksymilian Pałeszniak, brzmiała: „Wczoraj, 27 marca, w wieku pięćdziesięciu trzech lat, zmarł w Katowicach Jerzy Kozak, jeden z najwybitniejszych stroicieli fortepianów, wspaniały człowiek i muzyk, długoletni zasłużony pracownik Akademii Muzycznej, Liceum Muzycznego w Katowicach, Polskiego Radia i Telewizji i wielu innych instytucji muzycznych. Całe swoje tak trudne, a i piękne życie poświęcił muzyce i wychowaniu całej rzeszy wybitnych stroicieli, zyskując miano niezrównanego mistrza w swej dziedzinie…”

- Jurek bardzo dużo mi pomógł - mówi niewidomy stroiciel z Lublińca - Maksymilian Pałeszniak. - Od pierwszego spotkania z nim w roku 1956 zachęcał mnie do pracy w zawodzie. Mówił: musisz zdobyć papiery mistrzowskie. Mistrzowskie, bo czeladnicze już miałem ze Lwowa. Przygotował mnie do tego egzaminu teoretycznie - z akustyki, historii instrumentów. Zdawałem z Polski współczesnej, matematyki, akustyki, obliczania grubości i drgań struny. Egzaminatorzy byli zadowoleni z moich odpowiedzi. Otrzymałem najlepsze oceny  i naprawdę byłem szczęśliwy. Jurek też. To już dwadzieścia osiem lat minęło. Tyle czasu trwała nasza przyjaźń. A przecież byłem od niego dużo lat starszy, o dwanaście lat. Wtedy w 1956 roku Kozak pracował już w katowickiej Akademii Muzycznej. Utracił wzroku w dzieciństwie, wychowały go Laski. Swoje kwalifikacje zdobywał w Fabryce Fortepianów „Calisia”. Tam był też stroicielem, jednym z najwybitniejszych.  

Miejscem mojego urodzenia są Zaleszczyki. Może jeszcze starsi pamiętają tę Polską Riwierę, położoną w naddniestrzańskich jarach, przy granicy z Rumunią. Miała największe nasłonecznienie w Polsce. Dojrzewały tam winogrona i morele, a w kwietniu kwitły czereśnie. Powiatowe, letniskowe miasteczko, gdzie zgodnie żyli Polacy, Żydzi i Ukraińcy. Mieszkaliśmy pod Zaleszczykami. Ojciec prowadził sadownictwo - sad morelowy, plantacje winogron. Przynosiło mu to niezłe dochody. Ja byłem jedynakiem, bo młodsza siostra mi umarła. Sam też uciekłem grabarzowi spod łopaty. Mając dziesięć lat zachorowałem na zapalenie opon mózgowych. Z trudem wyszedłem z tej choroby, z osłabionym wzrokiem.  

Kiedy skończyłem piętnaście lat, posłano mnie do szkoły muzycznej. Dlaczego? Bo lubiłem muzykę, a ze słaby wzrokiem nieustannie zachęcano mnie do nauki gry na instrumentach. Jeszcze w szkole powszechnej brałem prywatne lekcje. Szkoła muzyczna we Lwowie, do której chodziłem, mieściła się przy ulicy Batorego i należała do pani Kasparek. Uczyłem się gry na fortepianie i organach. Na organach dlatego, że podobała mi się muzyka kościelna. Pamiętam, że lubiłem słuchać muzyki w kościele św. Elżbiety. Na największych organach w Wielkopolsce grał wtedy Michał Woźny. Na wakacje zawsze wracałem do domu. Zachodziłem do naszego kościółka parafialnego i grywałem podczas nabożeństwa.  

Dochodzę teraz do najważniejszego momentu w moi życiu - do wyboru zawodu. Zachęcił mnie do tego kolega. Zaprowadził kiedyś do prywatnego warsztatu Władysława Puskasa we Lwowie - strojenie fortepianów i instrumentów klawiszowych. Od razu mi się tam spodobało. Praca była ciekawa, dużo majsterkowania. Oczywiście za naukę musiałem płacić. Ale po pół roku, gdy zacząłem dawać sobie radę i samodzielnie stroić, pan Puskas zwolnił mnie od wszelkich opłat. Na rok przed wojną zdobyłem papiery czeladnicze. Miałem wtedy dziewiętnaście lat. Wróciłem do Zaleszczyk. Jak Panu wiadomo, przed wojną niezwykle ciężko było o pracę, a na dodatek w małych Zaleszczykach. Miałem jednak szczęście. W naszym parafialnym kościele zwolniła się posada organisty. Oczywiście ją przyjąłem. Do wybuchu wojny grałem w kościele, a ponadto dorabiałem prywatnie strojeniem.  

Nadeszła wojna. W ciągu dwóch tygodni września oglądałem tragiczny upadek Rzeczypospolitej, ucieczkę rządu, wojska, ministra Becka, różnych dygnitarzy. Przez bród na rzece przeprowadzałem na stronę rumuńską kardynała Hlonda. W niedzielę 17 września Zaleszczyki zajęła Armia Czerwona…

W 1941 roku zmieniłem miejsce zamieszkania, bardziej na północny wschód. Oczywiście nie było mowy o strojeniu, o muzyce. Tam była tylko siekiera i piła. Taką mieliśmy muzykę. Najgorsze jednak było to, że zacząłem tracić wzrok. I tu szczęście w nieszczęściu - organizuje się Pierwsza Armia Wojska Polskiego. Trafiam do niej jako inwalida, półwidząc, na tyłach, w taborach docieram do Lwowa. Po trzech latach jestem znów w kraju. Demobilizują mnie.  

Mogę o sobie powiedzieć, że jestem rzemieślnikiem artystycznym. Bo co to znaczy dobrze stroić? Po pierwsze musi być dobry słuch muzyczny i  podstawy gry na instrumencie. Po drugie - smykałka do majsterkowania, bo nie chodzi o to, że założy się klucz i nastroi pianino, ale przedtem trzeba przygotować instrument, dorobić niektóre części.  

Może ktoś być dobrym muzykiem, ale nie nadaje się na stroiciela. Oprócz słuchu decyduje bowiem ręka. Muzyk może tym kluczem do strojenia obracać bez skutku i zepsuje kołek. Nie potrafi trzech strun zestroić. Od stroiciela nie wymaga się artystycznej gry. Musi za to rozumieć, czego muzyk od niego chce. Na przykład podchodzi do mnie pianista i mówi: proszę mi nastroić tę przefałszowioną kwintę. I ja to robię. Każdy stroiciel musi wyczuwać to, co dany instrument wytrzyma. Inaczej nastroić dla dziecka, inaczej dla dobrego muzyka. Dość trudno jest nastroić i zintonować fortepian, to znaczy, aby wzdłuż całej klawiatury była ta sama barwa. Nie, żeby jeden dźwięk brzmiał jasno, drugi matowo, trzeci znów ciemniej - cała klawiatura musi być jednobarwna.

Kiedy po  wyzwoleniu znalazłem się w Ząbkowicach Śląskich, szczęśliwie trafiłem na swoich ziomków, dobrych ludzi. Zaangażował mnie jako organistę ten sam wikary z Zaleszczyk, u którego zaczynałem przed wojną. A więc grałem w tych Ząbkowicach w kościele Najświętszej Marii Panny. W wolnych chwilach dorabiałem prywatnie. W terenie oprócz mnie nie było żadnego zawodowego stroiciela, a instrumentów sporo. Tak sobie radziłem do pięćdziesiątego roku. W 1950 roku spotkał mnie kierownik okręgu we Wrocławiu - Czesław Wrzesiński i namówił na kurs telefonistów. Pomyślałem sobie, że przyszły czasy państwowych posad, bo to i emerytura, i tak dalej. No to po tym kursie w Laskach zatrudniłem się na kolei w Ząbkowicach. Byłem niewidomym telefonistą. Widocznie jednak nie było nam przeznaczone życie w Ząbkowicach. Zachorowała na tarczycę żona, a w tamtych stronach, jak mówili lekarze, brak było jodu. W Lublińcu klimat był lepszy dla żony, a ponadto od 1945 roku mieszkała tam moja matka. Przeprowadziliśmy się i zacząłem harować. Na kolei jako telefonista i w Państwowym Liceum Muzycznym jako stroiciel. Wtedy w Katowickiem pracowało tylko trzech stroicieli: Kozak, ja i jeszcze jeden w Bytomiu. Zarabiałem na całą rodzinę. Żona nie pracowała, wychowywała dzieci. Ciągle było mało czasu. Udzielałem się społecznie. Założyłem Koło PZN w mieście. Trudne lata. Ale odchowaliśmy i wykształciliśmy dzieci. Syn jest architektem w Częstochowie, drugi pracuje w „Lenteksie” na dobrym stanowisku, a córka w służbie zdrowia.  

Po tym mistrzowskim egzaminie mogłem otworzyć warsztat i kształcić uczniów. Zrobiłem to w 1959 roku, ale niedługo potem zamknąłem. Nieopłacalna sprawa. Dlaczego nieopłacalna? A co, nagrywa pan? To dawne czasy, kto tam spamięta…

Strojenia instrumentów, jak każdego innego zawodu trzeba się nauczyć. W latach sześćdziesiątych były w Bydgoszczy sześcio- czy dziewięciomiesięczne kursy strojenia dla niewidomych. Niestety, nie zdały egzaminu. Uzyskiwane rezultaty były zbyt małe i niewielka była praktyka. Po prostu ludzie nie byli w stanie zdać egzaminu, zniechęcali się i wycofywali z zawodu. Czy ktoś z nich został? Nikt, wszyscy odeszli do innej pracy.

Rozmawiałem kiedyś z Jerzym Kozakiem. Mówił: dla niewidomych nie można prowadzić kursów, tylko prowadzić ich tak jak widzących. Niezastąpiona jest praca u dobrego mistrza, trzy - cztery lata, a później dopiero egzamin czeladniczy. Po takiej nauce człowiek przygotowany jest do egzaminu. Rozmawiałem z kolegami z Technikum Budowy Instrumentów Klawiszowych w Kaliszu. Po szkole przyszli stroić do Akademii Muzycznej w Katowicach. I co się okazało? Że jeszcze dwa lata musieli terminować u Jurka. Dopiero wtedy byli w pełni przygotowani. Marzeniem Kozaka było założenie przy jakiejś spółdzielni szkółki stroicieli. Zobowiązał się ich szkolić. Nie wyszło, nie wiem dlaczego. Myślę, że nasze władze centralne powinny się tym zawodem zainteresować. Gdyby we władzach PZN znajdował się chociażby jeden muzyk, to na pewno by pomógł. Ilu nas bowiem zostało? Garstka. W rybnickim jest jeden, również w bielskim, we Wrocławiu, Warszawie. Oni wszyscy przeszli przez terminowanie u prywatnych mistrzów. To starsi ludzie. Ktoś musi wyłowić i zebrać 10 - 15 niewidomych muzyków, trochę majsterkujących. Mogą to być Laski lub szkoła w Krakowie. Potem nawiązać kontakt z Legnicą, Kaliszem, z majstrami. Ja wykształciłem dwóch uczniów. Jeden przyszedł do mnie po kursie w Bydgoszczy. Z drugim od bardzo dawna nie mam kontaktu.  

Po wycofaniu się z prywatnego zakładu pracowałem dalej w ognisku muzycznym i prywatnie. W Lublińcu już mnie znali, ale w terenie jeszcze nie. W pewnej parafii były niesprawne organy. Zobowiązałem się je naprawić. Podszedłem z sercem, no i zrobiła się reklama, że Pałeszniak stroi dobrze i tanio. Od tej pory znają mnie w diecezji opolskiej. Oprócz mnie jest jeszcze w Częstochowie Tomasz Poros. Dobry stroiciel, widzący. Niestety, niedługo przechodzi na emeryturę. Zostanę więc sam. Żadnej konkurencji. A konkurencja jest niezbędna, żeby nie zlekceważyć swego zawodu. Żeby nie robić fuch.  

Stroiciel to dobra, popłatna profesja. Cena umowna za strojenie fortepianu - półtora tysiąca złotych. Cztery godziny pracy. W Katowicach biorą 2 - 2, 5 tysiąca, w Łodzi - 3 tysiące.  W Warszawie z pewnością więcej. Oprócz pracy w szkole muzycznej dorabiam prywatnie. Ile stroję w miesiącu? Troszeczkę stroję w mieście, nieraz odmawiam z braku czasu.  

W szkole w Lublińcu koncertują nieraz artyści z Warszawy, Poznania, z zagranicy. I wie pan, jakie mam zadowolenie, gdy po koncercie przychodzą do dyrektora i mówią: „dobrego macie stroiciela. Jesteśmy zaskoczeni, że w takiej małej mieścinie są tak dobrze przygotowane instrumenty”.  

Co jakiś czas lubię sobie pojechać do Akademii katowickiej. Porozmawiać ze studentami, do niedawna jeszcze z Jurkiem Kozakiem, o muzyce, o różnych technicznych sprawach, poplotkować. Wracam do Lublińca naładowany jak akumulator. Kontakt z ludźmi, ze środowiskiem jest konieczny, szczególnie gdy mieszka się w niewielkim miasteczku. Po pracy, po całym dniu pinkania i brzdąkania przychodzę do domu wykończony nerwowo. Każdy dźwięk mnie drażni. A jednak wieczorem lubię tak lekko nastawić sobie adapter i posłuchać Mozarta, Beethovena czy Chopina. Kładę się do łóżka i ta muzyka mnie uspokaja.  

Zasady strojenia trudno jest wytłumaczyć, szczególnie ludziom, którzy nie muzykują, ale spróbuję. Po pierwsze instrument stroi się do kamertonu. Każdy ton w fortepianie składa się z trzech strun. Dwie struny unieruchamiam, czyli tłumię, a tylko jedną stroję. Słyszy pan? Pierwsza struna została nastrojona. Dalej, klin ustawiam obok i nastrajam dwie struny i one muszą idealnie współbrzmieć. I tak dalej. Zakładam klin na trzeci kołek. Teraz wyjmuję klin i próbuję zasadniczy ton A. Są trzy struny A, ale jest jeden, idealnie czysty dźwięk.  

Każdy stroiciel ma swój sposób strojenia, ale zasadniczo jest to koło kwintowe. Koło kwintowe zaczyna się na tonie A. Stroimy w ten sposób, że jedziemy kwintami i oktawami i dochodzimy do tego samego tonu A, z którego wyszliśmy. Jeśli koło kwintowe zrobiliśmy dobrze, to znaczy jeśli dobrze zrobiliśmy środek koła, to znaczy, że cały instrument jest dobrze nastrojony.  

W fortepianie struny położone są poziomo, natomiast w pianinie pionowo. Bardziej się wtedy męczy ręka, bo trzymając klucz, cały czas muszę mieć ją podniesioną. Organy to inna zasada strojenia. Tam są piszczałki, wałki, zasuwki. Niewidomy sam nie nastroi dobrze organów. Ja zacząłem stroić organy, kiedy jeszcze dobrze widziałem. Mimo, że wzrok nie pomaga zbytnio w jakości strojenia, a tylko w szybkości, to jednak muszę mieć kogoś do pomocy. Organy mają skomplikowaną budowę i łatwiej pracuje mi się z drugą osobą.  

W szkole opiekują się fortepianami i pianinami. Jest ich dwadzieścia pięć. Oczywiście wszystkich codziennie nie stroję. Ale muszę pilnować. Idę nieraz korytarzem i słyszę, jak jeden ton puścił. Po lekcji, gdy sala jest wolna, pójdę poprawić. Staram się, aby każdy instrument był dobrze przygotowany do ćwiczeń i koncertu. Nie lubię złej roboty.  

Mamy sławnych niewidomych muzyków, jak Kowalik czy śpiewaków, jak Gruszczyński. I niech nawet któryś z nich gorzej zagra czy zaśpiewa, to nikt mu tego nie powie, bo to są mistrzowie. Tak samo, jakby ktoś powiedział, że Pałeszniak partaczy, i nawet gdyby kiedyś się to zdarzyło, że gorzej nastroi, to ludzie nie uwierzą. To nie żadne przechwałki. Ja jestem starą, przedwojenną firmą.  

       Pochodnia  Wrzesień 1984