„zawsze redaktor”
Długo szukałam PZN Choroba oczu zaczęła się, gdy byłam w ciąży. Przedtem nigdy na nic nie chorowałam. Już w roku 1960 mój wzrok bardzo się pogarszał, prawie codziennie. Może dlatego, że okropnie rozpaczałam. Miałam duże ubytki wzroku, opuchnięte, czerwone oczy. I ten ból, tak niesamowity, że w szpitalu zastanawiano się, czy mi nie usunąć obu gałek ocznych, bo nie wytrzymywałam z bólu. Po lekach ból ustąpił. W prawym oku miałam całkowitą noc, w lewym pozostały nikłe resztki wzroku. Dostałam trzecią grupę inwalidztwa. Potem dowiedziałam się, że z tym schorzeniem mogłam od razu dostać pierwszą grupę. Miałam 24 lata. Czy ja wiedziałam, jaka tam grupa ma być? Byłam mężatką. Miałam już córkę. Szukałam PZN w Zielonej Górze, bo tam mieszkałam i pracowałam na poczcie jako kierowniczka działu nadawczego. Skończyłam technikum łączności. Na poczcie byłam w swoim żywiole, pracowałam z ludźmi, ciągle w ruchu. Sama się zwolniłam, bo czułam, że nie dam rady z powodu bólu oczu. Szukałam innej pracy. W spółdzielni w Sulechowie nie chcieli mnie przyjąć, ponieważ miałam trzecią grupę. Tak samo w okręgu. Dziś umiałabym się tam znaleźć. Żeby mi tak ktoś wtedy podpowiedział, zapytał: jak dużo pani widzi? Pytałam o pracę, nie było, więc dziękowałam i wychodziłam. Zapisałam się do Związku Emerytów i Rencistów. Ja 24 lata, a inni 60, 70, 80. Siedziałam tam jak sierota. Co ja będę robić z takimi staruszkami? Mąż pochodził z okolic Konina. W Zielonej Górze mieszkaliśmy w moim służbowym mieszkaniu. Przyjechaliśmy w jego rodzinne strony. Myślę sobie: mnie tam wszędzie dobrze, wszędzie są ludzie. Był rok 1962. Znowu szukałam pracy. Ale trudno było o nią w Koninie, zwłaszcza inwalidzie. Mogłam szyć w spółdzielni inwalidów, lecz ja przecież stopki maszyny bym nie zobaczyła. Chcieli mnie na behapowca w tej spółdzielni, ale jak może być ślepy behapowiec? Ktoś czegoś nie dopatrzy, będzie na mnie. Przypadkowo poznałam na ulicy starszego , niewidomego pana. Powiedział mi, że robi szczotki. Poradził mi, co uczynić, by zmienić grup ę inwalidztwa. Napisałam odwołanie do ZUS. Bez tego do dziś miałabym tę trzecią grupę, bo była przyznana na stałe. Zobaczyłam u niego szczotki. Gdzie je można robić? W Sinpo”. Wsiadłam w pociąg i pojechałam do Poznania. Czekałam na wezwanie na komisję lekarską. Miałam dom, dwoje dzieci, ale to mi nie wystarczało. Była w bardzo trudnych warunkach materialnych. Psychicznie też czułam, że jak nie dostanę pracy, nie podniosę się w życiu. Miałam bardzo ciężkie dziesięć lat. Gdybym była słabsza, może targnęłabym się na swoje życie. Ale to nie było do mnie podobne. Dostałam drugą grupę inwalidztwa i podjęłam pracę. Wybrałam chałupnictwo, bo miałam małe dzieci. Robiłam te szczotki 20 lat - od kwietnia 1968 do 1988 roku. Wciąż jednak marzyłam o pracy umysłowej, ale jakiej? Co może robić inwalida wzroku w Koninie? Chciałam być telefonistką. Miałam o tym pojęcie, bo uczono mnie tego w szkole. Pisałam na maszynie metodą bezwzrokową. Pragnęłam pracować na pół etatu, ale na to nie chciała się zgodzić poczta. Z tą drugą grupą pobiegłam do zarządu koła. W Koninie jest wielu chętnych do pracy społecznej, ale mało wśród nich osób, które umiałyby to robić. Na siłę pchałam się do koła. Trochę nieładnie, ale tak właśnie było. Przychodziłam raz czy dwa razy w tygodniu i mówiłam: będę wam wszystko pisać. Koło prowadziło ożywioną działalność kulturalną. Pracowałam jako sekretarka. Mam dziwną metodę zapamiętywania, może dlatego, że posługiwałam się wzrokiem. Jeśli chcę coś zapamiętać, muszę to zapisać w zwykłym druku, chociaż wiem, że tego nie odczytam. Za półtora roku były wybory i zostałam przewodniczącą zarządu koła. Było to w roku 1970. Czy tylko niewidomych tak lubię? Nie, taka już byłam od najmłodszych lat. Gdy widziałam człowieka, który nie mógł sobie poradzić, podchodziłam do niego, pomagałam. Tak było w szkole, w pracy, na ulicy. Kiedy przejmowałam koło w Koninie, było w nim 56 członków, dziś - z nadzwyczajnymi i podopiecznymi - 350. Zmieniliśmy lokal, dostaliśmy dwa pokoje. Czułam się dobrze jako przewodnicząca. Zdawało mi się, że tam powinnam być. Tam się widziałam, właśnie na dole byłam najbardziej potrzebna. Może nie powinnam tego mówić, ale gdy byłam członkiem Zarządu Głównego PZN, porównywałam tę pracę z działalnością w kole. Praca na szczeblu centralnym jest bardzo potrzebna, tam zapadają ważne decyzje, praca w okręgu też, ale to, co się dzieje w kole, jest najważniejsze. Każdy działacz władz centralnych powinien zaczynać od koła, od mieszkającego daleko na wsi niewidomego, który rąbie drzewo, przebiera ziemniaki. A ja znam takich ludzi. Siedzę z nim w kopcu, rozmawiamy, a on przebiera ziemniaki: tu sadzeniaki, tu drobne, tu jadalne. I to robi całkowicie niewidomy. Czy uwierzy w to niewidomy z miasta, który myśli, że jemu jest ciężko? Ma gaz, gorącą wodę, w kuchni nie pali. A tamten pali w piecu i rąbie drewno na równiutkie szczapki. Popycha polano rękami. Obrządza też zwierzęta. Starzy działacze byli w terenie, więc wiedzą, jak jest. Ja się widziałam tu, w kole, bo dostrzegałam problemy tych ludzi. Gdy weszłam do domu niewidomej kobiety, to nie po to, aby zobaczyć, jaka ona jest. Przychodzę kiedyś do jednej, a w domu brud, bałagan. Najważniejsze dla mnie było poznać tę kobietę, dotrzeć do niej, sprowokować do rozmowy, Bo ona uważała, że jak przyszła z miasta, to trzeba tak sucho, służbowo. A czego ja się od niej dowiem służbowo? Mam resztki wzroku. Patrzę na jej włosy i myślę, czy ona ma 70 lat? Okazuje się, że nie 70, tylko 40. Kobieta ma gospodarstwo, czworo dzieci, krząta się przy kuchni. Mówię, że też bardzo źle widzę, ale kuchnię mam przy oknie, a mąż zrobił mi nad nią wielką lampę. Mówię: wie pani, to dużo pomaga. Ona też miała resztki wzroku. Pokazuję, jak kroję makaron. Ona zadziwiona, że można to robić. Mówię: wie pani, ja chodzę do fryzjera, a jak mąż wraca z pracy, to nakładam kołnierzyk, maluję się, uśmiecham. A ona nic nie mówi. Po chwili odzywa się: mój mąż pije, często do domu nie wraca na noc. Mówię: i do kogo ma tu przyjeżdżać? Pani też pewnie ciągle narzeka? Niech pani nie narzeka. Niech mu pani pokaże, że pani też coś pięknie zrobiła. Niech pani wsiada w autobus i jedzie do fryzjera. Mówię: jaka pani ładna, pewnie pani o tym nie wie. Myślę, może coś tam do niej dotrze. Zaprosiłam ją do biura. Za miesiąc - dwa przyjechała. Patrzę - włosy obcięte. Pytam o męża. Mówię: gdy przyjeżdża pijany, nic nie mówić, ubrać się czyściutko, uśmiechać się, a swoje myśleć i robić. Za KILKA lat pojechałam do niej i nie poznałam, tak się zmieniła. I wie pani, jak ja się z tego cieszę? Mogłabym podawać setki takich przykładów. Myślę, że taką trzeba się urodzić, żeby to lubić. Byłam przewodniczącą zarządu koła od 1970 do 1987 roku. Potem, kiedy zaistniała w Koninie możliwość utworzenia okręgu, zrezygnowałam z tej funkcji, chociaż zostałam w zarządzie koła. Zajęłam się pracą przygotowawczą do utworzenia okręgu - szukałam lokalu, kompletowałam dokumentację. W grudniu 1987 roku zostałam przewodniczącą zarządu okręgu. Nie chciałam tej funkcji, chociaż po cichu marzyłam o pracy umysłowej. Dumna jestem jednak z tego, że władze PZN obdarzyły mnie zaufaniem. Woda sodowa mi do głowy nie uderzyła i na pewno nie uderzy. Teraz jestem urzędnikiem, a nie społecznikiem. Staję się nim dopiero wtedy, gdy po pracy odwiedzam niewidomych. Mam dwoje dorosłych już dzieci: córkę i syna. drżałam o jedynaczkę. Wiedziałam, że mogę stracić wzrok, ale chciałam mieć chociaż dwoje dzieci. Córka jednak odziedziczyła moje geny, widzi coraz gorzej, traci wzrok. Syn widzi normalnie. Mam też trzy wnuczki. Córka - Elżbieta Cieślak pracuje w konińskim okręgu. Od najmłodszych lat chodziła ze mną na zebrania. Zna niewidomych i pomaga im nie z litości. Robi to, bo czuje, że ma być tak, a nie inaczej. Traktuje to jak rzecz naturalną. Może odziedziczyła po mnie jakieś cechy, może się na mnie wzorowała? W okręgu pracują same panie: Elżbieta Matuszczak, pracownica do spraw samorządowo - organizacyjnych, Wiesława Szepelak - główna księgowa, Barbara Robak, zajmująca się sprawami finansowymi, Małgorzata Sobańska, Janina Depczyńska, no i Elżbieta Cieślak. Myślę, że trafiłam na ludzi z prawdziwego zdarzenia, że udało mi się ich znaleźć wśród ludzi chętnych. U nas nie ma urzędników. Kiedy przyjmowałam pracownicę do okręgu, zaznaczałam: tu pani nie będzie urzędniczką. Będzie pani robić to, co jest w zakresie obowiązków, a ponadto ma pani wysłuchać niewidomego, porozmawiać z nim, poradzić. Mówiłam też, że w okręgu nie może pracować ktoś, kto nie ma sympatii do niewidomych. Nie twierdzę, że musi ich kochać, ale powinien ich przynajmniej tolerować. Do okręgu przychodzą ludzie chorzy, starsi, znerwicowani i czy im się to podoba, czy nie, należy ich wysłuchać, być cierpliwym. Niewidomy siada, trzeba mu zrobić herbatę, szczególnie ludziom ze wsi, bo przyjeżdżają z daleka. I moje pracownice tak robią. Niektórzy niewidomi mówią, że do okręgu przychodzą, jak do domu. Atmosfera w biurze też jest sympatyczna. Sądzę, że i w kole powinni pracować ludzie, którzy mogą zrozumieć niewidomego, wysłuchać go, poświęcić mu parę minut. Pracownik powinien być społecznikiem. Zawsze na życie patrzyłam i patrzę optymistycznie. Nieraz otwieram oczy, coś mnie boli, marnie się czuję. Ale jak już zejdę z łóżka, myślę: Boże, jak to dobrze! Ja żyję, ja się uśmiecham! Nieraz mąż mówi: ty jesteś trochę dziwna. Z czego się cieszysz? A ja się cieszę ze wszystkiego. W domu nauczono mnie żyć na tyle, na ile mnie stać. Mama była fantastycznym, chociaż prostym człowiekiem. Cieszyła się, gdy ktoś coś miał. Ja też nikomu niczego nie zazdroszczę. Chcę, by ludzie mieli jak najwięcej i cieszę się, że mogę komuś pomóc. To jest mój cel w życiu.
Zanotowała: Katarzyna Orska Pochodnia Czerwiec 1989 |