„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Urszula Ogonowska Nauczycielka w szkole we Wrocławiu
Jak zranione zwierzę... Rozmowa z Urszulą Ogonowską, ociemniałą, emerytowaną nauczycielką
B.W. - Utarło się powiedzenie, że osoby niewidome, które straciły wzrok wskutek wypadku, lub są niewidome od urodzenia, są znacznie lepiej zrehabilitowane od tych, u których proces utraty wzroku wywołany nieuleczalną chorobą przebiegał stopniowo, latami. Ludzie tacy rzekomo do ostatniej chwili „trzymają się” resztek wzroku, wierząc, że zapewnią im one przetrwanie bez potrzeby nauki funkcjonowania bezwzrokowego. Jak to było w Pani przypadku? U.O. - Należałoby zacząć od tego, że psychiczny opór wobec rehabilitacji, to także sprawa płci. W naszej kulturze kobieta musi „błyszczeć”, musi być piękna, zadbana i poruszać się z wdziękiem, bo inaczej staje się godnym politowania kopciuszkiem. Dlatego u nas kobiecie jest o wiele trudniej zaakceptować swoją niepełnosprawność, przyjąć za normalny fakt, że idąc chodnikiem może np. się o coś potknąć, a nawet przewrócić! B.W. - Upadający mężczyzna wygląda bardziej elegancko? U.O. - Myślę, że u nas tak! B.W. - A ja sądziłem, że jak mężczyzna upada, to ludzie uważają, że pewnie za dużo wypił, za to w przypadku kobiety wszyscy natychmiast śpieszą jej z pomocą? U.O. - Ostatnimi czasy można dostrzec korzystne zmiany w zachowaniu osób postronnych, także w stosunku do ludzi niepełnosprawnych, niemniej jestem zdania, że kobiety, bardziej niż mężczyźni, nie chcą się rehabilitować, nie chcą się uczyć technik radzenia sobie z niepełnosprawnością. Większość kobiet z poważnymi problemami wzrokowymi woli udawać, że dobrze widzi. Jeżeli uda się w końcu przełamać te psychologiczne bariery, to potem wszystko staje się łatwiejsze. B.W. - Czy długo pokonywała Pani te bariery? U.O. - Bardzo długo. Po urodzeniu pierwszego syna, tj. w 1972 roku przestałam czytać zwykły druk, nawet duże litery, miałam więc dość czasu, żeby oswoić się z perspektywą całkowitej utraty wzroku, a jednak, gdy się to stało przed kilkunastoma laty, znalazłam się w ciężkiej depresji... Muszę przy tym dodać, że sama pracowałam wiele lat w szkole dla dzieci niewidomych, ucząc przedmiotów zawodowych. Wcześniej zatrudniona byłam w spółdzielni niewidomych, a więc dobrze znałam zarówno problematykę braku wzroku i jego utraty, jak i środowisko osób niewidomych. Gdy jednak moja ślepota stała się faktem, nie umiałam z nią sobie poradzić! B.W. - Wspomniała Pani o zatrudnieniu w spółdzielni niewidomych, z czego wnoszę, że Pani kłopoty ze wzrokiem zaczęły się już dużo wcześniej? U.O. - Zaczęłam chorować, gdy miałam dziewięć lat. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, wychowałam się w podkrakowskiej wsi. W pierwszych latach po wojnie miała miejsce pamiętna akcja szczepienia dzieci przeciwko gruźlicy. Dzieciaki były wówczas przeważnie wątłego zdrowia, słabo odżywione a zagraniczne szczepionki przeterminowane. Dużo dzieci umierało lub poważnie zapadało na zdrowiu, W mojej rodzinie najsłabsze były oczy. Najstarszy brat i dwie siostry pozostali zdrowi, natomiast u pięciorga młodszego rodzeństwa, w tym u mnie, wystąpiły problemy ze wzrokiem, które okazały się nieodwracalne. B.W. - Jaka była diagnoza okulistów? U.O. - Mówiono, że jest to postępujący zanik plamki żółtej w siatkówce. Lekarze zalecali dietę bogatą w witaminy, dostawałyśmy z siostrą zastrzyki z witaminą A i B 12 otrzymane z Czerwonego Krzyża, postęp choroby zwolnił tempo i po ukończeniu zwykłej podstawówki miałam tylko 20 procent utraty wzroku. W liceum nauczyciel matematyki zwrócił uwagę na moje koślawo stawiane liczby i w rozmowie z mamą zaproponował skierowanie mnie do szkoły specjalnej. B.W. - Kiedy to było? U.O. - Na początku lat sześćdziesiątych. Myślę, że było to właściwe posunięcie, gdyż dzięki temu w szkole przy ul. Kasztanowej we Wrocławiu zaczęła się moja wczesna rehabilitacja. Nauczyciele wymagali jednakowo od wszystkich dzieci poznawania tzw. brajlowskich technik życia codziennego, nauki i pracy bez względu na ich aktualny stan niepełnosprawności. W ten sposób przygotowywali nas do sytuacji, w której wzroku mogłoby kiedyś zabraknąć. Jestem im za to bardzo wdzięczna, gdyż z pewnością nie miałabym ochoty uczyć się tych technik, gdy już, jako dorosłej osobie, stały się potrzebne. B.W. - Można powiedzieć, że była to rehabilitacja osoby niewidomej, mimo, iż w tym czasie miała Pani zachowane 80 procent widzenia, a więc bardzo dużo! Czy nie miała Pani wrażenia, że trafiła do niewłaściwej placówki? U.O. - W tym czasie istniała w Łodzi także szkoła dla uczniów słabowidzących, ale szkolny okulista stwierdziwszy, że moja choroba ma charakter postępujący, uznał, że nie ma sensu mnie tam przenosić, bo może się zdarzyć, że znów tu wrócę. Po szkole zawodowej podjęłam pracę w spółdzielni niewidomych. W tamtym okresie, z pogarszającym się wzrokiem, wydawało mi się to jedyną możliwą „ścieżką kariery”. Dopiero pracując, uzupełniłam liceum, zaliczyłam studium nauczycielskie i wróciłam na Kasztanową już jako nauczycielka dziewiarstwa, szczotkarstwa i innych przedmiotów technicznych. Jak było trzeba, uczyłam też historii, którą osobiście bardzo się interesowałam. W międzyczasie, już jako żona i matka trojga dzieci, skończyłam zaocznie studia na kierunku: pedagogika specjalna. B.W. - Lecz wciąż uchodziła Pani w otoczeniu za osobę widzącą? U.O. - Miałam już spore problemy, ale jakoś sobie radziłam. W pokonaniu bariery, jaką jest dla osoby niedowidzącej wzięcie do ręki białej laski, paradoksalnie pomógł mi stan wojenny. Obowiązywała „godzina policyjna”, a ja dojeżdżałam do Warszawy na uczelnię nocnym pociągiem. Żeby uniknąć kłopotliwych zatrzymań i tłumaczenia się, brałam ze sobą białą laskę, a wtedy milicjanci z napotkanych patroli okazywali mi pomoc - prowadzili na dworzec, pomagali wsiąść do pociągu. Od tamtej pory już nie rozstawałam się z tym przyrządem. Bardzo często osoby słabowidzące nie rozumieją tego, że laska nie jest wstydliwym atrybutem ułomności, lecz użytecznym narzędziem, dzięki któremu otoczenie staje się bardziej wyrozumiałe i skłonne do okazywania pomocy. B.W. - Aż pewnego dnia obudziła się Pani rankiem stwierdziwszy, że nic nie widzi? U.O. - Nie tyle stwierdziłam, ile wreszcie dotarło to do mojej świadomości. Osoby tracące wzrok często ulegają złudzeniu wywołanemu przez pamięć. Zapamiętujemy szczegóły znanego otoczenia i wydaje się nam, że je widzimy również wtedy, gdy już ich nie ma. Widziałam chodnik i dziwiłam się, że wpadam do dołu, który w nim wykopano. Wracając z pracy, oglądałam znajome budynki, których widzieć z pewnością już nie mogłam. Pewnego dnia przyszłam do domu i jak zawsze spojrzałam na reprodukcję „Słoneczników” van Gogha na ścianie. Podziwiałam żywe, żółte barwy kwiatów, gdy nagle uświadomiłam sobie, że kilka dni wcześniej sama zdjęłam ten obraz i przewiesiłam na inne miejsce! Podeszłam z wyciągniętymi rękoma do ściany i przekonałam się, że jest pusta! Przez długą chwilę wyłam jak zranione zwierzę. Wciąż nie mogę o tym spokojnie mówić... B.W. - Była Pani osobą od lat przygotowywaną do sytuacji całkowitej utraty wzroku. Ukończyła Pani szkołę specjalną, przeszła pełną rehabilitację, zdążyła Pani nie tylko oswoić się z problemem, ale również posiąść umiejętności radzenia sobie z nim. Skąd zatem wzięła się ta depresja, o której wspomniała Pani na początku rozmowy?
U.O. - Być przygotowanym to nie to samo, co znaleźć się w sytuacji, którą każdy przechodzi indywidualnie, po swojemu. Ja przede wszystkim byłam bardzo rozżalona na niektórych okulistów, karmiących mnie złudnymi nadziejami. Nigdy nie należy ufać tym, którzy chcą zarobić na twoim zdrowiu! Owszem, byli tacy, którzy wręcz odmawiali przyjęcia pieniędzy, twierdząc, że nie można mi pomóc, ja jednak wolałam wierzyć tym, którzy, rozkręcając swój interes, utwierdzali mnie w przekonaniu, że zabieg może sprawić cuda. Cud nie nastąpił, za to wdały się komplikacje pozbawiające mnie resztek widzenia i resztek nadziei. To był powód mojej depresji. B.W. - Chyba nie powinniśmy traktować tych doświadczeń w kategoriach uniwersalnych. Nawet, jeśli niektórzy lekarze sprzedają nadzieję zamiast skutecznej terapii, to nie można przecież tej nadziei nikogo pozbawiać! A poza tym jak odróżnić dobrego specjalistę od kogoś, kto chce tylko zarobić na naszym zdrowiu?
U.O. - Może istotnie zabrzmiało to tak, jakbym chciała udzielać przestróg w oparciu o własne doświadczenia. W rzeczywistości jest to tylko moja historia, która miała taki, a nie inny przebieg. Jeśli chodzi o lekarzy, to mimo wszystko uważam, że można odróżnić tych, którzy pilnują się, by „przede wszystkim nie szkodzić”, od tych, którzy praktykę traktują jako biznes, bez względu na ryzyko ponoszone przez pacjenta. B.W. - Wróćmy do Pani depresji - jak udało się ją pokonać?
U.O. - Było to kilka miesięcy po zabiegu. Odczuwałam dotkliwe bóle głowy i oczu, bez przerwy wydawało mi się, że słyszę potworny hałas, jakby pociąg przejeżdżał mi przez środek mózgu. Nie mogłam od tego spać, a leki przeciwdepresyjne nie pomagały. Mimo to, nie poddawałam się, nie przerwałam normalnej pracy w szkole, nadal zajmowałam się domem. Bardzo ważne było dla mnie wsparcie najbliższej rodziny (męża, dzieci, rodzeństwa, a nawet synowych). Zrozumienie przez otoczenie nowej sytuacji, pomoc w codziennych sprawach, to podstawa. Chcę również podkreślić życzliwość władz szkolnych i kolegów nauczycieli, której doświadczyłam w tym trudnym okresie. To za ich namową nie skorzystałam z przysługującego mi urlopu zdrowotnego. Stworzyli mi odpowiednie warunki pracy i zawsze służyli pomocą. Po trzech miesiącach pojechałam na wieś odwiedzić rodzinę, dotleniłam się, wyciszyłam i „odtajałam”, a bóle ustąpiły. Teraz myślę, że może przesadzam, nazywając tamten stan depresją. Mogło to być tylko przejściowe załamanie, rozczarowanie negatywnymi skutkami zabiegu, do których dołączyły zwykłe dolegliwości pooperacyjne. Tak czy owak, cieszę się, że mam już to wszystko za sobą. B.W. - Jak Pani sobie radzi z poruszaniem się po mieście? U.O. - Znam swoje osiedle i znają mnie tam ludzie, którzy chętnie mi pomagają, gdy zachodzi taka potrzeba. Gdy wybieram się w dalsze trasy, korzystam z taksówek. Mam dobrą emeryturę i stać mnie na to. Jak mówiłam, mam trzech synów, a teraz już czworo wnucząt - wszyscy od czasu do czasu bywają moimi przewodnikami. B.W. - Pani mąż jest również osobą niewidomą. Jak wygląda w takim przypadku prowadzenie domu, z którego wyprowadziły się już dorosłe dzieci? U.O. - Ćwiczę pamięć, żeby wiedzieć, gdzie, co położyłam, zwłaszcza podczas pracy w kuchni. Poza tym, obydwoje wykonujemy wszystkie czynności domowe, bez podziału na żeńskie i męskie. B.W. - A jak wygląda mycie okien? U.O. - Myją je synowie. B.W. - Nagłe awarie? U.O. - Staramy się do nich nie dopuszczać, a jeśli już zdarzy się coś poważniejszego - wiem, gdzie zatelefonować. B.W. - Jak oddziela Pani białe rzeczy do prania od kolorowych? U.O. - Korzystam z oczu sąsiadki lub kogoś, kto akurat jest u nas w domu. Warto dobrze żyć z ludźmi, a gdy jest taka potrzeba, umieć przyjąć oferowaną przez nich pomoc. . Tego właśnie nauczyła mnie szkoła na Kasztanowej, żeby na tę pomoc być zawsze otwartym.. Rehabilitacja nie polega na tym, że niewidomy ma robić wszystko sam, bo tego nikt, nawet najzdrowszy i najsprawniejszy człowiek nie robi. Nowocześnie zrehabilitowany niewidomy to taki, który żyje jak wszyscy, a więc wykonuje prace, które potrafi wykonać, a resztę powierza innym, płacąc im za to lub odwdzięczając się w inny sposób.
|