„zawsze redaktor”
Biografia prasowa
Zofia Niemirycz Kobieta, która po utracie wzroku znalazła własną drogę i z oddaniem pomagała innym ludziom
Zawdzięczam to Pani Z. N. ur. w 1898 r., zam. w woj. poznańskim, wykształcenie średnie. Dla każdego człowieka dorosłego, który traci nagle lub w krótkim czasie wzrok, najboleśniejsze jest uczucie niezaradności lub bezużyteczności. A jest ono tym cięższe, im bardziej był on samodzielny, zaradny i pożyteczny. Do takich osób ja należałam i przeżywałam to, gdy mając 43 lata, w roku 1941, na skutek przeżyć wojennych nastąpiło odwarstwienie siatkówki . Trzy operacje dały mi tylko 10% wzroku w jednym oku. Dziś mam 74 lata i od dwudziestu lat przebywam w domach opieki. Postanowiłam jednak wziąć udział w konkursie, bo może pewne przykłady z mojego życia pomogą komuś do podniesienia się na duchu. Po powrocie ze szpitala miałam nakazane jak najwięcej leżeć, aby zachować tę odrobinę światła. Był to straszny dla mnie okres. W przymusowej bezczynności i samotności ciągle myślałam, z czego będziemy żyli, bo moja choroba pochłonęła to, co jeszcze mieliśmy, a mąż mój pracował w RGO tylko za legitymację, która broniła od wywiezienia do Niemiec. Po pół roku takiej wegetacji dr Wojno, która mnie operowała, orzekła, że te 10% wzroku utrzyma się tak długo, dopóki wojna nie przysporzy nam zbyt silnych przeżyć, a obecnie dobrze by było, abym się czymś zajęła. Nazajutrz odwiedzająca mnie znajoma opowiedziała mi, że dużo kobiet wypieka w domu ciastka na sprzedaż i dobrze na tym zarabia. Ponieważ mieliśmy wtedy w Warszawie mieszkanie, zaproponowałam dwóm moim kuzynkom, którym wojna zabrała mężów, a miały razem pięcioro dzieci do wyżywienia i wychowania, abyśmy wspólnie spróbowały takiego wypieku. Interes ten tak nam się udał, że wszystkie trzy utrzymywałyśmy z niego swe domy przez dwa lata. Dopiero powstanie nas rozdzieliło, a mnie zabrało resztę wzroku. Ale ten okres, w którym pomimo niedawnego kalectwa dobrze zarabiałam i wszystkim zarządzałam, dał mi wiarę we własne siły. Po wojnie zamieszkaliśmy pod Katowicami. W 1947 roku dr Dolański wciągnął mnie do zarządu Polskiego Związku Niewidomych w Chorzowie. Było to moje pierwsze zetknięcie się ze światem niewidomych. Osobistym moim celem w tym kontakcie była możliwość nauki pisma Braille'a. Tymczasem nie znalazłam tam wtedy żadnego podręcznika ani nauczyciela, a w licznym zespole zarządu tylko dwóch umiało czytać, reszta zaś nawet nie odczuwała takiej potrzeby. Na moje szczęście mieszkała w tym czasie u nas przez pół roku dzisiejsza pani Dolańska. Ona to, widząc, jak bardzo męczyłam się w atmosferze bezczynności, po opuszczeniu Śląska pojechała do Lasek i wyprosiła tam stary elementarz. Przyjechała z nim do nas i przez trzy dni nauczyła mnie alfabetu Braille'a, potem wyjechała, a ja zostałam bez żadnej pomocy, z mocno zatartym elementarzem. Męczyłam się nad nim straszliwie przez 6 tygodni, ale wiedziałam, że jeżeli nie nauczę się czytać, to zwariuję! Samodzielne pisanie i czytanie nie sprawiało mi już większych trudności. Koledzy z Chorzowa nie chcieli wierzyć, że tego sama dokonałam. W następnym roku nauczyłam się też dobrze pisać na maszynie dla widzących. Te osiągnięcia utwierdziły mnie w przekonaniu, że ślepota nie pozbawiła mnie wrodzonych zdolności, zwłaszcza gdy potem uczyłam brajla osiem osób, a tylko trzy spośród nich nauczyły się go i to przy dużym wysiłku z mojej strony. Dopiero w pięć lat po utracie wzroku, a po nagłej śmierci męża, odważyłam się podróżować sama koleją. Nie była to daleka podróż, bo tylko ze stolicy do Radomia, ale moja szwagierka była oburzona na moją siostrę, że mi pozwoliła na samodzielną podróż i orzekła, że ona mnie odwiezie. Trafiłyśmy na pociąg z Zakopanego, zapchany młodzieżą akademicką, wracającą z nartami z wczasów zimowych. Wcisnęłyśmy się z trudem do przedsionka, bo nawet o wejściu na korytarz, jak twierdziła moja szwagierka, mowy nie było. Po pierwszej stacji miałam tego stania dosyć. Powiedziałam więc: „zostań tu z walizką, a ja idę sobie poszukać miejsca”. Zaraz za drzwiami powiedziałam głośno: „Proszę panów, jestem całkowicie ociemniała, nie mogę długo stać, ale może jest tu jakieś wolne miejsce? ” Zaraz mi odpowiedziano, że wolnych miejsc nie ma, ale wprowadzono mnie do zapchanego przedziału, gdzie w progu z całym tupetem wygłosiłam: „Panowie, ja nic nie widzę, proszę wskazać mi dokładnie wolne miejsce, bo mogę usiąść komuś na kolana o ile 30 lat temu może byłoby to przyjęte bez protestu, to obecnie entuzjazmu by nie wzbudziło”. Słowa te przyjęto głośnym śmiechem i do samej Warszawy panowała ogólna wesoła rozmowa. Chłopcy wynieśli nam walizkę i odprowadzili do taksówki. Gdy ta ruszyła, zapytałam szwagierki: „Czy nadal uważasz, że nie mogę sama jeździć”. Na to ona ze łzami odrzekła: „Możesz, możesz". Jeździłam więc do Katowic, do Wrocławia i do Poznania, skąd w 1952 roku pojechałam, również sama, do Jarogniewic. Poprzednio zadzwoniłam do zakładu, aby ktoś mnie oczekiwał na przystanku, bo wiedziałam, że autobus staje przed bramą. Gdy mnie wprowadzono do biura, kierownik mi powiedział: „Jest pani pierwszą pensjonariuszką, która przyjechała bez przewodnika, toteż wszyscy patrzyliśmy z okna, jak ta dzielna osoba wygląda”. W Jarogniewicach byłam rok. Trafiłam na bardzo niski poziom niewidomych. Było tam również kilku głuchoniewidomych. Gdy poznałam ich niedolę, wtedy myślałam, że jedno kalectwo można jeszcze jakoś znieść. Był tam także chłopiec dzięwiętnastoletni, Wincenty Mierzejewski, który na skutek wybuchu małej bomby stracił oczy i obydwie ręce, które mu amputowano poniżej łokci. A był tak pogodnie poddany swemu losowi, że mi imponował. Ponieważ ja tam uczyłam brajla, uchodziłam za nauczycielkę. Przyszedł do mnie z prośbą, abym go uczyła pamięciowo wszystkiego, bo on nic nie umie. Mieszkał w czasie wojny w Łomżyńskiem, gdzie nie było szkoły, więc zna zaledwie litery i to nie wszystkie. Przez rok miałam z nim codziennie godzinę lekcji. Zaczęłam od alfabetu, sylab i tabliczki mnożenia. Był on tak zdolny i pamięć miał tak dobrą, że w lot wszystko chwytał. Nauczyłam go gramatyki, ortografii, historii, geografii, czterech działań arytmetycznych. Gdy po roku przeegzaminował go nauczyciel, orzekł, że umie tyle, co uczniowie szóstej klasy. Ponieważ mnie w tym czasie skierowano do domu rencistów do Pleszewa, postarałam się również mego ucznia wyrwać z Jarogniewic, gdzie nie miał żadnego towarzystwa ani zajęcia. Pojechałam w jego sprawie do Poznania, W województwie oblano mnie zimną wodą. Na Laski i Owińska był za stary, bo miał wtedy 20 lat, a zresztą chłopak bez oczu i rąk może tylko wegetować w Jarogniewicach. Ponieważ miałam pewne znajomości, wyprosiłam w czasie bytności w Poznaniu protezę amerykańską, ruchomą, na prawą rękę dla Wicka i tak zwaną kosmetyczną na lewą. Gdy miał po jakimś czasie z nimi przyjechać do Poznania, wszyscy go oczekiwali przed bramą, aby się przekonać, jak taka sztuczna ręka wygląda. Ja siedziałam niedaleko na ławce w parku i gdy autobus przyjechał, usłyszałam głos Wicka, który mówił: „Zaprowadźcie mnie najpierw do pani Niemiryczowej, bo nie podam nikomu ręki, dopóki jej nie uścisnę dłoni”. Gdy go do mnie przyprowadzono, zrobił to tak mocno, że aż mnie zabolało i popłakałam się, gdy mi powiedział: „To tylko Pani zawdzięczam te odrośnięte ręce”. W tydzień potem pojechałam do Warszawy i poszłam w sprawie Wicka do ministerstwa. Z początku odsyłano mnie z jednego pokoju do drugiego, a proszę pamiętać, że był to rok 1953, i dopiero w czwartym pokoju trafiłam na doktora Hulka, o którym teraz są częste wzmianki w „Pochodni”, a który wtedy dopiero rozpoczynał pracę nad rehabilitacją inwalidów. Moim Wickiem bardzo się zainteresował, bo wcale o nim nie wiedział. Miał natomiast w ewidencji dwóch młodszych amputantów bez rąk, również ociemniałych, którzy byli jeszcze w szkołach, a dla których w Laskach przygotowano specjalnie warsztat tkacki. Gdy się dowiedział, że Wicek ma ruchomą protezę i może nią władać, obiecał mi, że za dwa miesiące będzie w Laskach. Wicek pisywał do mnie radosne listy, że jest wśród młodych, że nauka dobrze mu idzie, a praca nie męczy. Najbardziej radosny list zawierał zawiadomienie, że już zarabia tyle, iż nie jest nikomu ciężarem. Po jakimś czasie przerzucił się z tkactwa na wyroby metalowe i jako wykwalifikowany robotnik w tej branży został przeniesiony do spółdzielni niewidomych w Lublinie. Po jakimś czasie otrzymałam zawiadomienie, że się ożenił i ma własne mieszkanie i że nigdy by do tego nie doszedł, gdybym mu ja nie dopomogła. Ten dzień był jednym z najjaśniejszych w otaczających mnie ciemnościach. Tak się złożyło, że właśnie we wrześniowej „Pochodni” w kronice lubelskiej był krótki wywiad z Wincentym Mierzejewskim, który mówił, że pomimo pracy i życia rodzinnego ma jeszcze czas na naukę wierszy, które recytuje na wieczorkach świetlicowych. Może się zbyt długo na temat W. Mierzejewskiego rozpisałam, ale jeżeli prace konkursowe mają pomóc w rehabilitacji, to chyba trudno o lepszy przykład jak pokonanie takiego strasznego kalectwa z pomocą również całkowicie ociemniałej, niemłodej już kobiety. W domu rencisty w Pleszewie spędziłam 11 lat. Przez długi czas byłam jedyną ociemniałą pensjonariuszką wśród 250 osób. Pomimo to, po dwóch latach zostałam wybrana na przewodniczącą samorządu, który miał tam duże znaczenie. Funkcję tę sprawowałam przez pięć lat. W tym czasie był kiedyś zjazd kierowników takich zakładów z całej Polski w Warszawie. Po powrocie z owego zjazdu kierowniczka naszego domu powiedziała mi, że mogę być dumna, ponieważ kierownik wojewódzki powiedział na zebraniu, że w całym okręgu właśnie samorząd w Pleszewie najlepiej pracuje, chociaż jego przewodniczącą już od trzech lat jest kobieta całkowicie ociemniała. Na akademiach wygłaszałam tam różne przemówienia, które zawsze sama sobie układałam, a także deklamowałam wiersze. Na te uroczystości przychodzili różni dygnitarze powiatowi, których często nie znałam. Na jakiejś lipcowej akademii deklamowałam wiersz Gałczyńskiego, który bardzo się wszystkim podobał. W parę godzin później (o siódmej wieczorem) wpada do mego pokoju, w którym na szczęście znajdowała się wtedy moja przewodniczka, jakiś jegomość, przedstawia się, że jest kierownikiem kulturalnym, że był na naszej akademii, że mnie słyszał i błaga, abym zaraz z nim jechała samochodem do koszar, gdzie odbywa się akademia miejska, i zadeklamowała ten wiersz Gałczyńskiego, gdyż takiej deklamacji jeszcze nie słyszał. Ja się wymawiam, że już za późno, że kierowniczka może być niezadowolona, że się muszę przebrać... Nic nie pomogło, musiałam jechać, sam mnie na scenie zaprezentował i to był mój wielki dzień. Gdy w 1956 roku wydano podręcznik do nauki języka esperanto, zaraz go sprowadziłam i z zapałem zaczęłam się uczyć. Potem, gdy wyszedł słownik, miałam już dostateczny zapas słów i namówiłam jedną widzącą pensjonariuszkę, aby się też nauczyła tego międzynarodowego języka i jako swoją przewodniczkę wzięłam ją w 1959 roku na zjazd esperantystów do Warszawy. Zawsze uważałam, że w dzisiejszych czasach świat musi mieć język międzynarodowy, miałam jednak pewne wątpliwości, czy esperanto będzie przez wszystkie narody dobrze wymawiane. Toteż szalałam z radości, gdy na pierwszym ogólnym zebraniu przemawiało 35 przedstawicieli różnych narodów i wszystkich dobrze rozumiałam, z Chińczykiem i Japończykiem włącznie. Najmniej wyraźnie mówili Belg i Holender, natomiast pięknie wygłosił główny referat Jugosłowianin, a dotąd mam w uszach donośne i dźwięczne zdanie Marokańczyka, które chyba wszyscy zrozumieją: Maroko, Vien, salutas. Wszystkim młodszym ociemniałym radzę się uczyć tego łatwego języka, aby móc nawiązać kontakt z obcokrajowcami. Będąc w stolicy kupiłam podręczniki dla widzących i nauczyłam w Pleszewie 10 osób esperanta, co mi dało dużo zadowolenia. Ostatnim moim osiągnięciem D dzięki wydrukowaniu przez „Pochodnię” referatu pani Wandy Szuman z Torunia D było wykorzystanie sposobu, w jaki ociemniali mogą pisać własnoręcznie do widzących. Było to bodaj cztery lata temu, gdy po 27-letniej przerwie mogłam sama, bez niczyjej pomocy napisać list do syna. Z początku oczywiście mnie to męczyło I popełniałam wiele błędów, ale trudności prędko pokonałam i list, który z początku pisałam godzinę, dziś zajmuje mi zaledwie połowę tego czasu. Bardzo bym radziła, aby nowo ociemniałych uczyć tego sposobu pisania jeszcze przed brajlem, bo możność własnoręcznego komunikowania się z rodziną da im najlepsze przeświadczenie o postępującej rehabilitacji. Zofia Niemirycz
Fragment książki: "Ciemność przezwyciężona" Wyd. "Iskry" Warszawa 1975 |