Na przekór losowi  

       Grażyna Wojtkiewicz          

Co przeżywa matka, kiedy rodzi się długo oczekiwany  syn? Jej szczęście nie ma granic. Ale szczęście, jak w piosence, trwa krótko. Wkrótce bowiem okazuje się, że ten pierworodny, upragniony syn, spadkobierca wszystkich marzeń, nie dość, że nigdy nie zobaczy tego świata, ale jeszcze nigdy nie opuści inwalidzkiego wózka. Zaczyna się bieganina po lekarzach, coraz dłuższe pobyty dziecka w szpitalu, bolesne operacje i wreszcie wyrok - niczego więcej nie da się zrobić. - Jakież to nieszczęście, już nic gorszego nie mogło jej spotkać - współczują sąsiedzi. I na widok tego nieszczęścia na wózku albo płaczą, albo gapią się jak na przybysza z Marsa. Dziwi się pani Halina współczuciu sąsiadów, przecież dla niej Wiesio to największe szczęście. Czy gdyby nie on, dostąpiłaby zaszczytu osobistej rozmowy z Ojcem Świętym? Bogu wtedy dziękowała, że go ma, bo tylko inwalidzi na wózkach, jak jacyś wybrańcy losu, znaleźli się najbliżej papieża w kilkudziesięciotysięcznym tłumie pielgrzymów na placu Św. Piotra w Rzymie.  

Piotrków Kujawski to nieduża mieścina, odległa 40?7:km od Inowrocławia. Do 1937 roku był miastem. Potem odebrano mu prawa miejskie i od tej pory jest największą w Polsce wsią, z 7 tysiącami mieszkańców. Piotrkowianie marzą o przywróceniu powiatów, bo wtedy może znów mieszkaliby w mieście?  

Piotrków Kujawski to rodzinna miejscowość pana Wiesława Miętkiewicza. Jest tu jedynym niewidomym poruszającym się na wózku, lecz nie narzeka na swój los, widać tak mu sądzone. Nie jest też wózek dla niego ciężarem. Głęboka wiara pomaga mu w miarę pogodnie znosić swoje inwalidztwo, bowiem szczęście, jeśli się je nosi w sobie, można dostrzec wszędzie, nawet z perspektywy inwalidzkiego wózka. Więc pan Wiesław na swój sposób jest szczęśliwy. - Wiara jest fundamentem mojego życia - mówi. - No bo jak to - ludziom nie wierzyć, Bogu nie wierzyć, sobie nie wierzyć, więc jak żyć?  

To z wiary bierze się jego optymizm. No i ze wspaniałej rodziny, w której, oprócz rodziców są jeszcze trzy kochające siostry.  

- Skąd u mnie taka pogoda ducha? - zastanawia się pan Wiesław. - Po gehennie, jaką przeżyłem, miałem dwa wyjścia - albo zaakceptować siebie takiego, jakim jestem, albo pozbawić się życia. Wybrałem to pierwsze. Może Bóg mi w tym dopomógł? Mam dom, rodzinę, a to przecież w życiu najważniejsze. Życzliwi sąsiedzi proponowali rodzicom, by oddali mnie do domu opieki, ale oni powiedzieli, że tam gdzie przyszedłem na świat, muszę żyć dalej.  

Pan Wiesław jest 26-letnim przystojnym młodym człowiekiem  o niezwykle miłej osobowości. Mówi przepiękną polszczyzną. Zadziwiająca jest jego żądza wiedzy i ciekawość świata. Początkowo uczył się w domu. W ten sposób skończył szkołę podstawową i średnią. Kiedy zapisał się do PZN, kierownikiem jego macierzystego, włocławskiego okręgu, był nieżyjący już Marian Kaczmarek,  który zajął się nim bardzo troskliwie. Pan Wiesław wiele mu zawdzięcza. Najpierw skierował go na kurs rehabilitacji podstawowej w Ciechocinku. Tu poznał pismo brajla, dzięki czemu jego świat znacznie się poszerzył. Potem przeszedł naukę zawodu w bydgoskim ośrodku kształcenia i rehabilitacji i rozpoczął pracę chałupniczą w spółdzielni niewidomych. Robił przez pięć lat klamerki i w ten sposób nabył prawa do renty. Praca, oprócz pieniędzy, dawała mu ogromną satysfakcję. Dzięki pracy on, podwójny inwalida, nie był skazany na wegetację, lecz przeciwnie - był aktywny, mógł przydać się społeczeństwu. Od tej pory nie musi już pukać do drzwi opieki społecznej. Jest niezależny, ma przez siebie wypracowane pieniądze. Teraz brakuje mu tej pracy, ale tak układa swe zajęcia, iż nigdy się nie nudzi. Zresztą człowiek o tylu zainteresowaniach, co pan Wiesław, nie może się nudzić. Zna język esperanto, dzięki czemu ma przyjaciół na obu półkulach. To dzięki tej umiejętności mógł porozumiewać się podczas pielgrzymki do Watykanu. Pasjonuje się sportem - jest zagorzałym kibicem. W czasie ubiegłorocznej olimpiady w Atlancie niejedną noc przesiedział przed telewizorem. Od 10 lat czyta systematycznie "Pochodnię" i mówi, że jest to jego ulubione czasopismo. Pisuje artykuły do brajlowskiej prasy, wypożycza książki z Biblioteki Centralnej, odpisuje na liczną korespondencję. Lubi słuchowiska radiowe i dobrą muzykę.  

Jego życiowa aktywność nie ogranicza się do czterech ścian własnego pokoju. Pan Wiesław wiele jeździ, oczywiście z ukochaną mamą, która z konieczności musi towarzyszyć mu wszędzie. Należy do grupy modlitewnej Odnowa w Duchu Świętym, więc uczestniczy w spotkaniach, które odbywają się co miesiąc we Włocławku, a dwa razy w roku w Nieszawie. To z tą grupą był na pielgrzymce u Ojca Świętego i był tam jedynym niewidomym. Są jeszcze turnusy rehabilitacyjne w Ciechocinku lub wyjazdy nad morze. I tak się jakoś składa, że tam, gdzie pan Wiesław, tam jest gwar, śmiech, po prostu życie. Bo pan Wiesław nie zamyka się jak ślimak w skorupie swego nieszczęścia. Sam zagadnie, zapyta, powie coś miłego, pierwszy nawiąże kontakt. Jego wrodzona pogoda ducha przyciąga jak magnes wszystkich zagubionych na krętych ścieżkach  życia. I o paradoksie - zamiast szukać pociechy u innych, to właśnie on pociesza, podtrzymuje na duchu i jest żywym przykładem tego, że człowiek jest silny. Jeśli tylko potrafi znaleźć swoje miejsce w życiu, nawet największa tragedia go nie złamie. Oczywiście nie bez pomocy życzliwych ludzi. Pan Wiesław miał szczęście spotkać ich wielu na swej życiowej drodze. Ale jego największym szczęściem jest wspaniała rodzina, która go akceptuje i stwarza taką atmosferę, by jak najmniej odczuwał swoje ograniczenia. I chociaż Piotrków Kujawski to biedna, rolnicza osada i nic się tu nie dzieje, dom Państwa Miętkiewiczów zawsze jest pełen ludzi - a to ktoś wpadnie do sióstr, a to sąsiadka na pogawędkę, więc pan Wiesław nigdy nie jest sam. Latem lubi przesiadywać w ogródku, bo kocha przyrodę. Słucha śpiewu ptaków, wdycha zapach pól, rozkoszuje się promieniami słońca. I gdyby nie te wszechobecne architektoniczne bariery, które tak trudno pokonywać, jego świat byłby znacznie większy, a nasz kraj dawno byłby już w Europie. To z powodu tych barier nie mógł uczestniczyć w naradzie korespondentów brajlowskiej prasy, która odbywała się w ubiegłym roku w Ustroniu - Zawodziu, gdyż tamtejszy ośrodek nie jest przystosowany dla inwalidów na wózkach. Jedynie w Ciechocinku jest w miarę samodzielny i tam też jeździ najchętniej.  

Kiedy pytam, czy pomaga mu jego koło PZN, mówi, że tylko przez pierwsze dwa lata jego przynależności do Związku było z tym nie najgorzej. Potem przyszła przewodnicząca, która niewiele robiła. Ostatnio zastąpił ją nowy człowiek, więc może coś się zmieni. Pan Wiesław zresztą ma swój honor i godność, które nie pozwalają mu prosić o pomoc. Według niego Związek powinien wskazywać możliwości, podawać przysłowiową wędkę, a reszta to już sprawa samego zainteresowanego. Gdyby miał pracę, byłby naprawdę szczęśliwy. Słyszał o planach zorganizowania niedaleko jego miejsca zamieszkania warsztatów terapii zajęciowej. To dobry pomysł - miałby zajęcie i byłby wśród ludzi. Marzy mu się też własny komputer, ale to droga rzecz, więc chyba na razie nieosiągalna.  

Wizyta u Państwa Miętkiewiczów wprawiła mnie w refleksyjny nastrój. Myślę sobie o tych wszystkich młodych ludziach, sfrustrowanych bez powodu, sięgających po narkotyki, nieszczęśliwych na własne życzenie, których tak wielu pośród nas. Jako terapię poleciłabym im kontakt z panem Wiesławem.   

   Może wtedy i oni potrafiliby znaleźć swoje miejsce na ziemi?  

Pochodnia marzec 1997

 

 Zostałem zwolniony

     Wiesław Miętkiewicz  

PZN w uchwale programowej mówi się o zatrudnieniu, o tym, że najskuteczniejszą formą rehabilitacji inwalidów jest praca. Jak te stwierdzenia mają się do rzeczywistości - pokażę na własnym przykładzie. Jestem młodym człowiekiem, mieszkam w małym miasteczku - Piotrkowie Kujawskim - z rodzicami i siostrami. Poza całkowitą utratą wzroku, nie chodzę. Poruszam się na wózku inwalidzkim i jestem zależny od domowników, przede wszystkim od mamy, która najczęściej jest dla mnie osobą towarzyszącą. Po odbytej rehabilitacji i przeszkoleniu zawodowym, zostałem nakładcą. Byłem z tego zadowolony. Wykonywałem proste, dostępne dla mnie czynności. Zarabiałem niewiele, ale były to moje własne pieniądze. Miałem status pracownika, czułem się potrzebny, ktoś wiedział o moim istnieniu, odwiedzano mnie, przywożąc surowiec, zabierając gotową produkcję. Byłem kimś, a nie tylko kimś zawieszonym w próżni. Poprawiało to moje samopoczucie, wypełniało puste godziny, czyniło życie znośniejszym. W szkole mówiono nam przecież tyle o roli pracy, potrzebie jej szanowania, o tym, że pracy dla nikogo nie zabraknie, że trzeba tylko sił i zapału do jej wykonywania. Jak się te słowa mają do obecnej rzeczywistości w moim życiu? Przez 5 lat cieszyłem się pracą, a od roku jestem już tylko rencistą. Przyjąłem tę decyzję z mieszanymi uczuciami. Nie mam pretensji do nikogo, bo pod czyim adresem mógłbym je wysuwać? Takie są realia życia. W stosunku do moich niewidomych kolegów jestem w lepszej sytuacji, bo zdążyłem jeszcze wypracować rentę, gdy oni muszą korzystać z zasiłku. Czym dla mnie jest praca przy tak ograniczonych możliwościach - nie będę pisał. Każdy wie. Łącznie z dodatkiem pielęgnacyjnym otrzymuję 1.408.000 złotych. Gdybym miał z tego żyć i opłacić niezbędną mi pomoc, byłoby to niemożliwe. Ale wspólnie z rodziną nie jest źle. Usiłuję czymś sensownym wypełnić moje dni. Znam dobrze brajla, więc czytam i piszę, prowadzę bogatą korespondencję, także z redakcjami czasopism, które prenumeruję. Nawiązałem kontakt z Biblioteką Centralną, skąd otrzymuję ciekawe książki brajlowskie. Interesuję się polityką, sportem i bieżącymi sprawami niewidomych. Chętnie słucham muzyki klasycznej. Moim przyjacielem i informatorem jest radio. Gdy tylko warunki klimatyczne pozwalają, przebywam na powietrzu poza domem. Czasem ktoś mnie odwiedzi. Nie nudzę się, ale to wszystko nie może zastąpić pracy zawodowej. Kiedyś myślałem o tym, by się uczyć w szkole średniej, ale w moim miasteczku nie ma takich możliwości, a dojazdy byłyby dla mnie nadmiernym obciążeniem. A być samoukiem i korzystać tylko z podręczników brajlowskich, które trzeba by mi przysyłać i odsyłać, których jest takie mnóstwo, także nie jest możliwe. Żadna książka naukowa nie zastąpi nauczyciela - żywego kie mnóstwo, także nie jest możliwe. Żadna książka naukowa nie zastąpi nauczyciela - żywego człowieka. Trzeba coś wyjaśnić, o coś zapytać, wyrazić swoje wątpliwości, podyskutować. Więc trzeba chyba dostosować się do istniejącej rzeczywistości, zredukować swoje wymagania i oczekiwania. A może powinienem żyć nadzieją, że skoro nas kiedyś odnaleziono w terenie, skoro wie się o naszym istnieniu, to obecny okres jest tylko przejściowy i dla nas też kiedyś będzie praca? Ale czy to nie jest złudna nadzieja? Czy może zostać zrealizowana w najbliższej przyszłości? Przecież niepełnosprawni są teraz tacy modni, tyle się o nich mówi i pisze...

Pochodnia sierpień 1994